Prawda starowieku/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Prawda starowieku | |
Podtytuł | obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej | |
Pochodzenie | Na wysokiej połoninie | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX | |
Data wyd. | 1980 | |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW VINCENZ
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
PRAWDA STAROWIEKU
OBRAZY, DUMY
I GAWĘDY Z WIERCHOWINY HUCULSKIEJ PRZEDMOWA
ANDRZEJA KUŚNIEWICZA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
© by Irena Vincenz,
1979 Lausanne Switzerland Obwolutę, kartę tytułową i okładkę projektował
Marek Zalejski Redaktor
Andrzej Więckowski Redaktor techniczny
Adam Małaszewski Korektorzy
Elżbieta Kwiecień Ewa Nagiel
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1980
Wydanie I. Nakład 10 000+330 egz. Ark. wyd. 33; ark.
druk. 36,25. Papier druk. m./gł. kl. III, 65 g, 82✕104 z fabryki
papieru w Kluczach. Oddano do składania w czerwcu 1979 r.
Podpisano do druku i druk ukończono w sierpniu 1980 r.
Zam. nr 1706/79 C-46
Printed in Poland by
DRUKARNIA WYDAWNICZA, Kraków, ul. Wadowicka 8
|
Stanisław Vincenz urodził się 30 listopada 1888 r. w Słobodzie Rungurskiej; zmarł 28 stycznia 1971 r. w Lozannie.
Tom I Na wysokiej połoninie — Prawda starowieku, z podtytułem Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej, ukazał się w druku w r. 1936 nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój“ w Warszawie. Książka zyskała od razu miłośników i wzbudziła zainteresowanie krytyki. Pisali o niej wówczas T. Breza, J. M. Rytard, T. Sinko, K. Wyka, M. Zarembina, W. Skuza, J. S. Bystroń, W. Krygowski, A. Hertz.
Lata II wojny światowej Stanisław Vincenz przebył na Węgrzech. Po wojnie zamieszkał we Francji w La Combe de Lancey pod Grenoble. Tam opracował nową wersję Prawdy starowieku, przerabiając i rozszerzając dzieło. Tę nową wersję książki oddajemy w ręce Czytelnika.
W La Combe, obok innych prac pisarskich, Stanisław Vincenz tworzy nadal swą sagę huculską. Powstają księgi Zwada (Londyn 1970), Listy z nieba (Londyn 1974) i część ostatnia: Barwinkowy wianek.
IW Pax przygotowuje całość cyklu Na wysokiej połoninie.
„Znowu jakaś chłopska powieść? Dużo wyrazów gwarowych i rzeczowych wyjaśnień? (...) Pomimo pozorów jesteśmy z daleka od etnografii. (...) Vincenz jest twórcą i to niepospolitej miary. Zamiast odtwarzania rzeczywistości daje on nam artystyczną wizję świata huculskiego jako zamkniętego w sobie, pierwotnego, barwnego i ruchliwego życia. Nie jest to też odtwarzanie zaginionej już przeszłości, nie jest to cofanie się wstecz, nie jest to powieść historyczna czy pseudohistoryczna: wszystko to dzieje się poza granicami czasu, może być pojmowane zarówno w chwili dzisiejszej czy też w odległej przeszłości. Cały ten samorodny i piękny świat zamkniętej w sobie kultury jest rzutowany w jakimś bezczasie, jest skomponowany i zharmonizowany ponad rzeczywistością, w jakimś innym wymiarze, podniesionym siłą wizji artystycznej do wyżyn epopei. Nie jest to etnografia; to jest epopeja“.
Wiadomości Literackie 1937, nr 13
„I ten wieszczun i inni — tłumaczył Foka — dali nam zrozumienie, że nie kto inny, a właśnie święci posłańcy, robotnicy Boży, gazdowie tak łagodni jak gwiazdy co nam świecą, świat urządzają, porządkują, i uczą, ład i krasę tworzą. Nie moce gwałtowne, choćby nie wiem jak potężne. A dzieciątka Boże tańce wiodą radośnie i świat nimi weselą, serca mu dodają. Dawniej, bardzo dawno — tak przekazują starzy — kłaniali się ludzie gromom, padali plackiem na twarz przed piorunem, za Boga go mieli. Ale ci światłem z niebios oświeceni, ojcowie nasi, nauczyli już nas z dawien dawna, że nie przemocy pokłonić się należy. Tak to, przyjacielu mój, od świadomego człowieka, pieśniarza, od śpiewaków Bożych mamy to przekazanie, żeby raczej piorunom dać się roztrzaskać niż przemocy ciemnej się pokłonić. To jest nasze prawo wierchowińskie, prawda starowieku.“
Stanisław Vincenz należał bez wątpienia do ludzi mocnych i fizycznie, i psychicznie. Tylko takich stać na luksus aż takiej życzliwości do całego świata, do bliźnich, lecz i zwierząt domowych oraz dzikich, jak i do sprzętów domowych, drzew, całego krajobrazu. Nikt nie potrafił z taką miłością opisać skrawek po skrawku, miejsce po miejscu tamtego zakątka ziemi, w której przyszedł w roku 1888 na świat w Słobodzie Rungurskiej, najściślejszej prywatnej swej ojczyźnie.
Kraj ten leży na południe od Dniestru, za którym, na drugim brzegu, Podole, a ograniczają go — od wschodu Bukowina, od południa Ruś Zakarpacka, zaś od zachodu — pasmo Gorganów i rzeka Łomnica.
Wielką swą huculską sagę nazwał autor „prawdą starowieku“. Kraj to istotnie jak gdyby już po tamtej stronie pamięci, odchodzący w niepamięć. Legendy, mity związane z nim sięgają daleko w przeszłość.
Vincenz do końca życia pozostał wierny tamtej bezpośredniej swej ojczyźnie, a gdy ją na zawsze utracił, nie popadł ani w czułostkowość, ani tym mniej w nienawiść do kogokolwiek, czy też zgryźliwą niechęć. Napisał przecież: „... w ostatniej wojnie doszedłem do przekonania, że Montesquieu ma rację głęboką i przez to ukrytą (...) Dla nabrania takiego przeświadczenia niezbędne jest sito, o którym poucza wielki poeta Czyśćca: Lethe i Eunoe, zapomnienie i życzliwość, dwa ramiona tego samego strumienia czyśćcowego.“
Należy dodać, że Vincenz interesował się całe życie osobą i twórczością Dantego, pisał o nim, był nim wyraźnie zafascynowany.
Po ukazaniu się w roku 1936, nakładem „Roju“, pierwszego tomu Na wysokiej połoninie, powstały już we Francji i Szwajcarii po wojnie dalsze rozdziały, mające w zamyśle utworzyć drugi oraz trzeci tom wielkiej całości. Powstawał epos o Pokuciu i Huculszczyźnie, na miarę, jakiej bodaj nie doczekały się Tatry ani Podhale. Vincenz ratował od zapomnienia zasłyszane przed laty, jeszcze w dzieciństwie i młodości, czyjeś słowa, opowieści, legendy, utrwalał i przenosił na papier to, co bez niego na zawsze by przepadło. Nic też dziwnego, że dziś Ukraińcy czerpią z wdzięcznością z jego tekstów, oceniwszy właściwie miłość, z jaką pisał i o tamtym kraju, i o tamtych ludziach.
A to szczególny góralski szczep ci Huculi. Pełen romantyzmu i jakiejś pierwotnej szlachetności, o dużym poczuciu honoru i swoistej dumie. Wiele tu krwi dackiej, rumuńskiej, o czym świadczą nazwy gór i osiedli, jak Fenterale i Ardżeluża, albo szczyt Salatruka w Czarnohorze. Górami, połoninami, w ślad za bydłem, za kierdelami owiec lub w pogoni za leśną zwierzyną, zapędzali się górale rumuńscy z Bukowiny i od Siedmiogrodu aż, w tamte, pokuckie strony. Z kolei — ludzie z tej strony wędrowali na wschód — ku Bukowinie, dolinie Marmaroszu, źródłom obu Cis — Czarnej i Białej, Jasinie i miasteczku Bogdán. To wymieszanie ludnościowe, lecz i językowe, a także obyczajowe, spowodowało, iż folklor huculski stał się wyjątkowo bogaty, jak zwykle w krajach o wielorodności i wielorakości wpływów kulturowych. Można by to porównać po części do wpływów słowackich sięgających na Podhale aż po Nowy Targ.
Mówiąc o Pokuciu należy dodać Żydów od stuleci zamieszkałych w dolinie Czeremoszu, Waratynu, Bereźnicy i Rabyńca, Żydów chasydów i nie-chasydów, oraz spławiających tratwami drewno w doliny „Żydów leśnych“, gatunek już przed laty w zaniku, dziś zupełnie nie istniejący. Ich pamięci poświęcił Vincenz niejedną stronę swej prozy.
Można by go nazwać bez większej przesady jakimś Homerem Czarnohory. Jeśli Tatry i Podhale, też mitotwórcze, jak wszystkie mało dostępne góry zaludnione przez ludzi o obyczajach surowych, znalazły wielu piewców, kronikarzy i poetów, to tamte równie piękne strony, chyba tylko pana Stanisława Vincenza ze Słobody Rungurskiej. Twierdzi on wprawdzie, że o Huculszczyźnie pisał i Józef Korzeniowski w Karpackich góralach, i wspominał o niej sam Słowacki w Beniowskim, a Wyspiański umieścił karczmę z Sędziów w jednej z wsi pokuckich, lecz nikt poza nim, i to nie tylko w języku polskim, nie powiedział tyle o tamtych stronach.
Krytycy zastanawiali się nad wyborem języka zastosowanego w Wysokiej połoninie. Rzecz jasna, że tamtejszy lud mówił po ukraińsku, jak dawniej mawiano — po rusińsku. Zaś Żydzi — jidysz. Trudno było znaleźć odpowiednik językowy, który by nie raził sztucznością, a był dla polskiego czytelnika zrozumiały. Jak sądzę, Vincenzowi udała się ta niełatwa sztuka. Nie ma tu, na przykład, naszej rodzimej góralszczyzny, co mogło grozić autorowi szukającemu jakiegoś wyjścia z trudności. Tylko niektóre pieśni i poszczególne wyrazy czy zwroty pozostawił w oryginale huculskim.
Złagodził natomiast niektóre opisy obrzędów weselnych i ludowych zabaw, jako zbyt już dzikie i okrutne. Tak przynajmniej utrzymuje Tadeusz Breza omawiając w recenzji, zamieszczonej w „Kurierze Porannym“ z 16 kwietnia 1939, książkę Vincenza. Twierdzi też, że „legendy huculskie splatają się tu nierozłącznie z własną legendą autora“. Być może, iż poniekąd mogło to odebrać tekstowi nieco surowego autentyzmu, bliskiego jakiemuś przewodnikowi krajoznawczemu czy naukowemu opracowaniu, dodając jednocześnie poetyckości. Niektóre partie Wysokiej połoniny czyta się jak poemat. Te choćby o podróżach drogami u podnóża gór, od stolicy tamtejszej, Kołomyi, w stronę Rungur i Żabiego, największej niegdyś wsi galicyjskiej, lub aż do Kosowa, słynnego z zakładu leczniczego doktora Tarnawskiego, czy pogranicznych Kut, gdzie — jadąc z pagórka na pagórek, z doliny w dolinę — ulega się złudzeniu niemal bezruchu: nieruchomości krajobrazu, który niby to przybliża się, a wciąż tkwi w miejscu jednako daleki. Albo kiedy pisze o niedobitkach demonów uchodzących w panice przed swym prześladowcą i tępicielem, prorokiem Eliaszem, szczególnie na nie zawziętym. Uciekają z dolin ku szczytom, skalnym rozpadlinom, wąwozom i pieczarom czarnohorskim, gdzie kończy się połonina dancerska, a zaczyna suchy piarg. Lecz i tam święty mąż Eliasz ciska w nie pioruny. Niektóre opisy łąk, kwitnących różnymi barwami w zależności od pory wiosny i lata, przypominają strofy Leśmiana, mimo iż są pisane prozą unikającą patosu i pozornie najzwyczajniejszą. Nie wiem, czy nasze Tatry, mimo tylu pięknych stron im poświęconych przez mistrzów takich jak Tetmajer czy Kasprowicz lub Orkan, doczekały się aż tak plastycznych i urzekających opisów.
W rodzinnej Słobodzie Rungurskiej, gdzie mieszkał, przed wielu laty słynny Szczepanowski dowiercił się ropy naftowej. Stanęły wieże wiertnicze i trysnęła nafta. Były to jedne z pierwszych galicyjskich kopalń. Niestety — jak większość tamtejszych złóż — wyczerpały się szybko. Pozostały wysokie wieże sklecone z desek, obalane przez byle mocniejszy powiew. A wiatry w tamtych stronach wieją przez dużą część roku. Trudno było w dwudziestoleciu międzywojennym mówić o jakimkolwiek bogactwie. Ot, ledwie jedna, druga pompa wydobywała miesięcznie na powierzchnię niewielką ilość baryłek ropy. Pamiętam stojące na rampie cysterny. Stanisław Vincenz w przededniu wojny był posiadaczem niezbyt zabytkowego, lecz niebrzydkiego domostwa w malowniczym parku, oraz sadu za nim. W ogrodzie ustawił popiersie ukraińskiego poety, Iwana Franki. Był dla swych huculskich sąsiadów przyjacielem i doradcą, nigdy panem czy dziedzicem. I oni potrafili to docenić w roku 1939, jesienią, dając mu najlepsze świadectwo. Niejaki Matarżuk, miejscowy Hucuł ze Słobody, zapytany przez radzieckiego „komandira“, jaki też jest ten „ich pan“, odparł: „Pan dobry sąsiad, żyjemy dobrze, ciągle zaprasza nas, u niego odbywają się wieczorynki z naszą muzyką i naszymi tańcami“.
Na tablicy, obok popiersia Iwana Franki, Vincenz kazał wyryć cytat z jego wiersza: „Wierzę w siłę ducha“. Było to poniekąd i hasło samego Vincenza. Po latach, już we Francji, wyznał: „Wrażenie odniesione przez gości było niezaprzeczalne. Rozglądali się po górach, chwalili czar zakątka i pomysł pomnika...“ A byli tymi gośćmi w domu Vincenza w Słobodzie radzieccy oficerowie.
Przejeżdżałem parokrotnie tamtędy, mijałem dom nad potokiem za kolejowym torem, udając się czy to do Żabiego, czy aż na przełęcz jabłoniecką, i dalej na tamtą, niegdyś węgierską stronę. Nie miałem jednak niestety szczęścia poznać gospodarza Słobody Rungurskiej. Nie przypuszczałem też wówczas, iż przyjdzie mi po wielu latach o nim pisać.
Wśród swych przodków Stanisław Vincenz miał również jedynych przedstawicieli bukowińskiej arystokracji, hrabiów Wassilko. W rozdziale „Pobratymstwo z cesarzem“ wspomina o pewnym leśnym harnasiu, królu gór, potężnym Wasylku czy Wasyluku, który pisząc listy do Wiednia, do Józefa Drugiego, podpisywał je dumnie „Prinz Wassilug von Hollowy zu Bukowinka.“
Jakiś legendarny praprzodek? Może. Princem wprawdzie nie został, lecz grafem, czyli hrabią, tak. Sięgnąłem do rejestru członków austriackiej Izby Panów i odnalazłem tam, jak się tego spodziewałem: Alexander Wassilko-Serecki, Freiherr von, czyli baron, członek Herrenhausu w latach 1867—1893, do daty zgonu; i jego następca, chyba syn: Georg Graf Wassilko, dziedziczny pan na majętności Berhomet na Bukowinie, członek wiedeńskiej Izby Panów w latach 1904—1918, czyli do upadku monarchii Habsburgów. Zmarł w Berhomecie w roku 1940.
Inni krewni, z polskiej linii po kądzieli, zamieszkiwali dwór w Krzyworówni. To tam, na czyjeś wesele, może matki autora Wysokiej połoniny, jechali żydowskimi furmankami powożonymi przez bałagułów, których niezrównany język, humor, mądrość porzekadeł przypominających i Opatoszu, i Szaloma Asza, i niektóre nieuczesane myśli naszego Leca opisze później Vincenz, wędrowali goście aż z Kołomyi, a nawet pieszo, w huragan łamiący najstarsze jodły i buki, przełęczami z tamtej, węgierskiej strony, cygańscy i żydowscy grajkowie, by zagrać jak wypada u gościnnych państwa na weselu ich córki.
Krzyworównia leży nad rzeką w dole. „A wyżej — pisze Vincenz — ku szczytom — szum lasu z wierzchołka Kiczory, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny w głębi doliny — cisza, niebo i słońce górskie...“
Vincenz uważał za swój obowiązek spłacić dług tamtej rodzinnej ziemi, opisując do najmniejszych szczegółów jej piękno, odrębność, obyczaje ludu, jego wierzenia, gusła i legendy. Jakby tłumacząc się przed czytelnikami z tej troskliwej dokładności i pietyzmu, niedługo przed śmiercią w 1971 roku, napisał: „Czynię to nie dlatego, jakobym był powołany, ale właśnie z obawy, że powołanych już nie stało“.
Czy starożytne podania mogą zawierać dla nas jakąś prawdę? Które? Oto, że w kataklizmach nieraz już nastąpiła zagłada rodu ludzkiego, tak że pozostały tylko nieznaczne jego szczątki... Rozważmy zatem jeden z wypadków, który powstał po kataklizmie... Oto, że ci, którzy uniknęli zagłady, byli to nie więcej niż jacyś górscy ludzie, pasterze gdzieś po szczytach. Ocalały malutkie iskry życia, resztki rodzaju ludzkiego. Naprzód samotność usposobiła ich przyjaźnie, życzliwie, lubili się wzajemnie. Nie było wśród nich ani biedaków, ani kłótni wynikłej z biedy. Nie znając złota ani srebra nigdy nie stali się bogaczami. A w społeczeństwie, w którym ani bogactwo, ani ubóstwo nie zamieszka, najłacniej jeszcze można znaleźć obyczajność najrzetelniejszą. Zatem co w podaniach słyszeli, że to piękne, a tamto brzydkie, to w prostoduszności swej uważali za najbardziej prawdziwe i temu wierzyli, a uważając za prawdę, co się opowiada o bogach i ludziach, żyli podług tego.
Od pierwowieku, w wyroków noc. Piorun, las i wodospad, trzej szumni posłańcy, radeczkę radzą, jak począć trembitę.
W rewaszach starowieku przekazane tak:
„Weź na trembitę suchar ze smereki, zdartej przez piorun, skruszonej piorunem. Wydrąż go w trąbę, szczelnie spleć i ściśnij łykiem z brzeziny spod wodospadu, z piany i z szumu.“
I tak tłumaczy rewasz dawniej, dziś i jutro:
„Niech ma trembita gromu moc, donośność! Wodą wygrana, niechaj się osłucha z wszelaką tajnią wód, rodem z puszcz. Niechaj zagarnia, niech łączy jak woda.“
Z takim zamysłem sporządzona trembita, wyrzutnia dla grotów, co mają przeciąć dal, wyciąga się niezmiernie długo: trzy metry przeszło. A zbiera się, ściska w przekrój znikomy: w ustniku niespełna cal, w wydechu zaledwie trzy cale. Sucha, gładko spleciona łykiem, aż błyszcząca, leciutka, choć długa. Wytworna jak dziewczyna górska, a oporna jak gdyby niema. Człek nieświadomy gry nie wie co z nią począć, dopiero dla piersi mistrza, dla tchu wataha dostępna.
Z pioruna, z lasu, z szumu wód, z wyrocznej nocy poczęta, rozdziera zapory. Z niej wytryskują jutrzenki, gody radosne i smutne, z niej wylewają się pory roku, lata i wieki. Ona, wyroczna postać kraju i ludzi Wierchowin, dzisiaj się światu ogłasza.
Odzywa się na uroczystości świąteczne: na Boże Narodzenie, na Święty Wieczór i podczas Pasterki przez całą noc rozbrzmiewa rozgłośnie po górach z chaty do chaty, a głos przelatuje przez niedostępne i zaśnieżone, samotne puszcze. Chadza za kolędnikami, którzy ze światłem i z muzyką wspinają się po wąskich i stromych ścieżynach. Góry i puszcze drzemią zacisznie uśpione w śniegu, a głos skrzypeczek wnikliwie wije się wśród nocy. Wtóruje im potężnie trembita.
Kolęda potęguje ten spokój snu zimowego i wzmaga poczucie błogiego bezpieczeństwa.
W Święty Wieczór jest tak, jakby się leżało na łonie Bożym. Czas się zatrzymał. Świat i Bóg jest tak dobry, że nawet Archijudę, wodza czortów, Archanioł spuszcza z łańcucha, aby się poprawił. I ludzie nie boją się go wtedy, zwłaszcza, że kolęda broni wsi przed jego mocą.
Na Wielkanoc trembita radośnie głosi Alleluja. Przez zimę, przez posty i po Wielkiej Nocy milczy trembita. Dopiero gdy święty Jurij zazieleni ruń połonin, po której dotąd tylko niedźwiedź senny chodzi, a raczej wygłodniały słania się po ciężkim śnie zimowym — a lawiny jak wystrzały armatnie w ponurym uroczysku skalnym pod Szpyciami w Czarnohorze, dając pierwsze sygnały, hukają na cześć wiosny — odzywają się trembity. I pieśń mówi, że wtedy święty Jurij dmie w trąbę żubrową. A gdy po lasach rozejdą się odgłosy, wszystkie ptaszęta odniemieją. Już, już niedługo popłyną roje owiec, i kóz, i najróżniejsza chudoba: łagodne i flegmatyczne lub nieco rozkapryszone i grymaśne, wypiastowane przez gazdów, nieraz od cielątka w izbie za piecem chowane krówki — i ciężkie, ponure, spode łba patrzące, nieraz groźne buhaje. I konie przeróżne, całe ich stada; huculskie konie, łyskające dzikim i gniewnym spojrzeniem, z cienkimi nogami, z potężną piersią, z szeroką szyją, bujną grzywą. Myszate, kare, bułane, węgorzowe, śmietankowe. Popłyną od wsi ku połoninom i wyroi się wiosenny ruch, co od wieków porósł wzorzystym kwieciem zwyczaju — chód połoniński. Potem już na pastwiskach wysoko odbywa się mieszanie trzód. Tysiące chudoby, pasterze, psy i trawy, wraca stara wspólnota.
Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Boga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi. Watah, choć go wcale nie pilnują, nikomu nic nie zabierze, zabrać nie może, bo rewasz udojowy, dokonany przy mieszaniu chudoby, od razu daje miernik wyraźny, ile każdy z właścicieli trzód — jak ich zwą mieszanników — ma otrzymać bryndzy z całego letniego udoju. Watah służy każdemu i wszystkim, lecz nikt z mieszanników nie ma mu nic do rozkazywania i on nikomu z nich nie rozkazuje. Jest zbyt daleko, zbyt wysoko. Któż inny zresztą z ludzi spędza w ciągu roku tyle dni i miesięcy w chmurach, w świecie cieni i mgieł, gdzieś niedaleko tamtego świata. Toteż dzieci, których tato jest watahem i przebywa latami na połoninie, niepokoją się po nocach, czy go nie zagarnęły mgły na tamten bok, a jesienią witają go tak radośnie, jak gdyby wrócił z tamtego świata. A te dzieci, których tato nie żyje, pocieszają się mówiąc, że może — któż wie? — wrócił na lato do swoich dawnych dziedzin i wędruje w chmurach za trzodami.
Połonina, na którą przyprowadza się owce i bydło, według słów pieśni, dumna jest z tego. Harda, nieprzystępna okrywa się mgłami, jakby chustami. Dzień w dzień przez całe lato grają trembity, zwołując pasterzy spod szczytów, z rozległych stepów górskich, z łączek i kępek ukrytych po skałach i berdach, zwołują do posiłku, do podoju i na nocleg. Jest jeszcze jeden tylko głos równie donośny, to głos wroga połonińskiego, straszliwy ryk niedźwiedzia, o ile przepędzi go się od ofiary, albo gdy wsiadłszy na wołu lub krowę, która ucieka w strachu śmiertelnym, wali łapą po karku i ssie krew; gdy chce zastraszyć broniących stad pasterzy albo gdy jest raniony. A dźwięk trembity donośny jest wprawdzie, lecz jakżeż łagodny, słodki, kojący, jak gdyby dźwięczały błękity fletnią zza obłoków nad szczytami. I pasterze i chudoba, zbłąkani w gęstych mgłach, witają ten głos radośnie, śpieszą doń, od najmniejszego jagnięcia, co ledwie plącze nogami, aż do groźnego buhaja.
Dzień w dzień raduje się połoninka, słuchając trembity, bo to jej własny głos, a smuci się, banuje dopiero jesienią, kiedy w święto Bogarodzicy gazdowie przychodzą po swoje trzody i następuje „rozłączenie“. Gazdowie i gazdynie obliczają się z watahem i odchodzą ze swoim pożytkiem i z trzodami do chat na wieś lub do zymarek. Konie, obładowane jasnymi drewnianymi berbenicami, napełnionymi bryndzą i masłem, bądź objuczone pstrymi besahami, idąc w doły, ostrożnie stąpają po wertepach. Trembity grają, głosząc rozłączenie, smucąc się łagodnie, a także połoninka, jak mówi pieśń, zostaje zasmucona, gdyż owieczki odchodzą. Boteje rozsypały się, własność powróciła, wspólnota zostaje w chmurach i czeka, wiatr jesienny wspomina ją swoimi trembitami. Po płajach i po zakątach kosodrzewiny drepce Mara, zagląda tu i tam, odwiedza owcze kosziery i wzdycha. Któż wie, czy to duch zły, czy tylko błędny, stęskniony? I znów milkną trembity na czas dłuższy, chyba że inny, równie ważny urząd spełniają. A spełniają go — takie są wyroki niebios — przez cały rok. Gdy ktoś umrze, odzywają się trembity koło chat. Inną nutę grają, inaczej wyciągają, tęsknie a sumnie zawodzą. Ale i wtedy jest w nich zew łagodności i łaska błękitu, wyglądającego nad ciemnym szczytem spoza ponurej chmury. Jeśli jadąc w pobliżu osad huculskich, zobaczycie wieczorem ognie koło chaty i usłyszycie łkanie trembity, wiedzcie, że jak głosi pieśń — „już się komuś śpiewanka skończyła“. Lecz myśl nasza, lecąc teraz wspomnieniem za głosem trembity, nie unosi nas tym razem ku sprawom smutnym, przeciwnie, ku radośnie pogodnym, ku dawności starowieku.
Było to w roku 1887, jesienią, na połoninie Kiziej pod Czarnohorą. Wiatr dobrze wiał, dął, wył, buszował przez kilka dni, chłostał, hulał i trzaskał po lasach, nałamał drzew i gałęzi, aż wreszcie wymiótł i wyczyścił niebo z chmurzysk. Pogoda złota stanęła na niebie — cicho, łagodnie, ciepło.
Trembity grały na „rozłączenie“. Gazdów i ludzi z dolin było dużo, a połonina rozbrzmiewając okrzykami zmieniła się. Radosne nawoływania szły z góry na górę, z połoniny na połoninę, od stai do stai, od koliby do koliby, od kosziery do kosziery. Daleko rozchodziło się donośne „wiwkanie“, jeden drugiemu odhukiwały okrzyki śpiewne i przeciągłe naśladowania głosu trembity. Latały te głosy z Kiziej na Pohoriwkę, z Pohoriwki na Gadżynę, z Gadżyny na Maryszeską, z Maryszeskiej na Młaki i Psariwkę, z Psariwki na Oziernyj i Kostrycz. Cały świat połoniński się nawoływał. Zdawało się, że te ogromne przestrzenie są jakoś połączone ze sobą na ten jeden dzień, a za głosem myśl ludzka polatywała z połoniny na połoninę, przeskakując nieprzystępne bory, puszczę wielkodrzewną i dziedziny staroniedźwiedzie, a także gęstwiny młododrzewu, jary, przepaście i berda. Tam to gdzieś siedzi niedźwiedź, który tego lata upolował sobie niejedną jałówkę, ale uszedł zręcznie rohatyny lub strzału. Siedzi w przepaściach leśnych, w syhłach albo gaurach, słyszy te głosy, szczurzy uszy albo śwista i dmucha z podniecenia. A wilk podnosi nos do góry i węszy. I nadal grają trembity, a starowieczne pistolety i krócice, błyskające ogniem, strzelają rozgłośnie i nadal głosy nawołują się z połoniny na połoninę.
Rano, raniutko słońce wstało. Skaliste żebra, oszronione leciutko pyłem śnieżnym, jak twarda zbroja lub kolczuga z lekka posrebrzana. Połonina faluje łagodnie, a potok Kizia, rodząc się na żebrach skalnych, spienionymi wodami skacze i hula wśród kiedrowego lasu. I wyśpiewuje. Na połoninie wykute w skale krzesło. Tam to siadywał przed laty najsłynniejszy z rycerzy-opryszków — Dobosz.
Na Doboszowym krześle, nad starym lasem kiedrowym, zakędzierzawionym, gdzie widać to prościutkie zielone i strzeliste, skupione w sobie drzewa, to znów wielkodrzewy rozczapierzone wężowo, nieraz wichrem i mrozem spalone do żółtości, tam siedzi sobie dobry gazda z Jasienowa, Foka Szumejowy, o którym pieśni do dziś dnia przetrwały. Kurzy fajkę i słucha, jak szumi puszcza w dole. Tam w dole, to prabór jak kościół uprzątnięty, przejrzysty, o potężnych kolumnach, to znów jakby wertep piekielny zawalony wiatrołomami, wywrotami potwornych korzeni, z ziemi wyrwanych wraz ze złomami skał, zarosły gąszczami, maliniakami, poryty dołami i pieczarami po wyrwanych korzeniach, zalany moczarami. Dobry las, Boży las, Bóg go sadził, a leśni duchowie lub niauki — wodnice z jezior podszczytowych — piastują go, przysłuchują mu się. I chyba Bóg jeden ścinać go będzie wichrami, gromami, choć zowie się, że to pańska własność.
Foka w swym życiu dużo gęstwin leśnych wyciął, wykarczował, niemało połonin z nich wyrobił. Niejedną carynkę sianokośną zagrodził tam, gdzie przedtem wilki się gnieździły. Niejedno i dla siebie i dla pana-sąsiada zrobił, a także gazdom-sąsiadom pomagał, doradzał. Ale teraz pomyślał: no, tutaj naszym sztukom koniec, amen! Ten las zostanie i wiecznie mu być! Ani ja, ani sam pan, ani cesarskie „felwartery“ nie dadzą mu rady. Nie damy i koniec. Bo nawet, gdybyś go ściął, na dół nie ściągniesz, nie wywieziesz i zgnije ci ścięte drzewo. Niech zostanie! Tak potrzeba, bo gdzie mu być, jak nie tutaj, gdzie się ta chudoba leśna i Boża podzieje.
Foka ma odebrać swoją trzodę na połoninie i należną mu bryndzę. Ma także sprawdzić stan trzód dziedzica z Krzyworówni i odbiór bryndzy dla niego. Ale nie myślcie, by w kraju rozległych dolin, długich stoków górskich, ktoś, jedynie dla wełny i dla bryndzy, wiele razy z dołu w górę i z góry w dół mozolił nogi końskie czy swoje. Powiadają przecie: „nie dla bryndzy bryndza, nie dla wełny wełna, ani pieniądz nie dla pieniądza“. Od dawna bowiem osiedla na Wierchowinie odosobnione jak wysepki w puszczy, choć poddane temu odosobnieniu, tak jakoś napięte są tuhą-tęsknotą do samego ludzkiego obcowania, jak naciągnięta do strzału cięciwa. Łączą je właściwie tylko płaje, szlaki dalekobieżne, niepozorne, lecz trwałe, co prawda dla wozów i kół nieprzydatne, lecz dla jazdy konnej dogodne. Te płaje ukryte, to kościec społeczeństwa i mapa dawności. Ale to wiedzcie, krajanie, i opowiedzcie w świecie wynalazcom, że na płajach tych taka tęsknota zatula oczy i nagle je otwiera, że widać od razu na zakręcie nie tylko tych ludzi, do których zajdzie się w ciągu dnia, ale i tych, którzy są całkiem daleko. Cóż dziwnego, że jeden z junaków starowieku, złotokędziorny pan watażko Dmytro z płaju pod Kremenystym na Hołowach, dojrzał starego cesarza chrześcijańskiego, który tak troskał się o nasz lud. A tamtemu drugiemu, staremu kudłaczowi, co się zwał Andrijko, z płaju na Dancerskim, poprzez skały otworzyła się od razu droga do Rzymu — tam gdzie pępek ziemi — a na jej końcu zaświecił bielutką głowiną główny chrześcijanin, sam papa-rymski, dziadek najmilszy, co wciąż dostępu do nieba pilnuje. Ach, na tych płajach tak samotnie, cicho, aż głucho pustynnie, że napada z lotu — jak na jagnię sęp, co zalatuje do nas z Siedmiogrodu, czarny z żałobnymi wisiorkami u lotek — taka sama tęsknota, co zaraz porywa i niesie wszystkie życzenia, co zaledwie kwilą. I zaraz zjawi się nie tylko papa-rymski i cesarz chrześcijański, to już łatwizna, ale ci wszyscy, których na żadnych płajach ziemskich nie spotkacie. Kości ich gdzieś nad Amurem albo w Alpach włoskich, w Londynie albo w Nowym Jorku, a te osoby same nie gdzie indziej, lecz po naszych płajach właśnie się przechadzają. Dawność obecna cieleśnie na płajach dniem, a nocą jeszcze bardziej. To nie przywidzenie żadne, i dawność, to nie przeszłość. Bo tak już jest, że im dawniejszy płaj, im więcej pokoleń po nim dreptało — lasem czy grzbietem, brzegiem czy stokiem, w opłotkach czy połoniną — tym pewniejszy, bo tak wydrążony a gładki, że nawet w noc ciemną nie wypuści człowieka ani konia. Ośrodki gazdowskie bywają zresztą samowystarczalne, a choć odległe, nawet zawiane — nie śniegiem koniecznie, lecz samą dalą, puszczą, a także gdzieś wysoko mgłami — wcale nie są bezprawne, jakby u jakichś Cyklopów. To niewątpliwe, że każdy na swoim własnym, osobnym prawie, bo powiada się: „Co pagórek, to insza ustanowa“, lecz w tym rzecz, że prawa i ustanowy każdego zakątka bez sprzeciwu poddały się jednemu powszechnemu prawu gościnności, gdyż mieszkańcy zakątków, rodziny samotne i ludzie samotni, czy wiedzą czy nie wiedzą o tym, tęsknią do obcowania, do ludzi. Dawniej więcej niż dziś, bo ze wzrostem ludności zbliżyli się przestrzennie. Lecz w owe czasy same spotkania, tak rzadkie w niektóre pory roku, nawet jeśli kierowały się podług gospodarstwa, były świętem. Więcej jeszcze niż wełny i bryndzy szukano nowin, słów, spojrzeń.
A oto tym razem, na dzień Rozłączenia Foka ma przed sobą rolę osobliwą. Ma zaprosić cały naród połoniński, gdzie kogo spotka, na wesele najstarszej córki dziedzica z Krzyworówni. I to dopiero początek dobrowolnego obowiązku. Bo jako jeden ze starostów weselnych przyrzekł przygotować i urządzić wszystko, co należy, do weselnego przyjęcia Hucułów. To zresztą nie jednorazowa grzeczność. Gospodarstwo, a nawet życie Foki i dziedzica spojone nie od dziś, Foka tyle nauczył się od pana, a pan tyle jemu zawdzięczał. Wesele córki dziedzica, to dla Foki, którego jedynaczka Hafija zmarła przed laty, obowiązek jak gdyby wobec własnej córki. Idzie on ku kolibie połonińskiej, a raczej ku koszierom, tam gdzie uwijają się dziesiątki mieszanników, gazdów z Żabiego, z Hołów, z Zełenego, z Krzyworówni i z Jasienowa. Zaledwie dojrzą Fokę, że ustrojony dla zapraszania, odwrócą się od swoich spraw, zamilkną, czekają. A on poczeka, aż go otoczą, i prosi jakby na swoje wesele:
„Ludzie delikatni, gazdowie chrzczeni, pobratymi z dawien dawna! Dziedzic, dziedziczka, panna i ja, prosimy was wszystkich na wesele, które zacznie się na Pokrowę. Kto przyjdzie z daleka, pomieszczenie znajdzie, niech go o to głowa nie boli. Będą wielkie muzyki huculskie z Żabiego, z Jasienowa i z Hołów. I będą trzy muzyki cygańskie z Bukowiny i z Węgier. I żydowska dla panów aż z Kołomyi. Będą nabożeństwa i służba Boża, będą zabawy i komedie różne, i takie ognie będą w powietrzu jak gwiazdy lub kwiaty świecące. Będą księża z całych gór i polscy księża z Kosowa i aż z Kołomyi. Będą panowie ze Lwowa, z Wiednia, z Warszawy, ze Słobody-Ropy, z Węgier, z Anglii i z Ameryki. I będą Żydzi z całych gór, sam rabin przyjedzie z Kosowa. Będą gazdy zewsząd, ludzie bogaci i biedni, nawet stary Fudor Giełeta, co to z panem niegdyś wojował, przyjść obiecał. Każda wiara według starej prawdy, podług miary, każda na swoim miejscu, jak godzi się w rodzinie.“
„Temu to grzecznie, czemnie was prosimy, zapraszamy! Kogo zobaczycie, proście, całe góry proście! Powiedzcie, że pan, pani dziedziczka i sam Foka jasienowski zaprasza. A kto z was łaskawy, kto z innych połonin ciekawy — przekazujcie — niech się zatrzyma koło Czerdaka, ja tam ludzi będę traktował i zapraszał na wesele“.
Chód połoniński i Rozłączenie to prawie święto, ale wesele to większe święto, jednorazowe, zawsze inne. Zanim ludzie wynaleźli sobie teatry, bale, kluby, zebrania, koncerty, mieli wesele. A w górach huculskich dwa-trzy dni wesela, a jeśli dobrze pójdzie tydzień weselny, zastępuje inne zabawy i potrzeby. Cóż dopiero w owe czasy, cóż dopiero wesele córki dziedzica! Od takich wesel liczy się czas, podobnie jak jedni od stworzenia świata, a drudzy od Narodzenia Pańskiego, a inni jeszcze od niedawna, od wojny pruskiej, kryj nas święta Pokrowo! Bo wesele obiecuje nowy świat, nowe życie, tak jak tydzień stworzenia, jak świąteczny tydzień Narodzenia, a od kiedy jacyś wyskoczki Prusy, o których nikt nie słyszał dotąd, zagięli biednego cesarza w koźli róg, na koniec świata bardzo pokazuje.
Mieszannicy odwrócili uwagę od tego, po co przyszli. Żaden z nich nie gapił się ani na ogony, ani na dojki krowie, na bryndzę ani na rewasz, ani nawet na cielątka, bo na to zawsze czas, a święto ludzkie weselne najważniejsze. Ileż rąk z przodu, z tyłu, z obu boków wyciągało się do Foki, a on sam obracał się, jak mógł, jedną parą rąk ściskał każdą rękę, obdzielając wszystkich tak rzetelnie, że przypominał obraz mistrza kosowskiego, cud nie byle jaki, samo „Mychajłowe czudo“, a jak z obrazu widać cud serdeczności. Na tym to obrazie kosowskim ów wielki święty ma tyle rąk w różnym kolorze, jakby go naokoło gałęzie i konary obrosły. I to wcale nie głupio, bo jeśli byle drzewo może mieć tyle rąk, to i człowiek serdeczny, tym bardziej taki, co zaprasza na wesele podług starej prawdy, byłby szczęśliwy, gdyby mu tyle z serca wyrosło, aby podawał naokoło przynajmniej z dziesięć naraz, i to tak konarzyście i tęgo, aby nikogo z gości nie wypuścić. Po rąk uściskach chór uprzejmości pomrukiwał coś, jeszcze nie wiadomo co. A z niego dopiero coraz śmielsze życzenia wylatywały: „Obyście setki lat doczekali, że tak o nas dbacie.“ — „Obyście gazdowali na ziemi, a królowali w niebiosach.“ — „Oby cię, synku, Hospodnia ręka strzegła, taj błogosławiła“ — dudnił któryś starzec. Z życzeń płynęły słowa uznania grzeczne, serdeczne nawet na zapas, ale w sam raz, bez żadnej poufałości: „Aleście czemni, Foko!“ — „Aleście wspaniali!“ — „Udałeś się nam, synku“ — domruczał ten sam starzec. Gdy już rozgrzali się, uchodziło pytać coraz śmielej: któryż to kneź-narzeczony? Jakiego rodu? Skąd? Czym się zajmuje?
Foka odpowiadał, co wiedział, a o zajęciach narzeczonego, że odkrywa i wydobywa maszynami z ziemi ropę naftową, wyjaśnił zwięźle tyle, co chciał, aby nie zaleciało od tego zapachem jakiejś mody nowej, kto wie jakiej. Nie dopytywali zatem, bo skoro Foka ręczy, także takiemu przypatrzeć się warto. Tym żywiej pytali, kto będzie kucharzyć na weselu i jakie muzyki zaproszono.
Foka wyliczał chętnie, a gdy wspomniał skrzypka Suchońskiego z Hołów, szmer przeszedł przez tłum: „Suchońkij, Suchońkij“. Podniecali się jeszcze więcej, kłopotali się jeden przez drugiego, jak zdążyć na wesele, aby nie spóźnić. Im dłużej stali, tym swobodniej rozpytywali, nie szczędząc czasu, lecz Foka już spoglądał ku słońcu, jak każdy gazda, co liczy się z czasem. Spoglądał też ku samej kolibie, bo chociaż w dzień rozłączenia koniec gospodarstwa połonińskiego, a pasterze snują się po koszierach oddani obliczeniom i rozdzieleniu trzód, nie warzą już sera, Foka miał także w kolibie coś ważnego do spełnienia.
