Prawda starowieku/Dzieje i mity

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEJE I MITY

Czyż są, czy były w dziejach wyhodowane i wypiastowane przez matkę przyrodę, plemiona o przeważających cechach charakteru, zwanych niepraktycznymi, przejawiających się w nadmiarze fantazji, bądź też uczuć „sympatycznych“? Jeśli tak, to nie zdarzył się chyba wypadek, nie dochodzą nas słuchy z dziejów ludzkich, aby taka grupa, wykazująca wielki rozkwit uczuć życzliwych, wybujanie ufności do świata, nadmiar szczodrości, lub chociażby tylko bezinteresownej fantazji, nie regulowanej instynktowną chytrością i nie uzupełnianej drapieżnością, by taka grupa utrzymała się dłużej. Chyba że była pod opieką innej, uzbrojonej „w kły i pazury“. Albo tak długo, jak długo przyroda swą niedostępnością ją chroniła.
I tak przeciwstawia wierchowińska legenda naszej ziemi obraz — krainy rachmańskiej. Na wschodzie słońca w niedostępnych górach, otoczonych ze wszech stron wodą — powiada legenda — żyje pokrewny nam ród Rachmanów — istot łagodnych, pełnych przyjaźni i miłosierdzia. W tej krainie nie ma wrogości. Rachmanom nie znana niezgoda i kłótnia. Od reszty świata chronią ich wody i góry. Ukazuje legenda, że nasza ziemia, tak jak ją znamy, nie jest skłonna hodować bujnej życzliwości, nieskażonej łagodności, ani też innych rzadkich, osobliwych bylin duchowych nie ścierpi. O ile nie stworzy równocześnie przeciwwagi w właściwościach drapieżnych, cechach ostrych, kłujących i trujących. Tak też na szczytach czarnohorskich nie zarodzi złota kukurudza.
Opryszki niewątpliwie nieraz dali się we znaki sąsiednim krajom, a byli, wraz z piastującymi ich lasami, chociażby tylko mimo woli, ochroną swego kraju. Z upadkiem opryszków i rozbójnictwa los Wierchowiny był przypieczętowany. Czyż można sobie wyobrazić, aby się znaleźli ludzie z zewnątrz, doceniający wartość osobliwych odrębności, a fatalność nagłego, nieorganicznego zderzania się obcych sobie faz cywilizacyjnych? Jak gdyby jacyś archeologowie, konserwujący nie groby, wykopaliska i skamieliny — lecz żywe kwiaty i łąki pierwobytnej kultury. Gdzież szukać takich „archeologów“? Tak zachwalane rezerwaty, zarówno ludzkie, jak zwierzęce i roślinne, są dotąd przeważnie obszarami dogorywania, zbiorem żyjących niedobitków. Kreuje się je zazwyczaj godzinę przed śmiercią jakiegoś rodu, lub nawet po śmierci galwanizuje i fałszuje.
Przeczuciem i mitem takiej archeologji jest opowieść o tym cesarzu, co to szczególnie rozmiłował się w ludzie huculskim, i nie tylko zwolnił go od urzędów i przymusowej służby wojskowej, ale zawarł z nim pobratymstwo, by ochraniać starą, górską słobodę.
Gdybyśmy chcieli, choć w zarysie, przedstawić kilkoma słupami milowymi dzieje opryszków tak, jak je pojmowała i przeżywała sama Wierchowina, musimy pamiętać, że skutkiem odcięcia przez wieki od świata, zagadnienia i mierniki dziejów, podobnie jak wyobrażenia geograficzne starowieku, odbiegały od naszych. Nie o to tylko chodzi, że były fałszywe lub fantastyczne, lecz że posiadały regulatory zupełnie odmienne. Geografię starowieku można by nazwać geografią uczuciową, rozszerzającą ludzkie wartościowania na orientację co do podziału i zamieszkania ziemi. Ziemia jest organizmem: jej głowa jest w stolicy cesarskiej, jej pępek w Rzymie, Wierchowina to serce ziemi, a Polenycia — obszar pól Pokucia, Podola i Ukrainy — to pierś i ręce robocze. „Pański“ kraj to „kaluch“, brzuch zjadający pracę innych. Kraj dzikich „syrojidów“, daleko na Wschodzie słońca, to odbytnica ziemi i brama do Piekieł. Za Rzymem, za „morzem“, daleko, jest druga brama światowa i schody do nieba na Górę Syońską, górę niebiańską. Jeruzalem to miasto niebiańskie, nie ziemskie. Gdzieś pomiędzy niebem i ziemią na szczytach gór najwyższych jest kraina ziemskiej doskonałości, kraj Rachmanów. — Oczywiście były to wyobrażenia chwiejne, nieustalone i niezupełnie upowszechnione, a wypowiadane tylko przez tych, którzy nad nimi się zastanawiali. Podobnie swoiście mityczne i jeszcze bardziej fantastyczne są wyobrażenia o powstaniu ziemi.
