Pracownicy morza/Część trzecia/Księga trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeśli w St. Sampson ciżba, to pustki są w St. Pierre-Port. Rzecz ciekawa w jakiem miejscu jest niby pompa ssąca. Nowiny szybko się rozchodzą w małych zakątkach. Od wschodu słońca najważniejszą sprawą w Guernesey było obaczenie komina Durandy pod oknami mess Letthiery’ego. Wobec tego jedynego faktu niknął każdy inny wypadek. Zapomniano o śmierci dziekana St Asaph; przestano mówić o wielebnym Ebenezerze Caudray i jego nagłem zbogaceniu się, nie wspomniano już o jego odjeździe na okręcie Cashmere. Maszyna Durandy przywieź ona z Douvres — taki był porządek dzienny ogólnych rozmów. Nie chciano wierzyć. Rozbicie parowca zdawało się rzeczą nadzwyczajną, ale jego wyratowanie jeszcze dziwniejszą niemożliwą prawie. Każdy chciał przekonać się na własne oczy, Wszelkie inne zajęcie poszło w kąt. Długie szeregi mieszczan z rodzinami, od kmotra do imci pana, mężczyzn, kobiet, gentlemenów, matek z dziećmi i dzieci z lalkami, opuszczając St. Pierre-Port zdążały wszelkiemi drogami do „ciekawej rzeczy“ w Bravées. Wiele sklepów w St. Pierre-Port zamknięto; na targu Commercial-Arcade zupełny brak ruchu handlowego; cała uwaga zwróconą była na Durandę; ani jeden kupiec nic nie utargował, z wyjątkiem pewnego jubilera, który z wielkiem zdumieniem sprzedał złotą ślubną obrączkę „jakiemuś człowiekowi, któremu się bardzo spieszyło i który wypytywał o mieszkanie księdza dziekana.” Sklepy, które pozostały otwarte, były miejscem schadzki ciekawych głośno rozprawiających o cudownem ocaleniu maszyny parowca. Ani jednego przechodnia w Hyvreuse, które dziś, nie wiadomo dlaczego, nazywają Cambridge-Park; nikogo w High-Street, które dawniej nazywało się Wielką Ulicą, ani w Smith-streat, które naówczas nazywano ulicą Kuźni, nikogo w Hauteville; nawet wielki plac był pusty. Pomyślałbyś, że to niedziela. Gdyby jego książęca wysokość odbywał przegląd milicji w Ancresse, w mieście nie byłoby większych pustek. I wszystko to dla głupstwa, dla jakiegoś Gilliatta — mówiły, wzruszając ramionami, osoby poważne i porządne.
Kościół w St. Pierre-Port, z trzema wieżyczkami i galerją, stoi nad brzegiem morza w głębi portu prawie przy samej przystani. Wita on wszystkich przybijających do brzegu i żegna tych, co odpływają. Kościół ten jest wielką literą długiego wiersza domów, które tworzą facjatę miejską nad oceanem.
Jest zarazem parafią St. Pierre-Port i dekanatem całej wyspy. Administratorem jego jest surrogat biskupa posiadający władzę prawie dyecezjalną na wyspie.
Port St. Pierre-Port dziś bardzo piękny i obszerny, był w owej epoce i jeszcze przed dziesięciu laty mniejszego znaczenia od portu St. Sampson. Były to dwa olbrzymie mury zakrzywione i prawie łączące się przeciwnem i rogami, przy których stała biała latarnia morska. Pod tą latarnią, wąski przesmyk portowy, mający jeszcze podwójne ogniwa łańcucha, którym go zamykano w średnich wiekach, przepuszczał okręty. Proszę sobie wyobrazić otwarte nożyce raka morskiego — takim był ów port. Kleszcze te brały z przepaści nieco morza i zmuszały je do spokojności. Gdy jednak podniósł się wiatr wschodni, woda burzyła się w porcie i roztropniej było wtedy nie wpływać. Tak też tego dnia postąpił Cashmere. Zarzucił kotwicę w przystani w pewnej odległości od brzegu.
Gdy zrywał się wiatr wschodni, okręty chętnie zatrzymywały się w dalekiej przystani, gdyż tym sposobem oszczędzały sobie opłatę wchodową do portu. W takim razie najemni przewoźnicy z miasta, dzielne plemię marynarzy, które zubożył port nowy, zabierali na swe łodzie podróżnych z ich rzeczami i, często na burzliwem morzu a zawsze bez przypadku, przewozili do okrętów. Wiatr wschodni jest przybrzeżnym bardzo dobrym, gdy się płynie z Angji: okręt się kręci, kołysze, ale nie przewraca.
Gdy odpływający statek stał w porcie, wszyscy mieszkańcy wylęgali na brzegi; gdy był w przystani, mogli, jeśli chcieli, dostać się do okrętu, wsiąść na lodzie w którejkolwiek zatoczce przy brzegu.
Jedną z takich zatoczek był port zwany Havelet. Porcik ten był tuż przy mieście, ale tak odosobniony, iż zdawał się być bardzo daleko. Samotność tę zawdzięczał zaklęśnięciu urwistych skał sterczących nad tą odludną zatoczką. Kilka ścieżek wiodło do Havelet. Najgorsza szła wzdłuż brzegu morskiego; była ona z tego względu korzystną, że w ciągu pięciu minut doprowadzała do miasta i do kościoła, a miała tę niedogodność, że dwa razy dziennie zalewało ją morze. Inne ścieżki mniej lub więcej strome, zagłębiały się w wklęsłościach spadzistych zrębów. Havelet nawet w południe był ciemny jak o zmroku. Ze wszech stron zwieszały się nad nim skaliste sklepienia. Gęste krzaki Czerni i głogów tworzyły cichą noc nad tym bezładem skał i morskich bałwanów; nic spokojniejszego jak ta zatoczka w czasie ciszy morskiej, nic burzliwszego, gdy nastanie nawałnica. Zwieszone gałązki bodiaków ciągle prawie obmywała piana morska. Na wiosnę zatoczka ta była pełną kwiatów, gniazd ptasich, woni, ptaków, motylów i pszczółek. Dzięki późniejszym robotom dziczyzna ta już dziś nie istnieje; zastąpiły ją piękne linje proste; mamy podmurowania, bulwary, ogródki; niwelacja była nieubłaganą: dobry smak inżynierów uprzątnął dziwactwa góry i kapryśne skał wyskoki.