Tam bowiem zamknął się starzec Maksym z Jaworza, umyślnie zaproszony, aby uczestniczył w zagaszaniu watry. Gdy inni uwijali się w słońcu, Maksym sam jeden siedział w ciemnej kolibie. Inaczej mogłoby stać się coś niedobrego, czy to że duchy leśne obrażą się, potem zwąchają się z ogniem i z tego bieda, czy też, że sam ogień się obrazi. Maksym był pustelnikiem, mieszkał sam na stoku przeciwległego pasma, na śródleśnej polanie zwanej Jaworze. Szanowano go bezprzykładnie, bo nie tylko był znachorem, przemównikiem i wieszczunem, ale miał oczy najlepsze, jak mówiono rachmańskie. Nakłaniał do wiary rachmańskiej, aby nikt nikogo nie sądził ani słowem nieżyczliwym, ani spojrzeniem, ani prądem złości z dala nie dosięgał. I choć nie był groźny jak inni przemawiacze, sama jego obecność onieśmielała.
Wstępując z Foką do mrocznego wnętrza trzeba przypomnieć, że połonińska koliba, a raczej staja, jest budynkiem prostokątnym w „klucze“ złożonym z bierwion, które niezupełnie szczelnie przylegają. To daje jej przewiew nieustanny i chociażby podczas słoty natłoczyło się czy to pasterzy czy mieszanników, czy wędrowców z płajów, gdzie milami i dniami nie znajdziesz ni chaty ni dachu, wiatr połoniński przewieje zaduchę i dym. Staja nie ma pieca ani okien, oświeca ją tylko watra, co płonie nieustannie na ubitej ziemi. A choć dym uchodzi sobie przez otwór w umyślnie podniesionym skrzydle dachu, tak go dużo i tak gęsty, że przeciska się także przez szpary między bierwionami. Patrząc z zewnątrz, cała staja dymi nieustannie, zewnątrz dymem otulona. W krótszym boku prostokąta znajduje się wejście, drzwi jednoskrzydłe wąskie a tak niskie, że jeśli ktoś wchodząc choć trochę hardo trzyma głowę, uderzy się o odrzwia tak, że zaraz spokornieje. Gdy się wejdzie, watra naprzód oślepi jasnością, potem dymem zawrze oczy i gdy oddalić się nieco, po kątach ciemno do cna i dymno.
Między watrą a stają jest takie współżycie, że gdy pasterze oddalą się, węgle ugaszonej watry zimują sobie pod dachem i żadna ulewa ni roztopy ich nie rozmyją. Na wiosnę wystarczy iskra lub węgielek z watry zwanej żywą, a po odgarnięciu popiołu stare węgle ożyją i rozgrzeją. Czasami z konieczności gasi się watrę nagle, zalewając wodą. I wówczas jak zawsze, gdy przemoc ludzka miesza żywioły, zasyczą one na siebie wzajemnie z wściekłością. Sparzona woda ulatnia się, a watra cichnie wśród syku. Ale nie myślcie, że to całkiem bezpiecznie. Bo najgorętsze węgle jałowcowe albo z kosodrzewu, choćby je zalano wodą tak zimną i pewną jak Doboszowa, wybłyskują nienawistnie, dają sobie znaki. Zawęszy to wiatr albo inny jaki duch, zacznie dąć i kusić, a węgle mogą się rozhuśtać, rozhulać i spalą staję. Przez to samo i watra przepadnie, bo bez dachu ulewy, śniegi i roztopy rozmieszą ją w błoto. Cierpliwość i gaszenie po dawnemu przez świadomego, pożyteczne dla watry samej, dla stai i przez to dla ludzi.
Gdy Foka wszedł do stai, światło słoneczne wtargnęło. Zobaczył na chwilę postać chudą, wyniosłą, o długich białych włosach, o spokojnych siwych oczach. Po czym Foka zamknął drzwi, zostali obaj w mroku, tylko zarysy postaci odcinały się w świetle, co sączyło się przez szpary. Maksym kończył rozmowę z watrą. Człowiek był widzialny, a z watry tylko węgle jak oczy gasnące to otwierały się, to zamykały, to syczały, to szeptały.
Wędrując śladami Foki przypomnijmy jeszcze, co mówi watra sama o sobie i o kraju.
Najstarszym, najbardziej czcigodnym piastunem człowieka w puszczach i pustkowiach górskich jest ogień. Watra — stara nazwa ogniska u wszystkich pasterzy i górali, w niezmierzonych pasmach karpackich, u Rumunów, Rusinów, Węgrów, Seklerów, Polaków, Serbów, Sasów i Niemców. Watra to najstarsza macierz pasterza i górala. Powiada huculska kolęda, że po urodzeniu Jezusa „Bogarodziczka watrę skrzesała, nad tą waterką Chrysta ogrzała“.
I Hucuł od lat najmłodszych umie i lubi rozniecać watrę. Robi to łatwo, prędko i przy każdej sposobności, podobnie jak nowoczesny człowiek zapala papierosa. W pustkowiach leśno-górskich, gdzie wilgoć wstaje nieustannie, watra jest nieodzownym towarzyszem, przeto Hucuł przy najkrótszym odpoczynku w lesie, na połoninie, przy drodze, także nad rzeką roznieca watrę. Paliwo jest wszędzie, więc jadąc czy idąc górami połonińskimi widzi się po wszystkich szczytach i zboczach, nieraz z wielkiej odległości, fontanny i języki płomieni, siwe lub białe dymy watry, snujące się po lasach, połoninach, carynkach. Czasem wiatr skądś zaniesie wonny i krzepki zapach watry niewidzialnej. A gdy podchodzi się do stai, przedzierając się nieraz przez zawory kłód i głazów olbrzymich, z daleka już słychać wesołe trzaskanie watry; a gdy wejdzie się do wnętrza, słychać jak niespokojnie wciąż watra śpiewa, zawodzi, męczy się w spalaniu, wtóruje wichrowi połonińskiemu na nutę odwieczną. Szczególnej ważności jest ta watra połonińska, podsycana pieczołowicie, gdyż musi bez przerwy płonąć przez całe lato na ubitej ziemi, od pierwszego rozniecenia, a nie wolno jej dać zgasnąć ani na chwilę. Olbrzymie kłody kosodrzewiny, jałowca i świerka stanowią jej pokarm, a oczy przybysza, nieprzywykłe do gryzącego dymu, ronią łzy bez przerwy. Lecz choćby natłoczyło się luda nad miarę, chociażby jakiś chory czy zakażony się znalazł, dym tak go wytrawi, a ogień wyparzy chorobę, że nie odważy się pokazać rogów ani nawet różków.
Tylko raz do roku i tylko na połoninie rozpala się watrę żywą. Dawniej zapalano ją także w chacie, w Wielki Czwartek zwany Żywnym, i przechowywano ogień aż do wyruszenia w połoniny. Żywej watry na połoninie nie roznieca się ani krzesiwem ani też zapałkami siarkowymi, lecz innym prastarym sposobem. Oto bierze się suche okrągłe drewienko i na jednym końcu rozkłuwa się je na krzyż. W tę szparę wsuwa się hubkę i tymże końcem zakłada się polanko w okrągły ciasny otwór z boku pionowej kłody, tkwiącej w ziemi. Drugi koniec polanka wkłada się w jamkę deszczułki, którą się je przytrzymuje, po to, aby ciasno obracało się w kłodzie. Następnie polanko owija się mocnym powrozem, a dwóch ludzi ujmując oba końce powrozu, wprawia polanko w ruch wirujący, aż się zajmie.
Gdy ogień żywy pocznie się i narodzi, znaczy to, że żyć zaczęła staja, że połonińskie życie się poczęło. Ogień żywy jest tętnem stai, staja cielesną pokrywą watry.
Gdy polanko zajęło się, odgarnia się z popiołu tęgie węgle zeszłoroczne, węgle jałowcowe, kosodrzewne, dawniej także cisowe. Zaledwie dotknie się ich płonącym żywym polankiem, rozjarzą się gwałtownie, wystarczy kilka sucharów, by wybuchnęła watra. Watra stara i nowa zarazem.
Po wielu latach dziewięćdziesięcioczteroletni Matij Zełenczuk z rodu Iwankowych, rówieśnik Foki, choć nieco młodszy, tak pouczał nas młodych o rozniecaniu watry żywej: „Ci, co kręcą polanko muszą się dobrze napocić, tak namęczyć, że ledwie dyszą. Jeszcze pierwej nim żywa watra zadymi, oni są już na pół martwi. Ale gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, tobym wam pokazał przedstawienie to, że aż hej.“
Gaszenie watry połonińskiej, rozstawanie się z ogniem, który całe lato grzał i karmił pasterzy i był ich warsztatem codziennej pracy, tym bardziej nabiera cech obrzędu.
Po wejściu Foki Maksym przerwał rozmowę z watrą. Lecz watra westchnęła znów i niezwłocznie Maksym stęknął nad nią miłosiernie i doszeptał:
„Choć gaśniesz — nie zgaśniesz, nie zginiesz a zaśniesz. Twe węgle nie zginą — przebędą przez zimę. Na zimę ci ścielę kołyskę w popiele. Na wiosnę znów żywa twa siostra prawdziwa, obudzi cię ze snu i węgle twe wskrzesną. Choć gaśniesz — nie zgaśniesz, nie zginiesz — a zaśniesz.“
Watra zacichła, węgle zamykały się bez szelestu. Maksym poczekał chwilę, wzniósł oczy i ręce w górę i modlił się:
„Ojcze święty, pozwól mi odejść do chat ziemskich w spokoju, niech ogień twój święty nie szkodzi mi nigdy. Jeśliby zaś szkoda zeń przyszła, spraw, by w nich nie zgasła wiara, cierpliwość i śmiałość. I niechaj wszelkie twory niespętane i hulające na uwięzi trzyma twa święta moc. Amen.“
Otwarli drzwi na oścież, światło wtargnęło i Foka zwrócił się do Maksyma z powagą, cicho, dostojnie.
— Sławien-jeś, Maksymie! Bądźcie łaskawi, nie pogniewajcie się, nie odmówcie. Pan dziedzic, pani i ja Foka prosim was, ojcze Maksymie, na wesele. Pobłogosławcie młodym. Od waszych dłoni szczęście spływa, światło na wszystkich.
Maksym, który zwykle bardzo mało mówił, popatrzył z pobłażliwym uśmiechem na Fokę, skinął głową i nic nie odpowiedział. Znaczyło to, że się zgadza.
Foka skłonił się przed starcem, wyszedł z koliby. Oczy obmyte łzami od dymu zabłysnęły ponownie. Śpieszył się, powędrował jeszcze do Doboszowej krynicy, oddalonej o pół godziny od stai. Tam nabrał do drewnianej baryłki wody ze źródła. Tak obiecał pannie młodej. Na weselu nie powinno braknąć wody czarnohorskiej, a panna młoda chciała tę wodę spod szczytów poświęcić i zabrać ze sobą w dalekie strony. Bo pieśń weselna tak głosi:
A bodaj ta mołodeńka taka wesełeńka,
Tak jak u tij Czornohori woda studeneńka.
„Woda studeneńka“ — gdyby ją nalać do metalowej manierki, nie można by jej chyba długo utrzymać w rękach, bo i tak Foka niosąc ją w cisowej berbeniczce zmarzł rychło w ręce jakby od bryły lodu, przytwierdził przeto baryłeczkę sprzążką do grubego pasa. Doboszowa krynica jest bowiem lodowata latem nawet w największy upał, za to nie zamarza w zimie i jest wówczas jedynym źródłem, które można odgrzebać spod warstw śniegu. „Woda wesełeńka“ — bo w ponurym kotle czarnohorskim wypływa nagle bardzo obficie spośród olbrzymich głazów, grubo pokrytych mchem. Wybiega niespodzianie, zagwarzy, zanuci, błyśnie i znów się skryje. Zdradza tym wytryskiem, że w głębiach nieruchomych skał toczy się i czai morze podziemne, co tu i ówdzie błyśnie okiem morskim i zaraz zażmurzy się. Bo idąc w górę głazami dosłyszeć można w skale szemranie i dudnienie. Dlatego w słońce czy w mróz, w letnie południe czy w zimowy poranek, Doboszowa krynica, rodem z wód podziemnych, nie troszczy się o prawa świata słonecznego. Za to ma sławę wody wieszczej i jest gdzieś przemównik taki z siłami podziemnymi zmówiony, co zna słowo, by przemienić ją, a raczej przywrócić jej moc, co scala, co do życia przywraca i odmładza. Zanim zjawi się taki, podziemne gwarzenie z piersi ziemi wyciąga z piersi człowieka przechodzącego obok źródła westchnienie: „Tyś woda, tyś biała, tyś czysta, tyś cała, tyś święta, tyś żywa, tyś woda prawdziwa.“ — Zapewne w niejednej chacie, i kto wie jak daleko od Czarnohory, przechowuje się dla ciężkiej godziny, dla choroby, nawet dla umierających, wodę ze źródła Doboszowego. A gdyby ktoś na obczyźnie miał ze sobą tę wodę, nawet pod starość, to kto wie — —
Powoli, łagodnie szemrząc spływała fala ludzi i bydła ku dolinom. Zaledwie weszli z płajów połonińskich w puszcze, pastuchy i gazdowie, trzymali, zwłaszcza z tyłu pochodu, broń w pogotowiu, stare rusznice i szerokopyskie muszkiety, gdyż wiedzieli, że wilcza łaja puści się jak zwykle za trzodami i towarzyszyć im będzie aż do osad i wsi, starając się urwać co można. Ze wszystkich połonin napływały podobne fale i spotykały się na płajach lub też dalej już na drodze nad Czeremoszem. Foka zatrzymał się tam, gdzie Bystrzec wpada do Czeremoszu, w karczmie zwanej Czerdak, gdzie poprzednio zamówił większą ilość piwa, dużo kołaczy żydowskich i tytoniu, celem ugaszczania ciągnących ze wszystkich połonin ludzi, których zamierzał prosić na wesele.
Czerdakami zwano niegdyś strażnice, które miały za zadanie nie przepuszczać ludzi uciekających z okolic zadżumionych przez przejścia górskie. Czerdaków tych, które nieraz leżały już rozwalone po lasach i puszczach, obawiano się zabobonnie, mówiono, że leżą tam pomarli na dżumę i wszedłszy do tych rozwalin można by ją zbudzić. Ale w owych czasach Czerdak przy ujściu Bystrzeca był wprawdzie samotną, ale zupełnie pogodną przystanią, gdzie po zejściu z górskich pustkowi i bezdroży można było pokrzepić się piwem, bułką żydowską, dostać tytoniu i usłyszeć najnowsze wiadomości ze świata. Wódki widywano na Czerdaku mniej jeszcze niż w najsurowszym klasztorze, bo także piwo sprowadzano z Kosowa tylko na tak wielkie i rojne uroczystości, jak połoniński chód, rozłączenie i chram bystrzecki na świętej Anny. Poza tym, o ile nie było w pobliżu robót leśnych, Czerdak był schroniskiem bezpłatnym, jakby klubem i świetlicą, nie karczmą. Arendarstwo Czerdaka, to honor nie interes. Toteż arendarz Etyk i jego rodzina widywali głównie takich gości, co chronili się chociażby na galeryjkę od ulewy i zawiei, a nie takich, co by zamawiali coś, kupowali i płacili. Przywykli do tego, bo sami jak wszyscy inni paśli i doili krowy, sadzili ziemniaki, później kukurydzę, o tym tylko rozmawiali, radzi takim gościom i wdzięczni, że ich nie zapominają, odwiedzają. I cóż by mógł Etyk sprzedać w swej gospodzie? Mamałygę, mleko i bryndzę, to co każdy miał u siebie w chacie. Tylko raz na tydzień, jeśli się ktoś pośpieszył, mógł nabyć wielkie dziwo, białe bułki, bo Etyczka piekła co tygodnia. Czasem, nie częściej niż raz na miesiąc, Etyk sylabizował i tłumaczył swym gościom gazetę, która zwała się „Niedziela“, a rzadziej pozostawione przez któregoś z leśników czasopismo „Łowiec“. Na żydowskie święta Etyk stawał się uroczysty, opowiadał, ale tylko wybranym, podania o Żydach górskich, o chasydach, o wielkim Rabinie i młodziutkim Jekely, co szukał jego śladów i Bożej księgi w skałach. Etyk wyznawał, że jest podwójnie szczęśliwy, że nie mieszka ani na szczycie gdzieś pod wiatrem i w chmurach, ani na wsi, ni w miasteczku, w hałasie. Między ludźmi, bo na rozdrożu, a przecież „cicho“. Prawdę mówiąc, ani między ludźmi ani cicho. Samotna gospoda Etyka posiadała dwie gościnne izdebki, w każdej po dwa łóżka. Rzadcy bywalcy gospody, co sypiali na dobrych łóżkach, chwalili je, ale skarżyli się na huk Bystrzeca, że po nocach nie dawał im spać.
Na wesele w Krzyworówni wybierał się Etyk z rodziną jak inni. Tym gorliwiej pomagał Foce w traktowaniu i zapraszaniu.
Uroczyście, z naciskiem i poważnie powtarzał Foka formułkę zaprosin, łagodnie wciągając ludzi do karczmy lub podchodząc z wysoką szklanicą do przechodzących. Dwóch starych gajowych dworskich z Krzyworówni i dwaj przybrani synowie Foki, jak się mówi hodowańcy, byli mu w tym pomocni. Zaproszeniom i ugaszczaniu towarzyszyły radosne okrzyki i grzeczne wiwaty na zdrowie gazdy Foki, dziedziców i panny młodej. Co chwila odzywały się trembity, bez końca wiły się tęskne koloratury fujarek. Znów tyle rąk witało się z Foką z wszystkich stron, a on znów uwijał się jeszcze ruchliwiej niż na połoninie, jak gdyby mnożyły mu się ręce na podobieństwo gałęzi, podług sławnego a prawdziwego obrazu z Kosowa. Przecie z ugaszczaniem samym był kłopot niemały. Co komu podał szklanicę, zachwalając, że piwo dobrze chłodzone, a Etyk uwijając się jak ojciec rodzony i najmita w jednej osobie, powtarzał: „oj, jak chłodzone, sam lód“, a tamten zaproszony nadymał się honornie: „Nie, dziękuję, nie mogę, za gorąco“. Inny znów gość przechwalał się: „Zostawcie, nie siłujcie, napiłem się ja tego piwa w swym życiu“. A kto mógł wiedzieć, czy kiedy w ogóle pokosztował piwa. Napracował się Foka, zmęczył się prawie, toteż młodzi hodowańcy, gdy to spostrzegli, dalejże łapać ludzi za porządkiem za plecy, przychylali szklanki do ust, aż każdy, czy chciał czy nie chciał, gol-gol wypił. Nie żartował także dworski pobereżnik Łukien, co choć człek niezły — dużo sierot trzymał w chacie — krzykliwy był taki, że wszystkich kłusowników wypłoszył. Co krzyknął któremu gościowi do ucha, to tamten łykał piwo, o mało się nie zachłysnął. Etyk cmokał, z zakłopotania, a Foka spojrzał kwaśno i zaraz zaprzestali, a drugi pobereżnik Semen, jak to Bojko, ciężki i zgodliwy, tłumaczył: „Oj, tak zapraszać trzeba, zapraszać długo“. Widząc to goście ocenili, że Foka nie szczędzi czasu, szanuje obyczaj, a mody nowej się strzeże. Popijali raźnie. Jeszcze długo ciżba ludzka tłoczyła się wokół Czerdaka, po galeryjkach, na schodkach i u zejścia na drogę. Zatrzymywały ją pogwarki, opowiadania, szeregi ciekawych zapytań i nowin. Z daleka wyglądała połonina, żebra skalne owijały się mgłami, a w dole Bystrzec rwał, szumiał i pienił się.
I dalej w dół toczyła się rojnie i gwarnie ludzka i bydlęca ciżba. Jak strumienie wlewają się do Czeremoszu, tak z wszystkich płajów wlewały się fale chudoby na drogę nad Czeremoszem, wypełniając ją po brzegi. Tysiące krów i koni, nieprzejrzane czeredy owiec posuwały się z wolna naprzód, pozostawiając połoniny. Tylko tu i ówdzie w odległych od siebie samotnych zymarkach pozostali pasterze z bydłem przy sianie, którego nie można zwieźć z powodu wysokości i braku dróg. Zostaną tam do Bożego Narodzenia, a inni przyjdą do siana z bydłem na przedwiośniu przy końcu lutego. Może patrzyli tęsknie za odchodzącymi, może szukali ich oczyma daleko nad rzeką, na drogach? Jedyna pociecha, że karmią swą chudobę sianem tak miękkim, czystym i soczystym, jakiego nie znajdziecie po wsiach. Także z drogi ten i ów zadzierał głowę ku wierchom, jakby mu za mało było całego lata. Nasi wędrowni pasterze posiadają coś, czego nie mają ani ludzie osiedli ani koczownicy. Są swobodni, wędrują sporo, ale nie są bezdomni. Nie są jednak na zawsze wtłoczeni w swój kąt, jakby w klatce, a przecież przez to, że posiadają stałe siedziby, nie są pozbawieni miernika wysiłku i pracy, nie znanego koczownikom. Także pasterze, którzy pozostają w zymarkach miesiącami, choć nie mają do kogo słowa przemówić, czynią to z własnej woli dla swojej własnej chudoby, chociaż dnie coraz krótsze, choć ciemność czyha zewsząd i choć czasem podczas powrotu przed Bożym Narodzeniem muszą podkładać krowom pod nogi koce, aby wybrnęły z zasp. I ci, chociaż nie są przykutymi do chat „domarami“, nie są przecie koczownikami. Bo tak sobie tam daleko na górze wymarzą, odnowią i oczyszczą chatę, sąsiadów, rodzinę, towarzyszy i dziewczęta, nawet cielęta i źrebięta, które zostały w domu, tak to sobie wszystko wymalują, jak najlepszy malarz z Kosowa albo z Riczki. Tylko, że malarz lubi ukraść, czy nogę czy rękę czy plecy, a gdy go ganią, wykręca się, że nie widać, bo zasłonięte. A tym samotnym z zymarek obraca się obraz z wszystkich stron i kręci się tak jak świat na tratwie pod Sokolską skałą. Są w ciągłym śnie i tak jak młody pies we śnie raz radośnie zaszczeka jakby już-już doganiał i chwytał zająca, a zaraz potem zajęczy boleśnie, jakby mu uciekł w ostatniej chwili, tak u tamtych z zymarek tęsknota raz zaszczeka wesoło, a raz zaskowyczy.
Cienie czaiły się, skradały się, postępowały drogą, a miejsca oświetlone słońcem uciekały. Przeto pochód pośpieszył się, a ludzie wymykali się z Czerdaka. Raz jeszcze błogosławiło rozłączeniu skłaniające się ku Czarnohorze słońce, łaskawe, pobłażliwe, grzeczne. Niejeden z pasterzy oglądał się, po czym obracał się na drodze całym ciałem i kłaniał się w pół. Zapewne niejeden mruczał modlitwę tak czy inaczej: „Słoneczko święte, lice Hospodnie, Wyście gazda światowy, watah doskonały, a nas znosicie-cierpicie od dawna i ciągle jeszcze. Z mraki wyprowadźcie, obrońcie i sława Wam. Amen.“
Gdy Foka był zajęty zapraszaniem i częstowaniem, konie jego i towarzyszy stały uwiązane promieniście wokół Czerdaka, wysoko nad topielą szumiącego Bystrzeca. A właśnie przechodziło jeszcze drogą stado koni, wracających z połoniny. (Warto pamiętać, że jeszcze po latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w samym Żabiem było więcej koni niż w nowszych czasach w całym powiecie.) Konie w stadzie szły dotąd równo, rozważnie, prawie jak w zaprzęgu. Tylko źrebięta, najniesforniejsze ze wszelkiej młodzi, jak zawsze odstawały i odlatywały. Skoro jednak konie z gromady zwęszyły obce konie obok Czerdaka, zarżały całym stadem jak gdyby gromem i zaraz odpowiadały im konie od Czerdaka. Widocznie górskie konie, podobnie jak ludzie, podminowane są tęsknotą do sobie podobnych a odległych. Dlatego na targach górskich, kiedy sprowadzi się sporo koni z najdalszych zakątków, gdzie pasły się dotąd same, taki grzmot toczy się przez cały dzień, jakiego chyba na żadnych innych targach się nie słyszy. Myśli się mimo woli, że dlatego utożsamiają u nas grom z koniem w powiedzeniach i w zagadkach jak ta: „Kiń biłobokij zabrył w Dunaj hłybokij, jak zairżał weś świt zaznał.“ Lecz mówi się także, że raj koński na ziemi na tym samym się zasadza co ludzki: raj, dopóki z daleka, a z bliska biją się i kąsają. W pośpiechu przeto wybiegano z Czerdaka, aby odpędzić konie ze stada, tłoczące się ku koniom uwiązanym, na to, aby tuha końska po ziszczeniu nie uszkodziła jednako tęskniących i wytęsknionych.
Aby przybliżyć ten koński świat, prowadząc dzisiaj ku dalekiemu krajowi swoich i obcych, nie tylko tych, co przemierzyli niegdyś jego płaje, także tych, co o nich zaledwie słyszeli, a nie zawąchali ni żywicznych zapachów ni dymów, nie zasłyszeli grzmotu stada piersi końskich, ukażmy najstarszego przewodnika-konia. Bo powiadają o dawnej Wierchowinie: „las, Hucuł i koń“. Las chronił, Hucuł parł przed siebie, koń prowadził. Jakiż koń!
Piękne i szlachetne plemiona lub jednostki ludzkie są w wielkiej mierze, lub tak nam się przynajmniej wydaje, niespodzianym stopem sprzeciwieństw czy odległych różnic, jakby dziećmi jakiegoś cudownego przypadku. Podobnie piękna i mocna rasa koni huculskich wydaje się nam dziełem owych cudownych boskich sztukmistrzów, działających w przyrodzie, których my z nieświadomości nazywamy „przypadkami“. Tak różne cechy w sobie łączy. Z jednej strony nieoczekiwaną tęgość, muskularność i siłę, z drugiej — zgrabność taneczną, prawie akrobatyczną, rozwagę, wytrawną ostrożność w badaniu niebezpieczeństw terenu, ale także ogień i nieokiełzaną wściekłość dzikiego mustanga, który potrafi atakować groźnego nawet wroga, stając dęba, to uderzając przednimi nogami, to wierzgając. I łagodność cicho czułych, wyrzeczonych oczu, jakby uśmiechniętych przebaczająco.
Dzieckiem jeszcze marzyłem nieraz o tym, by stać się koniem: takim spokojnym, łagodnym srokaczem, którego białe plamy śniegiem się wydają przy kontraście pasów brunatnych lub czarnych. Lub takim dumnym karoszem, o bujnej grzywie, rżącym radośnie, jak cyrkowiec stającym co chwila dęba, to znów wierzgającym psotnie w powietrzu. Przeskakuje płoty jeden po drugim, ale kiedy trzeba — i sam to widziałem — przechodzi ostrożnie, krok za krokiem, po zgniłej, śliskiej desce wysoko nad urwiskiem ponad spienioną głębią. Albo delikatnym bułankiem o białej grzywie z ledwo dostrzegalnymi żyłkami i kropeczkami. Takim, co wrażliwy, rozpieszczony, nerwowy jak dostojna panienka. Wyciąga szyję jak łabędź, spogląda przed siebie lękliwie, drży cały, a cudownie śmiały w biegu i w galopie. Marzyłem o tym jak o szczęściu prawdziwym: jakież to ziszczenie piękna być koniem.
Kilku wiernych i czułych przyjaciół zyskałem pośród koni. A były tam także inne, podziwu godne istoty końskie, o których przyjaźni nawet marzyć nie śmiałem, tylko w cichości podziwiałem ich piękną dumę, cudowną poezję ruchu i rytmu, którą posiadały w każdym calu. A potem — będąc chłopcem — chciałem już tylko opiewać konie i przyjaźń moją rozszerzyłem na wszystkie konie, starałem się odgadnąć duszę, charakter i dolę każdego konia, którego spotykałem.
Wiele utworów muzycznych oddawało mi rytm i piękno koni: wir bitwy, gonitwy stada po rozległych połoninach, zmaganie się z wilkiem; ale także rytm cichego pochodu po miękkim trawiastym płaju, rytm pojenia i kąpieli, rytm cichy paszy nocnej i zaciszne ciepło stajni końskiej. Toteż z żalem spostrzegałem z czasem, jak wiele sztuk potrzeba, aby oddać poezję konia.
Z pieśnią o koniu dobrym, wiernym, śmiałym i pewnym, ale dumnym, łatwym do urażenia, bo właściwie nigdy nie był ujeżdżony, o koniu-przewodniku, o koniu-stróżu należy przystąpić do opisu Wierchowiny i jej dawności. Jest taka pieśń, stara kolęda, która nam śpiewa przy zwrocie roku, gdy świat się odnawia:
Któryż to piastun, co dziecię kołysze,
A uszkiem złotym szept serca słyszy?
W gwiazdy spogląda i z gwiazd miarkuje,
A w skałach progi kopytem kuje,
Ponad śnieg jako płomień wylata,
A ślad ogonem srebrnym zamiata?
Gdzie Hucuł, tam i koń, nie ma Hucuła, nie byłoby człowieka w górach, w czarnych puszczach i złotych czapach połonińskich, gdyby nie koń. Przebywanie wielkich odległości, przynoszenie ciężarów do rozrzuconych i wysoko obok pastwisk górskich położonych chat huculskich nie byłoby możliwe bez konia. Wertepy i berda, zwory i jary, wszystko to w dużym stopniu nieosiągalne bez konia, gdyż pasąc się od źrebięcia po wąwozach, gąszczach, stromiznach, huculskie konie panują nad lękiem, a osiągają przy tym zdolność przechodzenia miejsc niebezpiecznych, bo umieją wspinać się, czołgać i przysiadać w stopniu rzadko spotykanym w rodzie końskim.
Lecz prawdę mówiąc, wierzchowcem jest koń huculski głównie dla swoich, dla tych, co go karmili w chacie i pieścili od źrebięcia. Dlatego nie buntuje się przeciw kobietom. A choć przymuszony i ściągnięty żelaznym wędzidłem, czego dawniej nigdy nie czyniono, bezwładnie nosi niemiłego mu jeźdźca, ale tak chytrze, że nieraz zrzuci go przy sposobności, bądź w rozpędzie uderzy nim o drzewo albo ściągnie zębami z siodła.
Powiada stare przysłowie perskich pasterzy, uwiecznione w Zend-Aweście: „Przez rozum psa istnieje świat“. A my, dzieci gór, patrząc na ten świat górski, rozpamiętując, jak powstał i wykluł się z puszczy czarnej, bezdennej, bezmiernej, puścił korzenie, jak zabudował się na carynkach i pastwiskach wyniosłych, jak wdrapał się pod chmury na niedostępne dawniej połoniny, jak się utrzymał i trzyma dotąd, winniśmy zawołać: „Przez rozum, przez śmiałość, przez szlachetność konia istnieje ten świat. Posłuchajcie, jak dziarski rytm kopyt rozlega się wśród puszczy! Utorował tutaj drogę i jest zawsze bębnem pochodu pionierskiego człowieka.“
Carynkowymi, miękkimi płajami, leśną grząską lub kamienistą dróżką, zimą wśród głębokiego śniegu, po lepkiej jak guma półzmarzłej grudzie, po lodzie i wśród roztopów, ze stromych stoków, z chaty samotnej, chybocząc się ostrożnie, stawiając każdy krok jak obliczony, idzie raźno i wesoło koń. Niesie, jak ruchoma kolebka, małe dziecię do dalekiej cerkwi, do chrztu. I tak od kolebki służy całe życie człowiekowi huculskiemu. Aż wreszcie na wyczerpanym i znużonym koniu ze zwieszoną głową, zza gór przyjeżdża na szczyt do chaty ksiądz, aby oddać ostatnią posługę duszy, która odchodzi.
Połoninami, puszczami, po wertepach, po skałach bieleją kości koni, które odbyły już swój wiek, zakończyły dolę, spełniły zadanie. Pieśń chwałę im śpiewa, a smereki chwieją się, czerpią soki z ich krwi wsiąkłej w ziemię, rozszumiają się.
Konie, to szczególna ozdoba i duma Huculii. Nadmiar koni u nas uzasadniano rzekomym pochodzeniem kaukaskim ludności, bo podobno spośród wszystkich plemion górskich w Europie, może w związku z osadnictwem tak rozproszonym, jedynie Huculi byli jeźdźcami od wieków. Stąd niejeden zwyczaj, stąd strój, także strój kobiet, zamiast spódnicy zapaski przystosowane do konia.
Lecz podstawa pasterstwa to owce.
Po koniach drogę nad Czeremoszem wypełniły szczelnie bryłami żywopłynnymi, ciepłe i kosmate fale owiec. Ciszej, gęściej, a nie mniej bujnym zagonem, niż gdyby fale Czeremoszu wystąpiły przejściowo na stromy brzeg, na drogę. Owce nie tylko ważko ciążyły nad drogą, przelewały się szerzej i wyżej w górę po stromych stokach, dokąd by żadna powódź nie dotarła. Sypały się także głęboko w dół nad samą wodę. Chyba tylko morze podskalne, gdy wyleje się kiedyś z pępka ziemi, tak będzie władać zwycięsko, i tak spokojnie igrać-zagarniać. Tymczasem, ściśnięte pod przełęczą Palenicy, drzemie sobie. Tylko czasem budzi się i szpieguje, to tu, to tam, raz jednym morskim okiem, raz drugim.
Owczarze pośpiesznie usuwali z drogi przeszkody, przede wszystkim przepędzali bez litości wszelkie inne zwierzęta, aby się nie płoszyły owieczki, aby się, broń Boże, nie stłoczyły, aby się nie zlękły. Wybiegali naprzód, zaklinali jadących w przeciwnym kierunku jeźdźców, aby poczekali gdzieś na boczku w schowku, aby nie krzywdzili drobiąt, aby wiaterek lęku nie naleciał na owieczki. I tamci w zrozumieniu usuwali się, czekali cierpliwie. Inaczej może przeklęliby ich owczarze, a na pewno długo by zapamiętali, jacy to pohani ludzie ci z zakrętu nad Czeremoszem. Tak podnieceni i zafrasowani owczarze zaledwie witali się z ludźmi spotkanymi, a wcale nie serdecznili się grzecznie i podług zwyczaju, bo całe serce otworzyli troskom o owce. Ten i ów zerkał nawet nieufnie ku Czerdakowi, czy jakieś oko ludzkie zanadto ostre nie razi owiec z ukrycia. Tymczasem owce, pewne takiej opieki, jaka im potrzebna, rozsypywały się swobodnie, jak gdyby znalazły się w ojczyźnie swego rodu, na pustkowiach skalnych. Po czym znów się zbierały, a uspokojone zabiegami i troskami, nadal ufnie się toczyły z pluskiem jednostajnym: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Owczarze uspokajali się także, dobywali zza pazuch fłojer, i kręte, przenikliwie smętno-ufne owcze nuty napełniały ciasny jar Czeremoszu. A ten i ów lubując się owieczkami, zaśpiewał do wtóru fłojer aż echo odbijało z drugiego brzegu: „Oj oweczki, nebyleczki, pysanyj boteju!“
I naprawdę z Czerdaka nie padło ani jedno ostre spojrzenie. Gdy okrzyk „drobięta idą“ przebuszował przez dom, Foka przerwał swe zajęcie i wyszedł na ganek. Stamtąd, z dawnego Czerdaka, tak dobrze było spoglądać z wysoka na drogę. Za Foką wybiegali inni, także Etyk. Stłoczyli się na ganku, w takiej ciekawości, jakby w tym raju owczym Wierchowiny kto wie jak od dawna już nie widzieli owiec na oczy. Ale powtarzać umiłowanie, to daje ciągłą nowość. Westchnienia zachwytu i współczucia sypały się z Czerdaka: „Ależ to botej tęgi, tysiączka jak nic“. I dalej: „Maleństwa lube!“ „Zmęczą się! Jagniątka najgorzej. Taki szmat drogi!“ — Etyk pokazywał: „Oj, patrzcie, jak ta nakrapiana kuleje. Pomóż jej Boże“. Foka lubował się maleństwami w milczeniu. Jak o tym opowiedzą następne księgi, już od chłopca, jedno lato za drugim, przebywał z owcami w dalekich pustkowiach sam jeden, wędrował z nimi, troskał się o nie, czulił się z nimi. Owczarz zostaje na całe życie owczarzem. Także Fokę uformowały owce. I później już gdy w młodości sam jeden bez broni, z łuczywem tylko, odwojował od niedźwiedzi puszczę, jak mówiono, wypełniał słowa Księgi świętej: „Z niedźwiedziami igrał, jak z jagniętami w młodości swej.“
Znawcy udowadniają, że współżycie ludzi z owcami jest podstawą cywilizacji. Jakież współżycie? Której cywilizacji, ludzkiej czy owczej?
Przypatrzcie się wielkim botejom i potężnym czeredom owiec, wiosną lub jesienią gdy sypią się te ciągi nie tylko nad Czeremoszem, połoninami, płajami, stokami i jak tam te postacie gór i szlaków, nazwane są w piętnastu językach Europy, od Bałkanu przez Karpaty, Alpy, aż po Pireneje. Leją się i toczą fale owiec nie tylko w ostatnich tysiącleciach, lecz już od najbardziej zamierzchłej starożytności. Ciągle wzbierają, a zawsze bardziej pokorne niż wody rzeczne lub morskie. Bo wody swobodne, uderzając o przeszkody, buntują się, grzmią, szaleją. Wody też groźne, ustępliwie nieustępliwe, czyhają, syczą, podmywają, a fale owiec nie odbijają się, nie rozpryskują, nie tańczą jak wody, a przecie przenikają wszędzie, nawet bardziej nieodparcie wdzierają się na każdą przeszkodę. A gdy się wedrą, nie tryumfują, nie uśmiechają się w słońcu jak wody zwycięskie, lecz dalej bez przerwy monotonnie płyną, pluszczą, dzwonią: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Każda z nich, to przecież żywot odrębny, a do gromady tylko, do fali należą. Fale z tysiąca czułków trwożliwych, rozedrganych, trzepoczących się nieustannie, fale żałośnie bekliwe a zwycięskie. Jednakowo w dół i pod górę, przez puszcze-wertepy, śladami, płajami, drogami, poprzez brody, gościńcami, ścierniskami, poprzez rogatki, rynkami, ulicami wielkich miast, ku dworcom, ku rzeźniom, wciąż, nieustannie płyną przed siebie: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Wody nie twarde, wody przycichną, ale nie dadzą się ścisnąć ani oswoić. A fale owiec nie tylko pokorniejsze od wód, także posłuszne. Gwizd pastucha, trzask bicza, strzał pistoletu, zwrot kozła-przewodnika, jeden ruch barana kieruje falą owczą. Wstrzymuje ją, jakby znakiem nagłym ktoś wstrzymał wodospad, i jakby pastuch fal, skinieniem lub zawołaniem, kazał falom wspinać się i wciągał je na szczyty. Także, gdy fala owcza rozleje się przez drogę lub przez pastwisko, pastuchy łatwo ściągają ją z powrotem do kupy. Czasem, gdy pastuch jest niedbały, zdarzy się także baran marny, ani wybrany ani nie uznany, przewodnik stada przez to, że jest. Taki to w baranim rozpędzie zaprowadzi stado w rozhukane wody.