I podobnie tubylczych „historyków“ starowieku zajmują takie „zagadnienia“, nad którymi ludzie współcześni nie mają po co się zastanawiać.
O ile to można wyłuskać z licznych opowiadań o dziejach opryszków, jednym z najważniejszych mierników dla ich znaczenia i sławy jest zagadnienie: który z nich, kiedy i wśród jakich okoliczności zabił biesa, który dawniej chodził żywy i ucieleśniony po ziemi. A po zabiciu ukazuje się już tylko jako zły duch, zjawia się tylko na wezwanie!
Jeszcze teraz powszechnie przypisuje się czyn ten Doboszowi. Dawniejsza i poważniejsza tradycja twierdzi, że biesa zabił słynny opryszek Hołowacz, a później ludzie dopiero to, jak wiele innych rzeczy, do Dobosza przyczepili.
Dalszym ważnym zagadnieniem jest: Czy Dobosz znalazł topór wielitów? Czy też otrzymał w darze inny miecz od jakiegoś starego wieszczuna? Czy sam sobie kazał wykuć topór? Co się potem stało z tym toporem?
Mimo iż wszystkie prawie opowiadania o opryszkach dotyczą osób historycznych, o których istnieją nieraz dość dokładne wiadomości z aktów sądowych i kronik, bądź w Polsce, bądź na Węgrzech, fakta, które my nazywamy historycznymi, nie zajmują w tym stopniu opowieści ludowej co wspomniane powyżej mity. Opowieść także nieraz charakteryzuje bardzo konkretnie te osoby pod względem fizycznym i duchowym. Charakteryzuje i zaraz zaciera. Właśnie dzięki pewnej typowości tych „zagadnień“ mitycznych, które są dla niej najważniejsze.
A ważne są one dlatego, że za zabicie biesa i pochodzące stąd bezpieczeństwo — z tej strony przynajmniej — ludzie czują dla opryszków wdzięczność. Chcieliby wiedzieć, komu mają być wdzięczni, kogo mają błogosławić.
Nieznalezienie zaś miecza Wielitów — sprawiło, że została utracona słoboda stara. Zamiast władać, panować nad górami i żyć swoim własnym życiem, Huculi poszli na dno dziejowe.
A może — może Dobosz nie dotrzymał warunków? Może jest nadzieja, że ktoś ten miecz odnajdzie... Czy ten wielikański, czy Doboszowy topór, wyciągnie ktoś kiedyś ze skały?...
Dawniej dyskutowano te pytania głośno, z ożywieniem. Dziś — znacznie ciszej. Nie to, żeby sceptycznie, lecz raczej jakby z oczekiwaniem, aby ktoś inny zabrał głos. Przytacza się opinie bez angażowania się.
„Zagadnienia“ te — mimo wszystko wyrażają i charakteryzują pewną rzeczywistość, oczywiście w znaczeniu przenośnym.
Opowiadanie o zabiciu biesa jest jakby wyrazem śmiałości i zuchwalstwa opryszków, którzy błądząc po puszczach i połoninach, wśród różnych pór roku, przy wszelkiej pogodzie, wśród burzy, gradu piorunów, lub nocą zimową, na pustkowiu, wśród ciszy dreszczem przejmującej, albo wśród szumów, głosów, jęków i pogróżek przyrody — byli gotowi stanąć do oczu najgroźniejszej, nawet szatańskiej potędze — czasem nawet w poczuciu, że samym niebiosom pomagają.
A znalezienie miecza Wielitów — tak rozumowano — nie tylko nie pozwoliłoby panom, podpankom i Żydom powalić pod nogi naród górski, lecz jeszcze by oczy ludziom rozpieczętowało. Pomogłoby zaprowadzić w świecie prawdę wierchowińską, ład starowieku — słobodę. —
Dlatego to opryszki w obecnie żyjącej tradycji większą może rolę odgrywają niż inne zjawiska i zdarzenia starowieku. I może więcej zajmują wyobraźnię ludzi dziś żyjących niż niegdyś wyobraźnię współczesnych im ludzi. Może wtedy Wierchowina żyła jeszcze życiem dziecięcym, pełnym, nie okaleczonym, może oddychano obecnością swobody, a w przyszłość spoglądano z nadzieją.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.