Pracownicy morza/Część trzecia/Księga trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Spotkanie się trzech rozpaczy.

Było około dziesiątej godziny z rana; kwadransik przed dziesiąta, jak mówiono w Guernesey.
Tłum, według wszelkich pozorów pewnie powiększał się w St. Sampson. Ludność rozgorączkowana ciekawością ciągnęła na północ wyspy i Havelet, leżący na południu, był samotniejszym niż kiedykolwiek.
A jednak można tam było zobaczyć łódź i przewoźnika. W łodzi leżał tłómoczek podróżny. Przewoźnik zdawał się kogoś oczekiwać.
W pewnej odległości od portu stał na kotwicy Cashmere, który, mając odpłynąć dopiero w południe, nie rozwinął jeszcze żagli.
Gdyby przechodzień po jednej ze stromych ścieżek między skałami nadstawił ucho, usłyszałby szmer rozmowy w Havelet; a jeśliby przechylił się przez urwiska, zobaczyłby w pewnej odległości od łodzi, w zagięciu skał pośród zarośli, kędy nie przenikało spojrzenie przewoźnika — dwie osoby, mężczyznę i kobietę — Ebenezera i Deruchettę.
Te ocienione kryjówki na brzegu morza, przywabiające kobiety do kipieli, nie zawsze są tak samotne, jakby się zdawało. Niekiedy ludzie ciekawi wypatrują i podsłuchują. Łatwo można śledzić tych, co się tu kryją, idąc przez gęste zarośla, w których krzyżuje się mnóstwo dróżynek. Granity i krzaki ukrywające schadzkę, mogą także ukrywać świadka.
Deruchetta i Ebenezer stali naprzeciw siebie p atrząc sobie w oczy i trzymając się za ręce. Deruchetta mówiła, Ebenezer milczał. Łza zatrzymała się na jej rzęsach i nie spadła.
Strapienie i namiętność malowały się na religijnem czole Ebenezera. Dojmująca rezygnacja dopełniała obrazu — rezygnacja nieprzyjazna wierze, jakkolwiek z niej płynęła. Na tej twarzy, dotychczas pełnej prostoty anielskiej, zaczynał się rysować wyraz fatalny. Ten, co jeszcze nie rozmyślał nad dogmatem, zaczął rozmyślać nad losem — rozmyślanie niebezpiecznie dla księdza. Wiara w takiem rozmyślaniu przychodzi do rozkładu. Uginanie się pod ciężarem nieznanej fatalności strasznie niepokoi duszę. Człowiek jest pacjentem wypadków. Zycie przynosi coraz nowe przygody i poddajemy się im biernie. Nigdy nie wiemy z której strony nagle spadnie na nas przygoda. Katastrofa i szczęście przybywają i odchodzą jak osoby nieoczekiwane. Mają one zewnątrz człowieka swe prawa, swe drogi, które przebiegają, swe środki ciążenia. Nic nie da się przewidzieć. Żyjemy jak w odmęcie, wystawieni na ustawiczne niespodzianki. Rumienie jest linją prostą, a życie wirem. Wir znienacka rzuca na głowę człowieka czarne chaosy i nieba błękitne. Los nie zna sztuki przejść łagodnych. Niekiedy jego koło toczy się tak szybko, że człowiek ledwie spostrzega przejście od jednej do drugiej nagłej zmiany i węzeł łączący wczoraj z dniem dzisiejszym. W Ebenezerze mieszały się wiara z rozumowaniem, uczucia kapłana z namiętnością. Wyznania nakazujące bezżeństwo księży wiedzą co robią. Nic tak nie rozstraja księdza jak miłość kobiety. Wszelakie chmury zasępiały Ebenezera.
Patrzył na Deruchettę, może za wiele.
Dwie te istoty ubóstwiały się.
W źrenicy Ebenezera było nieme ubóstwienie rozpaczy.