I owce pójdą za nim ślepo, dadzą się unieść i toną — nie gorzej niż ludzkie stada — a które wyratują się z topieli, ciągną dalej bez zemsty i bez skargi. Nawet gdy wilki napadną, gdy od razu rozszarpią capa przewodnika, a potem, opętane głodem i odurzone krwią, rozedrą w szale dziesięć razy tyle i więcej owiec niż mogą pożreć, jeszcze nie koniec boteju. Bo gdy trzoda rozbita rozsypie się jak ziarno z rozdartego worka, przytomny pasterz także wówczas wybije czy przepędzi wilki. I na nowo ściągnie gwizdem — strzałem — krzykiem z powrotem owce do gromady. I dalej, po krwawej rzezi, zdziesiątkowane płyną pokorne, posłuszne i dzwonią i dzwonią i pluszczą: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Najpoddańsze ze wszystkich zwierząt oswojonych, najdawniej ujarzmione, dlatego znijaczone. W przeciwieństwie do dzikich rodzajów owiec, nie walczą, nie bronią się. Nawet ciężarne owce, niedbałe o samoochronę, ronią nieraz płód w tłoku. Bo znijaczył je kiedyś jakiś lęk potężny, złamał ich samoobronę. Wierzą tylko w lęk, płoszą się byle czym. Bać się, uciekać byle gdzie, oto ich drogowskaz. Ochrony szukają tylko w ciżbie. Dają się zaganiać, rozpędzać, zatrzymywać, łapać, strzyc, doić, zarzynać, i dlatego są podstawą cywilizacji. Dzikie owce wełny nie mają, tylko sierść, a od wełny nic cieplejszego dotąd nikt nie wynalazł. Jej wytwórczość na całej ziemi przewyższa milion ton. I cóż za to wszystko zaskarbiły sobie u ludzi, jakie uczucia? Znawcy udowadniają, że postęp cywilizacji nigdy jeszcze nie począł się z uczuć, lecz z zamysłu, z wynalazków, ze zdobyczy. Bo samym uczuciem chociażby moralnym, nikt jeszcze nikogo nie ogrzał. Tym mniej nie wynalazł wełny ni tkaniny. Cześć znawcom, hodowcom także, zwłaszcza tym, co łagodni dla owiec, bo zrozumieli, że łagodność jest najlepszą polityką wobec owiec. Przeto nie biją ich, podobnie jak maszyn swych nie biją ani nie męczą. Tylko karmią owce coraz lepiej, uzależniając je coraz ściślej, w myśl zasady hodowlanej, że owca jest kasą, a im więcej do niej się włoży, tym jeszcze więcej z niej się wyciągnie. Przeto choćby na złamanie karku poleciała cywilizacja, jedna, druga i setna, boteje i czeredy owiec będą płynąć naprzód bez przerwy: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Bo gdy się rozwalą i zapustynią miasta i osiedla, gdy zbraknie ciepłych owczarń, a nawet gościńców i mostów, z całej skoszonej cywilizacji ostoją się głupie owce. Poniżej wymogów i nawyczek hodowli potoczą się odwrotnie niż wody, lecz niemniej zawzięcie, ku szczytom i pustkowiom, gdzie ich ojcowizna, ku nieużytkom. Wcisną się, gdzie coraz zimniej, ponad granicę traw na granicę życia, w martwotę strzaskanych skał. I tam zwyciężą. Po rumowiskach Gorganów, gdzie nieustannie sypią się z łoskotem lub dudnieniem ruchome głazospady, gdzie osypiska i suche lawiny dawno zasypały las i wszelkie trawy, gdzie nawet stare zadomowione głazy pokrywają swą spleśniałą goliznę zaledwie żółtymi brodami lub wiechciami i czuprynami kęp, tam w całodziennym ruchu płyną i skubią stada owcze. Jak wody gną się podług zagłębin i garbów, lecz oporniejsze od wód, bo nie zaciekają. Tu urwą korzonek zeschły, tam schrupią grzybek, tam borówkę, tam listki bruśnic, i toczą się dalej. I choćby zapustyniły się także góry, owce przetrzymają i utrzymają człowieka. Boją się najmarniejszej psiny, płoszą się przy szeleście szczura górskiego, ale tam wysoko, ponad linią życia, docierają na granice śniegu, ponad śniegi wiszące, pod urywające się skały. Te znijaczone trzody pchają się bez lęku zarówno pod lawiny jak i pod pioruny. I dalej jednakowo, jak w dostatkach hodowli zsypują się wraz z lawinami głazów, same jak żywe głazy, i płyną, pluszczą, dzwonią jednakowo: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
A przecież, choć na tych falach owczych toczy się i znów wytacza się cywilizacja, czyż można powiedzieć, że ludzie cywilizowani zaskarbili sobie dla serca i dla ducha jakieś wspomnienia owcze, choćby kędziorek czy włosek jako godło na pamiątkę całego rodzaju owczego? Nie tylko hodowcy ograniczają swą wdzięczność wobec tak nudnego zwierzęcia do karmienia, doboru i ciepłej owczarni. Tym bardziej nikt inny z ludzi cywilizowanych nie uważa owiec za towarzyszy jak inne zwierzęta. W dodatku, gdy o to zapytać, nie mogą się nadziwić, że przeszłość niegdyś wybrała sobie jagnię jako godło i jednomyślnie chórem głosują, że nie był to wcale wybór szczęśliwy. Tak jakby przeszłość, przechadzając się przed sklepami godeł, grymaśnie wybrała godła, tak jak się wybiera kożuch taki czy inny. Co więcej, im wyżej wznoszą się ludzie w cywilizacji, tym soczystszą pogardę — szczerze czy nieszczerze — wkładają w słowa: „owczy pęd“. Czy dla wywyższenia się łatwego? Czy raczej, by sobie samym ustawić ostrzegawcze tablice przeciw upadkowi w takie znijaczenie, którego sami dokonali, w zwierzęcość oswojonych owiec?
Jednak pasterze huculscy, jak przed tysiącami lat izraelscy, nie poprzestają na tym. Bo któż wie, co się objawi czy przyśni człowiekowi na pustkowiach w burzę piorunową, pod grozą lawiny śnieżnej czy skalnej zasowy? Któż wie, jaki obraz wstrząsnął nim i naprowadził na porównanie z losem owiec doli człowieka, gdyby raz, porażony przerażeniem, uznał, że jest bezbronny. Co gorsza, gdyby uznał, że jest głupi, bo nic mu nie pozostało, tylko przytulić się do kupy sobie podobnych. Może także zakarbował się na zawsze w sercu owczarza obraz matek-owiec, które biegną za owczarzem becząc żałośnie, gdy im zabierze jagnię, bez daremnego sprzeciwu, jak gdyby zginął w nich wszelki poryw tej śmiałości, którą daje macierzyństwo. A ciągle na nowo powtarza się i powraca przed jego oczy ten zaczątek rodzaju owczego — jagnię. Ciche jagnię, co ledwie plącze krzywymi nogami, a drepcze za owczarzem, śmiało tuli się do niego: „masz mnie“. Biega za nim krok w krok, pcha się do koliby, także do chaty, wspina się ku oknu, zagląda i beczy: „wpuśćcie, to ja“. Więc chociaż pasterz wie, że nie rozumu i nie rozumienia należy oczekiwać od owiec, powie, jak niegdyś Pasterz izraelski: „Owce moje znają mnie, słuchają mnie, wierzą mi“. Bo Stwórca zadziwił pasterza pokazując mu jagnię, szepnął mu zapowiadając, tak po pastersku, po huculsku: „Szymbałe-szymbałe! Cóż to za zagadka?“ I pasterz zgadywał przez wieki. By zgadnąć, przygarnął jagnię, darząc je tym, czego mu nie może dać matka, znijaczona lękiem i kupą. Ośmielił się i odgadnął: oto obietnica Stwórcy. Tak jak niejednemu młoda małpka swym obliczem uprzytamnia troskę oblicza ludzkiego, troskę bardzo ludzką. Tak jak w dziecku dopatrzeć się można czegoś, co się nie ziści, lecz wskazuje ponad człowieka ku Królestwu Niebios, tak pasterz dojrzał w jagnięciu coś, co ziści się lub nie, lecz co napina uwagę słuchacza szeptów i łowcy zagadek. Przeto dosłucha się modlitwy — choćby jemu niepiśmiennemu jedynie trawy ją wyszeptały — tej, którą stary prorok izraelski śmiało wygłosił, jak napisane jest: „Poślij, o Panie, jagnię na władcę ziemi“. Bo jagnię śpiące pod bokiem owczarza i biegnące za nim krok w krok, stało się obrazem nie lęku, jak kropla z ciżby trwożliwej, owca, co zeń wyrośnie, lecz obrazem ufności. Stało się kluczem pytajnym do serca pasterza: czy otworzy się najbardziej bezbronnej ufności? Stąd godło jego. Dlatego napina czujność do tego stopnia, że pozostawi całą trzodę i pójdzie szukać po pustkowiach jednego jagnięcia. I będzie tak radował się bez żadnego wstydu, jak niegdyś dobry Pasterz izraelski: „Przyjaciele, radujcie się ze mną, bo oto odnalazłem jagnię zgubione“. Napnie tak czujność, że stanie po stronie jagnięcia, a przeciw złym pasterzom. Bo choć jagnię jest mu powierzone i posłane, wzorem dla niego jest Ten, który je posłał i powierzył zagadkę, Pasterz doskonały, sam Stwórca. Bo napisane jest także: „Patrzcie, mówi Pan, oto ja sam będę szukać mych owiec rozsypanych“. Dlatego pasterz, chociaż chętnie da owcy połknąć gniazdo os lub szerszeni, by ją podniecić jakby kieliszkiem wódki, na to, by była ostra, by dziarsko szukała paszy, najmilszego mu jagnięcia nie będzie drażnił, nie wychowa tak, aby się zmieniło, ucząc je: „Buntuj się, jagniątko, wyzwól się, stań się baranem dzikim i twardym!“ Nie! Zasłuchany w zagadki i w obietnice, głosi: „Jagnię zwycięży“.
Ileż jeszcze wiedzy o rodzie owczym chowa pasterz, o tym szczególnie, co zakrywają tysiąclecia oswojenia! Ale nie śpieszy się rozpowiadać.
Boteje oddalały się od Czerdaka, znikały za zakrętem Czeremoszu, a tylko urwane pieśni pastuchów, umyślnie coraz głośniej śpiewane, dolatywały:
Jakaż tota połonynka weseła — weseła —
To znów:
Na zełenij połoninci, zełenij — zełenij —
I jeszcze bardziej z daleka:
Oj zaświty misjaczeńku, zaswity — zaswity —
Na ti lubi połonynky, na ti krasni cwity.
I wreszcie na pożegnanie:
Budut naszi spiwanoczky po horach spiwaty
A my budem, towaryszu, po switi błukaty.
Z ganku Czerdaka leciały za botejami spojrzenia i westchnienia, jakby niejeden doganiał tęsknie swe owczarskie młode lata. Wreszcie fala połonińska przetoczyła się, poszczególne gromadki wymykały się z głównej drogi nad Czeremoszem ku jej odnogom, ku przysiołkom i chatom usadowionym na odległych wierchach. Sporo upłynęło od razu starym a długim płajem wierchowym, co sięga aż na Podgórze, ku tym dziwnym osadom wojackim, Berezowom, jak się tam one zwą wszystkie: Berezów Wyżny, Średni, Niżny, Bania Berezowska, a promieniują na takie osady jak Tekucza, Szeszory i inne. Wszystko to zaścianki szlacheckie, z nadania królewskiego, i to już z początków XV wieku, jak roszczą sobie dokumenty po Berezowach zachowane. Cóż za tajemnicza wędrówka tym starym płajem, z dziedzin kiedry i kosodrzewu w królestwo ciepłych bukowin, spod śniegu w sady podgórskie, z jednego klimatu w drugi! Lecz główna fala pochodu poruszała się dalej aż ku widłom obu rzek albo przez przełęcz Bukowca ku ciepłemu Kosowowi i nawet dalej na doły.
Czarny Czeremosz, zwany też Czarną Rzeką, rodzi się z wielu źródlisk, także z moczarów, z ciągle skraplających się mgieł i z ros wiecznych, tam pod wielkim działem wód między trzema krajami. Płynie ciągle borem wielkodrzewnym, zbierając z puszcz i połonin wszystkie wody tego kąta.
Rzeka Czarna, bo otula ją czarność nie końca ani zagłady, lecz wstydliwego poczęcia. Im więcej w ciągu wieków puszcza czeremoska nassała się światła z piersi słońca, tym czarniejsza, tym tęższy jej mrok. Kopuły leśne nie dopuszczają światła, co obraża i zdziera wstyd. Czarno z wierzchu, a wewnątrz królestwo cieniste zieleni, co wyzieleni każdy żywot. Także fale Czeremoszu są jak aksamit zielonosrebrny, a tak przejrzyste, że ukazują dno nawet w głębinach. Królestwo zielonych cieni, przytułków, schowków i gniazd, zielono przytuli i ukołysze każdy żywot: zieleń się, ciesz się i cicho siedź. Dla zieleni każdy żywot miły, nawet piękny, a żaden nie jest wstrętny, bo jak matka żadnego z nich nie powstydzi się, ani się nie wyprze. Nie odrzuci żadnego: zabieraj się, tyś nie nasz, nie zielony. Bo każdy tam zielony, nadziejny. Cóż dziwnego, że w gniazdach tych i w kieszonkach leśnych wciąż marzą i gwarzą o Rachmanach, że tysiące tęsknot rojami wyrywają się ku Wschodowi, pod słońce, do krainy rachmańskiej. Bo tam, na najwyższych górach tej ziemi, takie srebrno-niebieskie światło włada, co nie zatapia, nie nijaczy, ani nie oślepia. Tylko otula to co bliskie, to co tylko na wierzchu, w zasłony przejrzyste, a za to wyciąga z rdzenia żywota każdego ukryte iskry ogniste, najżywsze. Nie tylko wyciąga, także przybliża to, co najdalsze, bo oczy samych świętych Rachmanów przebijając zasłony przyciągają z daleka co najlepsze. Przeto każdy z nas nad Czarną Rzeką, liść czy ptak, gad czy człowiek, owca czy orzeł, dalekosiężnymi oczyma przenikany i grzany, siedzi cicho tymczasem w zieleni i ufa. Bądź taki, jaki jesteś, jakim cię Bóg stworzył, ale nie zrób Mu wstydu.
Czeremosz rozdziera i rozdziela dwa pokrewne pasma, Kostrycz i Kryntą, i przebija się przez ich odnogi wodospadem, który nazywają Huk. Niegdyś był groźny dla spławów, obecnie rozsadzony dynamitem. Tym to jarem Czeremoszu, zwanym Krasny Łuh, wiedzie droga na Żabie i tamtędy posuwał się pochód z połoniny.
Z tyłu za pochodem jechał Foka na karym huculskim ogierze. Od lat widywano go na takim karym ogierze własnego chowu, jakby to był ciągle ten sam. I wspominano, że Foka dwukrotnie zwyciężył na takimże ogierze w wyścigach świątecznych ze święconym od cerkwi jasienowskiej do rozdroża na Waratynie.
Koń był osiodłany w drewnianą tarnicę obficie rzeźbioną, z drewnianymi także rzeźbionymi strzemionami, podścieloną grubymi kocami, a przepasaną wzorzystymi popręgami. Wbrew zwyczajowi, wzięty na ostry munsztuk z łańcuszkiem, od kiedy zjechali ze ścieżek na drogę, koń wyrywał się nieustannie, tańczył wciąż, męczył się i męczył gazdę. Foka jechał ze swoją drużyną. Tuż za nim posuwali się z wolna konno młodzi hodowańcy, których konie i kapelusze przystrojone były w długie różnobarwne wstążki, znak, że zapraszają na wesele. Tuż za nimi jechali konno obaj dworscy gajowi Łukien i Semen. Na blachach ich umieszczonych ma piersi widniały oznaki, herb właściciela: goła panna jadąca na niedźwiedziu. Z tyłu dreptało kilku chłopaków dla posyłek i obsługi.
Foka był ostatni na drodze i nie śpieszył się do chaty. Dość już się naśpieszył w swym życiu, zaczynając w młodości swej od zawodów tanecznych w trzech krajach sąsiednich. Tymi krokami i skokami, co je z rozmachem wydreptał w tańcach, mógłby zajść chyba pieszo do Wiednia, może i do Rzymu. A jak śpieszył się i uwijał jeszcze przed kilkunastu laty, kiedy ukończył udany wyrąb najpotężniejszego lasu i kiedy mu się udał spław drzewa, jakiego u nas nikt nie widział, wodą aż do Mołdawii, na sto[1] mil z górą. Nie tak dawno minęło mu lat pięćdziesiąt, a już przedtem stracił rodzinę i przyjaciół. A choć nie był to człowiek, co widywał bitwy mordercze, ani taki, co znał śmierć jako kosarza zawodowego, bo przecież służbę wojskową odbył jak gdyby paradę w Wenecji, przecież od lat śmierć krążyła naokoło niego i skradała się, muskała i porywała znienacka. Lecz strat nigdy nie uznał. Nie chciał uznać rozrzutności życia. Nie prawował się z Bogiem, ale nie pocieszył się. Prawował się z dolą, inaczej i odmiennie niż pasterze czy chłopi, co tak posłuszne ucho mają dla kroku konieczności i doli. Foka tańczył przeciw konieczności i przez to wyszedł poza świat pasterzy. A tak się jeszcze zdarzyło, że ze wszystkich bliskich pozostał mu tylko jeden sąsiad, pan-dziedzic. I jedyną pociechą, której doczekał, ze „swoich“, jakby z rodziny, było, że zapraszał na wesele córki przyjaciela, tak jakby sam ją wydawał za mąż. Tym gorliwiej pilnował obyczaju, ba, nawet wskrzeszał to, co gasło powoli. Także dlatego był ostatni na drodze.
Twarz Foki poważna a niezmiernie pogodna wzbudzała zaufanie. Czarne, gęste a długie włosy zaledwie przyprószone siwizną, odmładzały go. Także oczy jego, choć spokojne, nie spopielały jak węgle zmarnowanej watry, lecz gotowe do błysku, rozpłomieniały się nieraz i zagrzewały innych. Zapewne rozjarzała je i wyzywała do błysku obecność ludzi, bo wydawało się, że ten, któremu życie zabrało wszystko, co najdroższe, nie patrzy wstecz poza siebie ani nawet w siebie. Któż to mógł wiedzieć, lecz ludzie czytali na jego obliczu: człowiecze, mów śmiało, czego ci potrzeba. Dawniej do obrzędów wkładano maski, a niektórzy tłumaczyli, że takie fałszywe oblicza potrzebne dopiero od kiedy ludzie znijaczyli się i pomieszali. Lecz Foka bez maski przewodniczył w obrzędach. Mówiono o tym: po cóż takiemu maska? Lico i czoło mocne jak wysoka brama cisowa, otwiera się, kiedy trzeba, i przygarnie, a kiedy zamknie, nie puści, choć drap się na nią.
Ludzie górscy pamiętali także długo i szczegółowo i wspominali dokładnie stroje Foki z takiej czy innej okazji. Pamiętali, wspominali, bo sami przepadają za tym, by stroić się, świętować, co nieraz słusznie wytykają im współplemieńcy z dołów, ludzie trzeźwi i pracowici, jak tego wymaga sama ziemia, czy Obertyńska, czy Horodeńska, czy to nad Dniestrem, czy i na Podolu. Ziemia bujna, urodzajna, do dobrowolnej niewoli pracy zaprzęgająca. Tacy ganią nawet Hucułów: „Ot, tym czubatym heretykom i próżniakom pustym uroiło się Bóg wie co, jak gdyby byli panami, kozakami...“
„Czubatym“? Jakże słusznie, bo sami górscy ludzie do tego się przyznają. Powiadają bowiem: „Strój ma być ściśle podług zwyczaju. Przebierać się w inne, obce, zmieniać strój jak jakiś inny, nie swój, to ohyda, to zmienić skórę, to jakby obskubać koguta do golizny i nalepić mu wronie pióra. Ale strój każdy ma być trochę inny, osobliwy. Bo kogut nie wrona. Tylko kiszki kogutów są jednakowe, a czuby, skrzydła, ogony, pióropusze, chociaż kogucie u każdego, przecie u każdego trochę inne. Inaczej kury miałyby go za nic, a jastrzębie też. A tak jak jest, to kury mu poddane, a jastrzębie jeden drugiego piskiem w locie przestrzegają: baczność, bo tam na dole ten pyszny czerwony czort.“
Według owych wspomnień, Foka jadąc zapraszać na wesele ubrany był od głów do stóp w jaskrawy strój: kraszone spodnie czerwone z bardzo grubego sukna, a na plecy miał narzucony taki sam serdak. Pod serdakiem koszula gruba wyszywana, włożona na spodnie, a przepasana skórzanym pasem potężnym, co sięgał aż pod pachy, a nabijany mosiężnymi kółkami i gwoździkami wyglądał jak starożytny pancerz. Zgrabny kożuch bez rękawów w zielone puszyste kwiaty z włóczki przystrojony, a zdobiony wycinankami z barwnej skóry, a także świecącymi guzikami i skórzanymi darmowisami, wsuniętymi w naparstki mosiężne. Obciskały go skrzyżowane na piersi retizy, to jest cienkie mosiężne łańcuszki, u dołu przez kółka pasa przewleczone, na to, aby podtrzymywały pas. Także przylegały ściśle do kożucha dwa białe rzemienie szerokości dłoni, nabijane gęsto guzikami w równoległe szeregi. Również rzemienie spadając z ramion krzyżowały się na piersi. Na jednym z nich przewieszona była z prawej strony prochownica z uciętej nasady rogów jelenich, zdobiona gwiazdkami. Na drugim zaś, lewym ramieniu spoczywała prostokątna torba, pokryta posrebrzaną łuską metalową. Za pas włożył Foka dwie krócice dwustrzałowe, wysadzane perłową masą, a także dwie bardki czyli topory. Jeden opancerzony mosiężną blachą, rytą we wzory geometryczne, a drugi stalowy, ostry, lecz z ostrzem zaopatrzonym w ochraniacz skórzany i z drzewcem ściśniętym mosiężnymi pierścieniami. Z szyi powiewała w tęgi węzeł związana chustka jedwabna, barwy buraczkowo-czarnej; złociła się puszystymi frędzlami. Z daleka świecił na piersi ciężki krzyż czworokątny, dziurawiony w gwiazdki, w krzyżyki z gwiazdek, a rzeźbiony w postacie świętych. Obok niego, ledwie widzialne spod puszystej chustki, świeciły się podobne, nieco mniejsze krzyżyki o wadze niemałej, zawieszone w dwa rzędy. Duży czarny i wysoki a półsztywny kapelusz opasywały mosiężne blachy. Pawie pióra gęsto na blachy zatyczone powiewały nad kapeluszem. Spodnie u dołu były ciasno ściągnięte włóczką. Lekkie chodaki skórzane, tak zwane postoły, okrywały stopy, a były z przodu zakręcone zadzierzyście ślimakowato, jak jest w zwyczaju wszędzie nad Czarnym Czeremoszem. Bo pieśń głosi: „Hucuł się obuje lekko, lekko chodzi, tańczy“.
Strój cały kusy, do skoku, do konia, do tańca. Fałdy głębokie, lecz bez zmarszczek, bo sukno się nie mnie. Rozmaszysty, i szeroki, i obcisły, i godny, i dziarski, ciężki a sprężysty, powiększał barczystą postać Foki niemal do rozmiarów olbrzyma. Z daleka świeciło się wszystko, jaskrawiła się czerwień, błyszczała złotość, a z bliska szczękało i chrzęściało uzbrojenie, brzęczały i cerkotały ozdoby, retizy i krzyże, w powiewie zaś lekko szeleściły pęki pawich piór. Wszystko zapowiadało: Foka Szumejowy jedzie. Takim widywano i witano go wszędzie, na połoninach, na płajach i na drogach. Wiadomo zresztą, że witano go serdecznie nie tylko w swoim kraju. Starsi ludzie opowiadali, że już w roku 1848, kiedy miał zaledwie lat kilkanaście, witali go w Szigecie panowie i magnaci węgierscy. Bo ukrytymi ścieżkami, sam jeden przeprowadził zbuntowany oddział Madiarów, co uciekali z Galicji na pomoc Koszutowi i powstaniu węgierskiemu. Przeprowadził pod nosem dwóch armii w pościgu. Udało mu się, wrócił zdrów. I odtąd po latach honorowali go panowie węgierscy w Szigecie i papryką, co sparzy język, i winem gorącym, co kości do tańca rozrusza.
Wiadomo także i to, że podczas służby ochotniczej w Wenecji, co wówczas jeszcze należała do monarchii, młody żołnierzyk Foka znany był wśród Wenecjan, bo ludzie tam bardzo dobrzy, czemni, jak się to mówi, a gdy im Foka płacił za wino Szumejowym watażkowskim złotem — płacił, czy kto chciał, czy nie chciał — nie gniewali się wcale, ściskali go i klepali.
Jeszcze przed kilkunastu laty w Mołdawii, w Gałacu nad Prutem nie tylko witali go, ale i płacili, ci, jak ich zowią, Anglikanie, choć okropnie chudzi, widocznie całkiem wymokli, gdzie tylko jaka woda, zaraz z niej ciągną zawzięcie straszne pieniądze. Jakżeby go nie witali, kiedy im przywiózł na falach Czeremoszu i Prutu cały swój las, całą flotę tratew, a takie drzewo, jakiego ani tu ani tam nikt nie widział.
Może by go też witali gdzieś wśród obcej nie naszej wiary, czy to w Jerozolimie czy nawet w Berlinie. Ale to chyba najdziwniejsze, że go witano jednakowo radośnie we własnym kraju nad obu Czeremoszami, że nikt się nigdy nie znudził tym witaniem, że jednakowo pośpiesznie otwierali mu serca, niby bramy wjazdowe, jak przedtem tak później. Jeszcze teraz tak wspominają: „Nie było takiego i nie będzie. Znajdźcie, panowie, takiego, choć jednego pokażcie na świecie Bożym. To była wspaniałość i delikacja“.
Podziwiano go tak, że nie zdziwiono by się, gdyby wówczas znudził się nagle zbyt długą drogą i frunął sobie ogierem z drzewa na drzewo, a ogier zarżałby gdzieś z wysoka nad głowami płoszącej się chudoby. Czarów u nas obfitość, tych różnych prądów, poczynań i czynków, i jak się to wszystko rozmaicie nazywa. Czarami ani żadnym innym cyrkiem nikt u nas nie da się olśnić. I prawdę mówiąc, gazda niezależny, chociaż szanuje czarowników i nie obraża ich nigdy, ani z nimi się nie zadziera, woli się bez nich obejść. Tak właśnie czynił Foka, co będąc chłopcem jeszcze chadzał do dziada gromowego na wierch Ihreca, ale wcale nie po to, by praktykować jako czarownik. Tylko po to, aby dać się oświecić, że naokoło nas wszystko kiwa, szepcze, ciągnie nas za włosy, za ręce albo za poły, aby nas przestrzec, aby pokazać, że przyszłość najbliższą czy dalszą można odgadnąć. Foka wypełniał sam wszystkie obrzędy tajne i jawne według starej prawdy, ale do czarownika żadnego nigdy nie chodził, ani razu. Podziwiano go właśnie za to, że nie fruwał z drzewa na drzewo, a przecie co dnia powracał do dawności, odnawiał ją i odmładzał. Po tym poznać gazdę. Był ostatnim z rodu Szumejów, a już kilkanaście lat po jego śmierci opowiadano sobie (i nawet zapisywano, jak świadczą o tym książki niby ludoznawcze), że był on dziadkiem słynnego watażka Dobosza, z czego by wynikało, że żył w początkach XVIII w. A pół wieku później, już za naszych czasów, zaliczono go wraz z dawnymi do największych ludzi starowieku.
Był ostatni na drodze, choć bez trudu mógłby wyminąć i wyprzedzić pochód połoniński.
Witano go i wówczas wszędzie w dzień Rozłączenia i, choć już droga była wolna, ani on ani towarzysze jego nie mogli wziąć rozpędu. Bo wszędzie, przy ujściu potoków do Rzeki, a ścieżek do drogi, czekały nań mniejsze lub większe gromadki. A on wszędzie zapraszał, tak ważnie-poważnie, a tak wesoło i swobodnie, i z tak zagarniającą, mocną słodyczą, jak tylko jeden Foka umiał pod słońcem.
Najwięcej ludzi zebrało się na wielkim rozdrożu żabiowskim, tam, gdzie, jak wyliczają, zbiega się dziewięć dróg, płajów i ścieżek. To miejsce próby i tam mogłoby dobrze zawirować w głowie, jak zawirowało przed kilku wiekami Białemu Watahowi, takiemu, co był naprawdę watahem doskonałym, bo połączony pępowiną niewidzialną naokoło, zaglądał do serc wszelkiej żywociny aż do dna, tak jakby z brzegu Czeremoszu patrzył przez przejrzyste fale. Ale doli nie miał. Poszedł nie swoim płaikiem, przeto przedwcześnie zjawił się na wierchach biały wiatr spod północnej gwiazdy i wymroził mu tysiące chudoby, którą mu powierzono. Z takiego nieszczęścia, w tym właśnie miejscu, na Rozdrożu, przeklął Boga i zaraz dziewięć dróg zawirowało mu jak kołowrotek. Przepadł. — Lecz Foce, choć i on stracił wiele, jeszcze więcej, nigdy i nigdzie nie zawirowało. A bywał przecież w świecie między wszelką wiarą, między dukami i między biedakami, między biskupami i między żołnierzami, między generałami i między cyganami, między rabinami i między drapichrustami, między Anglikanami od drzewa i między Rumunami, i u Metropolity, i u Ojca Świętego. I wówczas na Rozdrożu wszelaka wiara nań czekała. Huculi i Żydzi, mężczyźni, kobiety i dzieci, żandarmi i finansi, szarapatkowie i rzemieślnicy, ludzie wędrowni, zarobnicy, a także dziady żebracy z dołów, co przyszli na odpust Bogurodzicy do Krzyworówni, każdy inaczej powykręcany. Foka ucieszył się. I znów tak samo, ale troszkę inaczej wszystkich witał i zapraszał. To pamiętano i powtarzano po wielu latach. Karosz wciąż gryzł wędzidło i tańczył, ruszyli już, a jeszcze biegły za nimi dzieciaki. Wszystkich przepędziła jasnowłosa dziewczyna. Zabiegła przed ogiera i ani rusz, Foka musiał stanąć. „Weźcie mnie na konia“ — piszczała. „A ty czyja, jak się nazywasz?“ — „Ja Krengla, Joseńkowa wnuczka, weźcie!“ Foka pochylił się i jedną ręką posadził dziecko przed sobą. Koń płoszył się i dmuchał, bo reszta dzieci dreptała za nimi, domagając się piskiem, aby je wziął także. Krengla spoglądała zwycięsko z konia. Kto zna ustronne zakątki Czeremoszu, dziwiłby się, skąd tyle dzieciarni tam się wzięło. Na szczęście dorośli dopędzili, zabrali dziatwę z drogi, ściągnęli też Krenglę z konia, uprowadzili dzieci wśród ich krzyku i płaczu. Po pięćdziesięciu latach z górą stara już wówczas Krengla wspominała to dokładnie.
Pocisnął konia, hodowańcy i gajowi za nim, a chłopaki dreptali jeszcze raźniej i na wyścigi. Pośpieszyli się, jeszcze za dnia byli w Krzyworówni. Dwór nie tak dawno przerobiono ze starej obwarowanej stannicy i dlatego nazywano go „stannicą górską“. Zachowano obyczaje forteczne o tyle, że było kilka bram i że zamykano je starannie. Goście z połoniny zatrąbili, po czym strzelali z pistoletów. Otwierano im pośpiesznie, jedną, potem drugą bramę i zaraz zamykano pośpiesznie, bo podwórze przed stajnią wypełniła nowo przybyła z połoniny chudoba. Znów trąbiąc i strzelając z pistoletów wjechali przed dom.
Schodząc ze schodów, witał ich pan Krzyworówni, wyprostowany i wysmukły, choć siwy już, ziemianin polski, o niebieskich oczach, o łagodnej, ściągłej, nieco schorowanej twarzy. Zrównoważony, lecz smętny też, a małomówny — pierwszy gazda górski.
Za nim na półpiętrowym, dość wysokim ganku stała w tłoku rodzina skupiona, lecz w oddaleniu należnym, wokół obszernego fotela, na którym siedziała sędziwa dama, matka dziedzica, zwana przez wnuki Bunia. Słońce już zaszło dawno, lecz fioletowa jej suknia słoneczniła się i promieniowała, jak gdyby cała jej duma rodowa skupiła się w tej sukni. Nikt nie odzywał się, nikt nie śmiał odezwać się, dopóki go Bunia nie zagadnęła, i nikt się nie ruszył bez jej zachęty. Dopiero gdy dziedzic zeszedł na dół, zerwała się zaraz najstarsza jego córka, ulubiona przez Bunię, i zeszła za ojcem. Dyscyplina naruszyła się do tego stopnia, że wszystko, co żyło, żona dziedzica, krewni, dzieci dorosłe i małe, domownicy, a także psy, wysypało się bezładnie w dół ku gościom z połoniny. Witano się gwarnie i długo, i powszechnie. Wyłączono jednak przezornie od powitania rzekomo oswojonego młodego niedźwiedzia, zwanego Brus, i najzupełniej oswojonego, ale tylko w stosunkach z ludźmi, nie ze zwierzętami, rysia zwanego Smyk. Jeszcze zanim otwarto bramy, zamknięto je pośpiesznie do furdygi, to jest do aresztu z kamiennych głazów, który znajdował się w dolnym sadzie. Ten nieco ponury pomnik surowych czasów, jeszcze przed stu laty przeznaczony dla dzikich napastników, teraz miewał tylko chwilowe zastosowanie dla takich domowników jak Brus i Smyk.
Ponownie otwarto na oścież bramę od ogrodu, w tym jednym dniu trzody połonińskie miały dostęp wszędzie. Witano je jeszcze dłużej niż ludzi. Krowy, grymaśne jak zazwyczaj, poszły od razu do młynówki, pewne, że i tak o nich zapomną. Brodziły po wodzie, popijały ją, a tymczasem chłopaki i dziewuchy ze służby dworskiej uganiali za nimi na bosaka po wodzie. Dźwigając koszyki i koryta pełne jabłek, ugaszczali krowy i cielęta. Konie i źrebięta wtargnęły hurmą przed ganek. Zwęszył je czy dosłyszał ogier ze stajni i witał donośnym rżeniem. Wówczas rżenie końskie przebrzmiało przez wszystkie podwórza i ogrody. W odpowiedzi osamotnieni Brus i Smyk odpowiadali przeraźliwymi głosami. Tymczasem przed gankiem za porządkiem karmiono konie cukrem, po czym dzieci wsuwały się między konie, które już skubały sobie świeżą otawę z trawników. Zwabione hałasem pawie zbiegły się z ogrodu i posiadały na poręczach ganku. W końcu wraz z gołębiami przyleciał wcale dorodny ptak, nazywany skromnie Ptaszkiem. Był to orzeł czarnohorski, od małego chowany z kurami i gołębiami.
Powoli konie odpłynęły do stajni, obaj sąsiedzi, dziedzic i gazda Foka, pierwsi znikli we wnętrzu domu. Ilekroć schodzili się, nie poprzestawali na sprawach dnia. Opowiadali sobie, wspominali, wspomnienia dziadów wspominali, przechadzali się po wiekach dawnych Wierchowiny.
Pójdźmy za nimi, niezbyt powoli i niezbyt spiesznie.
Na Święty Wieczór, w dzień Narodzenia, kiedy tajna wieczerza się odprawia, udziela się ludziom i zwierzętom wiedza, znajomość prawd i przeczucie tajemnic świata. I starowieczna kolęda tak prawi o Gazdach, którzy ten świat i tamten urządzili:
Jak to przed wiekiem, przed pierwowiekiem
Idą zza góry, zza połoniny
Gazdowie święci, posłańcy boży. —
Przedzierają się przez szczyty i puszcze pod szczytami i idą na pomoc ludziom, gazdom ziemskim, jako ich goście, rozsiewając jasność po górach i lasach.
A pierwszy gazda Mikołaj święty,
A drugi gazda święty Jurijko,
A trzeci gazda — sam Jezus Chrystus...
Opisując pracę każdego z nich, jak pomoc niosą, pracując w polu, jak nauczają, jak ratują ludzi, pieśń opowiada dalej o trudach i cierpieniu Zbawiciela. Krople potu Jego wsiąkają w ziemię lub wiatr je porywa i niesie w puszczę. A gdzie padną — powstają caryny, wyrastają gospodarstwa.
Wietrowie bujni w puszczę zaniosą,
I stają w węgły strojne przeciosy,
Przeciosy strojne — dworzyszcza rojne,
Dwory, domostwa — jasne gazdostwa.
A dalej na modłę swoistą pieśń uprzytamnia męki Zbawiciela: wdzięczna dusza nieznanego pieśniarza, a za nim tradycja ludowa nie chce, nie może wierzyć, aby świat był niemy, głuchy wobec tego, co najbardziej ukochane sercem człowieczym, by był okrutny dla świętości jedynej, która raz zjawiła się na ziemi. Więc żadne drzewo puszczowe nie chce wziąć udziału w zadawaniu cierpień. Tylko jedna robaczywa iwa zgrzeszyła... I płyną łzy i krew człowiecza —
A gdzie łzy spłyną — tam zejdzie wino,
Winnice szumią — zakwitną modro,
Zakwitną modro — zarodzą szczodro.
— — — — — — — — — — — — —
A gdzie krew tryśnie, cerkiew wybłyśnie:
Trójwierch skrzydlaty — na oba światy,
Dzwony zadzwonią: światy się skłonią.
Pokłonią się światy przed tak wielkim trudem i ofiarą.
Pieśń daje nabożną pochwałę pracy i trudowi. Potwierdza śmiało, że tam, gdzie któryś z nas narażał głowę pod pioruny, pod lawinę, pod powódź i przeciw zwierzowi dzikiemu, gdzie trapił się, trudził i mozolił, zmagając się z puszczą, tam w istocie przed wiekami już wyprzedził go Syn Człowieczy, kroplę potu uronił, i naznaczył miejsce na chatę i dla budowania.
Jak szukać tych śladów?
Świat ogromny, a nie ma w nim miejsca. Kto sam stanął wobec puszczy bez granic, tego pierwszym ratunkiem skryć się przed bezmiarem, otorbić się, spać. Zrazu powita go i przytuli byle suchy zakąt lasu, a tam we śnie tułaczym wyśni się mu własny kąt. Lecz pierwsza ulewa wypędzi go przed siebie. Dzieje wygnania w świat stare jak świat, a od wygnania zaczyna się szukanie schronu i budownictwo. Niegdyś przed wiekami — lecz może nie dawniej jak przed pięciu wiekami — cała ludność Wierchowiny powstała ze zbiegów, tułaczy, wygnańców. Od bezdomnego nikt lepiej nie pojmie, że całe życie trudzi się na wspinającej ścieżynie i szuka domu jak nagi człowiek okrycia, buduje dom jak dusza ciało. Dzieje budownictwa starsze od człowieka. Dlatego wygnaniec szuka postaci schronu, znajduje je, uczy się: oto dachy drzew, oto kopuły grzybów, wydrążone pnie, ślimacze skorupy. Dowie się niebawem, że zwierzęta w puszczy dzielą się na gazdów, na chudobę i na pustaków. Gazdowie budują, zapobiegają, chronią się i bronią, inne dają się pędzić i polować na się, a schron znajdują głównie w ucieczce. Lecz pierwsi śmiali tułacze zanim nauczyli się i zanim odważyli się budować, odkryli — idąc za lotem nietoperzy — jaskinie obwarowane, nieraz niedostępne. Takie, jak Cerkwy doboszowe, sklepienia i skrytki, wysoko na Synyciach, takie jak zaciszne i cieple komory Dobosza w Jamnej nad Prutem. Albo zamczyska skalne, jakby świątynie w Bołdach pod Doliną, w których znajdą się kąty, gdzie szepty, rosnąc w głosy, potem w chóry, uderzają i straszą przybysza. Tamże podziemne skrytki ze śliskimi schodami w głębi skał Mokrynu, gdzie grom wód przerazi, a burza wodospadów przepędzi natręta.
Jaskinia nie dopuszcza deszczu, wilgoci ni światła, jest sucha, ciepła i ciemna. Jest wzorem doskonałego domu. Jak ciało człowieka ma ona oko, lecz dla siebie tylko, aby wyjrzeć, śledzić, a nie aby kto przez nie zajrzał do wnętrza. Wewnątrz ciemna, w ten sposób odcina się od bezmiaru świata. Nie słońcem ogrzewa się ani oświeca, tylko watrą, gdy jej potrzeba. Dlatego po wiekach jeszcze przetrwała zasada, że dom choć obszerny, ma być ciemny jak legowisko niedźwiedzia, jak gniazdo dudka. Napastnik nie zna wejścia ani wnętrza, nie pozna go, nie waży się wejść, a gdy wtargnie, dostanie po łbie.
Dla najdawniejszych chat rąbano w puszczy kłody, ciosano je tamże, aby postawić dom w tym miejscu. Lecz choć wybrano i przygotowano budulec najlepszy, nikt nie wyrąbywał lasu od razu, tylko w ciągu lat. Bo takiemu co by wygolił las jak brodę, niespodzianie, nieraz w nocy, zalała wyrąb woda, co łakoma buchnąć ze źródła odkrytego rąbaniem. Tym mniej nikt nie stawiał od razu chaty na wyrębie. Naprzód trzeba długo badać, trza uczyć się, gdzie można wyrobić z lasu carynki sianokośne, gdzie ogrody a gdzie pastwiska. I jak je chronić, czy to pozostawiając dla zabezpieczania część lasu, czy podsypując je kaszycami od strony potoków i spadów wody. Toteż w przerzedzonej i przejaśnionej puszczy nikt od razu chaty nie założył. Niejeden przez całe pokolenie badał i doświadczał, nieraz przez dwa. Naprzód nocleg, między dwiema watrami. Potem szałasy z gałęzi, raz na jednym końcu obszaru, raz na drugim. Wreszcie koliby u obu kresów pastwiska, jedna górna tuż pod skałą, druga dolna tuż nad lasem, chroniona gęstym stokiem kosodrzewu, każda z watrą na ubitej ziemi. Potem pół chata, pół stajnia, pół skład siana, pobyt na jeden okres, zymarka do wypasu siana przez zimę, i podobna jej wesnarka, w zakącie choćby wysokim lecz tak wybranym, że nie dotrze doń lawina ani nie okrąży zamieć śnieżna. Mieszkanie pół-stałe, może doświadczalne dla chaty na przyszłość, z „hrubą“, to jest piecem na pół izby, na którym spać może kilka osób. I z okienkami ledwie widocznymi, chronionymi przez tęgie okiennice. I długo-długo trwa zanim gazdowie postanowią, gdzie mają zakorzenić stałe domostwo dla rodziny i dla rodu.
Lecz domu trwałego — nie dla snu tylko, nie dla schronu, nie na jeden okres wyłącznie — potrzebuje dopiero człowiek z żoną. Między wygnańcem samotnym czy pasterzem wędrownym, co życie swe kieruje według ruchu trzód, a człowiekiem z żoną, jest taka różnica jak między światem, co ku jutru wcale nie spogląda i może prędzej czy później będzie skazany przez los wędrowny, a takim, co chce założyć jutro i pojutrze. Choćby wygnańcom wytępili całe ich rody, gdy pozostanie mąż z żoną — to początek nowej ludzkości. Wystarczą sobie. Potrzebna im tylko chata, nie jako schron wyłącznie, lecz jako ciało i postać rodu. To podwalina i dach życia aż do grobu i poza grób pokolenia dla rodu. Na pociechę nazywają u nas trumnę domowiną, a kto zbudował chatę na śladach Jezusowych i żył tak jak potrzeba na tych śladach, ten ma nadzieję, że po śmierci nie tułactwo go czeka, nie wygnanie, lecz dom. Przecie jak każdy, co pamięta o tułaczym losie człowieka, mieszkaniec Wierchowiny pozostanie ostrożny i czujny, choćby mieszkał w najlepiej chronionej i w najwygodniejszej chacie. Widać to po samej postaci chaty jak i po jej zamieszkaniu. Zatem gdy zapytać go, czy dobrze się mieszka, czy zdrów, nie inaczej odpowie jak: „Tymczasem dobrze, tymczasem zdrów“.
