Pracownicy morza/Część trzecia/Księga trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Przezorność abnegacji.

Wybiło pół do jedenastej, gdy weszli do kościoła.
O tej porze i z powodu samotności miasta w dniu owym, kościół był pusty.
W głębi atoli, przy stole, który w kościołach reformowanych zastępuje ołtarz; były trzy osoby: dziekan, zakrystjan i pisarz kościelny. Dziekan, wielebny Jaqemin Herode, siedział; zakrystjan i pisarz stali.
Otwarta księga leżała na stole.
Obok na stoliku, leżała inna księga — akt parafialnych także otwarta, na której baczne oko dostrzegłoby stronicę, świeżo zapisaną atramentem jeszcze nie obeschłym. Obok tej księgi — pióro i kałamarz.
Ujrzawszy wchodzącego wielebnego Ebenezere Laudray, wielebny Jaquemin Herode podniósł się.—

Czekałem na pana, rzekł. Wszystko jest gotowe.

Dziekan w istocie był w ubraniu kościelnem.
Ebenezer spojrzał na Gilliatta.
Wielebny dziekan dodał:
— Jestem ko usług pańskich, kochany kolego.
I ukłonił się.
Ukłon ten nie zbłąkał ani w prawo ani w lewo. Było oczywistem z kierunku promienia ocznego dziekana, że dla niego istniał tylko sam Ebenezer. Ebenezer był zarazem osobą duchowną i gentlemanem. Dziekan nie obejmował swem powitaniem ani Deruchetty, która była obok Ebenezera, ani Gilliatta, który stał za nimi. W spojrzeniu jego był nawias, do którego tylko Ebenezer miał przystęp. Zachowanie takich odcieni w grzecznościach należy do porządku i utrwala społeczeństwa.
Dziekan odezwał się znów z wdzięcznie wyniosłą uprzejmością:.
— Kochany kolego, podwójnie ci winszuję. Stryj pański umarł i pojmujesz żonę; jeden zostawia ci bogactwa, druga cię uszczęśliwia. Zresztą teraz, gdy można naprawić parowiec miss Lethierry jest także bogatą, i to mię cieszy. Miss Lethierry urodziła się w tej parafji, sprawdziłem w księdze datę jej urodzenia. Miss Lethierry jest pełnoletnią i niezależną. Zresztą jej stryj, który jest całą jej rodziną, zezwala. Chcesz pan ożenić się zaraz z powodu wyjazdu — pojmuję to; ale, że tu chodzi o małżeństwo rektora parafji, wolałbym, żeby się odbył z większą uroczystością. Dla pana jednak skrócę ceremonję. Chodzi tylko o dopełnienie głównych formalności. Akt jest już spisany w tamtej księdze, pozostaje tylko dodać nazwiska. Na mocy prawa i według zwyczaju, ślub może być dany zaraz po wpisaniu nazwisk. Podanie o dyspensę jest życie uczynione. Przyjmuję na siebie odpowiedzialność za niezachowanie pewnej formalności, a mianowicie, że podanie o dyspensę powinno było być zapisane na siedem dni przed ślubem; ale uznaję nagłość wypadku z powodu pańskiego wyjazdu. Niech i tak będzie. Dam panu ślub. Mój zakrystjan będzie świadkiem pana młodego; co do świadka panny młodej...
Dziekan obrócił się do Gilliatta.
Gilliatt kiwnął głowę.
— Wystarczy, rzekł dziekan.
Ebenezer stał nieruchomy. Deruchetta była zachwycona, osłupiała.
Dziekan mówił dalej:
— Zachodzi wszakże jedna przeszkoda.
Deruchetta zrobiła poruszenie.
Dziekan tak mówił:
— Obecny tu posłaniec mess Lethierry’ego, który to posłaniec żądał dyspensy i podpisał deklarację w księdze, — i małym palcem lewej ręki dziekan wskazywał na Gilliatta, co go uwalniało od wymienienia jakiegokolwiek nazwiska, — posłaniec mess Lethierry’ego powiedział do mnie dziś rano, że mess Lethierry zbyt zajęty, by mógł się stawić osobiście, pragnie, żeby ślub bezzwłocznie się odbył. Życzenie to, ustnie wyrażone nie wystarcza. Udzielając dyspensę i przyjmując na siebie odpowiedzialność za zaniedbanie pewnych formalności, nie mogę jednak dać ślubu bez wypytania mess Lethiery’ego; a przynajmniej należałoby pokazać jego pozwolenie na piśmie. Przy najlepszych chęciach nie mogę poprzestać na prostem słowie, które mi powtórzono. Muszę mieć coś na piśmie.
— I to mamy, jeśli koniecznie potrzeba, rzekł Gilliatt.
I podał papier wielebnemu dziekanowi.
Dziekan wziął papier, przebiegał oczyma, pominął kilka wierszy zapewne nieużytecznych, i głośno przeczytał.
„...Idź do dziekana po dyspensę. Chcę, żeby ślub odbył się jaknajspieszniej, im prędzej tem lepiej“.
Dziekan położył papier na stole i rzekł:
— Podpisano Lethierry. Byłoby z większem uszanowaniem, jeśliby do mnie napisano; że tu jednak chodzi o kolegę, poprzestanę na tem.