Deruchetta mówiła:
— Nie pojedziesz. Nie przeniosłabym tego. Posłuchaj — myślałam, że znajdę siły do pożegnania cię; nie, nie mogę, niepodobna! Dlaczegoś przychodził wczoraj? Nie trzeba było przychodzić, skoro miałeś zamiar mię opuścić. Nigdy nie rozmawiałam z tobą. Kochałam cię, ale nie wiedziałam o tem. Owego dnia, gdy pan Herode przeczytał historję Rebeki i gdy oczy twoje spotkały się z mojemi, uczułam ogień w policzkach i pomyślałem sobie: o! jakże Rebeka musiała się zarumienić! A jednak onegdaj jeszcze gdyby mi powiedziano: kochasz rektora, rozśmiałabym się w oczy. To właśnie było najstraszniejszem w tej miłości. Była to jakby zdrada. Nie miałam się na baczeniu. Chodziłam do kościoła, patrzyłam na ciebie, zdawało mi się, że wszyscy tak czynią. Nie robię ci wyrzutów, nie starałeś się o moją miłość, nie zadałeś sobie żadnego trudu; patrzyłeś na mnie, a to nie twoja wina, jeśli patrzysz na ludzi i jeśli za te spojrzenia ubóstwiałam cię. Nie domyślałam się tego. Gdy brałeś książkę, zdawało mi się, że widzę światłość; gdy inni ją brali, książka stawała się zwyczajną książkę. Niekiedy podnosiłeś na mnie oczy. Mówiłeś o archaniołach — tyś sam był archaniołem. Cokolwiek mówiłeś, ja to samo natychmiast myślałam. Przed ujrzeniem ciebie, nie wiem, czym wierzyła w Boga. Później, zaczęłam się modlić. I mówiłam do Dulcynei: Ubierz mię prędko, żebym się nie spóźniła na nabożeństwo. I biegłam do kościoła. Otóż co znaczy być zakochaną! A nic o tem nie wiedziałam. Mówiłam sobie: Jak ja się staję nabożna! Ty dopiero oświeciłeś mię, że nie dla Pana Boga chodziłam do kościoła. Wistocie chodziłam dla ciebie. Jesteś piękny, wymowny; gdyś podnosił ramiona ku niebu, zdawało mi się, że trzymasz moje serce na obu swych białych rękach. Byłam szalona i nie wiedziałam o tem. Czy wiesz, jaka jest twoja jedyna wina? To, żeś wczoraj wszedł do ogrodu i przemówił do mnie. Gdybyś mi nic nie powiedział, o niczembym nie wiedziała. Pojechałbyś, byłabym może trochę smutną, a teraz umrę. Teraz, gdy wiem, że cię kocham, niepodobna ci odjeżdżać. O czem myślisz? Zdajesz się mnie nie słuchać.
Ebenezer odpowiedział:
— Słyszałaś co wczoraj mówiono.
— Ach!
— Co na to poradzę?
Umilkli na chwilę. Ebenezer znów się odezwał:
— Jedno tylko pozostało mi uczynić. Odjechać.
— A mnie umrzeć. O! poco to morze — czemu niema samego nieba? Odjechalibyśmy razem! Nie trzeba było rozmawiać ze mną. Pocoś do mnie mówił? A więc nie odjeżdżaj. W co się biedna obrócę? Powiadam ci, że umrę. Ty zrobisz świetną karjerę, gdy ja legnę w mogile. O! serce mi pęka. Jestem bardzo nieszczęśliwą. A jednak mój stryj nie jest złym.
Poraz to pierwszy w swem życiu Deruchetta nazwała mess Lethierry’ego swoim stryjem. Dotychczas mówiła: mój ojciec.
Ebenezer cofnął się o jeden krok i kiwnął na przewoźnika. Słychać było trzeszczenie żwiru na głazach i stąpania człowieka przy łodzi.
— Nie, nie! zawołała Deruchetta.
Ebenezer zbliżył się do niej.
— Trzeba, Deruchetto.
— Nie, nigdy! Dla maszyny! Czy podobna? Widziałam wczoraj tego okropnego człowieka? Nie możesz mię opuścić. Masz rozum, wynajdziesz sposoby. Nie po to naznaczyłeś mi tu schadzkę dziś rano, żeby mię porzucić. Nie masz powodu żalić się na mnie. Czy na tamtym okręcie chcesz odpłynąć? Nie pozwolę. Nie opuścisz mnie. Nie otwiera się nieba, żeby je zamykać. Powiadam ci, że zostaniesz. Zresztą jeszcze masz dość czasu. O! jakże cię kocham!
