Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga trzecia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na czterdzieści lat przed wypadkami, które tu opisujemy, istniało pod Paryżem i tuż przy obwodowym murze, między Wilczym-Dołem a grobowcem Issoire’a, podejrzane jedno pomieszkanie. Była to samotna rudera, łotrowskie schronienie w razie potrzeby. Mieszkał tam z żonę i dzieckiem mieszczanin bandyta, dawny pisarz prokuratora w Chatelet, później prosty złodziej, figurujący następnie w sądzie kryminalnym. Rodzina ta nosiła nazwisko Rontaine. W tej ruderze stały na mahoniowej komodzie dwie filiżanki porcelanowe, malowane; na jednej z nich znajdowały się złotem wypisane wyrazy: „pamiątka przyjaźni”, na drugiej: „dowód szacunku”. Dziecię żyło tam w ciasnej klatce pospołu ze zbrodnią; że zaś rodzice jego liczyli się do rzędu półmieszczan, uczyło się więc czytać i wychowywało się. Matka, łachmanami prawie okryta, zajmowała się machinalnie „edukacją” swego synaczka; uczyła go sylabizować, przerywając sobie to zajęcie dopomaganiem mężowi w jakiej zasadzce, albo puszczaniem się na rozpustę z pierwszym lepszym przechodniem. Przez ten czas „Krzyż Chrystusów” (książka do nabożeństwa), zostawał na stole otwarty w tem samem miejscu, gdzie się przerwało sylabizowanie, a dziecię zostawało samo z sobą przy tej książce.
Ojciec i matka schwytani pewnej nocy na gorącym uczynku, znikli; dziecko znikło także.
W wycieczkach swoich Lethierry spotkał się z takim jak sam, wędrownym awanturnikiem; uratował go z jakiegoś kłopotu, wyświadczył mu przysługę, Sam mu za nią był wdzięczny, upodobał go sobie, zabrał do Guernesey, odkrył w nim zdolność do nadbrzeżnej żeglugi i zrobił go swoim wspólnikiem. Był to mały Rantaine, który już dorósł.
Rantaine, tak, jak Lethierry, miał potężne barki, szeroką między dwuma ramionami przestrzeń do dźwigania ciężarów — i biodra farnezyjskiego Herkulesa. Lethierry i on mieli jednakie ruchy i postawę; tylko Rantaine był trochę słuszniejszy. Patrząc z tyłu na nich, gdy przechadzali się w porcie, mówiono: to dwaj bracia. Ale różnili się twarzą. Wszystko, co było jawne w Lethierry‘m, ukryte było u Rantain’a. Człowiek to był zamknięty w sobie. Rantaine umiał robić bronią, grał na harmonijce, gasił pistoletowym strzałem świecę o dwadzieścia kroków, pięścią mógł tłuc wybornie, powtarzał napamięć wiersze z Henrjady i tłumaczył sny, znał poematy tuzinkowe, utrzymywał, że ma stosunki z sułtanem z Kalkutty. Gdyby można było przejrzeć jego notatki, które zawsze przy sobie nosił, znalezionoby tam między innemi uwagi w takim oto rodzaju: „W Lyonie, w jednej szparze muru więzienia Św. Józefa jest ukryty pilnik”. Mówił z roztropną powolnością, twierdził, że jest synem kawalera orderu Św. Ludwika, bieliznę miał z różnych garniturów, pochodzącą i poznaczoną rozmaitemi literami. Nikt nie był nad niego drażliwszym w sprawach honorowych; zaraz się bił i zabijał. We wzroku jego było coś przypominającego spojrzenia matki, której córka jest aktorką.
Chytrość osłonięta widomą siłą, i oto Rantaine.
Zręczne jedno uderzenie pięścią w jarmarcznym zamęcie, zjednało mu niegdyś serce Lethierry’ego.