Co ma trwać długo, powstaje długo. Niech nas nie dziwi, że z budową nowej chaty nikt się nie spieszy.
O samym miejscu zdatnym, dobrym, błogosławionym i na budowę przeznaczonym, zwierzęta domowe, krówki i gazdy-karzełki, mrówki pierwsze wiadomość mają. Więc trzeba pilnie patrzeć, w których miejscach bydło lubi odpoczywać lub gdzie się gnieżdżą mrowiska, bo tam jest dobre miejsce na chatę. A wtedy jeszcze w tym miejscu niech sam gazda lub cieśla watrę rozpali i zaśnie przy niej: jeśli ma sny dobre, miłe i pogodne, zwłaszcza, jeśli mu się przyśni chudoba, jest to radosne potwierdzenie, że znaleziono miejsce przez święte moce wskazane.
I wtedy na tym miejscu zakopują krzyż ze smereczyny, poświęcony i okadzany kadzidłem.
Do budowy chaty wybrano długo przed postawieniem jej, okrągłe a równej długości bierwiona i równej grubości, im okazalsze, tym lepsze. Lecz nie w tym rzecz, by drzewko przez samą grubość było dobre. Ważne, by było rodem ze zdrowego, z twardego podłoża, jak się mówi „gęstolate“ czyli o latach — to znaczy słojach — zbitych. Takie kłody czasem koruje się od razu, lecz częściej przecina się je wzdłuż, tak jak są. Tak przepołowione słupy, z jednej strony obłe, a z drugiej płaskie, nazywają się protesy, czyli przeciosy. Niegdyś, przeważnie tuż po zrębaniu i na tymże miejscu, kłuto je na pół toporem i ociosywano mozolnie a gładziutko. Od niedawna dopiero przecina się je, oparte sztorcem na traczce, piłą, w ten sposób, że jeden robotnik stoi na górze, a drugi na dole. Choć to już jedna z pierwszych niby-maszyn, miarowy, lecz nie tak monotonny jak w maszynach rytm piły śpiewa wciąż nieco inaczej pieśń ku chwale człowieka; tą, której zuchowate nuty kończą się wyrzeczeniem a wyrzeczone krzepią się dziarsko: „wyrwać się! ach! darmo-na darmo! Poddać się — paść — nie-nie, wciąż jeszcze nie!“ Gdy protesy spadają jeden za drugim z traczki, niezwłocznie topory i bardy korują je. Jak gdyby oszczekiwały potwora świerka, jakby kąsały go, zdzierają zeń łuskę smokową, aż wreszcie spod powłoczek kory nie gada wnętrze się odsłoni, ani jucha smoka się wyleje, tylko zaświeci złoty miąższ świerkowy. Drzewo-przyjaciel, co przez ofiarę przeniosło się do ludzkiego świata, by go chronić i grzać. I nadal, podczas piłowania i korowania, z jego szczodrości wieje wonny pył i obłok zapachów. Tuż obok pracujących watra dymi i czyha. To zarży w ochocie łupu, to rozjuszy się w łykaniu: pożera łuski, szczapki i śmiecie drzewne. Uprzątnie wszelkie ślady pochodzenia, wieku i zgonu świerka i już tylko drzewo samo, nasze ludzkie drzewo, złoci się i pachnie.
Przed ustawieniem chaty cały materiał jest już dopasowany według planu i miary, a wręby na węgłach przeciosów powycinane jakby to były zabawki jakiejś dziatwy wielkoludów. Gdy nadal schną przeciosy, przęsłami ponad sobą poustawiane w wysokie trójkątne rusztowania, trasuje się i ubija miejsce na chatę. Na czterech węgłach, często w miejscu, gdzie wykarczowano korzenie, kopie się cztery doły, dwa metry w głąb i pół metra szerokie. Tu chata ma puścić swoje korzenie w ziemię: w te doły sypie się głazy i kamienie, często przynoszone z daleka, z potoka, a czasem z rozbitej czekanem skały podziemnej, i ubija się mocno tak zwaną doubnią, to jest kłodą w kształcie ogromnego, drewnianego młota. Ubija się tak, że powstają niejako cztery słupy kamienne, mocno tkwiące w ziemi i nieco wystające.
Na nich dopiero stają ciosane podwaliny chaty, pod które potem, już raczej dla ozdoby, a mniej dla wzmocnienia, podkłada się równo i symetrycznie kamienne płyty w kilku warstwach.
Gdy się już ustawi podwaliny, siadają wszyscy: rodzina, sąsiedzi i pomocnicy. I słuchają, wysłuchują, jaki znak, jaka wróżba, przepowiednia co do szczęścia i przeznaczenia chaty, choćby z daleka się objawi.
Gdy słychać głosy piękne i łagodne, gdy konie zarżą, bydło zaryczy lub wiatr łagodny i cichy powieje, wróży to szczęście i błogosławieństwo. Ale niedobrze, gdy dolatują głosy niemiłe, ostre, dudnienie i świst wichru, grzmoty, pisk i krzyk jastrzębia lub szczekanie psa. Wtedy proszą gazdowie przemównika lub wieszczuna, aby odwrócił zamiary wrogich sił. A on spełnia przemowę, „mówiąc w czas dogodny a milcząc w czas lichy.“ I wyzywa, wyklina, odwołuje niebezpieczne prądy i napaście:
„Aby szły sobie za morza, bawiły się w piaskach złotych, kołacze jadły i wino piły, bylice-niebylice prawiły, ale woli niebios się nie przeciwiły i przed nią, nie przed ludzkim zachceniem ustąpiły.“
Tego dnia, zwłaszcza popołudnia, po ustawieniu podwalin, już więcej się nie pracuje, lecz świętuje się osnowanie chaty przy muzyce i tańcach. Przy watrze płonącej na miejscu budowy, wśród podwalin stawia się stół. Jedni gwarzą, ucztując przy stole, a inni tańczą i przyśpiewują.
Każdy człon chaty to postęp jej myśli. Na podwalinach stawia się naprzód odrzwia, bo chata nie ma być pudłem. Wejść i wyjść — oto skrót losu człowieczego. Dopiero wokół odrzwi „wiąże się“ przygotowane przeciosy. Zostawiając, to jest wycinając otwory na okna, wciska się „kluczem“ jedną kłodę na drugą, wypukłą częścią na zewnątrz, a prostą do środka. Składana chata rośnie jak skrzynia. Otwarta i jasna schnie nieustannie, przewietrza się nie tylko przez drzwi i okna, przede wszystkim od góry, od nieba, bo dach się jeszcze nie urodził.
Ciągle jednać, spajać ciągle, to wytyczna. Gdy przeciosy są dobrane i spojone ściśle, zewnętrzna ściana równo faluje tęgimi kręglakami, a wewnętrzna jest jedną gładką deską. Lecz choć w jedności tej znikają prawie krawędzie spojeń między słupami, mozaika żywych słojów i przekrojów drzewa zachowuje się nadal i na zawsze. Powikłane linie i rysunki ślimacze, podłużne dzieje wzrostu drzewa, jednorazowe jak wszelkie dzieje, takie a nie inne, w każdej kłodzie! Bronią się one długo przeciw murszeniu, ostają się nawet gdy drzewo czernieje, a w późną starość rozpadają się podług linii owych słojów życia.
Po dobraniu kłód widać, że budowla zawarta jest już w samym drzewie, bo jedno życie troszczy się o drugie, czeka aż się spotkają. Widać także, że ten, kto wyszukał drzewo gęstolate, już zaczął budowę.
Tym bardziej po wiązaniu przeciosów, stosownym czy niestosownym — nietrudno poznać, czy składał chatę mistrz cierpliwy, co spoił rysunki przeciosów w jedną ścianę jak gdyby w obraz dziwny zagadkowy a mądry, czy może partacz bez pamięci, co pomieszał przeciosy i złożył byle jak. Rzecz w tym, że mistrz i to taki, co nie troszczy się o pismo papierowe, ani nawet o numery i dlatego nic nie notuje ani nie numeruje, zapamięta każdą deskę i zna każdy przecios. Dlatego nieraz podczas budowania przemawia do nich po cichu, upominając tak: „Nie figluj, bracie, i nie chowaj się, bo ty tutaj należysz, a tamten drugi niech mi się nie pcha pod ręce i niech poczeka cierpliwie.“ Mistrz sam czasem nawet nadaje przeciosom imiona według ich rysunków i wzorów, nawet gdy już są w obrazie. Ten „listostrojny“, a tamten „deszcz równoległych strun“, a ten trzeci to „zlewisko strumieni“, a tamten czwarty „cały w kłusie“, bo jeden łuk w wyścigu wyskakuje ponad drugi. Stąd gdy będzie spać przy ścianie, czy sam gazda czy gość, przed snem zatopi się w inny obraz i przekrój. I każdy z nich inne sny w nim wzbudzi, a gdy potrzeba, inną trwogę zagasi. Gdy w przekroju otwierają się szerokie przestrzenie między liniami, sen ma gdzie wędrować daleko i swobodnie. Ale gdzie między liniami za dużo ciasnych i krętych uliczek, takiego przeciosu lepiej nie dawać tam, gdzie będzie spoczywać głowa śpiącego, bo sen może się wcisnąć w te duszne uliczki. Za to tam gdzie skrzydła ponad skrzydłami rozpędzają się do lotu, dla snów szlak najlepszy do innych światów. Nie tylko wszakże stosowne są szlaki szerokie, także przytulne, takie jak kołyski co chronią przed całym światem.
Taki, co wędruje w snach, będzie wdzięczny mistrzowi za szlaki i za schrony. Co prawda rzadko kto pamięta samego mistrza i jak się nazywa. Prędzej już zeklnie partacza, co przez roztrzepanie, sny zwęża albo przekręca. Ale ten, co umie czytać obrazy przekrojów — odczyta mistrza, pozna go wszędzie. I wie, że spobratymował się z drzewem. Sam mistrz cieszyłby się po cichu, że go odkryli, nie po pustym rozgłosie, lecz po dziele, to znaczy, że zbliżył drzewo do człowieka i odnalazł wspólnotę snów, bowiem drzewo hałasu nie znosi, nawet wcale go nie rozumie.
Na zakończenie wiązania wciska się na nie prawidła, długie, szczególnie ciężkie przeciosy, naprzód po obu stronach drzwi na pół chaty, potem na odrzwia i okna, na całą długość domu aż obciążą i spoją ostatecznie to, co powstało. Lecz wypustek przeciosów — zarówno podłużnych jak i poprzecznych — tych, które wystają z wiązania, nie odrzyna się równo ze ścianą chaty jako nieużyteczne. Przeciwnie, aby nie pominąć sposobności ozdoby, zachowa się je, modeluje w misterną postać odwróconych schodów, co pną się aż pod dach. Nie dla podparcia dachu, bo ledwie go musną! Za to wznosząc się w zygzaku, na kształt schematu strzelistego drzewa, wspierają wznoszący się ruch chaty potwierdzając, że to nie nora, tylko ludzka myśl, wzlot ku górze.
Od podwalin wznieść się do dachu, to myśl przewodnia budowy. Dach chroni z góry i z boków. Po to jest stromy, aby wyrywał się wiatrom, otrząsał się łatwo z deszczu, zrzucał z siebie grad i śnieg. Ale ma także ogarniać i grzać i po to załamuje swe linie, wygina je nawet kilkakrotnie. Otula chatę jak suknia, jak ciężka manta lub gugla weselna, najbardziej podobny zbroi pancernej, bo jakby z łusek składa się z deszczułek z drzewa wydartych, dranicami zwanych, złotych, gdy nowe, srebrnych, gdy postoją. Czasem, gdy rozszerzające się skrzydła chaty poczernieją już i łuski scalą się, widać dobrze, że to skrzydła ptaka, co zapobiegliwie ochrania swe gniazdo przed wrogim nalotem. Jednak już w ciągu budowy, gdy chata rodzi się dopiero, pieści ją dach jakby ducha co bierze na się ciało, jak matka dziecko, jak oblubieniec żonę w tańcu weselnym. Dlatego gdy podczas budowania dociera się do dachu, stroi się go w choinkę weselną obwieszoną jaskrawymi włóczkami, wstążkami i papierkami.
Chata naśladuje poprzeczny przekrój ciała człowieka. Jej front i tył są o wiele szersze od boków, ma przekrój prostokątny, nigdy kwadratowy. Z przodu, czasem z boków są jej oczy-okna, tył jest bezwzględnie ciemny, nieraz dla ochrony zasłonięty od wiatru jakby ogonem, długim spadem dachu, nieraz aż do ziemi. Toteż wszystkie chaty stoją plecami do wiatru. Po szczytach i w miejscach wystawionych na silne wiatry obciąża się dach ciężkimi płytami i kamieniami. Wyjątkowo zasłania się chatę umyślną zastawą z dranic na to, by chwytała pęd wiatru, zanim uderzy w chatę.
Całość chaty nie tonie bezbronnie w otoczeniu zieleni czy bieli zimowej i nie gubi się w podmurowaniu. Odcina się od terenu jak odrębne ciało, co więcej, zamyka się zakutana, nawet opancerzona. Szczególnie dawne chaty zawierały się zawzięcie niby twierdze, czasem nie byle jakim obwarowaniem. I chociaż nowe, jasne i otwarte zadawalniają się tylko odkrytymi galeryjkami — celem odgrodzenia z przodu i z boków — przecie opłocenia ich, starannie zamknięte furteczkami u wejścia i u wylotów, zachowują charakter izolacji. Co prawda, wierch każdej furteczki zdobiony jest, dziecinnie jakoś, rzeźbionymi z drzewa krzyżykami, czasem kółkami lub figurynkami. I tak samo wesoło wyskakują ku górze z opłoceń, galeryj — na węgłach i przed drzwiami — ochocze kolumienki. Zanurzają się w dachu, wcale nie dlatego, by potrzebował ich podparcia, lecz że tak ładnie, że rade z nim zatańczyć. Bez tych ozdób i przybawek, sam pancerny dach i tak trzyma się kupy i sensu, za to pod jego skrzydłami wszystkie owe galeryjki, kolumienki, furteczki i cięte wypustki protesów, pnące się wzwyż, dokazują przystojnie, jakby uspokajały: „Z takim jak nasz stary można się pobawić.“ Z tym wszystkim, także nowsza, wesoła chata nie przestaje być schronem niezawodnym, schowkiem przed ulewą, zamiecią i powodzią. Jak starożytny korab wynurza się z tła nieba, z zieleni lub bieli, a czasem nagle spośród mgieł gęstych a nieruchomych wychyli się, podpłynie ku nam i zaprasza: „Wsiadajcie prędko, tu bezpiecznie.“
Szczególnie obronne, nawet warowne były chaty dawne, zwane grażdami. Widocznie budownictwo grażdowe istniało od dawna i trwało wcale długo, bo umiejętność zwierania i spajania budynków znalazła osobliwy wyraz w mistrzostwie dachów, daszków, skrzydeł dranicowych i wieżyc. Nowe chaty igrają światłem i jasnością, lecz i grażdy nie wyłącznie tylko bywały surowe i poważne. Jak misterne kołyski swych rodów lubowały się w różnych skrytkach i zakątach, w grze cieni i mroku. Im dalej od świata, im bardziej własne światło, im bardziej grażda jest jakby dalszym ciągiem rzeźbionej jaskini, tym bardziej swoja jej dola. Dziś jeszcze po przysiółkach oddalonych od gościńców a oszczędzonych przez wojnę, ukazują się zdziwionemu wędrowcowi obwarowane i zawarte szczelnie zameczki drewniane. Nieraz podobne kapliczkom o powyginanych uroczo kopułkach, daszek do daszku nachylony przyjaźnie, półpiętrowe — półprzyziemne gniazda-zacisza, a cacka budowlane. Bywają grażdy obszerne i malutkie, w szczegółach styl ich nieco samowolny, każda nieco inna, ale zasada ta sama, że po obu stronach chaty otacza je tabor zabudowań gospodarczych z dachami niższymi od chat a spadającymi na zewnątrz. Tu i tam, gdzie tylko zdołają się wepchnąć, tulą się do nasady chaty, a wybiegają poza nią. A ona, niby opierając się na nich bokiem dachu, bierze je pod skrzydła i tuli do siebie. Stąd skrzydła te zowią się przytuły. Zwarcie, szczelnie, nierozerwalnie jak rodzina dachów, jak czubate a harde pisklęta garną się do swej wielkiej kwoki dachy przybudówek. Wpajają się pod przytuły, a zgodnie przedłużają ich linię, łamiąc się i gnąc się ciągle a faliście. Chciałbyś zapytać: czy to jedno ciało, czy zwarta gromada w obronie? Nieraz im jeszcze i tego mało: Szeregi budynków otaczają się palisadami krytymi przez strome daszki, co spadają na obie strony, a pod daszkiem kryją się w palisadzie otwory jak małe okienka. Dzięki nim palisada ma wygląd strzelnicy i niejednokrotnie bywała obronną strzelnicą. W środku palisady góruje nad nią brama dla obrony i dla wypadu.
Czasem dwie chaty stojące naprzeciw siebie stanowią dwa boki taboru, gdy tył wypełniony budynkami gospodarczymi w nieprzerwanym szeregu, a przód zamyka palisada z okienkami i z wysoką a krytą u góry bramą. Bywa, że dwie chaty rodzinne łączą się galeryjkami krytymi bez żadnego taboru. Wszędzie przejawia się opór do wznoszenia pięter, a skłonność do budowania wszerz i do spajania — zawsze w zgodzie z terenem — gromadek budynków i kompleksów chat. Zwierają się one, trzymają się kupy, a na zewnątrz pokazują zęby. Z daleka sterczy tylko główny dach chaty czupurnym grzebieniem rodu, jej hełm zasłonięty palisadą jak maską lub przyłbicą.
Dawniej miało to cele wyraźnie obronne, niejedna chata zasłynęła z rozpaczliwego oporu przeciw napadom, później długo jeszcze służyły grażdy przeciw nalotom dzików i wilków. Z jaskiń i z mieszkań starowieku zachowały do dziś obronę mroku. Z konieczności mroczne są zarówno izby, jak pooddzielane jedno od drugiego podwórza grażdy. Grażda jest nie tylko mroczna, także sucha, ogranicza wszelkimi sposobami, skrzydłami i rynnami z drzewa, dostęp deszczu i śniegu. Zarówno dojście do grażdy jak i jej wnętrze, bywa wymoszczone ogromnymi płytami. Widok ich rozmiarów wzbudza zdumienie i podziw, gdzie można było wyszukać tak wielkie płyty i jak je tutaj przydźwigano.
Łąki i ogrody, otaczające chatę, są zawsze ogradzane tak zwanym „woriniem“, rodzajem oparkanienia, gdzie w wysokie do sześciu metrów dochodzące paliki, poustawiane parami, a związane „hużwami“, to jest paskami, jakby powrozami z drzewa, wkłada się w poprzek przęsłami, jedna na drugą, trójgraniaste ociosane belki — bez jednego gwoździa. By skuteczniej opierały się wiatrowi, ustawia się worinia w zygzaki. Z daleka świecą się i wiją łąkami te srebrne nitki przez cały horyzont, z góry spod nieba, aż ku głębokim kotlinom. Przez cały kraj szeregami biegną wysokie paliki antenom podobne. Rozchylają ramiona, wyciągają ku niebu, lecz rzadko padają. Choć dmą na nie wiatry z zachodu, ze wschodu i z północy, choć grają na nich wszystkie śpiewanki Wierchowiny, raz śmiechliwe, raz jęczące, czasem miłe, czasem groźne, worinia wywijają się, tańcząc w szeregach bez końca, dziarskie, niezwalczone.
Gdy nowe domostwo na swoim własnym pagórku ustanowiło swoje prawo, złota chata błyska z daleka znad czarnych puszcz jak kropla rosy wydarta z samego słońca, a okienkami po nocach świeci, przenika ciemność i prowadzi jak latarnia ponad fale puszczowe.
I wówczas gdy chata gotowa, a gazdostwo już zagospodarowane, na Święty Wieczór, w dzień Narodzenia, kiedy tajna Wieczerza się odprawia, znów przychodzi On, święty wysłaniec na przegląd gospodarstwa. Aby obejrzeć poczęte przezeń dzieło i czy dobrze nim zarządzają. Chcąc sprawdzić dorobek, który wyrósł z kropli potu Syna Człowieczego, obchodzi każdy zakątek, gwarzy z wszelką chudobą, wypytuje ją i błogosławi jak duch życia.
Wówczas, rok na rok, nie tylko oczyszcza, także pociesza lud swój: Nie narzekajcie, bracia, gdy ścinacie po wierchowinach drzewa olbrzymy, szponami smoczymi w ziemię powpijane, co wiszą na urwiskach nad waszymi głowami. Nie trwóżcie się karczując puszczę smokową i narażając się co chwila, że jak robaka was zgniotą i w przepaść cisną kłody. A gdy mozolicie się nad budową chat dźwigając tramy potężne, nadwyrężając kości i mięśnie, i kiedy głowy suszycie nad ich zagospodarowaniem — doli nie klnijcie: Gazdowie święci, robotnicy Boży, przed pierwowiekiem to wam ukazali. W tym miejscu trud wasz spaja się z ich trudem.
Gościniec, idący lewym brzegiem Czeremoszu Czarnego z Żabiego przez Krzyworównię, o jakie trzy kilometry niżej Krzyworówni przechodzi przez potok Warytyn i zaraz się potem rozwidla. Jedna gałąź, idąca na prawo tworzy dość równą drogę, wiodącą wzdłuż Czeremoszu ku Uścierykom w kierunku Kut, druga zaś na lewo, wzdłuż potoku Warytyn wspina się i wije przez stromą przełęcz Bukowca w kierunku Kosowa. Na pagórkach i stokach w tym rozwidleniu dróg i ponad nim znajduje się osada Jasienowo. Dzieje naszego kraju to dzieje rodów i domostw, i to niewielu. Czasem, bardzo rzadko, spływały się ich dążenia, po czym znów rozchodziły się. Pasterze mają wprawdzie corocznie wspólne sprawy i spotkania, święta i interesy, ale potem znów znikają czy to w chatach czy na pastwiskach, tak jakby wody wiosenne podnosiły się, wzbierały, łączyły się i znów zanikały. Zanim utworzyło się coś więcej niż gminy, przeważnie nawet zanim rody i chaty zrzeszyły się w gminy, już nasuwały się na nie obce ramy, co prawda z zewnątrz tylko. Chcąc zobaczyć dzieje licznych korzeni, które zaledwie zdołały wypuścić pędy, musielibyśmy po kolei przyjrzeć się wielu rodom i domostwom i opowiedzieć dzieje każdego. Za pamięci ludzkiej wspólnota ich była niewidzialna, chociaż mimo przelotne zwady nigdy nie były dzikie. Prawda starowieku to podstawa i dzieje tej niewidzialnej wspólnoty, to styl domostw-korzeni. Lecz w tym nie związanym i luźnym stanie żyła już społeczność wyraźna.
W czasach nam bliższych, w połowie XIX wieku — ale zanim jeszcze, w uderzeniu jednym po drugim, wtargnęły „nowe czasy“ — zasłynął Foka z rodu Szumejów. Życie jego było ruchliwe, właściwie nie wtłoczone w jego stan. Nie opierał się nowości, przeciwnie, uczył się chętnie i przez to, odnawiając stare życie, a nawet witając nowym spojrzeniem to wszystko, co dla ludzi miejskich stało się już codzienne i banalne, pociągał światłem nowości. Ożywiał i ciekawił sam każdego, jak gdyby nieustanną żywą rozmową pomiędzy różnymi czasami i witaniem się ich na rozdrożu. Takie spotkania rzadkie są w jednym człowieku. A przecież nie tylko oparty był we wszystkim o prawdę starowieku, także świadomie chciał ją wypełnić i odnowić.
Poznać jego dom i gospodarstwo w niejednym tak typowe, to poznać więcej niż połowę osobistości.
Foka Szumejowy z Jasienowa miał dwie chaty na stokach Bukowca. Jedna była wysoko na połoninie, niemal nad granicą lasu, druga zaś stara grażda, jedna z najstarszych chat w okolicy, była przeszło pół godziny drogi oddalona od potoku Warytyn, który wśród rumowiska ogromnych głazów przez się wytoczonych, przedziera się jasną, kryształową wodą ku Czeremoszowi. W tym miejscu, gdzie stroma i kręta droga, idąca wśród głazów i berd wąwozem Warytynu, z przełęczy Bukowca schodzi na równię, stoi z lewej strony wysoko wśród głazów kapliczka z wyrzeźbionym świętym, błogosławiącym z góry przechodniów, poniżej zaś, po prawej stronie drogi, olbrzymi głaz wielkości leśnej koliby, zwany „żydowskim kamieniem“. Nazwa pochodzi stąd, że stoczył się on przed wielu laty, podobno nakrywając wraz z konikiem i małym wózkiem młodego Żyda, nabożnego biedaka i wędrowca z bractwa chasydów, gdy wracał w stronę Kosowa. Jeszcze teraz po lewej stronie drogi wiele podobnych głazów sterczy wysoko, czyhając, zda się, na przechodnia. Miejsce puste i uroczne.
Tam właśnie znajduje się stroma ścieżka, zdążająca od Bukowca ku domostwu Foki, od razu pnąca się w górę. Grażda Foki stanowiła już w owym czasie, który opisujemy, raczej kompleks chat i budynków zawikłany dziwacznie, ale organicznie, i połączonych ze sobą za pomocą korytarzy krytych i krętych lub otwartych galeryjek w kształcie podłużnych altan. Pierwotnie zamknięte obejście grażdy zostało przez to rozsadzone. Zamknięty, ciemny ganek łączył starą grażdę z nową chatą, w skos w tyle położoną, do której przybudowane były nowsze budynki gospodarcze. Z tyłu zaś były nowe i duże stajnie i obory, połączone gankiem otwartym z jeszcze jedną chatą, jasną i nową, zaopatrzoną w dość duże okna. W niej mieszkali po latach przybrani synowie Foki.
Z przodu starego obwarowania jeszcze jedno osobne podwórze, a dalej niemały budynek, chroniony zewsząd, bo pośród wielu węgłów, w miejscu dawnej komora nowa przeto jasna, lecz już od sklepienia daszków nad gankiem mroczna, a wewnątrz ciemna, bo bez okien. Tam przechowywano większe zapasy żywności: całe szeregi beczek, berbenic i małych baryłek, w mich bryndza, masło, mleko kwaszone, zapasy ziarna i mąki, łoju, wosku i jasnozłotego przędziwa. Na półkach porozrzucano niezliczone kłody rewaszowe, karbowane i ryte na deszczułkach obliczenia z połonin i robót leśnych. Tam przesiadywał niegdyś dniami, szczególnie zimą, ojciec Foki Maksym, milczek, co zamiast mówić, rewaszował, rozmiłowany nie tylko w obliczeniach pasterskich i wyrębowych, także w pamiątkowych karbach dawności, z różnego drzewa stosownie do ich zawartości. Sam Foka, mimo że podczas wyrębów nauczył się dokładnie zawikłanych obliczeń, nie nabrał do nich upodobania. Dalej za tym budynkiem znów małe podwórko, na nim tuż przy komorze, pod strzechą w szeregach ule. Pod daszkami ogrodzenia chowano wszelkie narzędzia gospodarcze, drewniane i żelazne. Stamtąd już widać było olbrzymi sad.
Tak z biegiem lat rozrosła się stara grażda. Miała oprócz starego ogrodzenia jeszcze pięć zamkniętych podwórców, dwa z przodu a trzy z tyłu. Z jednego zamkniętego podwórka na drugie wchodziło się przez chaty i budynki. Z boków był dostęp przez niskie bramy. Każdą bramę nakrywał wysoki, stromy daszek. Do obu stron grażdy od zachodu i od wschodu słońca tuliły się ogrodzenia grażdowe, młodsze lecz bardziej rozrosłe, szersze i jaśniejsze od podwórek. Tam to gnieździły się poddasza, piwnice, składy opału zawsze pełne bukowych polanek, równo poskładanych i podręczne składy paszy. Wiadomo, że pożar nigdy nie wybuchnął w tych zakamarkach. A dość byłoby iskry, aby chata spłonęła. Rzecz w tym, że takie domostwo trzeba umieć zamieszkać, czuwając z nie mniejszym napięciem jak niegdyś w puszczy w obronie przed dzikim zwierzem, a potem przed najazdami. Na noc zamykano wszystkie bramy i wówczas każde podwórko grażdowe było jakby małym światem dla siebie, niewidocznym spoza osiedla. Z wnętrza zaś podwórka nic nie było widać, tylko niebo i dalsze góry.
Grażda zbudowana z najgrubszych kłód rębanych na tymże miejscu, pamiętała dawne czasy. W innych chatach zazwyczaj przypada na wiązanie ściany dziesięć kłód, a każda ściana grażdy składała się z czterech. Cieńszych kłód wówczas w pobliżu nie było. Okna były malutkie, poukrywane zapobiegliwie, jakby budujący miał chęć wyraźną ukrycia ich tak, aby móc widzieć nie będąc widzianym. Chata przestronna i wygodna miała wiele chowków i kątów, dobrze ukryte z tyłu drzwiczki i własną komorę z podziemnym wyjściem. Tam w tej piwnicy zimowali podobno opryszki, pobratymi zaprzyjaźnieni z przodkami Foki. Jedna strona chaty postrzelana była kulami z jakiejś starej broni, również pamiątka przyjaźnienia się z opryszkami, których tak zwana „rowta“, to jest kompania osobliwej, ciągle po górach latającej straży bezpieczeństwa — nakazanej gminom przez urzędy cesarskie — zaskoczyła tutaj i osaczyła w czasie zabawy junackiej u pobratymów.
Grażda była gniazdem rodu. Była także gniazdem szeptów i tak ją zwano. Wiadomo, że są dwa rodzaje szeptów. Takie co trzymają się miejsca, budzą się czasem i szastają się jak domowe węże. I inne, co wędrują skądś z daleka w sieć jak zwierzyna. Czasem szept taki rozgwarzy się długo, że trudno za mim nadążyć, a czasem tylko uroni po słowie: „po co tak?“ „zostaw to“, „śmiało“. O tych pierwszych domowych szeptach mówi się, że nie umierają, bo trzymają się rodu. Kto wie dlaczego? Bezpiecznie nic nie twierdzić na pewno, lepiej zaczekać. Któż nie rozumie tęsknienia? Ale nie godzi się ani wzywać szeptów zaklęciami i zmuszać je, aby się odkryły, a jeszcze gorzej, bezbożnie nawet, byłoby odżegnywać się, przepędzać je, tak jakbyś je miotłą wymiatał. Któż tak obchodzi się z umarłymi?! Nie trzeba ich ani przywoływać ani płoszyć. Ale wzdychać wolno. Stamtąd z kątów szept — a stąd od człowieka westchnienie, cóż można więcej? Ludzie mądrzy, a najwięcej ci, co delikatni, uczą nas, że dusza nie umiera. Nie nam to rozstrzygać, bo Bóg i tak sobie z nami poradzi, jak zechce. Jeśli jest taki, jak nas uczą, to na pewno łaskawy, nawet grzeczny. A jeśli straszny, zechce karać, męczyć czy tylko straszyć, to i tak nic nie pomoże, choćbyś umarł na amen, a śmierć cię twardo zaklepała jak gwóźdź w ścianie. Zbudził cię raz do życia, to i jeszcze raz potrafi. Tylko to jedno warto wiedzieć, choć trudno: czy jeśli ród rozdzieli się, gdy rozejdzie się po świecie daleko, słowem, kiedy rozsypie się, czy wówczas i szepty także rozsypią się, czy może zwołują się? A może nie mogą się dopędzić? Ale przecie i na to jest rada, bo wędrujące z daleka szepty nieraz wpadają w sieci.
W górze grażdy, u szczytu dachów, co siedziały okrakiem jeden na drugim, zbierały się szepty jak w pudle muzykalnym. Byle co mogło je zbudzić i rozegrać.
Nie myślcie przecie, że grażda słuchała tylko własnych starych szeptów. Słuchała i czuwała wszelako i na wszystkie strony. Tak tylko a nie inaczej można w niej było mieszkać, bo była obronna. Nie tylko słychać z niej było jak z myśliwskiego stanowiska, także widać z niej było na wszystkie strony, bo znajdowała się blisko grzbietu pasemka. Nikt nie mógł zbliżyć się niepostrzeżony. Starożytne, tęgie i rozłożyste buki, pamiętające Dobosza, podpierały opalisadowanie grażdy. Dalej zaś, koło nowych chat bieliły się brzozy, jaśniały modrzewie, pochodzące już z nowszych czasów. Na dole o jakie dwieście kroków poniżej chaty, w zacisznym i słonecznym ustroniu był duży sad.
Ponad Kiczerą, powyżej lasu, niedaleko od szczytu Bukowca, stała górna, wierchowa czyli „wyżnia“ chata, w zacisznym miejscu, frontem ku południowi. Chata nowa, ale stała na miejscu najstarszej osady jasienowskiej, która istniała dawno — jeszcze przed powstaniem grażdy. Jeszcze las prastary szumiał na miejscu, gdzie stoi grażda, gdy tu na górze już było obejście.
Nowa chata, stojąca tam teraz, jasna, biała i pachnąca jeszcze świeżym drzewem, stała wśród rozległych polan sianokośnych, widzialna z daleka. Miała też szeroki widok na okoliczne szczyty, na najbliższy Pisany Kamień, na góry w stronę Kut, na Synycie i Cerkwy w stronę Krzyworówni. Czuby Czarnohory ukazywały się z daleka, a w dole, głęboko w jarze szumiał Czeremosz. Lecz z powodu rozległości i sfalowania łąk, nie było widać Czeremoszu i jego doliny. Głównym zadaniem górnej chaty było gospodarstwo sianowe w dość dużych rozmiarach. Caryny wydawały pięćdziesiąt stogów siana. Prócz tego były tam różne poodgradzane pastwiska. Na nich wiele wesołej młodzi: cielątka, źrebaki i jagniątka — poodgradzane od siebie kolejno.
Bez kresu, aż do krańca horyzontu sięgają łąki sianowe. W ciągu wiosny i lata wzorzyste i wonne co miesiąca aż do skoszenia i woń zmieniają i barwę.
Te łąki nie tylko dla gazdy, to świat odrębny, gazdostwo dla siebie.
Oko wędrowca, zaniesionego z daleka, gubi się jak w zamieci gwiaździstego nieba w tych kniejach łąkowych. Dziwią go tylko barwy, raczą zapachy.
Gdyby kto wpuścił tu chudobę, od razu by wiedziała czego szukać. Podążałaby na pewno tam, gdzie siateczkami dojrzewających ziarenek znaczą się trawy śmiałkowe, albo gdzie w kępkach różowią się i zielenią koniczyny. Ale łąki poodgradzane są woriniem. O użytku jakby zapomniano. Łąki żyją swoim życiem. „Słoneczko, dla wszystkiego łaskawe, piastuje je“, a gazda — wiedzą to — oszczędza i chroni. Tylko owady — trzmiele, pszczoły, osy, motyle, muchy i chrząszczyki mają pośród nich swoje szlaki. Z sygnałów barw i z wieści wonnych odczytują, gdzie trzeba szukać sączy i pyłków. Ale nie dla siebie tylko ciągną pożytek kwiatowy. Gazdują wspólnie z kwiatami. Bez nich zamarłaby łąka.
Zanim zadzwonią kosy, łąki świętują sobie wraz z owadami to życie dla siebie. Świętują odrębność każdego rodu w zespole z innymi, odrębność każdego zespołu — we współżyciu z innymi, odrębność łąki.
Spośród ludzi ten tylko zdoła ogarnąć te żywoty odrębne, całkiem swoje, a związane z tylu innymi, kto ich nie dotyka, nie skubie, nie tłoczy i nie zrywa dla siebie. Może oko górskiego pustelnika nabożnego, które w każdej roślinnej postaci dojrzy niepowtarzalną myśl Jedynego? A ucho takiego pieśniarza, co pełen wytwornej grzeczności i życzliwej uprzejmości dla wszystkiego, co żyje — usłyszałoby puls każdego żywotu kwiatowego. Czy zakochane spojrzenie i pełna czułości ręka malarza, który podąży za rysunkiem i barwą każdej roślinki. Dla jakiegoż pożytku? Tak, dla niczego. W pobratymstwie z każdą kosyczką jaskrawą i pyszną i ze skromną czuprynką trawy — szepnie jej: „Jakażeś kraśna!“
Łąki na wiosnę. Naprzód żółte. Chwieją się na nich skromne boże-rączki, jak mszalne dzwonki i pierwsze sygnaturki łąkowe. Jaskry przeglądają się w lusterkach sadzawek, odbijają w nich jasną żółtość.
Różowe łąki — z przemożnym wojskiem kwiatowym firletek. Z daleka, z pól podolskich kroczą przez cały kraj aż ku górom, aż ku dolnej granicy lasów.
Białe łąki — utkane tysiącami a tysiącami białych złocieni.
Łąki fioletowe — jak kwietniki egzotyczne. Tam pantofelki czy trepki zazuli, powyginane misternie, pochylone dzwonki. Nakrapiane naparstki ze sączą nektarową, ukrytą w skarbczykach — zakamarkach słodkich, do których tylko silne kosmate trzmiele się dostają, a kwiat, zawierając cichutko usta, chowa upojonego trzmiela w swym aksamitnym sklepieniu.
Łąki latem. Na bardziej cienistych stokach, na zrębach nowe dziwo. Niebieskie i jakby niebiańskie łąki zakwitają. To delikatnie powycinane i ząbkowane goryczki-gencjany przelewają się całą gamą odcieni niebieskich. Zjawiają się olbrzymie, górom właściwe, bławaty. Na słońcu zaś kwitną, goreją wśród traw, jakby słonkową postać odbijają nieduże płomiennożółte, a lepkie kwiaty arniki. Na słońcu lecz przy ziemi i w poszyciu traw powoli rzeźbią się i tworzą, znów inaczej postać słońca odbijając, bodiaki gwiaździste, dziewięciosiły, olbrzymie nieśmiertelniki. Ciepłe i słodkie, a wyglądają jak ostre rysunki szronowe. Za życia stężałe w kolące płatki, z jedwabistego metalu rzeźbione. Za to w zimie, gdy wszystkie kwiaty zwarzone już i zeschłe dawno toną w jednostajnej warstwie siana, bodiaki lśnią wiecznie żywe, zachowując świeży zapach miodu.
I wiosną i latem wciąż do oblicza łąk mieszają swe barwy, postać swą wświecają — świeczki boże — storczyki. Różne rodzaje. Niektóre już w kwietniu na północnych, cienistych stokach. A potem coraz to inne, białe, fioletowe lub dziko prążkowane, centkowane, znaczone, tak aby zadziwić, zatrzymać, aby nie przeleciała obok pszczoła ni dziewczyna. A wszystkie odurzają zapachem, jakby nie z naszych łąk, daleko przez wiatr unoszonym.
Wzdłuż ścieżek sierpownice. Jakby wędrujące, hen, z dolin, aż z dalekich pól, ubogie najmitki dolskie, co poszły szukać doli aż tutaj. Szorstkie sierpownice o gwiaździstych oczach, barwy jasnego nieba. Są tu i inni wędrowce. Z krainy kosodrzewu, z gór zawędrowały ku łąkom jastrzębce, tak nieobliczalnie zmienny ród, czy też tak mieszany, jak tutejsza ludność pasterska. Jastrzębce ogniste, jastrzębce złotawe, jastrzębce pozłociste, złociutkie, któż zdoła wymienić te odcienie złotości, któż im nazw nastarczy.
Szum lasu z dołu, z wierzchołka Kiczery, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny z głębi doliny — cisza, niebo i słońce górskie, a jako jedyne towarzystwo — stara wydeptana ścieżyna, wijąca się daleko. A jedyny ruch to pszczoły i trzmiele, niosące miłość kwiatom. A czasem dalekie dzwoneczki trzód z jakiegoś pastwiska, czasem kukanie zazuli, jakby sama wiosna siebie oznajmiała. I oderwane dźwięki fujarki z akordami szumu lub szeptania potoku, gdzieś wysoko pluszczącego o skałę. Nie ma zupełnie poczucia pustkowia ni zbytniego ogromu, jak to bywa w połoninach, a jednak rozległość wielka, nie jednostajna, ciągle inna, zda się, coraz piękniejsza. Ten świat łąk, carynek i kwietników gwiaździstych — to jeden świat bezpieczeństwa, ciszy, szczęścia. Nie darmo uważa się niebo gwiaździste za polany — carynki niebieskie. Pewnie też gazdowie niebiescy, zasiewając i piastując te górskie kwietniki, chcieli dać ludziom przedsmak swoich polan.
Poczucie czasu zatraca się: czas się jakoś rozwiewa i rozpyla, a nie śpieszy, jak jednowymiarowy szereg chwil i godzin, uciekających jedna za drugą, lecz rozdzwania się, jak chór kościelny, czasem się cofa, wdzięcznie przyciągając, w tańcu rytmicznym i odwraca się, jakby dziecko we śnie uśmiechnięte. To znów rozwija się, rozpościera, jak wachlarz i rozszerza po łąkach — nie czas to, lecz — fala wieczności.