I tuląc się do niego, objęła go za szyję i złożyła ręce, jakby modląc się do niebios, by zatrzymały Ebenezera.
Młody ksiądz wyrwał się z uścisku rąk wzbraniających się rozwikłać.
Deruchetta siadła na złomie skały okrytej powojem; rękaw jej sukni zagiął się do łokcia i ukazał śliczne ramię; w jej oczach nieruchomych migało światło niebieskawe. Łódź zbliżała się.
Ebenezer objął jej głowę obiema rękami; dziewica miała minę wdowy, — a młodzieniec wyglądał na jej dziadka. Z pewną religijną ostrożnością dotknął jej włosów, przez kilka chwil wpatrywał się w jej lica i potem złożył na jej czole pocałunek — jeden z tych pocałunków, pod któremi powinna by wykwitnąć gwiazda — i głosem drżącym z śmiertelnej boleści, głosem, w którym czułeś szarpanie duszy, powiedział te słowa: Bądź zdrowa!
Deruchetta głośno załkała.
W tej chwili usłyszeli głos powolny i poważny, który mówił:
— Dlaczego nie pobierzecie się?
Ebenezer obrócił głowę. Deruchetta podniosła oczy.
Gilliatt stał przed nimi.
Wszedł jedną z bocznych ścieżek.
Gilliatt nie był już tym samym człowiekiem co wczoraj. Uczesał włosy, ogolił brodę, włożył trzewiki, miał białą marynarską koszulę z wykładanym kołnierzem i nowe ubranie. Na małym palcu połyskiwała złota obrączka. Zdawał się być głęboko spokojnym. Jego ogorzała cera była sino bladą.
Bronz cierpiący — taką była twarz jego.
Kochankowie spojrzeli nań z osłupieniem. Choć był zupełnie zmieniony, poznała go Deruchetta. Co do słów, które powiedział, tak one były dalekie od tego, co w tej chwili myśleli, że przebrzmiały niezrozumiane.
Gilliatt się odezwał:
— Dlaczego się żegnacie z sobą? Pobierzecie się, pojedziecie razem.
Deruchetta zadrżała. Dreszcze przeniknęły ją od stóp do głowy.
Gilliatt mówił dalej:
— Miss Deruchetta ma lat dwadzieścia jeden. Jest niezależną. Jej stryj jest tylko stryjem. Kochacie się...
Deruchetta przerwała z cicha:
— Jakim sposobem pan tu jesteś?
— Pobierzcie się, mówił dalej Gilliatt.
Deruchetta zaczęła pojmować, co mówił ten człowiek. I wyjąkała:
— Mój biedny stryj...
— Odmówiłby zezwolenia, gdyby małżeństwo nie było jeszcze zawarte, rzekł Gilliatt; nie zgodzi się po ślubie. Zresztą pojedziecie razem. Gdy wrócicie znowu, chętnie przebaczy.
Gilliatt dodał z odcieniem goryczy:
— A przytem myśli już o przebudowaniu parowca. Zajmie go to podczas nieobecności pani. Duranda go pocieszy.
— Nie chciałabym zostawić po sobie smutku, wyszeptała Deruchetta z osłupieniem, przez które przebijała się radość.
— Smutek niedługo potrwa, rzekł Gilliatt.
Ebenezer i Deruchetta byli pod wpływem olśnienia. Teraz zwolna przychodzili do siebie. W miarę, jak zmniejszał się ich niepokój, zrozumialszemi stawały się dla nich słowa Gilliatta. Wprawdzie pewna mgła osłaniała jeszcze ich umysł, ale nie mieli żadnego interesu w stawianiu oporu. Chętnie dajemy się powodować temu, kto nas ocala. Słabo opieramy się tym, co chcą nas wprowadzić do raju. W postawie Deruchetty, zlekka opartej na Ebenezerze, było coś, co lgnęło do słów Gilliatta. Co do zagadkowej obecności tego człowieka i słów jego, które szczególniej Deruchettę bardzo dziwiły, były to kwestje uboczne. Człowiek ten mówił do nich: pobierzcie się. To było jasne. Jeśli była jaka odpowiedzialność, on ją brał na siebie. Deruchetta czuła, iż z wielu względów miał on do tego prawo. To, co mówił o mess Letthierry’m było prawdą; Ebenezer, zamyślony, wyszeptał: stryj nie jest ojcem.