W Guernesey nikomu nie były znane jego przygody, ni ich pstrocizna taka, że gdyby los mógł się przedstawiać w ubraniu, to los Rantaina powinienby wleźć w suknie arlekina. Rantaine widział świat i użył świata. Opłynął kulę ziemską, a zajęcia jego tworzyły gammę czynności ludzkich. Kucharzem był na wyspie Madagaskar, hodował ptaki na Sumatrze, był jenerałem w Honolulu, dziennikarzem na wyspach Gallopagos, poetą w Oomrawuttee, wolnym mularzem w Haiti. W tym ostatnim charaterze miał raz pogrzebową mowę, z której dzienniki miejscowe przechowały taki ustęp:... „Żegnam cię więc, piękna duszo! W lazurowem nieba przestworzu, gdzie obecnie ulatujesz, spotkasz bezwątpienia zacnego Leandra-Crameau. Powiedz mu, że dzięki dziesięcioletnim chwalebnym usiłowaniom ukończyłaś budowę kościoła w Ansa-à-Veau. Bądź zdrów duchu wyższy, mularz wzorowy!” Widzimy, że maska wolnomularska nie przeszkadzała mu nosić przyprawny nos katolicki. Tamta zjednywała mu ludzi postępowych, ten ludzi porządku. Uznawał siebie za białego czystej krwi i nienawidził czarnych, jednak uwielbiałby niezawodnie Suluka. W Bordeaux w r. 1815, należał do stronnictwa zielonych. W owym czasie rojalizm dymił mu z głowy w postaci ogromnego białego pióropusza. Życie Rantain’a liczyło się na zaćmienia: ukazywał się, znikał, znowu się ukazywał. Był to łotr zwinny jak szmermel. Znał język turecki; w Tripolis był niewolnikiem i pod kijami nauczył się po turecku; obowiązkiem jego podówczas było stawać co wieczór przy drzwiach meczetu i na głos czytać wiernym ustępy z Koranu wypisane na drewnianych deszczułkach, lub na kościach z łopatki wielbłąda. Według wszelkiego, prawdopodobieństwa był renegatem.
Gotów był na wszystko — i na najgorsze.
Wybuchał śmiechem i marszczył brwi w jednym i tym samym czasie. Mówił, że w polityce szanuje tylko ludzi niedostępnych wpływom, że jest za obyczajnością, że piramidę znowu trzeba ustawić na jej podstawie. Co do humoru był przedewszystkiem wesoły i serdeczny. Kształt własnych ust jego zaprzeczał jego słowom; nozdrza miał jak chrapy. W kątach jego oczu zbiegało się mnóstwo zmarszczek, niby skład wszelkiego rodzaju czarnych myśli; tam tylko można było wyczytać tajemnicę jego rysów. Czoło miał niskie, a w skroniach szerokie; jego ucho, niezgrabne i obrosłe, zdawało się mówić: nie odzywaj się do bestji, siedzącej w tej jaskini.
Pewnego dnia Rantaine gdzieś się podział.
Wspólnik Lethierry’ego „drapnął” wypróżniwszy kasę spółkową. Rozumie się, że w kasie tej znajdowały się pieniądze będące i jego własnością, ale było tam także pięćdziesiąt tysięcy franków Lethierry’ego.
Jako żeglarz i cieśla okrętowy zebrał Lethierry w ciągu czterdziestu lat przemyślnego i uczciwego żywota, sto tysięcy franków. Z tych Rantaine pochwycił połowę.
Lethierry na pół zrujnowany nie upadł na duchu i zaraz począł przemyślać nad podniesieniem się z klęski. Ludziom serca można zniszczyć mienie, ale nie wytępić ich odwagę. W owych czasach zaczynano mówić o parowych statkach; Lethierrey’emu przyszło na myśl spróbować maszyny Fultona, której tyle zarzucano — połączyć statkiem ogniowym Francję i archipelag normandzki. Dla spełnienia tej myśli trzeba było oddać wszystko na stawkę; Lethierry poświecił jej resztki swego majątku. W sześć miesięcy po ucieczce Rantaine’a zdumieni mieszkańcy Saint-Sampson patrzyli, jak z ich portu wypływał dymiący statek, jakby pożar na morzu; był to pierwszy parowiec, żeglujący po wodach Kanału.
To statek, któremu zazdrość i wzgarda nadały nazwę „Galioty Lethierry’ego”, zapowiadał perjodyczne wycieczki z Guernesey do Saint-Malo, i napowrót.