I chyba tylko dla uszu wtajemniczonych niauek, a czasem dla oczu gazdyń-przemównic, wydzwaniają i wskazują godziny — zegary kwiatowe. Każdy kwiat bowiem, o swojej, wybranej przez się godzinie, stosownie do miesiąca, otwiera kielich, by czerpać światło słoneczne dla swych życiowych przemian i prac. I o swojej, całkiem swojej godzinie, nie stosując się nawet do słońca, zamyka się kielich. Dla uszu wtajemniczonych dosłyszalne są te dzwonienia godzin kwiatowych. Raniutko suche, szorstkie i surowe sierpownice — jakby dzwonieniem błękitnym swych kwiatów — oznajmiają piątą godzinę słoneczną. Najraniej otwierają oczy te zapobiegliwe i pilne najmitki wędrowne z dołów, a równocześnie prawie niektóre jastrzębce, połoniński ród. Tamte przyniosły może ten zwyczaj ze stepów, a te od szczytów. Jaskry, jak rześkie dzieciaki, wybrały sobie porę późniejszą, dają znać godzinę szóstą ze ślniących sadzawek łąkowych. Delikatne i wytworne goryczki-gencjany mają czas, śpią i śnią dłużej, w odpoczynku nabierają sił do rzeźbienia form. Są to pracowniczki mozolnej i wytwornej sztuki rzeźbiarskiej. Budzą się dopiero o godzinie dziewiątej. I tak przez cały dzień. Wieczorami, gdy nie ma już słońca, syleny — szlachcianki, uprowadzone przez zbójników, zaniesione skrzydlatymi wiatrami na połoninę i wierchowinę, oznajmiają wieczorową godzinę siódmą — otwierają się dopiero, gdy sączą się ku nim, przecedzone i przefiltrowane przez ciemny kryształ wieczoru, fale światła; opalowe i ciemnofioletowe.
Niauki wysłuchują codziennie dzwonienia tych zegarów, uwijając się wraz z owadami, wśród zawiei zapachów, które także stanowią chóry głosów, śpiewek, wezwań, wdzięczenia się i zalotów kwiatów do owadów. Lecz do ich rozróżnienia za grube są zmysły ludzkie. Przed świętym Janem, gdy następują „Rozihry“, to jest święto rozigrania się przyrody, niauki jak wodzirejki prowadzą pląsy i tany wszystkich istot żyjących po łąkach, w lasach i połoninach. Nawet wilki wiodą szalone i radosne tany. Wtedy to w dzień jednania i bratania się z ziołami młode gazdynie i dziewczęta raniutko do świtu wstają, aby ludzkie oko nie widziało, i biegają nagie, jak mgiełki różowe, z rozpuszczonymi włosami po łąkach. Tańczą, nurzając się, kąpiąc i tarzając w rosie traw wysokich, a zaglądając kwiatom w oczy, odczytują godziny świtowe. Każde zioło, każdy kwiat proszą o dobrą godzinę, zaklinając je o mannę czarodziejską dla ukochanej marżyny. Zrywają kwiaty, pląsają ku źródełku szemrzącemu po skale, ujętemu w drewnianą rynienkę. Umywając się i oświeżając wodą kwiaty zerwane — mówią:
— Wodo, wodyczko, święta Jordanyczko, najstarsza caryczko, radośnico serdeczna, gwarnico rodzona, weź tę szczęśliwą godzinę kwiatową, chwilę świtową! Rozciągnij, rozlej ją na cały rok. Nie wodę czerpię źródlaną, nie wodą lodową się umywam, lecz mannę wyciągam z tych ziół i kwiatów. Jednam się z nimi, biorę dla mych bydlątek i dla chudoby. Nie dla siebie mannę biorę, lecz dla mej Zoryny, Żółtani, Modrani i Srebrzyny...
Od dawna, co roku powtarzają się te słowa. Od wieków, co roku odbywa się na łąkach siołowych i wierchowych święto rozigrania, bratanie się z ziołami, odczytywanie godzin i czerpanie dobrego czasu z kwiatów, czerpanie manny. Jest taka godzina — tak wierzą i wiedzą przez cały rok niewiasty — co z kwiatów odczytana i zaczerpnięta, przynosi szczęście i radość. I o tej samej godzinie powinno się zaczynać każdą pracę, każde ważniejsze zajęcie, aż do nowego święta rozigrania.
Latem codziennie podążają ścieżynami białe postacie w płóciennych ubraniach. A także z daleka od żywej zieleni odbija się jaskrawa czerwień zapasek i chust — zawojów u niewiast huculskich. Te białe postacie z daleka — z daleka widziane, w letni roisty poranek wśród kwiecia bez końca, wśród grania świerszczy i świergotu ptaków, zdążające ku jasnej chacie, z nuceniem piosenek lub ledwo dosłyszalną pogwarką — na zawsze w duszy zostają. A czerwień chust, zawojów puszystych pyszni się, jakby wyczarowana przez samą łąkę, przez zieleń górską dla akordu barwy.
Gdy zaczynają się sianokosy, znów innym życiem napełniają się carynki: słychać dzwonienie i klepanie kos, głosy i śpiewy kosiarzy. Z daleka płyną wesołe okrzyki: „Boże pomahaj! Sława Isu!“ Odkrzykują im z daleka: „Sława Bogu i wam, dziękować za słowo dobre, Boże pomahaj i wam“ i dalej dzwonią kosy. Niewiasty przynoszą kosiarzom jedzenie daleko w pole, aby nie tracąc czasu, mogli wyzyskać pogodę. W grabieniu i gromadzeniu siana biorą udział kobiety. Kiedy zgromadzą wreszcie większą kopę siana, staje na jej szczycie kobieta, a chłopy podają z dołu na widłach siano, przynosząc je z daleka na noszach. Z wierzchu jaskrawi się pyszna, czerwona, puszysta chustka. Kobieta sporządza i urabia kształt kopicy. Wreszcie stanęło gotowe, potężne „siano“, przyjmując kształt kopuły cerkiewnej.
Na dole, poniżej łąk wysokich, na samym wierzchołku Kiczery, tuż ponad grażdą, znajdowały się resztki starego boru. Tyle pozostało z dawnego lasu, z którego jądra, wedle podania, urodził się pradziad Foki, Szumej.
Foka sam o tym tak opowiadał:
Mało już teraz lasu godnego, chociaż panowie z miasta, a nawet ministry wiedeńskie, co to do pana didycza przyjeżdżają, powiadają: „śliczny las“. Ale widać bidaki nie widzieli śliczniejszego. Są jeszcze u nas, są lasy-wielkobory, ale już nie tutaj, nie w Jasienowie.
Ja sam tak kocham las jak matkę rodzoną. A chociaż bywałem w życiu swoim po świecie — we Wiedniu byłem, w Budapeszcie, w Pradze, w Wenecji, w Rzymie, w Dalmacji, a także w Rumunii i w Rosji — jednak powiadam takie słowo: — że na świecie nie widziałem piękniejszych chat nad te nasze, wierchowińskie. — Gdy patrzysz, synku, na te ściany, czy jasne, jak w tamtej nowej chacie na górze, czy ciemne, poczerniałe od starości jak tutaj, toć przecie nie dom, nie mur, nie kryminał jakiś, nie grób murowany i pobielany, jak w mieście. Lecz tu ci się zdaje, że w środku drzew, w sercu i rdzeniu tych smerek mieszkasz. Jesteś w puszczy, ale widzisz ją i każde drzewo od środka. I szumi ci dalej ten las. Porozcinał człowiek smereki, a one sercem swym, wnętrzem grzeją go i „płekają“. Patrz na to drzewo, na ściany, toć tu jak krew jeszcze teraz, po tylu latach, wycieka żywa żywica. Zacne, serdeczne matki te nasze smereki.
Dawniej szedł tędy las, puszcza bez końca, tylko połoniny Bukowiec i Pisany Kamień świeciły się wierchami, a ludzie trzymali się wierchu i bali się lasu. A wszystko co niżej, zboczami, obłazami, berdami — to był las. A dopiero później ścieżka cłowa poszła tamtędy, ot, dołem Waratynem, przedzierała się, gdzie teraz droga. Ale to była nowsza ścieżka, a stara szła gruniem, połoniną, jasnością, aby się trzymać z daleka od puszczy.
I oto czemu ja tak las lubię. A także czemu tyle lasu w życiu wyciąłem. To widać z tej starej opowieści. I pojąć to trudno, ale nie wierzyć nie można, bo to stara wieść, poważna, godna, przez ludzi poważnych statecznych przekazana. Nie przez gadułów, ale ludzi roboczych, dbałych o pracę, chciwych pracy.
Gdzieś z Jaworowa przypędzał tu na Bukowiec trzody swoje ojciec mego pradziada. I tam miał chatę, gdzie teraz moja wyżna chata. Jaki to był ojciec, zaraz opowiem. Przychodzili oni oboje z żoną do tej koliby. Ale i chatę tam z czasem pobudowali, ale jej już teraz nie ma, bo to bardzo dawno było. I opowiadają, że mieli dwóch synów. A to junacy byli, godni mołodcy, co w Czarnohorze pierwsze koliby zakładali i chudobę rozwodzili na tysiące. Bo jeden z nich chadzał z Doboszem, a może jeszcze z Pyntą. Końmi latali na bok węgierski, tam za szczytami na zamki węgierskie napadali, zwojowali tam panów i rycerzy, dobra wszelkiego nabrali i w Czarnohorze po skałach niedostępnych poukrywali. Ale tam w Czarnohorze ludzi nie było wtedy. Toż to żmije raj tam miały, dobrze się żyło tym gadom. Opowiadają, że taka żmija, jeśli tylko przez siedem lat człowieka nie widzi, to tak rośnie i puchnie, że w smoka się zmienia potężnego, co to wygląda jak byk ogromniasty na niskich nogach, z olbrzymimi szklanymi oczyma i zębami kłańcastymi, cały pokryty skórą podobną korze smerekowej, ale ta smokowa srebrna i błyszczy. Toż te smoki zamków sobie nabudowały, a raczej ludzi w niewolę wziętych budować przymuszały, skarby ludzkie tam pochowane pozajmowały, bydło zabierały lub traciły, a ludzi het z połonin spędzały i koliby poniszczyły. Także i owych dwóch synów jego w niewolę wzięły i do roboty niewolniczej straszennej zaprzęgały tam w tych zamkach szklanych, co nieustannie się kręcą i wirują na Smotryczu, jak powiadają ludzie.
Ojciec mego pradziada, stary już dziad, sam tedy z babą ciężko musiał pracować, kosić, gromadzić siano i bydło pielęgnować. Więc się marżyny dużo zmarnowało, a pomocników czy sług nie było żadnych.
Idzie on raz do lasu i wracając na górę dźwiga ciężkie drzewo. Stęka stary i upada pod tym ciężarem. Las tak szumi, a on skarżąc się przemawia do lasu tego:
— Oj, szumie, szumie leśny, może byś mi przyszumiał synka-pomocnika i dziecko-pociechę, może byś mi wieść dał o moich synach, co tam się karają w „katuszach“ u niechrystów.
Idzie on jakoś potem po raz drugi w dół do lasu i przychodzi na tę kiczerę, ot tu, gdzie ta moja stara chata. A las tak szumi i jęczy wicher i płacze, a jemu się zdaje, że coś woła za nim:
— Diedyku, diedyku, czekajcie!
Przeżegnał się, pomyślał, że to może duszę wywołał któregoś z synów. Pewnie ich tam te smoki czarnohorskie już dobiły. Przeżegnał się, westchnął, wrócił na górę do chaty i opowiedział o tym babie. Baba, ciekawa jak zazwyczaj, pobiegła zaraz na drugi dzień do lasu. Słucha, nadsłuchuje już z daleka, a to las szumi jakoś tak niezwyczajnie, nieprosto. Dreszcz wstrząsnął babą, ze strachu żegna się, do słoneczka Bożego oczy wznosi, ale dalej słucha. Co baba, to baba. A tu słychać jak głos woła:
— Neniu, nenieczko, czekajcie!
I głos niezwyczajny, ale wyraźnie dziecięcy, bo to już baba sercem kobiecym lepiej od dziada rozumiała. Uciekać chciałaby, ale słyszy: dziecko, wyraźnie dziecko kwili i woła.
Patrzy, a tam taka kiedra z wydętym pniem brzuchatym jakby kobieta brzemienna, a stamtąd z dziupła rączki dziecinne wyciągają się do niej. Żegna się jeszcze, pacierze mówi, ale rączki malutkie jak kwiatki białe wyciągają się z dziupła, a głos cieniutki pieszczotliwy taki, jakby spod serca jej mówił, szczebioce: „Neniu, nenieczko“. Podchodzi jeszcze bliżej, patrzy: to dziupło zamknięte, tylko przez wąską szyję wystają rączki, a tu topora nie ma i nie może nic poradzić. Pognała na szczyt do dziada, opowiedziała mu wszystko i przylecieli oboje z toporem. Zacznie dziad stary tę ogromną kiedrę rozłupywać. Robota ciężka, zmachał się, ale wreszcie dał radę. I wydobyli śliczne, bialutkie dziecko, takie, co od razu mówiło. A tylko trochę — było — zadrasnął je toporem, więc potem miało znak na całe życie. Dziwują się, pieszczą, owinęli to w chusty, znak krzyża na czole położyli, a dziecko cieszy się i śmieje serdecznie. Jedna radość! Ucieszni byli z tego staruszkowie bez miary. Jasno im się na świecie zrobiło. Zaraz konie okulbaczyli i gdzieś aż na Jaworowo to do chrztu zawieźli. I tam je nazwali: Szumej i Kiedryniec. Od tego szumu leśnego, że się z szumu poczęło i że kiedra-matka je porodziła. Potem w tym miejscu tę oto chatę postawili i kołyskę dla niego zrobili z tej kiedryny. Ta kołyska dotąd jest w mojej chacie. To był znak: że nie tylko połonin i gruniów ma się trzymać nasza wiara, ale że mamy wejść w puszczę i tam mieszkać, gdzie tylko drzewa, niauki i leśnice i stary Dido leśny ze swoją trzodą dotąd mieszkali. W tej to kołysce sam Dobosz, kiedy tu zachodził, bardką dziecko kołysał. Stąd i pobratymstwo i przyjaźń się poczęła z Doboszem i opryszkami. Opowiadają także, że sarna sama się przynadziła i dziecko karmiła. A chłopiec wyrósł z tego dziecka bardzo pożyteczny, pomocny. I gospodarny. I potem — opowiadają — z pomocą starego pustelnika Onufrija, co to sto pięćdziesiąt lat żył, a pół życia przesiedział w komorze skalnej opędzając się smokom, wirujące zamki ze szkła zatrzymał i braci swoich od smoków wyzwolił.
Wielką pociechę, wielkie szczęście dała staruszkom Boża puszcza i kiedra, oby się świeciła!
Temu to my, Szumeje, z lasu i z kiedry pochodząc, jak ta kiedra jesteśmy: twardzi i delikatni. Las kochamy, z lasem pobratymy, lasowi krewni, syny i wnuki.
Kiedy las szumi, ojce me wzywają mój ród. A kiedy żywica z drzewa spływa, i moja krew płynie.
Te stare drzewa, te olbrzymy nam siły swoje przekazują, w dziedzictwo dają. Kiedy las rąbiem na nową połoninę czy nową carynę, słuchamy — i są tacy co słyszą — jak gwarzą i szeptają, że wiek swój sędziwy odżyły, a teraz nasza kolej, pokolenie gazdowskie ma tu królować, soki z ziemi ciągnąć, słoneczkiem się radować, deszczem się obmywać, wichrom się sprzeciwiać, kędzierzawe głowy wznosić hardo, jak niegdyś te drzewa — nasi pradziadowie.
Tak opowiadał Foka o swoim rodzie.
Pamięć dawnych dziejów i dawnych opowieści utrzymuje się długo i pewnie. Długowieczni ludzie, powiastuni cudowni o przebogatej pamięci, jak łąka górska soczystej a wonnej, przejrzystej i lotnej jak powietrze wierchowe, ale bynajmniej nie miękkiej jak wosk, co rzednie za lada tchnieniem, owszem twardej jak kryształ, powiadają: tak a tak było na pewno, nie inaczej, wszystko inne, to puste gadania. Lecz dziwów i cudów nie odsuwa się w zamierzchłe czasy. Opowieść przybliża je i przyciąga ku nam. Dzieją się i teraz. Przekazuje się je bowiem żywym słowem, tętniącym jak krew rodowa. Ta krew w żyłach rodów krąży, co w słowach powiastunów. Ludzie nie tylko krwią wiążą się z dawnymi rodami, lecz i wieściami o dawności. Nie tylko dziedzictwem trzymają się i karmią, lecz także żywą strugą wieści przekazanych. Inne plemiona mają swoje stare księgi, święte pisma i biblie wzniosłe, talmudy arcymądre, a nasze górskie rody żywą księgę mają. Jak długo żyją starzy ludzie, powiastuny, poczynacze, co czerpią ze źródeł dawności, ze starej prawdy. Jak długo biją krynice samotności i słobody, podobne hołowyciom-źródłom szczytowym, jak długo opowieści znajdują wiarę. Dla dawnych ludzi sto lat nie tak znów dużo było, a dwieście także nic takiego. Nie tylko dlatego, że żyli długo, także dlatego, że długo żyła pamięć żywa. Jak i dziś taki, co biega i śmiga sobie po górach, powiada obcemu, który go o drogę pyta: że z Pisanego Kamienia do cerkwi Krasnojylskiej, to niedaleczko, ot minutek parę (a tamten później pięć godzin idzie podług zegarka), a tam do Hołów czy na połoninę Skupową dalej troszeczkę: tak godzinka będzie (a to czasem dzień drogi nie starczy), tak i dla dawnych powiastunów czy Doboszowe czasy, czy tureckie czasy, a nawet czasy walki z Syrojidami, z tatarską niewolą, wydawały się niedawne. To było ot, jakby wczoraj. Tak pradziad opowiadał. No nie, ale może i stu lat nie ma — niedawno.
Niejeden powiastun przechadzał się tak po tych dalekich czasach słobodnie, jakby po swojej własnej połoninie rozległej, jak sam chciał. Przynoszą także tchnienie dawności sędziwej, umacniają jej bliskość potężne lasy, prastare, niewczorajsze, i nie jutro im ginąć. Toteż dziwy dzieją się jeszcze teraz, dziać się będą tak długo, jak długo trwać będą lasy, jak długo będą powiastuni starzy, jak długo nie zna się miary dla czasu. Jak długo świat ten górski nieponumerowany, nierejestrowany po arendarsku, jak długo i czas górski niekarbowany, niewystukiwany malutkim zegarkiem, nierachowany skąpo na grajcary — nie zna granic. Sięga, gdzie zechce. Przybliża co przedwczorajsze, a oddala co dzisiejsze. To milczy głęboko, to gwarzy głucho, to szumi, huczy i wdziera się niespodziewanie, jak Czeremosz w czasie powodzi, a obficie sypie skarby, jakby hojny gazda stare dukaty sypał z berbenicy. Krąży jakby w koło, wraca, skąd wypłynął, lub rozszerza się na wszystkie strony, jak kręgi falowe na powierzchni jeziora.
Czas całkiem swój, całkiem odrębny włada i na co dzień Wierchowiną zieloną, gazduje nad puszczami i połoninami. Patrzcie, jak się pora przed świtem. Jedzie sobie ten czas, olbrzymi stary gazda z długimi, białymi włosami, jedzie połoniną czy płaikiem leśnym na wozie zaprzężonym w cztery byki potężne ale stateczne. Gazda zadumany a rad czemuś. Uśmiecha się łaskawie. Byki powolutku równomiernie kiwają głowami. Skrzypi jarzmo: cyyr-cyyr... Stają prawie byki. — Heej... — cedzi gazda. Namyślają się byki, namyśla się i gazda. Ogląda się, słoneczko jeszcze nie wzeszło: — Majemo czies... Heej — powtarza po chwili. Ruszają byki, stąpają mocno, to z wolna idą naprzód, to zatrzymują się. Skrzypem jarzma wygrywają szerokie tempo czasu huculskiego: „Majemo czies...“ Te słowa, jak łaskawy uśmiech gazdy piastuna, unoszą się nad całym krajem.
W gazdowskim życiu pośpiech niepotrzebny. Wszystko robi się zawczasu, wszystko dzieje się na czas. Nikt się nie spóźni, bo woli wstać wcześnie, uporać się wcześnie, wyjść wcześnie, by zawsze mieć dość czasu. Tak było dawniej. Odległości i podróży połonińskich nie obliczało się na godziny czy, kryj Boże, na minuty jak pociągi, lecz na dnie i tygodnie. Pośpiech, to dziwactwo jakieś, a ciągły pośpiech, to śmiech, to choroba. Pośpiechem niedaleko zajedziesz, za to bez pośpiechu przepędzisz tych, co się śpieszą, i dobrze wyprzedzisz. Pośpiechu niejeden żałował, czy to, że zbyt gorąco pogonił odpłacić jakąś krzywdę i rąbnął przeciwnika niepotrzebnie, czy też zbytnio pośpieszył się z kupnem, sprzedażą czy kontraktem. A powolna stateczność każdemu na korzyść wyszła. Drogi były złe, nieraz karkołomne, płaje zawsze szły szczytami i wertepami leśnymi, gwałtowne ulewy i powodzie, nagłe burze — wszystko to sprawiało, że pośpiech był niemożliwy, niepożądany, mógł nawet być bardzo szkodliwy.
I czyż to wypadałoby godnemu, jelnemu gaździe śpieszyć się? Każdy to rozumie, że kiedyś przed laty opryszki, ludzie lasowi, jak te ptaki drapieżne umieli się pośpieszyć. I jeszcze jak! Ale z gazdów nawet i dziś, a cóż dopiero przed laty, któż by się śpieszył? Śpieszy kto? Żyd rozgorączkowany, Bóg wie czemu gubiący patynki, śpieszy się pustak, co od cudzej żony o świcie chyłkiem się wykrada, albo jakiś podejrzany zajda zawołoka, próżniak cygańskiej wiary, ale nie gazda. Chybaby dorobkiewicz jakiś, skąpiec dławiący się swym majątkiem. Zachłanny, nieuczynny jak luter, na tołoce nie przyjmie jak się godzi, nie pomaga nikomu. I jemu nikt nie pomoże. Toteż uwija się od carynki do carynki, od sianokosu do sianokosu z wywalonym językiem. Chybaby procesowicz jaki, durijką nawiedzony, zaraził się od panów takim szałem terminowym, co go pędzi z jednego terminu sądowego na drugi.
Ha, a jeśli coś zdarzy się, kryj Boże, coś naprawdę nagłego w gazdowskim życiu, co spadnie jak piorun, czy napad, czy pościg, czy nieszczęśliwy wypadek, to jest o czym śpiewać pieśni i opowiadać latami, ale to jest poza obrębem życia gazdowskiego.
Wysoko idącymi płajami, jakby gościńcami przyrodzonymi, którymi już w odległe czasy różne plemiona przechodziły, różne wędrówki ludów się odbywały, odwiecznymi płajami podążają gazdowie, dawniej zawsze konno, dziś konno lub pieszo.
Gdy spotykają się, zawsze znajdują czas na powitanie. Powitanie tym bardziej jest uprzejme, w im większą serdeczność się rozsnuwa. Grzeczność jest w wielkiej cenie u ludzi samotnych, którzy tyle czasu przebywają w odludziu puszczowym i w pustkowiu połonińskim. Na grzeczność powinno się mieć czas. Może także dlatego, że w dawne groźne czasy już najmniejsza nieuprzejmość była podejrzana, mogła być poczytana za zamiar zły, a z tego wywodziły się nieraz czyny gwałtowne, jakby dla uprzedzenia i unieszkodliwienia wrogich poczynań. Bezpieczniej było być grzecznym. Grzeczność przejawia się w wielkiej ilości powitań, wykrzykników i potakiwań. Ludzie małomówni nie muszą mówić, ale powinni postać i posłuchać, pogwarzyć tak słuchając, a nie przecząc. Nawet dla konia spotkanego gazdy wypada być grzecznym: „a jakżeż ty, biedniątko?“ Bez grzeczności, bez czasu na grzeczność nie ma godnego gazdy. Powiadają starzy ludzie, że w dawność nie było gazdy, co by nie znał ceny grzeczności.
Nieraz z daleka już się witają, wołają z pełnej piersi, aż lasy odhukują:
— Zdrowiście, Wasylku luby? Sława Isu!
Odpowiedź równie gromka:
— Na wieki Bohu sława i wam, Dmytryku! — Zbliżają się, ściskają dłonie, potrząsają rękami, starzy ludzie po dawnemu całują się wzajemnie w ręce.
— Boże pomahaj w drodze!
— Daj Boże i wam!
— Czy dużi? (Czyście mocni?)
— Dobrze, jak wy?
— Jak się wam trwa? Jakeście dniowali? Jak spali?
— Myròm. (W spokoju).
— A rodzina?
— Myròm.
— A ojcowie?
— Myròm.
— Żonka-gazdyńka, dziateczki?
— Myròm.
— A co słychać w dolinach, pobratymie słodki ta godny?
— Dobrze tymczasem, Bóg świąteńki cierpi nas, łaskaw jakoś.
— A co na wierchach?
— Ot, jak na wierchach, twarde życie, tak nam, jak tym smerekom wierchowym. Ale dzięki Hospodu zdrowo, słobodnie, wesoło.
Siadają, kurzą fajki, coraz bardziej zbliża ich rozmowa.
— Marżynka jak? Krówki, jałownia, drobięta, szkapięta?
— Dziękuję za pytanie, obyście doczekali setki lat. Miłosierny Bóg daje hodować. Naczyniły się cielątka, źrebiątka, jagnięta. A wołownia spasła się, haj, smoki to nie woły.
— A pogoda — weremieczko?
— Dzięki słoneczku-Bożemu licu, że sianko robić pozwala.
— A u nas na kiczerze z niedzieli, jak przyszła godzina-fortuna ta, z gradami takimi, hej, klekotały, jęczały dusze chmurowe, aż strachu nadało.
A są jeszcze ludzie, są. Przemówkami, modlitwami napędzili to, zepchnęli het, tamtędy w debry, między kamienie, w bezwieści. —
— Dziękować wszystkim świętym znanym i nieznanym!
— A czy nie zwierno wierchami?
— Oj słychać, pęta się wszelaka wilcza psiarnia i kaleczy maleństwa (młode bydło), ale to aż gdzieś na Brusturach, a u nas tymczasem dobrze, pilnujemy.
Po tych powitaniach niezbędnych zaczynają sobie opowiadać gazdowie nieco dokładniej, co słychać we wsi, a co na świecie. Ciekawy to i cudowny sposób (przez obcych wędrowców zwany huculskim telefonem), którym po górach rozszerzają się wieści i docierają do najdalszych zakątków. Docierają dość prędko, jednak równie prędko zmieniają swą postać nie do poznania. A w tej właśnie zmienionej postaci trwają lata.
Wieści takie:
Jak syn cesarski, panicz Rudolf arcyksiążę chodził na kontrolę po górach i chatach, a najwięcej między biedakami. Jak potem z tego srogie kary wyszły dla urzędów.
„Bajki“ — niedbale zdmuchnie z ust młodzik, co dopiero wrócił z wojska. „Bajki? — oburzy się stary mędrzec — takie bajki jak to, że teraz słońce świeci. Nasi ludzie dobrze znali Rudolfa. Ja sam żołnierzem widziałem, jak siadał na okręt w Budapeszcie. Poznać nietrudno.“ „Bajki — upiera się młodzik już twardziej — po co by syn cesarski aż tutaj piechotą się błąkał? To nie dla takich panów, śmiech!“ „Nie dla panów? — rozeźli się stary — Jezus jeszcze z większych, a ciągle tędy się kręci. Na pokaz — bidaczyna połatany, dla niepoznaki, na pułapkę, a zamartwiony taki — czysta bieda. Ano przyjrzyj mu się, jak się uśmiecha. To tak jak widok za tym oknem, myślałbyś, że malunek na szkle, a przypatrz się dobrze — haj! jaki bezmierny świat. Jeśli będziesz tak bluźnić, chłopcze, to w pułapkę wpadniesz, biedaka przepędzisz, jeszcze mu nazłosłowisz — grzech przepastny.“
Albo wieść inna: jak sam główny Turek pisał do naszego cesarza, naprzód groził, potem przepraszał. Ho-ho, jaki chytry! Teraz taki czas idzie, że im kto cichszy, tym mocniejszy u Boga.
Czy też nowiny ciekawe o Chinach, kobietach z dalekiego kraju, gdzie mężczyźni, pożal się Boże, bezpłodni i znijaczeni, sami zaplatają sobie kosy jak baby. Cesarz chiński w kłopocie, jednak mędrzec to — wie, co robić, ma tu niedługo przysłać te kobiety, kto przyjmie do chaty — zapłaci, a kto spłodzi dziecko, tysiąc guldenów gwarantowane jak jeden grosz. „A to prawda?“ — pyta słuchacz, trochę mniej świadomy. „Jakżeż nieprawda, mój bracie, kiedy sam Moszko z Uścieryk pokazywał temu staryganowi, Palijczukowi z Dzembroni, gazety drukowane, gdzie wyraźnie Chińczycy namalowani z włosami zaplecionymi w długie warkocze. No i stary Palijczuk, choć przez osiemdziesiątkę dawno przewalił, z miejsca zapisał się do tej roboty.“ „Cóż mi gadacie? Aby taki miał jeszcze siłę spłodzić dziecko?“ „Jakże by nie miał, kiedy od razu zapłacił Moszkowi za fatygę pięć guldenów. Za darmo by nie płacił. A Żyd ostrokuty jak koń na zimę, drogę do cesarza chińskiego znajdzie i pomocna dusza, choć żydowska, zapłacić warto. Naprzeciw tysiąca pięć guldenów, to tyle co nic.“
A co tam się dzieje w krajach Syrojidów daleko na wschodzie słońca? Oślątko czatuje ma wędrowców, na naszych ludzi, a gdy zoczy ich, zarży i zaraz przylatuje tatarwa, pohane Syrojidy, chwytają chrześcijanina, tuczą go jak prosię, by go mieć na święta na pieczeń sutą. Czy też słychać co o tych zagadkach, zagadeczkach groźnych dla panów, które nasz pan cesarz posłał ongiś do swoich ludów? Czy może jeszcze raz pośle?
Nikt nie ma możności ani potrzeby sprawdzać tych wieści, każdy powtarza je w dobrej wierze, rzekomo jak słyszał.
Ten i ów gazda był na chramie w Jasieniu węgierskim albo na jarmarkach w Kosowie, w Syhocie na Węgrzech, a drugi aż w Stanisławowie i to nie raz. Zdarzy się i taki bywalec, co trzymał „burgwachę“ przy samym panu cesarzu chrześcijańskim i umie o tym opowiadać aż lubo. A inny znów, przykro to powiedzieć, kiedyś w młodości porąbał przeciwnika bardką, jakoś nieopatrznie. No i zdarzył się wypadek. Umarł tamten nieborak, słabina jakiś, marnej kości. Wyszło to na jaw i zaraz sądy pańskie, co wcale nie uznają jednania ani przebaczania za krew, posłały go do furdygi. Siedział tak, hej Boże święty, kreminarami-furdygami, czy w Budapeszcie, czy w Aradzie, niemało czasu, kto by tam zliczył. Ale też niemało świata i ludzi poznał. Opowiada o tym wszystkim, tylko słuchać.
Byli i tacy jak sam Foka Szumejowy, jak Marko Mehedeniuk mistrz wielki, jak wójt żabiowski Dmytrej, jak ten Andrijko, słynny powiastun, co bywali w Wenecji, a nawet w Rzymie u samego Ojca świętego.
Ale znów dużo takich było dawniej i dziś się zdarzy niejeden, co ani razu przez całe życie nie byli nawet w Kosowie. Jak to się mówi: od urodzenia nie bywali w mieście żadnym, ani nikt z ich rodu. O mieście tylko tyle słyszeli, że tam śmierdzi, aż dusi, nie ma wody, nic nie widać, że ciasno i strasznie. Stąd też domy nastawiane jeden drugiemu na głowie i tak też biedacy ludzie latami mieszkają, jeden drugiemu nad głową się tłoczą. Zdarzy się jednak, że taki „niechożały“ (nieuchodzony) gazda musi się wybrać gdzieś daleko do miasta, czy do Kosowa, czy do samej Kołomyi. Wtedy jest źle. Gazda, podobnie jak jego nieuchodzony koń, co latami gustuje na pastwiskach, stracha się łatwo, traci wiele czasu, gubi różne rzeczy. Na dolskich gościńcach fury śpieszą się okropnie, nie wiadomo po co. Woźnica wrzeszczy i grozi z daleka, a tu gazda zagapi się i już fura najedzie nań, zrani konia, trąci człowieka. I jeszcze ten woźnica dolski, paskudne człowieczysko, najmniejszej grzeczności nieświadom, widać, że z pustego rodu, nawymyśla tak, że w górach za takie głowę by zrąbali. A ten jakoś nic, jedzie sobie dalej. Marny naród. Do miasta przychodzi gazda albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć i w biały dzień przyjdzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas.
W samym mieście znów plaga. Miejscy pustaki, łobuzy i rzezimieszki, gdy zobaczą taką postać gazdy, z koniem objuczonym liżnykami i osiodłanym godnie, otaczają go jak komary i bąki. Tak się uwijają, że wyciągną mu w końcu z torby nieraz i całe pieniądze. A czasem taki pies miejski po prostu wyrwie mu z rąk pieniądze, trąci go, uderzy i ucieknie. Szukaj go teraz, kiedy tu każdy tak samo wygląda, jeden jak drugi. Idź z tym do policji, a tam, gdy odszukasz ich w końcu, policyjne posiepaki złoszczą się i klną gazdę, jakby to ich własne pieniądze. A co starsza szarża śmieje się, kiepkuje sobie, jakby to zabawa. Dopust Boży i sprawa czarta to miasto! Choćbyś nie wiem po jak mądrych przemównikach i poczynaczach chodził i dobrze zaręczył im zapłatę, a choćbyś i z góry płacił, nie dadzą rady.
Ale niech tutaj w góry przylezą te łaty miastowe! Tam gdzie byle mizerny chłopczyna w godzinkę pobiegnie po ser czy masło i wróci, ot tak rzec, parę kroków do stai na tej połoninie, którą stąd widać, powiadają, że to wycieczka. Jeden dzień śpią przedtem, a dwa dni potem. Idą jak barany za procesją pogrzebową, odpoczywają jak cyganie po sławetnej pracy cygańskiej. Potem tłumaczą, że to niezdrowo tak zanadto prędziutko latać po górach. Za to zdrowo żyć w mieście.
Inny jest ten czas górski, nie może się zgodzić z obcym czasem.
Foka, chociaż ród jego od drzew się wywodził, różnił się od swego otoczenia. Należał do całego kraju, nie tylko do swojej kiczery jasienowskiej. Nie był podobny do tych zasiedziałych gazdów, co wrośli jak drzewa, każdy w swój stok. Ale, choć ruchliwy i bywały, nie przypominał w niczym — i śmiech to porównać — tych teraźniejszych obieżyświatów, czy przedsiębiorców leśnych czy kieronów, co uganiają się za butynami i za firmami, czy tych polityków wiejskich, co się szastają niby to w pobratymstwie z pankami.
Od lat najmłodszych zaprawiał się do wędrówek. Latował na połoninach ojcowskich, naprzód w Czarnohorze, potem na dalekiej Hnatiesie, opodal źródeł Czarnej Rzeki. W domu słyszał wieści o komorach skalnych i jaskiniach, o dawnych legowiskach opryszków, o skarbach i tajnych furtkach, o przejściach tajemnych. Gdy przyszedł jako chłopak na połoninę, wciskał się w nietknięte dotąd stopą ludzką gąszcze, przeszukiwał wszystkie zakątki-szczeliny. Buszował po leśnych przepaściach.
Poznał je z czasem, te syhły najgłuchsze i najgroźniejsze kabacze.
Inne to były czasy, choć nie tak bardzo dawne, lecz dla nas jakże odległe. Inaczej wędrowało się wówczas niż dziś. Gdy Foka był chłopcem, lat temu dziewięćdziesiąt, jeszcze w Jasienowie godny był las smerekowy, czarny i tęgi. A choć już tu i ówdzie trochę pokrajany, pokrzyżowany ścieżkami, jednak niejeden leśny człowieczyna, jakiś rozbitek czy spóźniony naśladowca dawnych słynnych watah, krył się tam nieźle i napadał niespodzianie podróżnych na przełęczy Bukowca, na tych „ślipankach“ leśnych, co to zaczęły udawać drogi kołowe. A chociaż starym zwyczajem junackim napastnik taki grzecznie przemawiał do napadniętych, jednak obdzierał ich dokładnie i bez pardonu. Ale to takie ot już były ostatki słynnego junactwa opryszkowskiego, bez świetności, bez sławy. Uparte niedobitki po tylu pacyfikacjach, sztandrechtach i katowniach mandatorskich. I znikły razem z lasem jasienowskim.
W Krzyworówni na lewym brzegu rzeki od dawna już wokół starej osady dworskiej równa, przestronna i jasna kotlina się zieleniła. A tylko stoki nieco wyższe były pokryte lasem. Natomiast w Żabiem jeszcze mniej chat było w kotlinie niż w Jasienowie. Osiedla gnieździły się przeważnie po stokach, szeroką zaś kotlinę żabiowską wzdłuż rzeki zalegały jeszcze mroczne i mocne lasy. Wśród tej leśnej czarności świeciły się już jednak tu i ówdzie z rzadka nieduże polanki, wyrąbane i wypalone, a wśród nich grażdy. Nie szło się jednak już starym płajem stokowym ku Krętej, tylko ścieżką cłową nad rzeką. Nad samą rzeką, na stromym lewym brzegu sterczał miniaturowy zameczek myśliwski. Niedaleko stąd stara karczma arendarska, a nieco dalej chata Buligi, w której mieszkali rewizorzy cesarscy i ich starszyzna, sam pan respicjent. Za rzeką było już duże domostwo starego rodu Burdów-Drahyriów. Wszystko to stawiane z drzewa rębanego na miejscu, z kłód ciosanych bardami, gdyż piły nie używano. Gdy pierwszą Buligową chatę pobito gontami, Foka i jego rówieśnicy chłopcy, idąc z góry z trzodami, stawali i gapili się na te delikatne, drobniutkie i równo ułożone deszczułki tak, że zapominali o trzodach. Jeszcze z daleka zaglądali tak ciekawie, licząc te deszczułki, że ten i ów zaplątał się na grząskiej ścieżce, a gdzieniektóry upadł w błoto.
Już od Kraśneho Łuhu szło się ku Czarnohorze lasami nigdzie nie przerzedzonymi, nie ruszanymi toporem. Coraz przepastniejsze były głębiny leśne, coraz bardziej bezbrzeżne, coraz trudniej było zboczyć ze ścieżki cłowej. Wszędzie zawory z kłód, gąszcze, jamy i wądoły, bezdroża nieprzebyte. Lasy ciche, głusze poważne, bez głosu, bez śladów zwierzyny nawet, bez śladu innego, jak życie lasu i umieranie lasu. Lasy w bezczasie zatopione, nie wiadomo kiedy powstały i końca nie oczekiwały, nie obawiały się. Gdy zmrok zapadł na te lasy, nie było takiego, co by nie wierzył, że te ciemności to całkiem swoje królestwo z innego świata, co kryje rzesze leśne, rzesze duchów własnych, że całe mrowie mocy groźnych, czy groźnie psotnych, wstaje z głębin lasu.
Pod samą już Czarnohorą, gdy rodzina i służba Szumejowa zbliżała się do swojej połoniny, wchodzili w najstarszy las: półspróchniały basztarnik. Sędziwe jedle basztowe, tak tęgie i grube jak dobre siana, odziane w sute warstwy mchu jakby w kożuchy smokowe. Był to las odwieczny, z pierwowieku niepokonany, smokowy. A sprzysiężony przeciw obcym natrętom nie puszczał do wnętrza nikogo, ani małych ani wielkich gości. Nawet wicher nie miał tam dostępu. Nawet dla nowych pokoleń drzew nie było tam miejsca. Jedno drzewo trzymało drugie, jedno zżyło się z drugim. Nawet zmurszałe już drzewa utrzymywały równowagę. Każdy spróchniały konar coś podtrzymywał, czemuś służył, znaczył coś w prawiekowej zgodzie.
Jasno i wesoło było tam, gdzie las się kończył. Obok koliby na wypalonej połoninie bujne trawy śmiałkowe i mleczanki walczyły z nowym zasiewem jodłowym. Tam i młodzieży leśnej i młodym jodełkom i smereczkom było weselej — jak długo były młode. Gdy tylko trochę podrosły, wiatr je łamał, wypaczał, mroźnym powiewem obłupiał z kory, wykoszlawiał w kalectwo. A przede wszystkim wyrębywali je ludzie, co już zagnieździli się na tych łysinach. Co roku uprzątano połoninę, rozszerzano ją, wyrębywano dalej, wypalano korzenie i kłody.
Na każdej większej połoninie Czarnohorskiej bywają dwie staje: górna i dolna. Stosownie do pory roku, do ciepłoty i paszy wypasa się raz wyżej, raz niżej. Wysoko ponad kolibą Szumejową były jeszcze pod szczytami na cyplach, urwiskach i zwisach niesamowite wyspy leśne — czehry, wiatrołomy, cała plątanina wichrowa. Na próchniskach zamszonych, gdzie człowiek po pas się zapada, stare, grube kosodrzewy, jak wielopyskie węże wiją się, powykręcane ku ziemi, zagradzają drogę ze wszystkich stron. I młode z pysznymi zielonymi kitami wraz z wierzbami górskimi ściśle zwierające gęstwinę, pośród nich tu i ówdzie smereki grube choć skarlałe, a nieco wyżej nieoczekiwanie proste, jasnozielone kiedry samotne. Wedrzeć się do takiej syhły bez rąbania drzew, bez watry, zwłaszcza dla pojedynczego człowieka było nie do pomyślenia.