Ulegał i on mimowolnie namowie, bo go pociągała nagła, a szczęśliwa przemiana. Wszelkie możliwe skrupuły księdza niknęły i rozpływały się w biednem sercu kochanka.
Głos Gilliatta stał się się suchym i ostrym; czuć w nim było gorączkowe drgania.
— Nie trzeba zwlekać. Cashmere odpływa za dwie godziny. Macie jeszcze czas, ale tylko tyle, ile go potrzeba; chodźcie.
Ebenezer przypatrywał mu się bacznie.
Nagle zawołał:
— Poznaję pana. Ocaliłeś mi życie.
Gilliatt odpowiedział:
— Nie zdaje mi się.
— Tam przy Ławach Piaszczystych.
— Nie znam tego miejsca.
— Było to tego samego dnia, w którym tu przybyłem.
— Nie traćmy czasu, rzekł Gilliatt.
— I nie mylę się! pan jesteś tym, którego widzieliśmy wczoraj u mess Letthierry’ego.
— Być może.
— Jak się pan nazywasz?
Gilliatt podniósł głos:
— Przewoźniku, poczekajcie na nas. Wkrótce wrócimy. Miss Deruchetto, pytałaś mię, jakim sposobem tu jestem; rzecz prosta, szedłem za panią. Masz lat dwadzieścia jeden. W tym kraju, gdy panna jest pełnoletnia i od siebie samej zależy, może wyjść za mąż w ciągu kwadransa. Idźmy ścieżką wzdłuż morza. Jest wygodna, a morze podniesie się dopiero w południe. Ale nie traćmy czasu. Chodźcie za mną.
Deruchetta i Ebenezer zdali się naradzać spojrzeniem. Stojąc przy sobie, nie ruszyli się z miejsca, byli jakby pijani. Bywają dziwne wahania nad brzegiem przepaści — szczęścia. Pojmowali, nie rozumiejąc.
— Nazywa się Gilliatt, szepnęło Deruchetta do Ebenezera.
Gilliatt odezwał się znów tonem powagi:
— Na co czekacie? powiedziałem wam, żebyście szli za mną.
— Dokąd? spytał Ebenezer.
— Tam.
I Giiliatt wskazał palcem na dzwonnicę kościoła.
Kochankowie poszli za nim.
Gilliatt szedł naprzód, pewnym krokiem. Kochankowie chwiali się na nogach.
W miarę jak zbliżali się do dzwonnicy, na pięknych i czystych rysach twarzy Ebenezera i Deruchetty wykwitać się zdawał uśmiech. Zbliżenie do kościoła rozjaśniało je. W zapadłych źrenicach Gilliatta była noc.
Rzekłbyś: widmo prowadziło dwie dusze do nieba.
Ebenezer i Deruchetta nie zdawali sobie sprawy z tego, co ich czekało. Wmieszanie się tego człowieka było gałązką, której czepia się tonący. Szli za Gilliattem z uległością rozpaczy dla pierwszego lepszego, który niesie pomoc. Umierający, bez trudności przyjmuje przysługę. Deruchetta, mniej pojmująca położenie, miała więcej zaufania. Ebenezer rozmyślał: Deruchetta jest pełnoletnią — formalności ślubne w Anglji są bardzo proste, zwłaszcza na wyspach, gdzie rektorowie parafji mają władzę prawie biskupią; czy jednak dziekan zgodzi się na danie ślubu, nie pytając o pozwolenie stryja? W tem trudność. Z tem wszystkiem nie szkodzi spróbować. W każdym razie będzie to zwłoka.
Ale co za jeden ten człowiek? jeśli to wistocie ten sam, którego mess Letthierry nazwał swoim zięciem, jak wytłomaczyć jego teraźniejszy postępek? On, przeszkoda, zmienia się w opatrzność. Ebenezer przyjmował tę pomoc z cichą skwapliwością człowieka, który czuje, że go ocalają.
Ścieżka była nierówna, niekiedy wilgotna i śliska. Ebenezer pogrążony w myślach, nie zważał na wodę i na ruchome głazy. Kiedy niekiedy Gilliatt obracał się i mówił do Ebenezera:
— Ostrożnie po tych kamieniach, podaj jej pan rękę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.