Ebenezer znów spojrzał na Gilliatta. Bywają porozumienia dusz. Ebenezer czuł, że popełniono podstęp, ale nie miał siły, nie miał może chęci wykrycia go. Bądź przez posłuszeństwo dla ukrytego heroizmu, którego się domyślał, bądź też, że piorun szczęścia zagłuszył jego sumienie — Ebenezer nie rzekł ani słowa.
Dziekan wziął pióro i z pomocą pisarza zapełnił puste miejsca zostawione na zapisanej stronnicy w księdze parafialnej; potem wyprostował się i skinieniem ręki wezwał Ebenezera i Deruchettę, żeby się zbliżyli do stołu.
Obrzęd ślubny rozpoczął się.
Dziwna to była chwila.
Ebenezer i Deruchetta stali przy sobie przed księdzem. Komu się śniło, że brał ślub, doświadczył tego, czego oni w tej chwili doznawali.
Gilliatt stał w pewnem oddaleniu w mroku pod filarem.
Deruchetta wstawszy rano, pełna rozpaczy, myśląc o trumnie i o całunie, ubrała się biało. Grobowa ta myśl przydała się do wesela. Biała suknia tworzy gotową pannę młodą. Grób to także zaręczyny.
Twarz Deruchetty rozpromieniła się. Nigdy jeszcze nie była tem, czem się stała w owej chwili. Deruchetta miała tę wadę, że była może zbyt ładną a nie dość piękną. Piękność jej grzeszyła — jeśli to grzech — zbytkiem wdzięku. Deruchetta w spoczynku, to jest wolna od namiętności i boleści, była, jakeśmy już wskazali ten szczegół, przedewszystkiem miłą. Dziewica idealna — to przemienienie ślicznej dziewczyny. Deruchetta uszlachetniona miłością i cierpieniem, otrzymała ten awans — przepraszamy za wyrażenie. Miała ona tę samą niewinną prostotę, ale więcej godność! — tę samą świeżość, ale więcej woni. Niby stokrotka przemieniona w lilję.
Na jej licach pozostały ślady łez przelanych, uśmiech był jeszcze łzawy. Łzy osuszone, ledwie widzialne, są poważną i miłą ozdobą szczęścia.
Dziekan, stojąc przy stole, złożył palec na otwartej Biblji i zapytał donośnym głosem:
— Czy kto sprzeciwia się?
Nikt nie odpowiedział.
— Amen, rzekł dziekan.
Ebenezer i Deruchetta przystąpili bliżej do wielebnego Jaquemin’a Herode.
Dziekan zapytał:
— Joe Ebenezer Caudray, czy chcesz pojąć tę kobietę za małżonkę?
Ebenezer odpowiedział:
— Chcę.
Dziekan znów zapytał:
— Durando Deruchetto Lethierry, czy chcesz wziąć tego mężczyznę za małżonka?
Deruchetta zgnębiona nadmiarem radości, jak lampa nadmiarem oliwy, wyszeptała raczej niż odpowiedziała wyraźnie:
— Chcę.
Natenczas, wedle pięknego obrządku anglikańskiego, dziekan spojrzał dokoła siebie i zadał cieniom kościoła to uroczyste pytanie:
— Kto daje tę kobietę temu mężczyźnie?
— Ja, odpowiedział Gilliatt.
Nastało milczenie. Ebenezer i Deruchetta w zachwyceniu swem uczuli, że serca się ich ścisnęły.
Dziekan złożył prawą rękę Deruchetty w prawą rękę Ebenezera, a Ebenezer rzekł do Deruchetty:
— Deruchetto, biorę cię za małżonkę czy będziesz lepszą czy gorszą, bogatszą czy uboższą, chorą czy zdrową i przyrzekam kochać cię do śmierci i dochować ci wierności.
Dziekan złożył prawą rękę Ebenezera w prawą rękę Deruchetty, a Deruchetta rzekła do Ebenezera:
— Ebenezerze, biorę cię za małżonka, czy będziesz lepszym czy gorszym, bogatszym czy uboższym, chorym czy zdrowym, i przyrzekam cię kochać i być ci posłuszną do śmierci i dochować ci wierności.
Dziekan znów zapytał:
— Gdzie jest obrączka?
Nie przewidziano tego pytania. Ebenezer zaskoczony był znienacka — nie miał obrączki.
Gilliatt zdjął z małego palca złotą obrączkę i podał ją dziekanowi. Prawdopodobnie była to obrączka ślubna kupiona tego rana u jubilera pod Commercial-Arcade.
Dziekan położył obrączkę na Biblji, potem podał ją Ebenezerowi.
Ebenezer wziął drżącą lewą rączkę Deruchetty, włożył pierścionek na jej czwarty palec i rzekł:
— Zaślubiam cię tą obrączką.
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha Śtego, rzeki dziekan.
— Amen, dodał zakrystjan.
Dziekan podniósł głos:
— Jesteście małżonkami.
— Amen, rzekł zakrystjan.
Dziekan znów się odezwał:
— Módlmy się.
Ebenezer i Deruchetta obrócili się do stołu i uklękli.
Gilliatt stał spuściwszy głowę.
Oni padli na kolana przed Bogiem, on schylił czoło pod brzemieniem losu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.