Tamtędy właśnie wdzierał się z owcami chłopczyna Foka. Tam wśród kabaczy i jam miał stajkę, którą razem z ojcem pobudowali. Później powstała tam górna staja. Foka miał na opiece owce, czasem cielęta i źrebięta, dobytek niemały, a był przeważnie sam. Tam też zaczął swoje wojowanie z lasem. Foka nie wiedział, że w tych kabaczach był zimowik niedźwiedzi. Raz owce rozeszły się, a Foka się zdrzemnął. I nagle poczuł coś wilgotnego na nosie. Przebudził się, zobaczył tuż obok siebie małego niedźwiadka, który widocznie obwąchiwał go, czy lizał. Mały Foka zerwał się; za chwilę zobaczył, że z gąszczy sunie niedźwiedzica z małymi. Stali tak jakiś czas i patrzyli na siebie bezradnie. Po pewnym czasie chłopiec i rodzina niedźwiedzia rozeszli się bez zwady. Nikt nie pomyśli, aby Foce brakło odwagi, ale nikt nie słyszał o żadnej zwadzie, nie słyszał nikt, aby Foka kiedy gniewał się, złościł lub przeklinał. Ostre słowo z ust jego nie wyszło. Foka lubił robić wszystko spokojnie i wesoło. I z niedźwiedziami się nie wadził. Może strzelby nie był tak pewny jak topora i watry. Brał się z toporem do lasu samego. Dniami całymi dłubał i dziobał zawzięcie bardą koło jednego drzewa. Gdy zatrzeszczało drzewo, a czasem spadło z hukiem w przepaść, jasność wdzierała się do gęstwiny. Powoli Foka poznał ścieżki niedźwiedzie, wyśledził ich legowiska, powypalał je watrami. Niedźwiedzie już nie wracały do swoich odwiecznych kabaczy, zasnutych dymami. Z daleka już widać było, jak dymiły się kabacze. Widać było, że młody Foka Szumejowy tam wysoko swój porządek zaprowadza. We dnie z pomocą pastuchów ściągał czasem kłody do swej stajki. I obwarował ją jakby grażdą z kłód. Co nocy zaś naokoło stajki po trzy lub cztery watry utrzymywał. Naokoło było niemało wilków, a niedźwiedzi jeszcze więcej. Na połoninę, w pobliże ojcowskiej koliby dzień w dzień przychodziły całymi stadkami sarny i pasły się razem z bydłem rogatym, szukając widocznie ochrony przed leśnymi rabusiami. Foka umiał chronić swoją trzodę. Tego pierwszego lata, gdy Foka został owczarzem i objął stannicę wichrową do walki z puszczą i z niedźwiedziami, niedźwiedź raz w jednym tygodniu porwał u ojca Foki dwie krowy, jakby kpił sobie z zasadzek uzbrojonych pastuchów. Ojciec miał nie byle jaki kris, rodzinny ciężki kris szumejowy i każdy z pastuchów miał pistolety. I to nie pomogło. A Foka nie używał broni. Mimo to przez całe lato nie zginęło z jego stai ani jedno cielątko, ani jedna owca. Od tego lata mówiono już w górach o Foce. Poznać było, jaki zeń gazda rośnie.
Na Szurynie, po całych górach to wiadomo, najwięcej było szczeznyków, czortowni wszelakiej. Ciągle tam gromy biły w te płyty i osypiska skalne. Ludzie powiadali, że to święty Eliasz tropi swą zwierzynę, wybija resztki szczeznyków, co się tu jeszcze pochowały. Pewnie i chłopczyna Foka, wtedy w czasie latowania powypłaszał z Szuryna nieczyste duchy. Z góry spod Szuryna spośród dymiących ostępów i urwisk przez całe lato wypływały dźwięki fłojery Fokowej, rozsypywały się, siały po szuwarach i skałach, snuły się jarami i przepaściami, dolatywały aż w dół do potoku — słodkie, wesołe, bezkreśnie słobodne. Jakby mądre, pełne nadziei i radości dumania chłopczyny Foki rozsiewały się po pustkowiu. Może byś je i dziś jeszcze tam odnalazł w szumach potoku.
Foce było za mało tych kabaczy. Na drugie lato wybrał się aż na Hnatiesę, wówczas może dwa dni drogi od Szuryna. Były tam, i dotąd są jeszcze, całe bory żerepowe. Gdyby w owe czasy taki człowiek, co szedł z Jasienowa na Hnatiesę puszczami, raz na chwilkę czegoś się przestraszył, toby go już strach nie wypuścił z szponów swych, toby go może w końcu zadusił wśród morza tej czarności leśnej. Foka, gdy rozglądnął się po Hnatiesie, zostawiał nieraz trzodę z pastuchami, a sam brał bardkę i pistolety i chodził daleko stepami górskimi i ostępami. Nocował Bóg wie gdzie. Szukał śladów dawności, może i skarbów, są wieści, że wpychał się w zamszone jamy i wyloty źródeł, w szczeliny ciemne, dokąd drugi bałby się nawet zajrzeć.
Wyszukiwał sobie starych dziadów, takich, co obcy całemu światu, przebywali z chudobą całe lata na wypalonych wśród puszczy polankach. Odnalazł jednego takiego aż pod Dzembronią, co porzucił obszar pański w Bereżnicy i osiadł tutaj, drugiego zaś dziwoluda aż na Babie Lodowej, z tych hołowskich, co niegdyś całą gromadą wojowali z urzędami i prawem cesarskim. I nigdy praw pańskich nie uznali. Foka wysłuchiwał od nich różnych wieści, wieści o wielitach, o wojownikach słobodnych, opryszkach, o skarbach i o czarach. Lubił opowiadać, ale nie wszystko, i nie każdemu wszystko. Już jako młodzik myślał tak sobie, że ludzie nie są równi, może nawet nie bardzo podobni do siebie.
Foka był wyrostkiem, gdy zaczął chodzić wraz z ojcem na jarmarki za Czarnohorę do Szigetu Marmaroskiego, sprzedawać bryndzę. Jarmarki odbywały się tam (w owe czasy) dwa razy do roku: latem na świętego Ilję i jesienią na Pokrowę. Żydów-kupców w górach nie było, a Ormianie już nie chodzili karawanami kupieckimi przez Czarnohorę na Węgry. Zatem gazdowie górscy sami sprzedawali nadmiar swej pracy. Było dużo wełny, z niej grube sukno tkano u siebie i sprzedawano na jarmarkach. Na te jarmarki pędzili także ludzie woły, jałówki, cieląt nikt nigdy nie sprzedawał. Osiem dni trwała sama podróż w obie strony. Foka wraz z ojcem prowadzili po dwadzieścia koni objuczonych berbenicami z bryndzą. Konie szły szeregiem płajami i graniami, jeden koń luźno uwiązany do drugiego. Wybierano konie bywalce, odważne, samodzielne, karnie idące w szeregu. Foka szedł obok konia przewodnika, a ojciec w tyle pochodu. A koń przewodnik nie mniej się liczył niż przewodnik człowiek. Znał ścieżki, znał ich niebezpieczeństwa, z drogi nie zboczył, nawet gdyby go kto pędził, słuchał tylko swoich gazdów, dla obcych wrogi, mógł być nawet groźny. Z daleka wietrzył dzikie zwierzęta, stawał, wciągał powietrze, chrapał lub rżał głucho, ostrzegając ludzi i konie. Szli tak grzbietami, jakby wysokimi brzegami ponad morzem leśnym. Poprzez Dzembronię szli, poprzez Suchą Syhłę, a gdy poniżej Czarnohory weszli w lasy, każdy trzymał broń w pogotowiu. Przychodzili tak do górskiej wsi Łuhy, pierwszej po stronie węgierskiej. Tam każdy człowiek, który przychodził z Liedczyny, musiał uiszczać opłatę jarmarczną (trzydzieści grajcarów od siodła). Stamtąd już dogodnie wędrowali do Szigetu. Jarmark w Szigecie był tak wielki, że trzeba było wejść na spore wzgórze, by okiem ogarnąć wszystko, albo aż na Czardę, pole za miastem, gdzie stały słupy i gdzie dawniej wieszano rozbójników. Po trzy dni schodzili się ludzie. Roili się Wołochy marmaroscy, Huculi, Ruśniacy, Słowacy, Żydzi, tu i ówdzie kręcili się Ormianie i Madziarzy. Co teraz kolej żelazna przywozi i wywozi, w to wszystko zaopatrywały i wszystko załatwiały jarmarki szygieckie dla całych północno-wschodnich Karpat węgierskich. Czasami pojawił się, pędząc pyszną czwórką po miasteczku, jakiś pan madiarski.
Foka widział wtedy słynnego pana, co zwał się Solfancy, tego co to chciał być najstarszym panem, a cesarzowi nie pozwalał wybierać rekruta z gór węgierskich. Cztery smokowe konie unosiły bryczkę, trzaskając nią w prawo i w lewo. Foka dobrze zapamiętał sobie tego pana.
Nagle jednej wiosny zaroiły się góry. Nastały tak zwane rejwachy, tak nazywają i dotąd powstanie węgierskie. Za górami rozgorzała „wojna koszucka“. Panowie węgierscy podnieśli bunt przeciw młodziutkiemu cesarzowi. A przez góry uciekały na Węgry, przeważnie nocami, stacjonowane w Galicji węgierskie pułki. Wyrywały się z miast garnizonowych. Żołnierze niby to wiązali oficerów i starszyznę i zmuszali ich do powrotu na Węgry. Już dużo pułków przedarło się płajami górskimi, gdy mandatory otrzymali surowy rozkaz przeciwdziałania. Powołując się na rozkazy pana cesarza do swoich ludów, z pomocą hajduków wiejskich zwanych puszkarami ściągali całe wsie, a tak utworzone oddziały, tak zwane routy, zatarasowywały kłodami i zasiekami ścieżki i płaje górskie, jak to niegdyś czynili opryszki, górscy wojownicy na to, by wstrzymać pogoń. Podobnie też jak niegdyś opryszki, straże i warty huculskie paliły nocami po szczytach cziuhy. Zakopywano grube i wysokie smerekowe bierwiona smolaste, okładano je suchymi miotełkami i chwoją, na to by smoła mogła się dobrze zająć. To były cziuhy. Od Uścieryk aż po Czarnohorę pobudowano nowe czerdaki, czyli wartownie, nocami w razie potrzeby dawano sygnały cziuhami. Skoro zapalono cziuhę na Jasienowie, to druga cziuha zaraz płonęła na Synyciach, a później znów następna na Kryntej, i dalej już na Kiczerze nad ujściem Bystreca i wreszcie na Czarnohorze, na Koszeryszczu. Był to znak, że Madiary zbliżają się. Całe góry czuwały, by ci buntownicy nie przedarli się na pomoc wrogom cesarza — a pewnie i narodu — panom węgierskim. Chociaż urzędy cesarskie pokonały dawno górską słobodę, chociaż mandatorzy wdeptali ją w ziemię, chociaż wcisnęli na wsie prawa pańskie, a na niektóre wsie nawet pańszczyznę, ludzie oczekiwali wciąż, że pan cesarz przypomni sobie o swoich pobratymach górskich, da patenty przeciw urzędom i panom i wznowi starą słobodę. Dlatego niektórzy pomagali Cesarskim łapać buntowników.
Wielu ludzi jednak w górach żyło poza obrębem prawa cesarskiego. Uciekając od rekrutacji, uciekając od pańszczyzny, potworzyli osady pośród puszcz w takich miejscach, do których nikt nie docierał, o których nawet czasem nikt nie wiedział. Ci dobrze pamiętali o prawdzie starowieku, o prawie słobodnym. Pamiętała o nim pochodząca z buntowników jasienowskich rodzina Foki, co latowała na swoich własnych rozległych obszarach, daleko od wszelkich praw cesarskich i pańszczyźnianych. Jasienowo od dawna nie sprzyjało rozkazom gubernialnym i mandatorskim. Także i wówczas wbrew mandatorskim rozkazom nawet dziedzic Jasienowa, pan „Sztefko“ (dotąd tak zwany w tradycji) gościł zbiegów madiarskich. Tam gdzie potok Warytyn wpada do Czeremoszu, kazał poznosić liżnyki i poustawiać stoły i ławy. Ławy zaścielono liżnykami, stoły pozastawiano bryndzą, serem, masłem, huślanką, nagotowano też całe sagany kuleszy kukurudzianej. Już zasiedli Węgrzy do ucztowania, a tu nagle zatrąbiono, że pogoń idzie z Bukowca. Wkrótce wpadła pogoń cesarska, a Węgrzy w rozsypce uciekli w dół rzeki ku Uścierykom.
Pan Sztefko, jak głosi wieść, otruł się później ze strachu przed karą. Opowiadają, że na mocy wyroków cesarskich miał być posadzony do wnętrza pieca spiżowego, by tam zgorzeć. A chociaż dawał panu cesarzowi woły ze złoconymi rogami — i to nic nie pomogło.
Tymczasem przyszły z Kut wieści, nie wiadomo przedziwne czy straszne: oto Moskale czerniawą pokryli ziemię świętą. Było ich jak trawy i listowia. Szli na pomoc cesarzowi, posuwali się w góry kilkoma szlakami. I wtedy to wyrostek Foka przeprowadził pomiędzy dwoma wojskami, jemu tylko znanymi ścieżynami oddział uciekinierów aż pod Sziget. Co mu mogły zrobić routy, cziuhy i czerdaki? Doprowadził Madiarów aż do zamku, do samego pana Solfancyego.
Pan Solfancy ściskał chłopca, chciał mu dać parę najpiękniejszych karych koni węgierskich, ale Foka nie przyjął: „U nas swoich koni dość!“ I wrócił mały Foka sam do Jasienowa, nikt nie widział kiedy i jak.
Za to później, po latach, nieraz pan Solfancy gościł Fokę na swoim zamku, honorował go, pobratymował z nim, woził go czwórką po Szigecie. A kiedy postarzał się, prosił wnuków, aby zawsze honorowali tego wolnego człowieka górskiego, aby się na wieki z jego rodem przyjaźnili. Paniczowie oglądali z podziwem pyszną postać Foki tak ustrojonego, jak gdyby jakiś kniaź słowiański z orszaku króla Attyli, jakby któryś z ich przodków żywy przed nimi się zjawił.
Mówiono później o Foce, że urodził się z mapą w głowie. Znał przejścia i ścieżki nie tylko w najbliższych górach, lecz wszędzie jak daleko sięgały okoliczne Wierchowiny. Gdzie była jaka ścieżka, czy dawno puszczona w niepamięć i zarośnięta, czy też nowa nieuchodzona, jakby pierwszy ślad ścieżki — wiedział o niej Foka. Później sam wytyczał przesieki, wyrąbywał dogodne przejścia do nowych łąk i połonin, do nowych osiedli. Niejedna może ścieżka górska, po której stąpamy, pamięta Fokę, pochodzi od Foki.
I nie tylko po górach rodzicielskich wędrował Foka. Już w młodym wieku dostał się do Wenecji. Było to tak: Od lat wielu, a także jeszcze wtedy, kiedy Foka był wyrostkiem, uciekanie od rekrutacji i od wojska w puszcze i pustkowia pod szczytami było czymś zwyczajnym. W ciągu siedemdziesięciu lat cesarskiego porządku służba wojskowa w oczach ówczesnych ludzi górskich była największym nieszczęściem. Nie tylko biedowania i nędzy zaznał człowiek, gorzej jeszcze, była to niewola, było to poniżenie wielkie. Gazdowskiego synka z rodu, który każdy znał i uznawał, młodziaka, którego nikt nie śmiał zaczepić, wsadzano w kamasze, trzymano w niewoli jakby ojcobójcę, jakby złodzieja krów, słowem jak najgorszego zbrodniarza. Znikało znaczenie dotychczasowe, znikały wszelkie różnice, obcinano mu kędziory, zabierano pyszne stroje i zbroje, wtłaczano pomiędzy zahukanych i znijaczonych dolskich chłopów, których ojcowie jak zwierzęta byli własnością jakichś panów. Sto razy dziennie obrażano śmiertelnie, deptano honor gazdowski, zmuszając chłopca do robót, o których w górach nawet najbiedniejszy człowiek nie chciał słyszeć. Nic dziwnego, że i pobory i łapanki wojskowe i sama służba, krwawo przeplatane były samobójstwami, zabójstwami i szubienicami. Przeto najdzielniejszy junak górski bał się wojska, płoszył się na widok munduru, jak zwierz puszczowy na widok klatki. Zatem wybrańcy cesarscy albo zawczasu ukrywali się, albo też wyrywali się niemal z rąk oddziałów poborowych, zwanych łowaczami lub łapaczami. Niejeden strzelił do łowaczów, niejednego ustrzelono w czasie ucieczki, niejeden goniony i już, już chwytany, w ostatniej chwili wpadał w gąszcze leśne i uchodził na zawsze służbie wojskowej. Bez liku wieści o tym można się dawniej było nasłuchać. Słynny śpiewak i składacz pieśni, Dmytro z Hołów, z wielkiego rodu Wasyluków-Ponepaleków — potem watażko sławny — podle napadnięty z zasadzki przez łowaczy, wystrzelał ich co do nogi. A syna Giełetowego z Krzyworówni, gdy przepłynął przez rzekę i odstrzeliwał się, łapacze położyli trupem. Fedor syn Semena z Iwankowych-Zełeńczuków, już doganiany przez routę posiepaków, cisnął im kris pod nogi i tam w Zawizi, gdzie niegdyś góra zjechała, niedaleko Ruskiego potoku pod Czarnohorą, skoczył w gąszcze leśne. Tyle go widzieli. Tymczasem brata jego złapali, Bóg wie ile lat trzymali w pętach kamaszowych.
Kiedy Foka podrósł, stary Szumej wcale nie chciał pozwolić, by jedynaka jego wsadzono między tę cesarską trzodę ponumerowaną. Foka zaś nie lękał się myśli o wojsku, przeciwnie — korciło go obejrzeć trochę świata. Cóż, kiedy ojciec nie chciał i kazał mu uciekać w Czarnohorę. Coś tam mówiono o tym, że trzeba do urzędów iść, kłaniać się, prosić, pisać, dawać świadków, a nawet przysięgać, niby że to jedynak i że jedynaków pan cesarz raz na zawsze kazał zwolnić z wojska. Chociaż mandatorie już pokasowano, ludzie, o ile nie było nieubłaganego musu, woleli nie zaczynać z urzędami, nie dowierzali takim prawom. Toteż kiedy zbliżał się termin poboru, Foka na rozkaz ojca znikł ze wsi.
Na pograniczu Dzembroni, pod Czarnohorą, pośród wertepów, pośród staroniedźwiedziej dziedziny odwiecznej, miał latowisko stary Semen Zełenczuk z rodu Iwankowych, którego syn Fedor, rówieśnik ojca Foki, przed laty uciekł od łapaczy, a drugi młodszy syn, schwytany przez nich, służył wiele lat w wojsku. U nich to właśnie ukrywał się Foka.
We dnie każdy robił, co mu przeznaczyli, wieczorami zaś siedzieli przy watrze, a po zdojeniu i zapędzeniu krów, gdy uporali się z gospodarstwem, gwarzyli sobie, opowiadali dużo, jak zwyczajnie. Od brata Fedorowego usłyszał Foka niezmiernie ciekawe rzeczy, a najwięcej o tym mieście na wodzie, w którym odbywała się służba wojskowa regimentu złożonego z Rusinów i Hucułów. Zwano je — Wenecja. Co do tego miasta nie całkiem było jasne, czy nie jest ono blisko krainy Rachmańskiej. Coś się tu nie składało ze stronami świata. O Rachmanach wiedziano, że mieszkają pomiędzy niebem a ziemią i że właśnie chaty mają wśród wody. Ale w tym rzecz, że Rachmani mieszkają na wschodzie słońca, zaś do Wenecji ciągle się jedzie na zachód. O Wenecjanach mówiono wprawdzie, że są chrześcijanami, ale w każdym razie nie są oni święci, jak Rachmanowie. Dalej jeszcze opowiadał brat Fedora, że w wojsku ochotnicy mają mundury osobne i nawet broń inną i że honorowo się z nimi obchodzą.
W Foce przez noc dojrzała myśl, by zgłosić się do wojska. Jak niejeden człowiek w owych czasach, co pieniędzmi na co dzień nie posługiwał się, ani ich nie potrzebował, miał zakopany kociołek mosiężny z dukatami. Nie wiadomo, czy był to dar ojca schowany na ciężką godzinę, czy też sam Foka znalazł sobie te dukaty podczas swoich wędrówek i poszukiwań za skarbami. Nic nie mówiąc nikomu, wymknął się ze stai Semenowej, odkopał swój kociołek, z zymarki ojcowskiej wziął sobie konia, osiodłał go, nie zapomniał uzbroić się, jak należy, i ruszył w drogę swoimi, jemu tylko znanymi ścieżkami. W Jaworowie przekazał przez krewnych do ojca i dalej pogonił. W Kołomyi nie obawiał się już pościgu ojcowskiego. Dotarł tak jakoś do Lwowa i w samym gubernium zgłosił się, że choć jedynak chce po dobrej woli służyć cesarzowi, ale chce tylko służyć w tym mieście Wenecji, co całe na wodzie.
Odesłano go do Wenecji, a widocznie czegoś zaniedbano w krajsamcie w Kołomyi, bo już go tu zaczęto szukać jako dezertera. Foka ciekawy był, pogodnej myśli i pogodnego zdania o tej służbie wojskowej, która dla tylu braci jego była nieszczęściem i dopustem Bożym. Umiał żyć z ludźmi, fundował szarżom wina, jak się patrzy, miał za co. Pokazał Niemcom jak się strzela, lubiano go. Sprawił sobie mundur paradny, biały a świecący, pasowany, obcisły. Smukły, wysoki, czarnooki chodził po uliczkach Wenecji jak duka prawdziwy, jak prync górski. Pokazał też i Wenecjanom, jacy to chłopcy górscy. Prędko dostał areszt, a także „szpangi“ — i to tylko, jak mówiono z łaski — za to, że zbił sobie z desek darabę, a zdaje się jeszcze więcej za to, że wraz z kamratami wykradał się nocami z koszar i na tej darabie przepływał na jakąś wyspę do dziewcząt wenecjańskich. Ale co tam Foce takie fraszki. I dalej wykradał się nocą tak czy inaczej, na zabawy, na tańce. Nudno by było spać w koszarach. Mógłby zatęsknić za górami. A tu muzyka grała, a tu wino perliło się, a tu śpiewy słodkie, a tu dziewczątka szczebiotały: „Sinior Szumejo, sinior Szumejo!“
Tylko, że dziewczątka te, chociaż i ślicznotki, młodziuchne, szczebiotliwe — ale pożal się Boże — miękkie to jak bułeczki a kruche jak szkło — nie ma co ująć w tańcu. I bojaźliwe, wciąż w strachu, by ich kto nie zgniótł. Czy to taki rodzaj, całkiem inny? Czy raczej powietrze takie od miasta i od morza idzie? Młody Foka nucił z cicha: „Ach, gdybyśmy dziewczyneczko w połonince sami“ —
Raz w nocy na Boże Narodzenie Foka — a miał przepustkę wojskową — zabłądził w zakamarkach uliczek weneckich i zaszedł nad lagunę. Morze, poruszane wiatrem, uderzało o brzeg, a on, stojąc tam samotnie, wspomniał świętą pieśń wigilijną, huknął z całej piersi, aż w dali w ciasnych uliczkach odhuknęło. I kolędę urodzoną wśród puszcz i połonin zaśpiewał — tam nad laguną: „Oj, w morzu, w morzu, jasny cesarzu — oj, daj Boże...“ A wtedy trzeba było mieć fłojerę — powiadał Foka — toż to się gra przy szumie wody, przy dudnieniu fal. I zaprosiłbym tego zielonego smoka, tego króla morskiego, jak i wszelką żywocinę, na wieczerzę świętą — żartował Foka. — Ale dokąd tu prosić, kiedy nie wiesz nawet dobrze, w której stronie chata twoja i rodzone góry. — —
W górach ani nawet w Kołomyi jeszcze nie wiedziano dokładnie o losie Foki. Przyszły wieści, jak zawsze wykoszlawione i nie sprawdzone, że Foka poszedł już wojować, i to gdzieś na morzu, że zdaje się ranny, że pewnie już nie żyje, że może w tej wodzie tam pochowany. Doszły te wieści do Szumeja, Szumej płakał, zwierzał się chudobie, chodził po przemównikach, płacił im suto. Otrzymywał wprawdzie dobre wróżby, ale nie mógł się uspokoić. W końcu przyszły urzędowe wiadomości, przyszły i listy od Foki. Przyjechał stary dziedzic ze Stanisławowa, poradzili dokładnie Szumejowi, co ma zrobić. Ojciec Foki nabił torbę pieniędzmi i wyruszył wraz z krewniakami do Lwowa. Wraz z adwokatem wskazanym mu przez dziedzica udał się do gubernium. Milczek Maksym stanowczo zażądał, by mu zwrócono jedynaka, bo on nie pozwala na służbę wojskową. Nie chce i już. Inaczej pojedzie do samego młodziutkiego pana cesarza. Ten młody panek dobrze chyba zrozumie, że ojca trzeba słuchać. Po kilku miesiącach odesłano Fokę z Wenecji do domu. Ojciec wcale się nie gniewał, na powitanie długo patrzał nań, nie mógł się napatrzeć.
Tak to młody Foka zawędrował z zymarki w głuszy staroniedźwiedziej pod Dzembronią, prosto do Wenecji, a stamtąd znów z powrotem na Jasienowską kiczerę do starej grażdy. Wędrówka skończyła się, Foka miał o czym opowiadać przez całe życie. Odtąd młody Foka, śmiałek, który wojska się nie bał, który tyle świata sam przewędrował, a nie tylko przewędrował, ale wiele rozumiał, pamiętał i opowiedzieć umiał, był niewyczerpanym źródłem wiadomości, pozyskał mir niebywały.
Po wielu latach jeszcze, jako stary człowiek opowiadał o tym mieście, że nie wymądrowałby w bajce nic piękniejszego. O tym, jakie tam morze jest oswojone, tak iż każdy pan i gazda łódką przed swój pałac zajeżdża. Opowiadał o tych pałacach, o mostach przedziwnych, powyginanych, o zabawach przepięknych. I o tym, jaki to naród wenecjański dobry, grzeczny, czemny, i ujmujący jak żaden inny. Jak się lubują w strojach. A w tym wszystkim jakże do naszych chrześcijan, do Hucułów podobni. — Łagodnie przemawiają, słodko, delikatnie. Nabyłem się z nimi! I muzyki nasłuchałem się, co z tych fal rozświetlonych płynie — mawiał Foka.
W owe czasy, kiedy o żadnych letnikach, czy jak to mówią czasem górscy kpiarze „cholernikach“, jeszcze nikomu się nie śniło, w Żabiu w wielkiej zagrodzie Buligowej (gdzie przedtem byli rewizory), zamieszkał jakiś, jak mówiono — „pan czy profesor“. Zmizerowany, schorowany, ciągle kaszlący nieborak porzucił piękny świat pański i przyjechał w te głuche, puste góry leczyć chorobę płucną, pić białą żywicę i wąchać górskie powietrze. Niektórzy mówili, że ten słabowina to jakiś niedopraktykowany ksiądz, bo wciąż przekonywał ludzi do prawdziwego Boga, do ewangelii. Słychać było, że to największy mędrzec pośród panów. Miał dużo pożółkłych książek, i wskazując na nie, rozumnie i gorliwie tłumaczył ludziom, że wszystko, co tu w górach robią, jest złe i dzikie. Czasami nawet mówił, że powinni by się przebrać w stroje ludzkie, a nie w tych pogańskich, jak krew czerwonych, pokazywać się na słoneczko i świat Boży. To znów coś na gazdowanie tutejsze bardzo nosem kręcił. Jednak nie chciał zdradzić tajemnicy, jak trzeba gazdować, by było dobrze. Dla siebie to chował. Najgorzej jednak narzekał i pomstował na te głupie i szalone zabobony, na przesądy, na te pohane i pogańskie wiary, czary i przemówki, niby to — modlitwy górskie. Miał z tym niemało zmartwienia.
W owym czasie jeszcze uroczyściej niż dziś obchodzono w okresie Wielkiego Tygodnia środę dziadową. Teraz tylko dzieciska o świcie przychodzą hurmą do chaty i krzyczą uroczyście a rytmicznie pod wrotami piskliwymi głosami: „grzejcie Dziada, grzejcie Dziada! myśmy tu przyszli na tę rokowiznę! grzej-cie Dzia-da, daj-cie chle-ba!“ Każdemu od razu wesoło robi się, radośnie, jakby mu całe brzemię zimowe spadło z duszy, jak śnieg z dachu. Gazdynie wynoszą dzieciakom małe chleby, zwane kukucami, takie same jak te, które kładzie się na grobach. Dzieci, nahałasowawszy się wesoło, idą dalej. I tyle.
Jak długo grzeje się Dziada, jak długo pisze się pisanki, jak długo dzwony dzwonią, jak długo chodzą kolędnicy po chatach, tak długo on — przeklęty Aridnyk — onże i Archijuda — patron niewoli i ucisku, przykuty na dnie piekielnym, nie ma siły szkodzić, nie może zniszczyć tego świata.
W czasy młodości Foki uroczyście i pełnie obchodzono grzanie Dziada. Gdy z daleka usłyszano wezwania dzieci „grzejcie Dziada“ — z radością wybiegali domownicy z chaty aż poza grażdę, na carynkę, wynosząc różne przygotowane potrawy. Tam rozpalali wielką watrę. Gdy watra dobrze rozgorzała, wszyscy za biegiem słońca kręgiem trzykrotnie obchodzili watrę, następnie z okrzykiem: grzejcie Dziada! — przeskakiwali przez watrę, naprzód starsi, potem młodsi, a w końcu dzieci. Wreszcie siadali wszyscy wokół watry, razem spożywali przyniesione potrawy.
Foka nieraz wspominał dzieciństwo i te obrzędy. Wspominał, jak to całą rzeszą dziecińską, gdy już wiosną zaczęło pachnąć, wałęsali się od chaty do chaty. Znad watry wznosił się biały kudłaty dym, dym z chwoi jałowcowej, jakby biały kudłaty Dziad dobrotliwy, ogrzany i zachęcony radością wiernego mu ludu, wstawał z ziemi świętej. Dziad rodów górskich, piastun chudoby, co cierpiał za nas, co modlił się do Boga. A ludzie żałowali go, radowali się serdecznie, że się ogrzał.
I właśnie ów chorowity pan, czy profesor, na ten obrzęd pohany bardzo się sierdził. Tłomaczył ludziom, tłomaczył najdobitniej i młodemu Foce, pod nos mu książki pożółkłe podsuwał, że to nie żaden Dziad, tylko sam Jezus Chrystus, że on to cierpiał za nas, że on do Boga się modlił, a nie Dziad, że w Wielki Tydzień Chrystusowi cześć należna, że Jego należy żałować, a nie Dziada. A wszystko inne, co się o tym mówi, to puste gadanie i pohane. Z tego zrozumieli ludzie, że Chrystus chociaż, jak się to mówi był młodzieniaszkiem, jednak tak umęczon był w Wielkim Tygodniu, że w tym krótkim czasie postarzał się od cierpień. Zrobił się Dido — Dziad. I dalej grzano Dziada, świętowano na cześć Dziada, żałowano Dziada.
Dalej pouczał uczony człowiek, że ani watra niebieska nie jest żadnym ojcem, ani ogień najstarszym aniołem, tylko Bóg to ojciec na niebie, pośród aniołów i Świętych, a dalej jeszcze, że nie słoneczko to jakiś pan ognisty, tylko właśnie Pan Bóg w Trójcy świętej Jedyny jest panem ognistym. To wszystko w tych książkach pożółkłych było zapisane... Tylko że nikt nie znał czytania. Niektóre z tych rzeczy, co mówił pan czy profesor, były tak mądre, że nikt nie zrozumiał ani słówka. Nie zrozumiałby, gdyby go zabijano. Ludzie zrozumieli tylko tyle na pewno, że w górach cały naród grzeszny, nieoświecony i głupi. Na to nie mogli nic poradzić. Robili dalej swoje.
Do tego uczonego człowieka zachodził młody Foka. Korciło go wielce zrozumieć, co piszą pożółkłe książki, co powiadają o Didu, o Słoneczku świętym, a może i o Rachmanach. Patrzał na książki ze czcią. Bał się niemal je dotknąć. Zatem uczony słabowina zaczął uczyć Fokę pisma. Przez rok prawie nosił i posyłał mu Foka bryndzę, mleko, wędzonkę, dziczyznę, ryby, miód, świeże owoce i suszenice, słowem wszystko, co było w chacie. I uczył się Foka, pojętnie chwytał pismo.
Do czasów Foki w górach mało kto znał pismo „pańskie“. O watażkach opryszków, o najsłynniejszym ze wszystkich Doboszu, o tym mądrym śpiewaku Dmytrze Wasylukowym, o paniczu Antosiu Pankiewiczu, synu rewizora (stąd nazwanym Rewizorczukiem) opowiadają, że znali pismo. To zrozumiałe, to byli junacy-opryszki, wojowali z panami, nie bali się nikogo. Ale z gazdów osiadłych, by kto znał pismo — nie daj Boże! Może i znał, ale nie sposób było o tym się dowiedzieć, bo od czasów, kiedy cesarski mandator Herdliczka zasadził Petra Tanasijczuka z Fereskuli do katusza i trzymał go tam w mokrej piwnicy przez półtora roku, a jeszcze co kilka dni kazał go bić i katować, aby się przyznał, że naród buntował — a wszystko to za to, że przeczytał sąsiadowi jakiś kontrakt — od tego to czasu zrozumieli ludzie, jak niebezpiecznie znać pismo, kryli się z tym bardzo. Przed Foką tylko stary pustelnik Maksym z Jaworza pod Czarnohorą znał pismo.
Foka poduczył się rychło i nieźle czytał, a wciąż dopytywał uczonego człowieka o tamte najciekawsze książki. Ten jeszcze jednak nie dawał mu ich czytać. Może to także miał za tajemnicę. Także na rewasze i karby, na te zacinane na kłodach obliczenia, tak pomstował pan, że nawet Foce było śmiesznie. Foka bowiem myślał sobie, że to pańskie pismo doskonałe, arcymądre, ale dla połonin i lasu i tamte starowieczne górskie karby także niezłe. Ale uczony pan: nie i nie, tylko swoją mądrość uznawał.
Jednak był to człek dobry, życzliwy, widać że dobrze jakoś chciał dla ludzi. Foka na Nowy Rok przyniósł mu pierścionek szczęścia. Taki, jaki i teraz można tu i ówdzie znaleźć: pośrodku słoneczko, a po obu stronach słoneczka dwie pięćdziesiątki rewaszowym pismem wyryte. To znaczy: „mnohaja lita, do stu lat“. Nad tym pierścionkiem zdaje się odmówiono szesnaście przemówek, podług ilości fasoli, zawartej w jednym ze starych pudełeczek w komorze Szumejowej.
Cieszył się Foka, bo w zimie polepszyło się uczonemu człowiekowi. Miał to za dobrą wróżbę, za wpływ swego pierścionka. Przyszła wiosna i choremu znów się pogorszyło. A że nie mógł usiedzieć na miejscu, wciąż chodził, gadał, bardzo gorączkował się byle czym, ciągle chciał poprawiać ludzi i stąd ciągle narzekał na tych głupich i bezbożnych ludzi górskich — w końcu raz jakoś tak rozkaszlał się, że umarł. Foka płakał za uczonym jak za ojcem, sam mu sprawił pogrzeb i urządził goszczenie huczne na posiedzeniu pogrzebowym. O tym jakoś nieboszczyk nie mówił nigdy, że posiedzenie to pogański zwyczaj. Nie lubił biedak mówić o śmierci.
Pamięć i cześć zmarłego hucznie świętowali ludzie w chacie Buligowej. Żal im było tego sieroty, co tyle mądrości miał, a nic mu to nie pomogło. Zgasł z dala od swoich, z dala od rodu swego, od pańskich obyczajów i od honorów pańskich. Buliga i młody Foka suto ugaszczali gości pogrzebowych, to wędzonką, to banyszem, to wódką, to miodem. Zatem i zabawiali się szczerze przy nieboszczyku w gry, zwyczajem przepisane. Bawili się naprzód w żużukało.[2] Żużukali z zapałem, aż chata drżała, a z daleka słychać to było jakby organy grały. Bawili się w młyn, chłopcy pod ławką w sieniach stukali i hałasowali, jakby młyn prawdziwy turkotał. Bardzo głośne też były targi gazdy z kupcami Żydami i jeszcze głośniejsze kłótnie Żydów między sobą. Jak zazwyczaj w tej zabawie. A gdy odgrywający Żydów-konkurentów aktorzy, niby to wyrzuceni przez gazdę, wylecieli na dwór, to tak rejwachowali, że aż na Synyciach było słychać. A z chaty raz po raz grzmiał śmiech potężny. O żadnej z zabaw nie zapomniano. I sroka skrzeczała i koza rogata gryzła dziewczęta i Ormianin galopował po chacie koniem rozhukanym, aż okna dzwoniły i dziada-żebraka chapały kobiety, a zazdrosna baba tak je waliła po kożuchach, jakby z pistoletów strzelało.
Pili ciągle a wciąż wspominali nieboszczyka, życzyli mu carstwa niebiesnego. Ani zwady nie było żadnej, ani nikt nawet nie przemówił się przykrym słowem, grzecznie przemawiali do siebie i słodko, chociaż wcale głośno. Tak to — po chrześcijańsku — świętowali posiedzenie koło ciała biednego pana czy profesora.
Buliga oddał Foce książki i listki pożółkłe. Foka ślęczał nad nimi, wyczytywał zwrotkę za zwrotką, stronicę za stronicą. Było tam dużo o sadach, o jabłoniach, o gruszach, były i takie książki, w których choć słowa poszczególne rozumiał, żadnego sensu nie mógł się doczytać Foka. Ale nie mógł znaleźć tych książek, których szukał, nie mógł się doszukać tego, co chciał wiedzieć. Kto wie, co się stało z tamtymi tajemniczymi książkami...
Foka, zwłaszcza podczas świąt i niedziel, nie zaniedbywał książek, czytał je, a czasem przepisywał sobie powolutku. Z czasem umiał na pamięć, powtarzał całe stronice, nie otwierając książki. Na razie nawet to, co te książki pisały o sadach i sadowinie, nie przydało mu się. Dla swoich obliczeń połonińskich, dla politków, dla wesnarek i zymarek miał inne pismo. Były to rewasze.[3]
Do Szumejowej chaty przynoszono po ukończeniu latowania rewasze. Całe pęki drewienek przeznaczonych do rozliczenia leżały w komorze na półkach, a niektóre już dawne, już niepotrzebne rozliczenia, porzucone po kątach. Ojciec razem z Foką przesiadywali w komorze i przeprowadzali końcowe rozliczenia, z którymi się miały zgadzać ilości trzód i zapasy. Młody gazda przeglądał deszczułki, powoli liczył i dodawał, a stary jeszcze powolniej karbował dodane sumy każdą na innej grubej pałce. Każda pałka była z innego drzewa.
W drugim kącie komory na półce kiedrowej były jeszcze jakieś inne większe kłody prastare, całkiem innymi karbami znaczone. A obok także różne stare pudełka rzeźbione w krzyże i słońca. Foka nigdy nikomu zapewne o tym nie opowiadał, ale różni, czy tacy sobie bajarze, czy może prości brechacze zapewniali, że to nie obliczenia były, lecz prastare pismo na drzewie karbowane i że były one tylko dla świadomych, a ci udzielali go komu chcieli. I czy nie było już więcej potrzebne nikomu, czy nie było komu przekazać, czy też coraz bardziej wszystko to się kryło, wszystko przepadło gdzieś i poszło w zapomnienie. Niektóre kłody takie można było odczytać palcami z zamkniętymi oczyma, tak były jeszcze wyraźnie pozacinane. To właśnie miał być dowód, że stary ślepiec gromowy, co tu przed laty mieszkał na Ihrecu, dał je Foce. Kto wie, może tam były te wieści o Didu, szczątki wieści o Rachmanach? A inne były jakieś zatarte i stare i samo drzewo zmurszałe, że już ani oczyma, ani palcami nic by nie wyczytał. W osobnych pudełeczkach dużych i małych były ziarna fasoli, każde pudełko miało swój znak. Te fasole wskazywały ilość przemówek, okrzyków, modlitw i Ojczenaszów, potrzebną dla każdego świętowania, dla każdego rodzaju czarów.
Chociaż od dawna już rozliczano się w gospodarstwie pasterskim, nie interesowało nikogo jeszcze rozliczanie dni roboczych. Ścisłe obliczanie pracy samej zaczęło się właściwie dopiero w tak zwanych butynach, czyli przemysłowych wyrębach leśnych. W domarstwie do niedawna jeszcze nie było roboty najemnej obliczanej szczegółowo i ściśle.
Człowiek, który gospodaruje w domu, gdy inni są na połoninie — zwie się — domar.[4] Gdy inni latują, przesiadują na tołokach, zymarkach lub wesnarkach, on — „domarzy“. Wszystkie pokosy trawy, karmienie chudoby koło chaty, roboty na podwórzu, w ogrodach i w chacie to domarstwo. W domarskiej robocie pierwszą rzeczą jest siano, bez niego nie ma zimowli marżyna[5], od siana wszystko zależy. Dlatego też okres sianobrania największego wysiłku wymaga. W domarskiej robocie stali najmici pracują na równi z gazdami. Hodowanie krów, dojenie krów i owiec, piastowanie cielątek — to najważniejsza ich robota przez cały rok. Dawnymi czasy byli to przeważnie ludzie, co zaszli z dołów, nieraz uciekinierzy. Tak zwaną symbrilę[6], najemną umowę służbową, zawierano dawniej na całe lata: na dziesięć lat, na pięć, rzadziej na dwa. Najmici nie pieniądze otrzymywali jako zapłatę, lecz ubranie, owce, krowy, czasem grunt. Toteż najmici należeli do rodziny. Zdarzało się nieraz i teraz się zdarza, że zdatny i pracowity najmita, usynowiony przez gazdę, odziedziczył jego majątek a nawet nazwisko rodowe. O najmitów dziennych, tygodniowych czy nawet okresowych było bardzo trudno. Żaden człowiek nie miał czasu ani pracy — na sprzedaż. Bo właśnie kiedy robotnicy są najbardziej potrzebni — w letni czas sianokosów, wszyscy pracują nadmiernie, pracują do nocy, przy księżycu, nieraz nawet przy lampach. Śpią bardzo niewiele, zaczynają pracę przy pierwszym brzasku dnia. Kiedy indziej znów czasu jest zbyt dużo, i wtedy praca nie ma żadnej ceny. Stąd też współpraca zawsze pochodzi z ochoty: Pomagają sobie krewni, sąsiedzi, pobratymi, znajomi, odwzajemniają się, jak komu wypadnie, zawsze dobrowolnie i chętnie, bez musu. Bywa i tak, że jeden daje za dużo, a drugi mniej, nie ma obliczeń pieniężnych, nie ma kupieckiego sumienia, co ciągle liczy pilnie, drugiemu w zęby zagląda i na palce patrzy. Może tak dawni ludzie by powiedzieli: „To świetny wynalazek, że pracę się oblicza, to dobrze i mądrze, że wyzysk niemożliwy“. (Bo nikt z nich nie podejrzewał, że ścisłe obliczenia pracy mogą służyć do tego, by wyżyłować człowieka, by wyssać go z sił żywotnych). „Ale, tak czy inaczej, i takie czasy były niezłe, kiedy można było robić i pomagać z życzliwości i przyjaźni. Wszystko robić z ochoty, a bez troski, czy kto komu nie nadrobił i nie nadpłacił...“
Powiedzmy sobie, że trudno by było z tak wolnymi ludźmi, o pracy tak rozrzutnej, a zależnej od dobrej woli, dokonać jakiegoś bardzo wielkiego dzieła. Właśnie przy wieży Babel ludzie rozeszli się, bo byli wolni, bo sami to sobie uroili, a gdy ich nikt nie zmuszał, każdy zaczął mówić swoim językiem, wielka budowa przepadła. Można się tym martwić, można chwalić niewolę, sławić ją pod niebiosa, ale wypada wątpić, czy niewolnicy zbudowaliby wieżę — aż do nieba. W naszych górach ludzie z ochoty i bez zapłaty budowali piękne krzyże przydrożne, kapliczki i cerkiewki. To oczywiście na miarę huculską — gdzież im tam do nieba...
Nie myślcie, że w życiu domarskim święta, tańce i zabawy mają mniejsze znaczenie niż robota sama. Ludzie, co połowę roku przepędzają w samotniach, po latowiskach, po stajach i chatach sianowych, myślą nieraz o chacie przede wszystkim jako o miejscu, gdzie można, jak się to mówi, „nabyć się“ z ludźmi, nagwarzyć, naweselić. W braku dziennych najemników zabawa właśnie ściąga ludzi. „Rąk roboczych“ nie ma. Nie ma w ogóle ani samych rąk, ani nóg, bo nie ma przyzwolenia na niewolę. Przypomnijmy, że w cywilizacji starożytnej niewolników nazywano andrapodon, noga ludzka czyli ludzkonogie stworzenie. Teraz dla odmiany „ręce robocze“. U nas, w braku cywilizacji, są tylko sąsiedzi i ludzie. Im bardziej samotni, nawet opuszczeni, tym bardziej skłonni, ba, nawet stęsknieni „nabyć się“ z ludźmi, nacieszyć się rozmową i zabawą. W zamian za to — w okresie gdzie nie mają własnej roboty — może i puszczę by wykarczowali w zabawie i wody górskie by zatamowali. Toteż w razie nagłości pracy i wobec jej rozmiarów urządza się tołokę, pracę połączoną z ugaszczaniem i zabawą.
Jest miarą znaczności, rzeczą honoru gospodarza, urządzić przyjęcie jak najlepsze, by ochoczość, z jaką pracowano, nie doznała zawodu, by zachować kredyt i zaufanie na przyszłość. Już w czasie pracy zanoszą domownicy w pole lub do lasu jedzenie, napitki i tytoń dla pracujących, ugaszczają, zapraszają jak najgościnniej, przemawiają uprzejmie i serdecznie, usprawiedliwiają się, prawie zmuszają do ucztowania. To podnieca ochoczość, wytwarza w czasie pracy nastrój pełen wesołości i żartów, współzawodnictwo, tak że całość przypomina raczej zawody sportowe. Po całodziennej wytężonej pracy następuje zabawa: muzyka, tańce, śpiewy, opowieści, swoiste, górom tylko znane zabawy towarzyskie, wypełniają jej treść. Tańczy się wszędzie, w chacie, w sieniach, w stodole lub na dworze.
Miłość tańca jest powszechna, ogarnia całe życie huculskie. Tańczą także ludzie dojrzali i poważni, nawet starsi wiekiem. Pieśń opowiada o gaździe, co tak zawzięcie tańczył, że zbawienie swoje nawet przetańczył.
Tańców huculskich jest wiele. Najpowszechniejsze jest koło, taneczny krąg, zwany hucułką: kilka lub kilkanaście osób, trzymając się za ramiona, porusza się w mocnym rozmachu, przyspieszając tempo coraz bardziej, aż do zawrotności. Czasem muzyka od razu wpada w wir, wkręca weń tancerzy, czasem stopniowo doń dochodzi. Mężczyźni urozmaicają taniec, przysiadając i tańcząc tak w przysiadach tuż przy ziemi, podskakując szczupakiem ku górze, wykrzykując, śpiewając, strzelając z pistoletów. Wewnątrz koła tańczy czasem luźnie jedna lub kilka par. Czasem, gdy krąg porusza się potężnie, lecz równo i monotonnie jak koło rozmachowe, zamknięci wewnątrz koła tancerze szaleją coraz bardziej.
Najdziwniejsze są tańce samych mężczyzn. Jest taniec opryszków, tak zwany arkan, pełen dziarskiej rytmiki z gwałtownymi zwrotami z uchwyceniem stosownej chwileczki do zwrotu, jakby myśliwiec cel chwytał, z gotowością do uderzenia nagłego, błyskawicznego. Jest prastary taniec zwany kruhlek, w którym tancerze wirują z podniesionymi toporami. I w kruhleku i w pląsach świątecznych na Boże Narodzenie widać, jakie znaczenie miała dawniej w tańcu, ku zdumieniu obcych — broń. Opowieści stare przekazują, jak to dawniej podrzucano ostre i ciężkie kilofowe bardki w tańcu, że wciąż świszczały groźnie nad głowami. Jak strzelano podczas zabawy tanecznej tak, że nic nie było widać od gęstego dymu. I znów jedna bardka za drugą wesoło podlatywała w górę i jedna za drugą spadała, ale jakoś nie zdarzyło się, by ktoś kogoś zaciął lub uszkodził.
Dla ludzi i rodzin mieszkających daleko, tołoka jest zdarzeniem niemałej wagi. Młodzi się bawią, chłopcy zbliżają się do dziewcząt, poważni ludzie wymieniają myśli. Nieraz śpiewa się nowo ułożone zwrotki, o jakichś zdarzeniach, co żywo poruszają ogół. Czasem — powiastuni, bajarze lub przygodni opowiadacze przykuwają uwagę, jakby czarują całe zebranie jakąś bajką, legendą, opowieścią. Starzy gazdowie opowiadają wspomnienia i podania o dawności, o starowieku.
Siedzą staruszkowie, dymy z fajek, fale dymu rozsnuwają się, rozciągają w mgły i chmury połonińskie. Rozstępują się ściany chaty, ukazują się — ścieżki nad urwiskami i hufce opryszków na koniach bujnych, junacy w blachy mosiężne pookuwani, baszty zamków węgierskich na skałach i szkłowe pałace smokowe wirujące... Albo też zasiądzie na środku izby opodal ogromnego pieca z kominkiem wśród dźwięku cymbałów i skrzypiec stary siwy gazda z długimi włosami, słuchacze poobsiadają ławy, stołki i przypiecki, a on śpiewa, recytując, i tak pieśń opowiadać zaczyna: „Posłuchajte dobri ludy, szo choczu kazati.“
Gdy tylko wrócił z wojska Foka, od razu zasłynął jako pierwszy tancerz, jako łegiń najpyszniejszy w strojach, i jako przewodnik po tołokach i w czasie robót. O strojach Foki długo jeszcze chodziły wieści po osiedlach górskich, po miasteczkach, po dworach pańskich i zamkach węgierskich. Miał taką chętkę strojenia się, że nawet na połoninę, dokąd niejeden dobry gazda idzie w starym, zniszczonym ubraniu, chodził wystrojony, i cały serdak miał pościągany błyszczącymi retizami. Tak samo później, kiedy był stary. Gdy wracał z połoniny, nawet konie jego odróżniały się od innych, tak były ustrojone kitami kosodrzewiny.
W owe czasy nie żałowano sobie chramów, ani zabaw, jak teraz co to wszędzie tylko po jednym biednym chramie się obchodzi. A wonczas w Żabiem były dwa chramy wielkie (na Boże Tiło i na letnią Bohorodycę) i w Krzyworówni także dwa (na czesną Ryzę i na Bohorodycę jesienną) i w Jasienowie po dwa. Wielu zaś ludzi chodziło na Iwana Kupała przez Czarnohorę na chram do Jasienia węgierskiego, o czym już dziś prawie zapomniano. Wszystkie trzy soboty Dziadowe w roku uroczyście obchodzono: wiosną, latem i jesienią. Wspominano pradziadów, czczono umarłych. Ludzie schodzili się na cmentarz z wszystkich stron, traktowali się gościnnie, zajadali ze smakiem, popijali zawsze winem węgierskim, gdy już biedni to tylko wódką. Na Wielkanoc nawet ksiądz święcił wino, albo i wódkę, umyślnie kropił flaszki święconą wodą, aby to nie zaszkodziło chrześcijanom, aby do grzechu nie przywiodło.
Foki nie brakło nigdzie, na żadnym świętowaniu, na żadnym zebraniu liczniejszym. A że Szumej postarzał się i Foka był właściwym gazdą na starej grażdzie, dom jego stał otworem dla wszystkich. A choć nie był przy drodze, każdy tam zajrzał albo i zajechał, aby dowiedzieć się, co się dzieje, aby się zobaczyć i nabyć z ludźmi. Foka, jak dawniejsi gazdowie górscy, nikogo nie wypuścił, dopóki go nie nakarmił, dopóki nie ugościł i nie przenocował. A czasem przygodni goście jakże się natańczyli i naweselili w starej grażdzie Szumejowej! Śpiewów się nasłuchali, muzyki i różnych opowieści. Nieraz zachodzili jacyś obieżyświaty, tak zwani „świtowany“, opowiadali nowiny. Czasem zjawił się taki dziad, co raz na kilka lat opuszczał swój wierch, powiastował o dawności, wskrzeszał ją przed słuchaczami. Jakby serce Wierchowiny zatętniło w starej grażdzie, jakby z zakamarków jej i z podwórców rozszeptały się duchy gazdów i junaków. Nie licząc się z kosztami, urządzał Foka świetne i huczne chramy. Przeszedł w tym jeszcze dawnych gazdów.
Wszędzie miał swoich pobratymów tanecznych. Spotykał się z nimi wszędzie, nieraz aż w Szigecie, dokąd chadzał na jarmarki, także w Polenach węgierskich, w Kosowie i w Wyżnicy. Gdy zeszli się pobratymi, to tak wytańcowywali, aż muzykantom palce puchły. A Foka z pobratymem tańczył i tańczył, czasem przyśpiewując, czasem strzelając dla ochoty. I tak przez całą noc do rana, a potem jeszcze do południa i jeszcze troszeczkę do wieczora, a potem znów przez całą noc.
Co tak tańczyli sobie? Dawne przygody swych przodków i swoje dzieje zobrazowywali. Rozmachiwali się na siebie bardkami, czy tańcząc, czy przysiadając, jakby się odgrażali, przerzucali bardki do siebie, jakby się wyzywali do boju na bardki. Potem, niby to po boju, jednali się, obejmowali za szyję i tańczyli w zgodzie. A potem pędzili gdzieś razem z podniesionymi bardkami, patrząc w dal, szukając wroga. Jakby razem cwałowali przez góry, zdobywali miasta, uciekali od pogoni. Potem dreptali na miejscu niemal, równo, powolutku, lecz mocno posuwając się naprzód, wciąż w koło, jakby spokojny żywot pastuszy przedstawiali. Znów zrywała się muzyka jak wodospad, jakby woda zahuczała ze spuszczonej zastawy. Odzywały się okrzyki, a w tym gwałtownym rytmie zaledwie chwiali się tancerze, mocno stojąc na nogach jakby na darabie mknącej. Taniec wciąż zmieniał się, nie był jednostajny. Powtarzał przeróżne dzieje: dawne i obecne.
Bieda tylko z tym była, że Foka zatańcowywał do upadłego każdego pobratyma, każdego pokonał w tańcu, zamęczył go prawie. O tym wszędzie sława poszła.
Aż raz zjawił się w Szigecie młodszy od Foki łegiń, rodem z węgierskiego boku, biedak jakiś i ubrany biednie, ale cóż to szkodziło Foce! Zwał się Myś, a na żart zwano go „Myś czy Mocak“, bo krzepki był chłopak. Ten dotrzymywał kroku Foce. Czego Foka nie próbował? I muzykantów zmieniał, by byli wypoczęci, świeży. I arkana tańczył godzinami, także tancerzy zmieniając, tańczył tak, aż podłoga się łamała. I kruhleka tak samo. Nic nie pomagało. Myś tańczył niestrudzenie. I zyskał sławę w Szigecie. Zagórscy ludzie chlubili się, że jeden z nich z samym Foką może się równać w tańcu.
Ale i na Mysia przyszła kreska. Raz przybył do Szigetu na jarmark młody Matijko z Krzyworówni, syn pobratyma Fokowego Fedora! Był to istny buczek jędrniasty, a nie chłopak. Latował wciąż wśród puszcz pod Czarnohorą. Gdy przychodził na połoninę, to tak sobie dla zakładu mocował się. I dla zakładu nosił w zębach pełną berbenicę bryndzy. Wygrywał zakład, ale wygranej nie brał. Zwady nigdy nie szukał, ale niechby go kto zaczepił! Prosty był to i szczery chłopak, do nikogo nie żywił urazy, a zaczepki nikomu nie podarował. Jakby to był także zakład: „ty do mojego łba się bierzesz? Haj, dajże i twego spróbować!“ Trzeba było jednak mieć zdrowe kości do takich prób, do bójki z Matijkiem, bo sam tak twardą czaszkę miał jakby ze stali. Ile go razy rąbali i walili obuchem po niej, a była coraz to twardsza i mocniejsza. W rzeczywistości nie myślał nigdy o bójkach. Matijko miał myśli pochłonięte marżyną. Myślał wciąż o krowach wszystkich, o tych baranach i o capach, które pasał, z którymi swe życie przepędzał. Ciągle wspominał ich jakby przyjaciół.
Gdy przyszedł Matij do Szigetu, jakby na żart spróbował się z Mysiem w tańcu. Oj, poznali zagórscy ludzie, jacy to junacy czarnohorscy z Liedczyny! Pokonał Mysia w tańcu. Nie miał śmiałości próbować się z samym Foką, liczyło się jednak, że i jego pokonał.
Matijko wstydził się o tym rozgłaszać, sam Foka za to opowiadał, że jemu równy jest w tańcu „Myś czy Mocak“ zza gór, a ponad niego i na całe góry tancerz pierwszy, to Matijko z rodu Iwankowych-Zełeńczuków.
Najmłodszy ze wszystkich Matijko przeżył wszystkich, dożył aż do nowszych czasów. Całe swe serce przelał na marżynę — dobrze się żyło na świecie tym bydlątkom, które Matijko piastował — a całą odwagę i junactwo na walkę z niedźwiedziami. Do późnej starości nie spał, broń Boże, w chacie ani jednego lata. Głowa jego z kosmykami jak u orła starego, pokarbowana razami, i w sercu karby głębokie dawności wyryte. Serdecznie wspomina i dawnych ludzi i dawną chudobę. Z jego pamięci jak z komory bogackiej nieraz czerpaliśmy te skarby, wieści starowieku.
Tak Foka tańczył. Długo wspominali te tańce ludzie jakby ostatni błysk słońca, dawnego szczęścia, dawnej słobody...
Od osiemdziesięcioletniej staruszki, Marijki Czornysz, jednej z ostatnich wygasającego pokolenia, słyszałem kiedyś, jak to Foka w młodych latach lubował się w tańcowaniu. Staruszka opowiadała żywo, z uśmiechem pełnym uroku: „Byłam wtedy może dziesięcioletnią dziewczynką, gapiłam się na Fokę, napatrzeć się nie mogłam. Nigdy nie zapomnę, jak wyglądał w wielkim starowiecznym, wysokim kapeluszu, jaki niegdyś nosili opryszki. A to kapelusz był obwiedziony szeroką mosiężną blachą, zza blachy zaś wystawały i wysoko powiewały pawie pióra. Kiedy tańczył i przechylał się w tańcu, przy ogromnym pasie, nabijanym gwoździkami, dzwoniły i dźwięczały łańcuszki i pistolety. On zaś był taki wspaniały i łaskawy. I dokąd wszedł, gdzie się zjawił, radość była, witano go jak wielkiego pana. E, mało to powiedzieć, chyba — jak cesarza. I gazdowie i panowie i starszyzna, urzędnicy i Żydzi, wszyscy nim się cieszyli, uśmiechali się, witali go serdecznie. Taki miał mir! A wciąż wędrował. Nie ma co mówić — powiadała staruszka — we wszystkim nie było odeń sławniejszego! Byli tacy, co go chcieli naśladować, nikomu się to nie udawało. Co słowo wyrzekł, co piosenkę zaśpiewał na tołoce, rozchodziło się to, rozpowszechniało po całych górach.“
I w późniejszym wieku tańczył Foka. Tańczył z ostatnim z Wasylukowego rodu z Hołów, gazdą dostojnym jak sam Foka, lecz małomownym, poważnym, nieprzystępnym dla obcych. Tańczyli sobie powolutku, poważnie, w milczeniu. I z Dmytrem Szekierykiem z Krasnojyli — gazdą zacnym, rozmownym, szczerym. Gwarzyli, opowiadali sobie, nie mogli się nagadać, popijali po trosze, tańczyli wesoło, znów gadali, opowiadali bez końca.
Najmici rodziny Szumejów dumni byli z tego, że jej służyli. Kto swoje wysłużył, dostał grunt, wielu z nich wyrosło na dobrych gazdów. Długo wspominano dobroć i łagodność starego Maksyma, hojność i mądrość Foki.
Raz, kiedy spędzono bydło z wysokich połonin, jeden z najmitów, owczarz zwany Trofymko, nie dopilnował owiec. Wilki porżnęły blisko 200 sztuk. Było to tuż przed zejściem z połoniny. Sam gazda Foka, spokojny o wszystko, dzień przedtem pojechał do domu, by przygotować przyjęcie na święto powrotu z połoniny. Dla każdego gazdy byłaby to szkoda niemała, a dla Foki także ujma na honorze. Bo który najmita wyszedł od Foki, nazywało się, że z dobrej szkoły wyszedł. Dla niedbaluchów i pustaków nie było miejsca u Szumejów. Każdy uczył się dla siebie.
Przychodzi owczarz Trofymko na Jasienowo, opowiada, co mu się przydarzyło. Prosi ludzi w zagrodzie, by który z nich opowiedział Foce. A tu nikt z nim nawet gadać nie chce. Owczarz nie wie, co robić. Chata pełna, jacyś ludzie tam, gazdowie i panowie siedzą wokół gazdy. Tymczasem po kuchniach, po podwórzach ruch wielki jakby na weselu. Warzą się banysze, gołąbki, pierogi, kiełbasy, juszki — czekają beczki z piwem. Dziś świętuje się szczęśliwy powrót z połoniny. Cała rodzina Foki zatem i cała służba i sąsiedzi, wszyscy mają razem wieczerzać. Wlecze się dalej owczarz, wsuwa się do izby, gdzie siedzi Foka, zgłasza się gaździe. Każdy na zagrodzie myśli: — Oho, przepadł owczarz, przepadło jego gazdowanie. — Foka siedzi, pyka fajkę, gwarzy sobie z gośćmi. Najmita staje na progu, milczy.
— No cóż tam, bratczyku Trofymku, jesteś tu? Drobięta myrom? wszystko dobrze? — pyta mimochodem, zajęty rozmową Foka.
— Nie. Źle bardzo, bieda — jąka się owczarz.
— Czemuż? — zmarszczył się Foka. Odwrócił się.
— Dwie setki owiec wilki zabrały, zaraz po rozłączeniu.
— Ile!? —
— Dwie setki...
Cisza zaległa izbę. Foka wstał z ławki, mocno pociągnął fajkę, zamyślił się. Ogląda owczarza. Widzi, że ten zgnębiony, zmęczony, bliski płaczu. Wszyscy spoglądają na Fokę.
Usiadł Foka. Nie oddalił owczarza. Po chwili powiedział: — Dzisiaj osobno będziesz jadł wieczerzę. —
I tyle kary miał owczarz.
Z Trofymkiem były i inne kłopoty, ale i te dobrze się skończyły. W tym rzecz, że Trofymko nie umiał żyć z towarzyszami, z innymi najmitami. Byli to wprawdzie tacy najmici, o jakich się teraz nie słyszy, ale przecież ludzie nie chwalili Trofymka za to.
Gdy Foka wyhodował dużo trzód, trudno było nieraz upilnować je na połoninach. Wtedy stary Maksym pożyczył mu swego sługę Semena. Co tu dużo mówić. Jak wielu dawnych gazdów w tych czasach, kiedy o najmitów było tak trudno, trzymał i Maksym do posług: „takiego“ — po prostu szczeznyka. Jaką z nim miał symbrilę, i czy miał jakąś — tego nikt nie wie. To tylko trzeba powiedzieć, że o Maksymku nikt złego słowa nie powiedział.
Słychać było, że Semenko pierwszy powiedział Maksymkowi, gdzie Foka się znajduje, gdy ten uciekł do Wenecji. Od tego czasu Maksymko coraz więcej lubił starego sługę. Dawniej, kiedy jeszcze mniej było najmitów, Semenko niemało uwijał się w gospodarstwie Maksymowym. Dobrze się zasłużył Szumejom. Kiedy gazda Maksym sam karmił bydło, dziwowali się ludzie, w jakim spokoju i porządku to się odbywało: byki były spokojne, barany stateczne, nawet capy przestawały bić się i psocić. Krowy jakby wyuczone podchodziły jedna za drugą ku gaździe, by dostać soli. Gazda długo karmił każde bydlątko osobno, gwarzył trochę z każdym, aż powiedział powolutku: „No, idź już sobie niebogo“. — „Semenku!“ — oglądał się stary gazda. Semenko — niewidzialny — odpędzał krowę, gdyby nie usłuchała gazdy, opiekował się każdą krową, pilnował by się nie biły, zgartywał siano, aby go nie tłoczyły. Był dobry i łaskawy dla bydląt, nigdy żadnego nie uderzył. Żaden najmita by go nie zastąpił.
Owego lata (wtedy gdy Maksym pożyczył Foce Semenka do usług) Foka wysłał jak zwyczajnie pastuchów z owcami i jałownią na połoniny, a Trofymkowi dał tyle bydła i koni, że ten ręce załamał.
— A jakżeż ja sam dam radę?
Uspokoił go Foka, nakazał mu zajmować się tylko gospodarstwem w samej stai i co najważniejsze zawsze warzyć dwie kulesze, jedną dla siebie, a drugą wystawiać — poza staję. A nie żałować mąki! Ostrzegał go, by, broń Boże, nie solił tej drugiej kuleszy. Trofymko uśmiechnął się, był rad, rozumiał, że sam Semenko będzie pastuszyć tego lata. Na połoninie Trofymkowi wiodło się świetnie. Był wprawdzie niby to sam, ale nie potrzebował uganiać się po wertepach ani strzec bydła od dzikich zwierząt. Doił krowy, warzył sery i kucharzył. Semenko zrazu zaś cicho, nie dając znać o sobie — pilnował chudoby. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Trofymko nie był za mądry, tam gdzie nie trzeba. Naprzód zaczął solić kuleszę. Stary sługa Maksymowy zostawiał mamałygę nietkniętą. Wtedy Trofymko wystawiał mu drugą niesoloną mamałygę, ale tymczasem sam już sobie dobrze podjadł. Raz w jakiś mglisty i mokry dzień posolił zbytnio mamałygę i postawił ją za drzwi koliby. W tej chwili mamałyga wleciała plackiem na twarz Trofymkowi, jakby ją wichrem przywiało. Trofymko uśmiał się ze złości „tego“, a „ten“ znosił tymczasem cierpliwie te żarty... Gorzej było, gdy Trofymko, może z lenistwa, przestał gotować kuleszę dla Semenka. Krowy nie przyszły do udoju i pochowały się gdzieś tak, że nie można ich było znaleźć, konie rozbiegły się. Trofymko dobrze nastraszony poszedł szukać krów. Cały dzień wałęsał się połoninami, Bóg wie którędy, jak pies bez węchu, nie znalazł ani jednej krowy, ani jednego konia, wrócił z niczym do stai. Wchodzi jak niepyszny do zagrody, a tu już wjeżdża na koniu spienionym Foka z ostrą miną. Semenkowi za dużo było tego na stare lata. Poleciał z Czarnohory prosto na Jasienowo, do Maksyma, narobił takiego gwałtu, że Maksym natychmiast posłał Fokę na połoninę opamiętać Trofymka, aby się nie zbytkował nad starym sługą i aby nie niszczył dobytku. Foka poważnie wydał Trofymkowi stosowne nakazy. W końcu przemówił mu także do sumienia, że to bardzo nieładnie, niehonorowo naigrawać się nad „takim“ najmitą, co pracuje i służy wiernie, a sam nie może sobie dać rady w skórze człowieczej. Jeśli Bóg cierpi go, święty Eliasz gromem weń nie bije, jeśli on nie szkodzi nikomu, tylko pomaga, to cóż z tego, że szczeznyk?! Ale tak czy inaczej — jeśli chudobę kocha jak szczery pastuch — nie może to być duch zły.
Trofymko w mig ugotował mamałygę potężną i wystawił ją na dwór. Wkrótce odezwały się dzwonki. Powoli cała chudoba znalazła się w zagrodzie. Trofymko zrozumiał wszystko, odtąd już nie żartował niemądrze z Semenkiem i pilnował swojej roboty.
Powoli obaj najmici spobratymowali się. Raz wieczorem, gdy Semenko pohukiwał na bydło po koszierach, Trofymko zawołał nań:
— Czorcie! chodź tu do stai, chcę cię zobaczyć.
Wtedy, tak opowiadał sam Trofymko, wsunął się do stai nie stary pastuch, jak spodziewał się Trofymko, lecz mały obdarty, zasmarowany chłopczyna z malutką czarniawą twarzą, jakby smutny i zadumany. Wyglądał, jak korzeń wraz z gliną z ziemi wydarty, jak leśne stworzenie. Sam Trofymko zaś był to tęgi chłop dolski, przysadkowaty ale mocny, szerokoplecy, szerokolicy, jasnowłosy. Semenko wszedł cicho, usiadł na ławie obok Trofymka. Mówił półszeptem, ale bardzo wyraźnie:
— Posłuchaj mnie, kucharzu! Bądźmy odtąd dla siebie grzeczni. Dobrze? Ja dla ciebie, a ty dla mnie. Obaj służymy sławnemu rodowi Szumejowemu. Ja przystałem już do tego rodu. Mój ród mi nie w głowie, tylko Szumeje i ich chudoba. Bądźmy towarzyszami. Nie mów do mnie tak brzydko. Możesz wołać mnie: Szczeznyczku! Tak, ale nie inaczej. — Zrozumiał i to Trofymko. Żyli w zgodzie. Dobrze odtąd działo się w stai. Semenko strzegł trzód gorliwie, zaganiał chudobę do samej kosziery. Trofym doił krowy. Krzątał się koło mleka i koło watry. Pamiętał o towarzyszu. Semenko przychodził na pogawędkę do watry. Gdy Trofymko modlił się, Semenko siedział cicho w kącie i wzdychał. Gdy Trofymko grał na fłojerze, Semenko mrużył oczy, patrzył nieruchomo w watrę i tak trwał jak gdyby w uśmiechu szczęśliwym. Trofymko bardzo dobrze go wspominał. Zdarzyło się raz, że Trofymko, zmęczony pracą, ułożył się do snu, zapomniał jednak przedtem się pomodlić. Wchodzi cicho Semenko, powiada półszeptem:
— Pobratymie, tyś jeszcze coś zapomniał. — Trofymko, już senny, różne rzeczy wymieniał: — Wodę przyniosłem, kotły wymyłem, siana dla cieląt naniosłem — no cóżby jeszcze? Aha, widzisz! zapomniałem pomodlić się do Boga. —
— Widzisz, pobratymie, ja ci nie mogłem tego powiedzieć!
Gdy sam Foka przychodził na połoninę, Semenko robił swoje, ale chował się, siedział bardzo cicho, nie trzaskał sobą po koszierach, nie pohukiwał na bydło. Mówił potem do Trofymka, że sam taki czarny i zasmarowany, wstydzi się tak świetnego gazdy. Jeszcze nigdy nie wiodło się Trofymkowi tak dobrze, jak tego lata z Semenkiem, starym sługą Maksyma. Po śmierci Maksyma znikł Semenko. Trofymko wołał go, wzywał, zapraszał na wieczerzę i do słuchania fłojery — nadaremnie. Nigdy nikt już o nim więcej nie słyszał, od kiedy gazda odszedł. Bóg wie, ile sług potrzeba by, by wypełnić jego miejsce, jak należy.
Dzisiejszemu wędrowcowi, czy mieszkańcowi gór naszych, co napatrzył się na przemysłowe wyręby leśne, tzw. butyny, na te ryzy przedziwne, to jest koryta i łożyska drewniane do spuszczania ściętych kłód z gór, na te mygły olbrzymie, to jest stosy bierwion, poukładane nad rzeką do spławu, na daraby, czyli tratwy długie, wiązane łykiem, a kierowane przez junackich kiermanyczów, wywijające się śmiało po zakrętach i skaczące z wodospadów Czeremoszu, na te haci, czyli wodospory, tworzące całe zapasy wody jakby jeziora — każdemu, kto widział tę całą wielikańską pracę, pełną niebezpieczeństw i potęgi — trudno sobie wyobrazić góry huculskie bez tego wszystkiego. W dodatku, jak się to nieraz powtarza i słyszy, niemała część ludności w pewnych okresach żyje z butynów, ze spławiania drzewa.
Tymczasem jest to rzecz wcale nowa. I z wyrębami lasów zaczyna się nowy okres. Nic tak nie zmieniło oblicza kraju i krajobrazu, nic tak nie zmieniło dawnej niedostępności jego, a także gospodarczych zajęć, przyzwyczajeń, potrzeb, wydatków i całego charakteru życia ludności, nic tak nie przeorało całej odrębności i swoistości huculskiej, jak te wyręby przemysłowe.
Lat temu sto nikt tu nie słyszał o butynach. Podróżnik i profesor lwowskiego uniwersytetu, Niemiec, Hacquet, co w końcu XVIII w. zwiedzał kraj tutejszy, zwany przez niego krajem prawdziwych Pokucian albo górskich Rusów, opowiada w swym dziele[7], że w Jasieniu węgierskim za Czarnohorą za jego czasów były już przemysłowe wyręby i spławy drzewa na rzece Cisie.
Po stronie polskiej zaczęło się to na niewielką skalę dopiero tuż przed zniesieniem pańszczyzny. Ci ludzie górscy, którzy byli na widowni, we wsiach, w których była pańszczyzna, a nie mogli się wykupić albo posłać najmitów, o ile byli żonaci, odrabiali po dwadzieścia dni pańszczyzny na rok, wyrąbując lasy w obszarze dworskim nad potokiem Ruskim pod Czarnohorą. Oczywiście wykonywali też tę pracę, jak się to mówi — „jak za pańszczyznę“. Z lasem był wprawdzie każdy obeznany, wyrąbywano sporo dla siebie dla tworzenia pastwisk i osiedli, ale jak ściągać na dół te basztowe kłody i spławiać je, jak znaleźć na to sposoby, o tym nikt nie myślał. Było to zadanie techniczne ponad siły, nie znano pił, nie umiano się z nimi obchodzić, a tak potężnym kłodom samą bardą nikt nie mógł dać rady. Jeszcze i dziś jest sporo starych chat budowanych z kłód, ciosanych bardą, nie rżniętych. Zresztą i później nawet, gdy butyny niosły już niemałe zarobki, uchodziło to raczej za coś poniżej godności gazdowskiej uganiać się za czymś takim. I cała ta robota butynowa, robota bez wytchnienia, wymagająca nieraz błyskawicznej sprawności, pośpiechu, a równocześnie ostrożności, odmienna była od pasterskich odwiecznych prac i przyzwyczajeń, a chociażby nawet od natężonej pracy przy karczowaniu i wypalaniu lasów.
Gdy zaczęto wyręby na większą skalę, zjawiła się także potrzeba uregulowania granic większej własności, co dotąd mało kogo interesowało. Niektóre stare rody gazdowskie miały od wieków swoje lasy i wysokie połoniny; do nich nikt nie miał pretensji. W innych częściach kraju las był boży i ludzki, a co tam gdzieś w tabulach czy „buchtach“ było zapisane, o to nikogo głowa nie bolała.
Opowiadają po dziś dzień w górach, że kiedyś, dawno, pani kasztelanowa Kossakowska nauczyła ludzi górskich, że najstarszą granicą krajów i własności ziemi jest woda. Podług wód, podług działów wód, podług potoków kazała pooddzielać i odróżnić nieobeszłe dotąd przestrzenie górskie. Lubowała się w tutejszych puszczach i w samym ludzie. Zatwierdzała wsiom odwieczne słobody, dała gminom pisane patenty na grunta, na lasy i na połoniny. Patenty, a także kontrakty różne między samymi ludźmi mądrze powypisywała, jakby im do serca przemawiała. Mówią starzy ludzie o tym: I kamień by zapłakał! To o słobodzie, o prawdzie starej tak nakazywała. Bo i to przekazują, że wciąż kładła ludziom na serca, aby nikogo z obcych nie puszczali w góry, aby nie ważyli się nikomu ziemi sprzedawać. Takiego zaś, co się pcha tędy i jeszcze napiera się ziemi, by odwieźli aż na Bukowiec, a stamtąd mu miotłami drogę pokazali. Z wdzięcznością wspominali starzy ludzie jej pamięć. Nie tylko umiała szanować górskie prawo, wznosiła cerkwie i kapliczki, zakładała parafie. Później jednak urzędy z pomocą zdrajców i przekupionych wójtów-atamanów jakoś powykradały te patenty.
Tak było na mniej lub więcej zamieszkanych obszarach gmin. Inaczej było na Wierchowinie pustynnej, a inaczej znów w Czarnohorze. Dawniej kto tam przychodził, brał tyle gruntu ile sam chciał. Nad Bystrecem pod Czarnohorą opowiada się dokładnie, że pierwszym osadnikiem był niejaki Sobko Skuła. Może jakiś szlachcic zbiegły, bo przedtem nazywał się Skulski. Był to człek niepozorny, lecz wytrwały i niebojaźliwy. Można mniej więcej ustalić datę jego życia, bo przez synów Skuły przetrwało nieprzerwanie, niby w bursztynie zachowane, przejrzyste a jedyne wspomnienie, jak watażko Dobosz wraz z towarzyszami przyszedł pewnej wiosny ze swej komory w skałach czarnohorskich w odwiedziny do Skuły. O Doboszu dokumenty stwierdzają urzędowo, że był to „postrach, prawdziwy smok gór zapruckich.“ Lecz Skuła nie na to przyszedł w Czarnohorę, aby się strachać. Widząc wszakże, że zbliżają się opryszki, z ostrożności zarzucił co cenniejsze rzeczy na strych. Ale to nie miało żadnego znaczenia, jeden z towarzyszy Dobosza był tak olbrzymi, że sięgał głową ponad strych, a mimo to spotkanie było przyjazne. W dodatku Dobosz otworzył besahy związane złotym motuzkiem, wyjął stamtąd żółtą a grubą słoninę z jelenia i traktował gazdę. Goście odpoczęli sobie i poszli dalej.
Z tego wspomnienia widać, że Skuła osiedlił się pod Czarnohorą przed dwustu laty z górą i z tego czasu pochodzi mała chatynka puszczowa, porosła trawą i mchem, co przetrwała aż do niedawna.
Skuła nie troszczył się ani o nadania królewskie ani pańskie. Zagarnął tyle lasu ile mógł obejść. Co przedtem panowie obchodzili raz na sto lat, to Skuła teraz raz na lat dziesięć. Wypasał trzody gdzie był jaki taki dostęp, a także wyrabiał powoli łąki i ogrody gdzie mógł. I czerpał wiedzę o górach i o świecie skąd mógł.
Od opryszków dowiedział się, że idąc działami wód, płajami starszymi od wszystkich gościńców, można dojść ku dalekim krajom, na zachód słońca aż do Rzymu i na wschód aż do Carogrodu, a nawet do Jerozolimy. — Jesienią wczesną ryby wędrują potoczkami w kierunku źródeł na tarło. Za nimi podążają polujące wydry. Dochodzą do źródeł, przekraczają działy wód i schodzą w dół potokami dorzecza Cisy polować na tamtejsze ryby. Posuwając się za nimi wraz z kozami i owcami, także Skuła poznał działy wód i naturalne granice krajów. Uczył się geografii od opryszków i od wydr. Lecz nie tylko geografii się uczył. Gdy Czarnohora tonie jeszcze w marcu w śniegach i zaspach, nocą i wczesnym rankiem słychać z wysoka sponad chmur głosy dzikich gęsi i żurawi powrotnych. Od nich dowiadywał się, że zbliża się wiosna. Latem słuchał, jak kania kwili na deszcz, a jeszcze uważniej, jak niepozorna ptaszyna, tak zwany słotiennyk, przeciągle jęcząc wróży słotę.
I jeszcze niejednego nauczył się na miejscu. Na Czarnohorze nikt nie respektuje granic, o jednej tylko granicy wiadomo na pewno: że drzewa nie rosną do nieba i że człowiek przenigdy nie podbije świata, bo nie da mu rady. Dlatego to gazda Skuła, chociaż nie bał się żadnej przeciwności, bo wiedział, że na każdą przeciwność jest inna i dlatego mawiał z ufnością: „bida bidu peremoże!“ — przecie dopiero w Czarnohorze od wtajemniczonych, których wiedza sięga pierwowieku, dowiedział się głównego prawa. Brzmi ono tak: „Stój człowiecze! Świata nie przebędziesz!“
Ryzyko Skuły zrozumiemy jeszcze łatwiej, jeśli wspomniemy, że wówczas niewiele trudniej było spotkać niedźwiedzia niż jaszczurkę. I że milami aż do komór doboszowych w skałach nie było ani jednego osiedla ludzkiego. Kto ocaleje po ogniowym potopie naszego świata, a rzucony wichurą wyniszczenia wyląduje sobie gdzieś w takiej puszczy, odnowionej przez czas, powtórzy może doświadczenia gazdy Skuły.
Synowie i potomkowie Skuły jak drzewa przesadzone z dołów na glebę puszczową wyrośli na olbrzymów. Wiadomo o nich, że byli przeciwni wojsku, urzędom, sądom, a także szkołom i wszelkiemu pismu. Bo oto, gdy opłaciło troszczyć się o lasy, zgłosili się już w nowsze czasy, rzekomi właściciele z pisanymi dokumentami własności, to jest wyciągami z ksiąg gruntowych. Zażądali zwrotu lasów. A Skuluki miarkując od razu co komu potrzeba i że z pismem gorzej zaczynać niż z czortem, od razu się zgodzili. Nietknięte puszcze, z których i tak nic nie mieli, do których prócz opryszków nikt nie docierał, zostawili panom: niech się nimi cieszą i niech się tym biedzą. A to co bliższe i skromne, co wyrobione już, dostępne dla kosy i dla chudoby — sobie.
Gdy zaczęły ściskać się pęta pańszczyźniane, gdy nastały łapanki i rekrutacje wojskowe, ludność z obszarów zagrożonych tym wszystkim uciekała i wciskała się w puszcze.
Naprzód w Krzyworówni z dworskiego obszaru w pobliską Bereżnicę, która z czasem stała się przysiółkiem Krzyworówni. Bereżnica to jar, wyżłobiony przez potok głęboko wrzynający się między góry i pokryty lasami. Jeszcze lat temu pięćdziesiąt było tam dość legowisk niedźwiedzich. Tamtędy wdzierali się ludzie, stamtąd zaś, gdy granice lasów dworskich uporządkowano, posuwali się jeszcze dalej w góry, wędrowali w Czarnohorę. Biedniejsi brali trzody dworskie, otrzymywali miejsce do wypasów, tak zwany tełeg, i tam wypasali trzody, w zamian otrzymując pewien udział w przypłodku. Niejeden miał stałą chatę w Bereżnicy, a tylko wesnarkę lub latowisko pod Czarnohorą. Nawet dziś spośród starych ludzi, co mieszkają pod wierchami w Czarnohorze, każdy jest niemal urodzony w Bereżnicy, dopiero później tutaj osiadł i rozbudował się.
Stosunkowo późno zaczęli zabierać się panowie (albo ich spadkobierczyni Kamera cesarska) do wymierzania i porządkowania własności leśnej także pod Czarnohorą. Na Koszeryszczu pod Czarnohorą są teraz równe i gładziutkie carynki. Dawniej dostęp do Koszeryszcza był niełatwy, a obcym przybyszom wydawał się groźny. Kamienista dróżka, idąca ku Czarnohorze nad rzeczką Bystrec dociera do jaru zwanego Zawiź. Wysokie, strome skały, najeżone zwisającymi głazami, otaczają jar. Tam kiedyś góra zjechała na dół i zatarasowała Bystrec. Ścieżka tuli się pod skałą i wspina się na naniesione osypisko. Łożysko Bystreca wyżłobione w basen o ścianach skalistych; zowią go „kościołem“.
Dalej w górze powyżej „kościoła“ wznoszą się dwie strome zalesione bukami kieczery jakby brama. Pomiędzy nimi przedziera się od strony Czarnohory głębokim i krętym jarem potok Czerłeny, dopływ Bystreca. Nad tym potokiem rwie się w górę stromy płaj leśny. Najstarszy to czarnohorski płaj. Tędy docierał do Czarnohory, lat temu dwieście, słynny watażko Dobosz. Doboszowy płaj skręca i znika w lesie. Zbyt niespodzianie rozdzierają się góry, nagle otwiera się dostęp ku Czarnohorze i nagle znika. Dawniej na każdym kroku łatwo mogły tu czyhać zasadzki. Zapewne i śladów zwierząt dzikich było dość. Płaj ten nie zapraszał do pościgu. Nawet o wiele później nie wydawał się miłym traktem dla komisji, dla wycieczek.
Tymczasem właśnie nieco wyżej za zakrętem potoku Czerłenego niespodziany widok się otwiera. Złote, przestronne sianokosy, miłe oku zielone ogrody. Istny raj gładkich i cichych pagórków podolskich, wymarzony i wyczarowany tu przez pasterzy w dzikiej głuszy. To — Koszeryszcze. Wysoko aż do horyzontu ciągną się te jasne polany faliste. Gór ani puszcz nie widać wcale, jakby gdzieś sczezły.
Tutaj z początkiem ubiegłego stulecia gazda Slipeńczuk z Krzyworówni wyrąbał i powypalał lasy i wyrobił carynki. W dole u wylotu Czerłenego miał jakąś kolibę jakby strażnicę. W niej zatrzymywały się komisje i wyprawy pańskie. Gazda suto ugaszczał wędrowców przygotowanymi zawczasu zakąskami i wódką. Komisje odpoczywały po trudach, używały i zapijały gęsto. Dalej nie pchały się w góry, o lasy nie pytały. Nikt by im tego nie wziął za złe.
Po śmierci Slipeńczuka inny ród przyszedł na to miejsce. Hodowańczuki, sławni myśliwi, niedźwiednicy, przyszli tu wiosną, zobaczyli ładnie wykarczowane polanki i zajęli je sobie. A gdy zgłosili się nieco później krewni Slipeńczuka, tamci napędzili ich bardkami, a dla ostrzeżenia capy ich pozabijali i poprzerzucali poprzez ogrodzenia leśne.
Po latach, na rozkaz władz zaczęto sporządzać nowe mapy. Przyszła komisja jakaś. Pytają: — Gdzież stąd lasy się podziały? Ta-żeż tu na mapie lasy bez końca! — Tymczasem tu na tym czarnohorskim Podolu już drugi ród siedział i hodował się. Nie wiedzieli nawet dokładnie, kto wyrąbał lasy. Do procesu nie doszło.
Podobnie było na stoku Kostryczy, naprzeciw Czarnohory, na kiczerze zwanej Dietuł. Tam gazda Bażyło z Bereżnicy, z rodu Osennyków, osiadł pierwszy, przez lata wyrąbywał lasy i wypalał carynki. Z początku miał latowisko, a z czasem osiadł tam. Gdy znów zaczęto rąbać lasy na Ruskim, nagle spostrzeżono, że na Dietule jest całe przestronne osiedle. Wśród lasu odkryto chaty, tołoki, sianokosy, bydło i ludzi. Bażyło myślał, że to niczyje, a Pan miał w mapach czy w tabuli, że to jego. Nie procesowali się, pogodzili się. Bażyło miał bydła dość, zapłacił za grunta, by dostać tabulę.
Wszystkim tym osadnikom, co niemało borów wyrąbali, wykarczowali i wypalili, nie przyszło do głowy, by z drzewa mogło być więcej korzyści, niż potrzeba dla własnego użytku.
Toteż, kiedy powtórnie zabrano się do rąbania odwiecznych lasów nad Ruskim potokiem — nie było komu rąbać. Ludzie nie dbali o te zarobki, prócz tego nikt się nie znał na ryzach, niezbędnych dla tak potężnych bierwion, na „klauzach“ czyli wodosporach, na obliczeniach materiału i samych robót. A przede wszystkim nie znana była piła. Drzewa zaś nad Ruskim potokiem były tak ogromne i materiał był tak niezwykły i piękny, że musiano sprowadzić zawodowych robotników leśnych.
Wtedy to przybyli w góry po raz pierwszy, jak wieść głosi, „Italiany i Grany“.[8] Niektórzy z tych robotników byli przedtem zajęci przy budowie drogi z Szigetu do Stanisławowa. Ludzie górscy chodzili się gapić na butyny i ryzy italiańskie.
Byli to ludzie bywali, sprawni i odważni. Gdy tu przybyli, przyszła o nich wieść ciekawa, dziwna, choć smutna.
W tym rzecz, że ludzie dawni bali się nawet trochę tego lasu na Ruskim i Zawizi. Tam bowiem za Doboszowych jeszcze czasów w skałach żyła, jak to zwali, Zmyja lub Zmyj, czy też Żertwa, po prostu, jak byśmy rzekli, smok skrzydlaty. Grom go zabił, ale pamięć o nim przetrwała. Italiany nie bali się tego, przeciwnie, tylko innej rzeczy musieli się wystrzegać. Gdy robili drogę przez góry z Szigetu do Stanisławowa, gdzieś koło Tatarowa, rozsadzając skały minami, zabili takiego właśnie smoka. Ale że to u nich niechrześcijański pogląd na potrawy, zaczęli rąbać sobie mięso smokowe, a było tego jakby z kilku byków. Italiany zwarzyli to mięso, a ci, co spróbowali go — padli trupem. Pokręciło ich kurczami i jakby ogniem spaliło wnętrzności. Umarli biedaki daleko od swoich. Od tego czasu Italiany, choć lasu nie bali się wcale, mieli się na baczności. Gdy na Ruskim znaleźli „takie czarne, co zwą Wężem“ — także niemałe, bo wielkości człowieka — nie tknęli już tego. Jeden drugiego ostrzegał. Takie wspomnienia przetrwały o Italianach.
Z czasem butyny zaczęły robić swoje. Choć jakoś nie uchodziło gazdom, co mieli lasy, bawić się w takie pańskie czy żydowskie sztuki, choć z początku nikt prawie, nawet z biedniejszych ludzi, nie robił w butynach, jednak z czasem przyniosły one wielką zmianę. Przyniosły cenę lasom, które przedtem wydawały się chyba tylko zawadą dla gospodarstwa, przyniosły i cenę pracy. Zmieniły postać czasu.
Przedtem, jeśli opryszki uganiali się po górach i krajach sąsiednich, to każdy wiedział, że to z bujności i często źle się to kończyło, a teraz z tego jakby szalonego uganiania się przecież była nieraz korzyść trwała. Choć to pachło jakimś najemnictwem i jakby pańszczyzną nawet, to jednak każdy widział, że Italiany i Grany wywozili stąd niemało pieniędzy. A który z węgierskiego boku lub z Krzyworówniańskich ludzi ze zbiedniałych rodów popracował czas jakiś koło butynów, czy to jako cieśla stawiając haci, czy też jako kiermanycz, prowadząc daraby na wodach, z czasem kupił sobie niemało gruntu wykarczowanego.
Dotąd pieniądze były czymś mało użytecznym, były zbytkiem. Z dawnych lat znane było doświadczenie, co i dzisiaj szczególnie w górach sprawdza się ciągle, że gdy kto niespodzianie dużo zarabia, tym więcej jeszcze wydaje i zadłuża się tym więcej. I to także starych, mądrych ludzi źle usposabiało do butynów.
Ale właśnie możność wydawania, a nawet hulania wciągała młodych ludzi do tej pracy zarobkowej. Dawniej można było młodemu przystać do opryszków, pohulać światami, napadać na miasteczka i dwory, potrząść panków i Żydów. A teraz co? Świat zabity deskami, tylko tyle, że jakby w łańcuchach w rekruty powleką. Coraz częściej zdarzało się przeto, że młodzi chłopcy nie z konieczności, lecz na to, by zarobić więcej pieniędzy, zgłaszali się do darab. Mieli do tego ochotę, bo to niebezpieczna i dziarska robota, a zarobek prędki.
Jeden gazda z Dzembroni wydziedziczył syna za to, że złakomił się na tak ciężką robotę, na prędki, niegazdowski zarobek. I zapisał majątek wędrownemu Cyganowi — muzykantowi... A innemu wypadek jeszcze gorszy się przydarzył: nie chciał dawać jedynakowi pieniędzy na zabawę, muzykę i stroje, a nie pozwalał mu pracować na darabach. Zatem, gdy ojciec poszedł do Kosowa, chłopak zgłosił się do spławiania darab. Zuch był, ale nieostrożny, nie dbał o niebezpieczeństwo. Gdy cały strom kłód, co uciekł z potoku Czerłenego, nadpływał wartkim, szalonym prądem Bystreca, chłopak nie spieszył się z uciekaniem. Zginął pogrzebany pod tym gmachem kłód. Gdy ojciec wrócił z Kosowa, ciało jedynaka znaleziono gdzieś daleko w Krzyworówni. Teraz gorzko żałował stary, że nie dawał chłopcu pieniędzy na zabawy.
Pieśń opowiada o trzech warstwach: o starej pasterskiej, gazdowskiej, która wiekami żyła podług starych praw; a w owych czasach ludzie dożywali późnego wieku. O nowszej warstwie rozbyszackiej, która biła się i rąbała, a ludzie żyli po czterdzieści lat tylko. I o najnowszej warstwie butynowej: I cóż to za gazdowie? Przez całe zimy przesiadują zgięci w kucki przy watrach, w puszczach. Dla pieniędzy marnych i dla wódki męczą się tak koło kłód, marnieją na nic. Pieśń mówi o nich z pogardą i smutkiem.
W pieśniach tych zjawia się motyw dotąd nie znany. Ta i owa głosi pamięć kiermanycza, którego matka wyprawia na pławaczkę (jazdę na tratwach) z żalem, nawet z rozpaczą. Bo młodzian z biedy zmuszony jest odskoczyć od starodawnych a ulubionych zajęć pasterskich. Nie wędruje już swobodnie z bydłem, nie doi krów, nie kosi, nie zbiera siana. Musi opuścić dom i kraj dla spławiania drzewa, dla trudu na wodach wśród ciągłych niebezpieczeństw. Ostatecznie, jak żali się pieśń, nie wraca, tonie lub ginie zabity kłodami.
Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę, bo pobyt w połoninach zawsze był dlań połączony z przesiekami, z wyrębywaniem lasu, z wypalaniem na pastwiska i łąki. Już w młodości napatrzył się na butyny w lasach Pańskich. Prawdę mówiąc, ciągnęło go do nich niemało. Ale z początku nie śmiał tego powiedzieć sam sobie, potem jeszcze długo nie śmiał wspomnieć o tym ojcu. Dopiero po głodnym roku 1864, gdy niejedno tak się zmieniło, porwał się ze spółką gazdów na butyn.[9]
Na Święty Wieczór, na zakręcie czasu, odprawia się w lasach i pustkowiach karpackich tajna wieczerza, biesiada niewidzialna a powszechna. W najmroźniejszą noc, pod świecącymi gwiazdami, albo w zawieję wirową, gdy nie widać na krok, otwierają się liczne uszy i liczne usta, niczym kwiaty na wiosnę. Ludzie pytają, zwierzęta odpowiadają, potem już mówią same z siebie. Czasem ludzie dosłyszą takie słowa lub takie zagadki, które im się dotąd nie przyśniły.
Zaledwie mrok zapadnie, pasterz — raczej stary niż młody — przychodzi do stajni sam, aby go nikt nie widział ani nie słyszał. Zamyka drzwi szczelnie, nic nie słychać, tylko oddechy chudoby. Z początku dla niepoznaki pasterz rży do koni, ryczy do krów i do wołów, beczy do owiec, a w pasiece brzęczy do pszczół. I gdy mu odpowiedzą, każde po swojemu pyta cierpliwie: „Czyście zdrowe, maleństwa? A może was coś boli? A może byście coś pokosztowały sobie od święta? Może suszenic słodziutkich z miodem? A może bułki bialutkiej?“ Wtedy dopiero rozerżą się konie, rozryczą krowy, rozbeczą owce, rozbrzęczą pszczoły, a pasterz biegnie prędko do chaty po traktament.
Nie ma co ganić bez potrzeby. Sporo jest takich pasterzy, którzy mają sumienie przez cały rok, choć, jak to bywa, niejeden coś zapomni albo przeoczy. Ale prawdę mówiąc, jest wielu takich, co dopiero na święta się rozsumienią i coś sobie przypomną. I wtedy dopiero gorliwie zaczynają rozmawiać ze zwierzętami i zabiegać o nie. A czemu? Bo dobrze wiadomo, że na Święty Wieczór skądś z połonin powieje i sam Jezus chodzi nocą pomiędzy śpiące zwierzęta i sprawdza: „Maleństwa moje, a czy was kto nie krzywdzi? A może cierpicie z pragnienia, bo was na czas nie napoją? A może z zimna, bo wam nie pościelą i nie ogarną? A może z kolek, bo was nikt nie natrze?“
Na każdy wypadek przeto nawet człowiek twardy i bez serca pomyśli sobie: w ten jeden wieczór lepiej być dobrym z chudobą, bo chudoba niepamiętliwa, co dobre pamięta, wszystko co złe zapomni, nie naskarży.
Ugaszczanie chudoby, to dopiero początek. Na Święty Wieczór gościnność tak się rozlewa jak rzeka górska, co rozbija zapory i porywa wszystko, co po drodze. Zaledwie pasterz skończył ugaszczać chudobę, otwiera na oścież wrota, a także drzwi swojej chaty, choćby nie wiadomo jaki mróz trzaskał. Wzywa i zaprasza takich gości, których przez cały rok nikt nie widuje, a jeśli nawet widuje, na pewno nikt ich nie zaprasza. Naprzód wszelaką żywocinę po lasach, po przepaściach leśnych, po skrytkach, po zakątkach, po ścieżkach, ścieżynach. Pasterz pozdrawia wszystkich głośno i tak się to zaczyna: „Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach, na wodach-zdroiczkach, na zakrętach, na przeskoczkach — Boża Dziecino, rączką zorniczną błogosław im wszystkim! Czy z niedźwiedziego rodu czy z wilczego rodu, czy z jeleniego rodu, z sarniego czy z zajęczego, ze skały czy z brodu, z lasu czy z płaju, chodźcie do nas, nie bójcie się, skorzystajcie, poliżcie, skosztujcie, napijcie się, nasyćcie.“
Czy cicho w lesie, czy trzaśnie gdzieś chrust, czy słychać kroki w śniegu, pasterz nie boi się. Czeka, powtarza trzy razy zaproszenie dla wszelkiego dychania, dla wszelkiej żywociny. Zaproszenia sięgają coraz dalej, coraz bardziej ważkie, coraz bardziej „warkie“ — ryzykowne. Pasterz wzywa dusze zmarłych, swoich i obcych. Te, które błądzą po lesie w wietrze, a nigdzie nie mogą trafić. Dusze tych, co zabici piorunami i kłodami leśnymi, tych, co zabłądzili i przepadli po puszczach, tych, co potonęli na spławach wśród powodzi. Te, za które nikt się nie modli, które nie mają dokąd pójść na Święty Wieczór.
„Ojcowie albo nieojcowie, bracia albo niebracia, pobratymi albo rozpobratymi, przybywajcie, lećcie tu do światła, do chat, bądźcie łaskawi, odpocznijcie, pokrzepcie się, ucieszcie się. My wam radzi, dla was rzucamy miód z pszenicą i z makiem.“
I zaraz furkocąc cichutko wlatują hurmą dusze do chaty. A domownicy obrzucają ściany i sufit potrawą z miodu, pszenicy i maku, aby dusze siadając gdzie zechcą mogły sobie ssać jak motyle. Potem domownicy dmuchają lekko na stół i na ławy, aby ich nie przysiąść, aby nie zgnieść żadnej duszyczki.
W końcu przychodzi najważniejsze zaproszenie. Zapewne nie każdy pasterz albo nie każdy jednakowo, bo nie każdy wie, o co chodzi, wzywa i zaprasza Cesarza Gromowego ze skalnego państwa, aby go odwiedził wraz ze swymi bojarami gromowymi, z drużyną skalną gromową: „Przyjdź, cesarzu godny, na Wieczór Święty! Ponad nas jest większe światło, Dzieciątko Boże, przyjdź Je uczcić!“
Ale co robi wówczas cesarz gromowy? Zawiera się w zamczyskach skalnych, w komnatach gromowych, głuchy na słowa święte, w przemoc dufny, w moc pioruna i w harmaty gromowe. Czyż jeszcze nie wiecie, kto to? To główny poprzecznik Boga. Od wieków czekają nań słowa uprzejme i drzwi chaty otwarte. A on nie ruszy się nigdy, ani nie mruknie. Milczy. I dalej zapraszają go pasterze ku chwale Dzieciątka zrodzonego z gwiazd, w Jego Imieniu i na cześć Narodzenia świętego. A może?
Wieczerzy ani biesiady tajnej nikt nigdy nie nakazał i dlatego nie może zakazać i nikt jej nigdy nie zakaże. Choćby na każdym drzewie były tablice państwowe i zakazy kościelne przeciw zabobonom, nikt nigdy nie upilnuje pasterzy.
Gdy kończy się tajna biesiada, zaczyna się kolęda. Kolęda jest wesoła, otwarta, beztroska i dlatego nazwano ją chrześcijańską. Ludzie bowiem górscy myślą, że smutek to pogaństwo albo i kuszenie czarta, zaś chrześcijaństwo, to radość swobodna, to życzliwość przyjazna. Od początku świata chodzą pasterze-kolędnicy. A skądże wzięła się kolęda u nas w górach nad Prutem, nad Czeremoszami, nad Bystrzycami? Gdy ostatki słobody zagasły na dołach, gdy i prastarą pieśń zadeptano, a wszystkie sprawy wiary i serca poddano urzędom, święty Mikołaj wędrowiec, opiekun najbiedniejszych i uciśnionych, opuścił wszystkie tamte kraje i tu u nas w górach się pokazywał. Za nim podążyła jego dziatwa-kolędnicy, i dlatego jedynie w nasze góry schroniły się stare pieśni, dawne pląsy, cały obyczaj tak radosny, że do nieba podskakuje i dlatego słusznie nazywa się chrześcijańskim.
Ale sto lat temu i u nas zapadła noc. Mandatorzy[10] zdławili obyczaj i już się zdawało, że koniec świata wisi nad głową. Mówi się bowiem słusznie, że gdy ludzie przestaną śpiewać stare kolędy, zdobić pisanki i modlić się do Rachmanów, zaraz łańcuchy na Lucyferze rozluźnią się, a on zaczyna ryczeć i gotuje się, by wpaść jak burza na ten świat. Jednak tym razem nie udało mu się. Mandatorzy wywrócili się i poszli do piekła, niech ich ma i trzyma! A pieśń zmartwychwstała. Znów po płajach zaśnieżonych błyskały światła, znów skrzypki śpiewały, dzwonki dzwoniły, pistolety hukały, rogi grzmiały, a trembity trąbiły po lasach i po połoninach. Znów wracali kolędnicy do chat.
Czyli janheły z nieba spłynęły?
Od Boga goście, to kolędniczki!
Kolędniczkowie — Boży diaczkowie.
Lasy stare, pamiętające dawną swobodę, witały radosnymi echami te pieśni, których nie słyszały przez cały czas niewoli, przez pół wieku. Wracała kolęda z tamtego świata, pytała w imieniu Ojców:
Cóż tam porabia nasza warstwa sławna?
Czy wiara taka jak starodawna?
Czyli w kościołach modlą się szczerze?
Czyli się kłonią Tajnej Wieczerzy?
Czy dzierżą mocno starowieku wiarę,
Prawdę swobodną, jak ojce stare?
Kolęda znalazła wszystko po staremu. Nie zgasła jeszcze stara prawda. Starzy ludzie witali kolędę ze łzami w oczach. Gdy pod oknami zagrały skrzypki i trembity, gdy zadzwonił dzwoneczek kierownika kolędy, gdy młode głosy huknęły: „Czy śpisz czy czuwasz gospodareczku?“ Odpowiadano z chaty gromko: „Prosimy, prosimy, panowie kolędniczkowie“.
Kolędnicy rzędem stawali pod oknami, podnosząc ogromne topory jak wojownicy starowieku. W chacie zaś dzieci w radosnym przestrachu pchały się do okna, niepewne, czy może gdzieś w tłumie kolędników nie ukryły się janheły skrzydlate, czy z tyłu za trembitarzami nie kroczy sam święty Mikołaj. Widziały, jak wśród świateł czerwieniły się stroje kolędników, jak błyskały topory w tańcu, jak na śniegu kotłował pląs. Stary Matarha, z wąsami jak dwie równe białe a długie wiechy, był starszym bratem kolędy. Trzymał krzyż owinięty w przędziwo, uśmiechnięty uroczyście stał nieporuszenie. Obok niego kierownik kolędy, Foka z rodu Szumejów, ubrany świetnie, cały błyszczący miedzią, z dwoma pistoletami ciężkimi jak armaty, z czterema prochownicami. To dzwonił dzwonkiem, to skinieniem kierował pląsy, to zaśpiewał kolędy. Potem skakała Koza — czyli kolędnik przebrany za kozę, potem drugi przebrany za konia wierzgał i rżał hardo podrzucając głowę, co chwila Michonosza, który miał zbierać i pieniądze i dary, wywijał workiem. Skrzypek ciął skoczną melodię pląsu i kruhleka i sam wyginał się jak ta melodia. W oddali stali trembitarze i co chwila odzywały się trembity potężnie a słodko. Z małej zagrody głos trembity obwieszczał światu powrót kolędy. Każdy kolędnik uzbrojony był w pistolety i po trembicie rozlegały się strzały, tak że dym gęsty osnuł kolędników niby mgła górska. Wreszcie za przewodem Foki szła pieśń — kolęda podokienna, bardzo powoli, poważnie i równo. Potem kudłaci, białowłosi starcy pląsali z toporami, przysiadali i okręcali się dziarsko jak niegdyś za dawnych lat. Młodzieńcy pląsali po starcach. Wszyscy szczęśliwi, jakby świat znów się w ręce Boże dostał, jakby się na nowo narodził. W końcu kolędnicy zdobywali chatę, wchodzili hurmą do chaty i zasiadali za stół. To wesoło płynął obrzęd, to uroczyście. Dzieci do końca życia nie zapomniały powrotu kolędy.
Za czasów młodości Foki nie tak wygodnie chodzono jak dzisiaj, kiedy po jednej gminie kilka partii kolędników się kręci, a wówczas przez osiem dni dobrze nogi trzeba było wyciągać, by przelecieć cztery albo nawet pięć gmin, co były odległe od siebie. Nieraz już od jednej chaty do drugiej był marsz potężny, a gdy śniegi zapadły po pas, i trud nie lada. Czasami, gdy mało było czasu, spraszano ludzi do jednej chaty, i od tej pory nie wszystkim naraz śpiewają kolędy, kolędują każdemu w chacie osobno stosowną pieśń, choćby najmniejszemu dziecku, a o umarłych nigdy nie zapominają.
Tak w najdalsze zakątki puszczowe nieśli wieść radosną i słowo Boże. Po ośmiu dniach wracali, skąd wyszli, to jest na Jasienowo na rozples, czyli odpląsanie, tym tańcem kończyli kolędę.
Także dzisiejsi ludzie chlubią się, że jako kolędnicy nie śpią przez osiem dni, bo nieustannie sławią Chrystusa tańcem, pieśnią i przyjacielskim obcowaniem z ludźmi. Alboż to prawda? Jaki taki słabeusz-kolędnik zaledwie jedną albo dwie noce przetańczył, zaledwie podreptał od jednej chaty do drugiej, co teraz i tak nie bardzo daleko, a już trzepnie się byle gdzie, chrapie potężnie albo co najmniej drzemie i nosem o stół uderza i znów drzemie. Nie taki naród jak niegdyś. Jedno trzeba przyznać, że nasi kolędnicy nie tak chodzą jak ci kościelni, gdzieś tam na dołach, co chociaż nawet wyuczeni dobrze, wyklepią prędko swoje, jakby cepem, byle tylko parę złotych na kościół wydostać, i już lecą dalej. Nie, chrześcijańska wiara nie wynudzonych pieniędzy potrzebuje! Potrzebna jest ochota udała, chce porwać, zachwycić, zyskać sławę. Po miastach uczeni i światli ludzie chodzą do teatru, cieszą się przedstawieniami. U nas na kolędę cały teatr przychodzi do chaty. Ale nie wiadomo jeszcze, jak będzie grać, jak długo w chacie kolędnicy pobędą. Wszystko zależy od tego, jak się ich przyjmie, jak się z gospodarzami zaprzyjaźnią. Po chrześcijańsku, to tak właśnie: każdemu inaczej życzenia złożyć, inaczej pląsać, inne powieści powiastować, inne żarty wymyślać, a jak trzeba, błazeństwa płatać. Ale ze wszystkimi zaprzyjaźnić się! Tacy to kolędnicy prawdziwi!
Aby wskrzesić kolędę, Foka wydobywał, skąd mógł, stare pieśni, chadzał do innych kierowników kolędy. Razem przypominali i powtarzali stare pieśni. Chadzał też do starego diaka w Krzyworówni Kropiwnickiego, który niejednemu udzielił tajemnych nauk o tamtym świecie, i uczył także chętnie kolęd, gdy kto chciał się nauczyć. Foka słuchał także wędrowców, co zatrzymywali się na noc w jego chacie, niektóre zaś pieśni wyczytywał z jakichś książek. A może żadnego kazania chrześcijanie górscy nie słuchali tak nabożnie, jak kolędy Foki, gdy z uśmiechem zaśpiewywał rozmowę Hospoda ze świętym Nykołą:
A u naszego gazdy i pana,
U pobratyma brata Iwana,
Kiedrowe dwory, cisowe stoły.
Raduj się ziemio! Syn się narodził! Raduj się!
Sam Hospod siedzi u świętej Wieczerzy,
A po zastolu święci, anioły,
A nie ma li tylko świątka Nykoły. —
Posłuż mi gazdo! — sam Hospod zawoła —
Niech wraz się zjawi świątek Nykoła! —
I za godzinę Nykoła bieży,
Jasna korona na jego skroni,
A miecz ognisty w prawicy dzierży,
Wiedzie wiosenkę, a zimkę goni.
Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!
Rzecze doń Hospod tak spoza stołu:
— Gdzieżeś to bawił święty Nykoło?! —
— Przebacz mi, Panie, zawsze tak bawię,
Byłem na morzach, hen na przeprawie.
Siedemset duszek jam wiózł przez tonie,
Żadnej duszyczki nigdy nie ronię.
Lecz skądś wichrowie bujni wychyną,
Zwichną mi cichy korab w głębinę
I dwie duszyczki morze zabierze:
Jedną, bo nie przyjęła do domu
biedaka, skąpiąc jadła, odzieży,
nie przysporzyła dobra nikomu.
Druga duszyczka, ta miała za nic
Macierz i ojca, waży się ganić.
I tę duszyczkę morza zabrały.
I już nad nimi zamkną się wały.
Nurkiem po trzykroć w głębię się ważę,
Fale po trzykroć przeciwią się wraże,
Alem je w końcu wyłowił ze dna
I nie przepadła dusza ni jedna.
Siedemset duszek jam przewiózł przez tonie,
Żadnej duszyczki jam nie uronił.
Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!
Przykro powiedzieć, że taka pieśń na papierze położona, a choćby odczytana głośno, wytrajkotana równiutko, tak jakoś smutnie wygląda, jakby ją w trumnie nowiutkiej na sen wieczny ułożyli, a diak w pośpiechu wieczną pamięć wybehekał. Pieśń Fokowa szła powoli, nie śpieszyła się. Rozsnuwała się wokoło, mówiła do każdego, pytała każdego. Bo Foka nie tylko każdą zwrotkę obwieszczał, nawet każde słowo wyrażał dobitnie i patrzył w oczy jednemu za drugim, a dopiero po każdej zwrotce naprzód kolędnicy, a potem nieraz wszyscy w chacie odpowiadali powtarzając chórem wyraźnie refren: „Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!“
Tak, nie śpiesząc się wcale, śpiewając godzinami, odśpiewali każdemu z obecnych, nie omijając nikogo, długie kolędy. Każdemu inną, stosowną dla każdego: inną dla gazdy, inną dla gazdyni, inną dla chłopca, inną dla dziewczyny, inną dla dzieci i wreszcie kolędy dla zmarłych, co zaproszeni na Wieczór Święty, choć niewidzialni, słuchali gdzieś po kątach.
Znów odpoczywali, znów traktowano ich, a kolędnicy na przemian to certowali się, to przekąsywali i wypijali, skłonieni długim zapraszaniem.
Potem wstawali nagle. Foka rozpoczynał z pieśnią na ustach obrzęd szczególny, to jest taniec świąteczny nazwany pląsem, rześki, skoczny, zwrotny jakby młode kózki tańczyły. Rozpoczynał pieśń pytaniem:
Oj dobryj weczer do ceji chaty
Czy pozwołyte kozi skakaty?
Kolędnicy odpowiadali gromko:
Oj skaczi, skaczi, kozo neboho,
Nasijaw nasz pan pszenyci mnoho.
I wówczas naprzód starcy, co pamiętali dawny obyczaj, brali się za ręce po dwóch, to w skokach naprzód, to w nagłych zwrotach wstecz, to w przysiadach. Atakowali jednego po drugim obecnych, wzywając pieśnią, aby dał za pląs pieniądze na cerkiew. Lecz wkrótce młodzi pląsarze zmieniali starszych. Bo każdy z obecnych wiedział, nawet dziecko każde wiedziało, że ma to być próba wytrzymałości pląsarzy, czy długo i wytrwale potrafią tak skakać, przysiadać, pląsać i śpiewać równocześnie, na to, aby wydusić pieniądze. I każdy, choć trzymał pieniądze przygotowane w garści, starał się wytrzymać pląsarzy jak najdłużej. Cała chata śmiała się głośno, a niejeden z obecnych mówił: „Ho, ho, tak łatwo to nie ma, niech padają ze zmęczenia, niech zapracują na cerkiew Bożą!“ Foka nieustannie dzwonił dzwoneczkiem w rytm pląsu, a pląsarze już usta otwierali ze zmęczenia, już słaniali się w przysiadach, ale nadal skakali i przysiadali, i choć zadyszani śpiewali dopominając się o datek:
Ne choczesz daty, ne pidem z chaty!
I wreszcie oblegany przez nich osobnik, to przez jednych do oporu zachęcany, to znów przez drugich upominany, aby miał litość nad kolędnikami, rzucał pieniądze do dzwoneczka. Zaledwie chwilę odpoczęli pląsarze i znów oblegali pląsem kogoś innego, aż wyciągnęli pieniądze na cerkiew, tyle ile się dało. Zapracowali je ciężko.
Były jeszcze inne radości i zabawy. Na święta owe gazdowie więcej prochu wystrzelali — i to nie byle jakiego — bo gruboziarnistego węgierskiego, co zowie się banyas — niż ich przodkowie w słynnych wyprawach na Złotą Banię, kopalnię złota, czy w Kuckiej wojnie z wojskami cesarskimi. Strzelali nie tylko przed wejściem do chaty, także w chacie.
Nie było to z żadnej dzikości, ani — broń Boże — z pijaństwa, tylko z czystej radości świątecznej, a także z grzeczności, aby którejś chacie nie odmówić tej parady. A dlaczego? To zrozumieć trzeba.
W dawnych czasach, więcej niż dwieście lat temu, przodkowie pasterzy szukali sobie grackich przygód, zwad i czemuż by nie? — złota, i wreszcie wina węgierskiego czy innego, byleby było gęste jak oliwa, a nie rozwodnione. Za górami, gdzie Karpaty kończąc się pagórkami schodzą w równinę węgierską, stało na skale potężne zamczysko, obwarowane ponadto murami i zwodzonymi mostami. Tam była kopalnia złota i, jak się opowiada dotąd, mennica złotych pieniędzy. Stąd zamek ten nazwano u nas Złotą Banią, bo po węgiersku banya znaczy kopalnia. Zamek ten należał do wielkiej rodziny książąt Batorych, którzy zasłynęli w dziejach Węgier i w dziejach Polski. Jeden z nich był takim junakiem, że zagrażał samej Moskwie i strachu napędził jej białym carom. To było coś ponętnego dla przodków naszych pasterzy. W biały dzień pod dowództwem młodego watażka, który zwał się Dobosz, nie zwracając uwagi na armaty i kule, zdobyli twierdzę. Nie czyniąc krzywdy nikomu naładowali złota na konie, naśmiali się i wrócili w góry.
Jak tylko kolędnicy zaczęli wspominać, jak młodziutki pan Dobosz nakazał surowo swoim junakom, aby podczas napadu, broń Boże, nikogo nie zabić na zamku, na to, aby wyjść z honorem, i jak sam uśmiechając się odpędzał kule niby muchy, tak im się zrobiło na sercu, że jeden za drugim w chacie strzelali z wielkich pistoletów podobnych armatkom. I zaraz okna w chacie wylatywały.
Potem jeszcze wspominali, jak inni przodkowie napadli na miasto Kuty za to, że tam wojska cesarskie wraz z urzędnikami usadowiły się jak u siebie w domu. Nabudowali sobie tratew młodzi napastnicy, poprzebierali tratwy w skóry dzikich zwierząt i tak znienacka nalecieli rzeką wezbraną na miasto, że wojsko cesarskie poddało się. Nie zrobili krzywdy nikomu. Pili z Ormianami, napoili żołnierzy cesarskich, załadowali ich na tratwy i wywieźli na widły obu rzek. Tam ustanowili granicę: z tamtej strony pan cesarz apostolski ze swym wojskiem niech będzie! A z tej strony chrześcijanie swobodni na swojej Wierchowinie zielonej.
Wspominając to, znów strzelali kolędnicy i znów wylatywały szyby, tak że czasem wiatr połoniński wleciał do chaty, pląsał w chacie i niezgorzej pomagał śpiewać kolędnikom. Z takich radości, jeśli dobrze poszło, to znaczy, jeśli świętowano szczerze, czy to w chatach, czy w karczmach żydowskich, czy w pokojach pańskich, pozostało szyb niewiele. Tu załatano okna zapasowym szkłem, tam zalepiono je błonami z pęcherzy wolich, a gdzieniegdzie po prostu zapchano szmatami. Nie ma co ganić, poznać, że było święto, a święto musi kosztować. Po świętach czekali na zmiłowanie Boże i na wiosnę, aż który błoniarz czyli szklarz żydowski, zapraszany długo, zlitował się i przyszedł ze szkłem w góry.
Nabyli się w chacie, jak gdzie wypadło, czy to pół dnia, czy pół nocy, czy przez noc aż do rana. Czasem już naglili, upominali jeden drugiego, aby iść dalej, ale jeszcze i jeszcze zabawiali się wesoło. Wreszcie na znak berezy trembitarz wymykał się z chaty. Po chwili trembita ogłaszając koniec kolędy uroczyście a donośnie upominała, że inne chaty czekają. A kolędnicy, gdy już zaprzyjaźnili się z każdym, żegnali się z żalem, a wciąż zatrzymywani, nieustannie traktowani, sami jakby nie wiedzieli, czy mają iść, czy jeszcze zostać. Lecz już i skrzypek wykradł się z chaty, a skrzypce rozśpiewały się przenikliwie i skocznie z nadworu, już także i rogi wzywały do dalszego pochodu. Kolędnicy wysypywali się z chaty szumnie, a domownicy i goście wychodzili razem z nimi na dwór. Bo jeszcze na zakończenie wszyscy śpiewacy i pląsarze układali na śniegu przed chatą nagłowniki czyli kapelusze, jeden na drugi, w stromy stos, tak iż wyglądały jak pień czyli ul starowieczny. Wokół takiego ula z samych nagłowników tańczyli taniec zwany kruhlek, wirowy, chyży a lekki, tak jak młode pszczółki na wiosnę, gdy odkryją sączę na kwiatach. Tańczyli właśnie na pomyślność uli, rojów i miodu. Kończyli pieśń i całą kolędę zwrotką:
Oj koby sy wam bżoły roiły.
Zabierali kapelusze i jeden za drugim jak gęsi mknęli za skrzypkiem po wąziutkim płaju wyżłobionym w śniegu. Na końcu szeregu bereza dzwonił dzwonkiem co chwila. Z daleka i z bliska lasy odpowiadały skrzypkom i dzwonkowi. Jeszcze raz, tańcząc na wąskim płaju, posyłali pozdrowienia gościnnej chacie śpiewając:
Oj koby sy wam bżoły roiły.
I już z innych chat porozrzucanych daleko słuchano: kolędnicy idą, idą już!
Cóż tu powiedzieć o kruhleku i o tych życzeniach? Nie mówi się o tym, ale każdy wie, że to po prostu czary za pomocą tańca. Nie dziwota przeto że księża, co młodsi i co uczeńsi, rozpoznając w tym pogaństwo, po prostu obrzęd magiczny — jak mówili — czasem otwarcie ganili, częściej napomykali to ważko, to na ucho delikatnie, że co najmniej w okresie chrześcijańskiej otwartej i przyludnej kolędy, nie należy uciekać się do czarów. I stąd poszło od pewnego czasu, że kolędnicy, może na to, aby od razu uprzedzić nagany, już na samym początku kolędy, gdy biorą od księdza krzyż i skarbonkę, wirują na cerkiewnym podwórzu ów taniec pszczeli nasamprzód wokół księdza, składając w ten sposób życzenia jemu pierwszemu. Biedny ksiądz, cóż ma robić? Stoi nieruchomo sam jak ul czy pień. Kto wie, może coś w nim brzęczy w środku, może jaka taka gniewna pszczółka rada by ciąć w ucho tego czy owego kolędnika. Ale twarze kolędników roześmiane jaśnieją. Jak tu ciąć, jak ganić? Ksiądz uśmiecha się spokojnie, czasem słucha pieśni, częściej nie słucha, bo lubią zaczynać kolędę zwrotkami swawolnymi.
Tak czy inaczej kolęda była chrześcijańska. Zaczynali przed cerkwią i od księdza, a był przed nimi otwarty cały świat. Chodzili do wszystkich, bratali się z wszystkimi, nie tylko ze swoimi, nie tylko z gazdami i pasterzami. Chodzili także do młodego dziedzica, co niedawno zamieszkał nad Rzeką i do końca życia pozostał w górach. Matka dziedzica, mówiono, że księżna, była z tych, co tylko raz na rok, około Nowego Roku, przemówią kilka słów do chrześcijanina, i spoglądała na kolędników z góry, jakby wdrapała się na sam czubek dachu. Ale sam młody pan, choć milczek, tak mrugał oczyma, jakoś po ludzku. Od razu było widać, że kolęda bierze go za serce, że to chrześcijanin, nie pan tylko. Potem ściskał ręce kolędnikom, a choć niektórzy mówili, że skąpy czy raczej rachunkowy, tak darzył kolędników, że byli w kłopocie, jak unieść to wszystko.
Chodzili także do Żydów, i Żydzi byli bardzo radzi. Zapominali o swojej powadze, porzucali smutne i kwaśne miny, przepijali do starszego brata, przepijali do sławnego berezy Foki. Po chrześcijańsku się radowali, dziękowali za życzenia. Dziękowali za pląsy, hurmą klaskali w dłonie podczas pląsania, prosili jeszcze o tę czy o tamtą kolędę. Stary Ajzyk z siwą brodą i z długimi pejsami, mocny, poważny i surowy jak sam święty Eliasz, także popijał i smakował pieśń jakby wino. Uśmiechał się życzliwie, czasem cmoknął z zadowolenia i grube banknoty do dzwoneczka rzucał na cerkiew. A młody pleczasty Abrumcio, czarnooki, z kruczymi włosami, z pozakręcanymi pejsami, chwytał za bardę, a wywijając nią potężnie, szczerze, z oddaniem, po chrześcijańsku, pląsał wraz z kolędnikami. Radosna, piękna była kolęda także u Żydów-pobratymów.
Niektórzy zaczęli już wtedy pomrukiwać na to, jako że powiadali, Żydowie to „wiara nie nasza“, bo wciąż niektórzy księża pomrukiwali pod nosem także na samą kolędę, że prawdę mówiąc — pogańska. Tylko na Krzyworówni staruszek ksiądz kanonik Buraczyński, co dobrze znał i rozumiał górskich ludzi, za to ich nigdy nie ganił. Przeto Foka nie słuchał nagan. Mało dbał o nie. Powiadał, że jeśli na Święty Wieczór z pierwowieku jednamy się z wszelkim dychaniem, ze wszystkim, co żyje, to przede wszystkim z ludźmi, z sąsiadami, z pobratymami. Tak jest po chrześcijańsku, a nie to, co któryś tam urzędnik kościelny sobie wybębni i wybeheka. I dalej chodził do wszystkich — także do Żydów — z radosną wieścią, z kolędą i pląsem, jak długo był berezą, a potem starszym bratem.
Nie tylko do sąsiadów poszliby, do bogatych i do nędzarzy, do wszystkich pałaców, dworów, gospod, chat, karczm i bud! Do Cyganów także, choć są tacy, co uparli się, że Cyganie nie od matki Ewy pochodzą, tylko od diablicy, przeto nie mają pępka, wcale nie mają duszy. Ale niech będzie! Pójdą do każdego, kto zechce skosztować kolędy. A do samego czorta? Ha? Czemuż by nie?! Na ten wypadek, żeby ich chwileczkę posłuchał, choćby przez okno, to by mu dali radę pieśnią, tańcem, wesołością, przyjaźnią. Czort smutny, od pierwowieku napycha się samym smutkiem, tak suchym jak stara szczecina świńska. Bez kropli wody, bez kropli wina! I z tego zły. Któż by nie był zły?
Pójdziemy z kolędą do wszystkich — powiadał Foka — samo Dzieciątko święte posłało nam taką ustanowę radosną, trzeba ją piastować, trzeba niebiosom dziękować za nią.
Taki był powrót kolędy. I tak się do dziś dnia ją odprawia. Nikt się u nas przez to nie wywyższa ponad innych. Przeciwnie, wiadomo nam — i cały świat o nas to powiada — żeśmy ugrzęźli w dawności jakiejś obrosłej mchem, w obyczaju przestarzałym. Niech i tak będzie! Przyjdą do nas jeszcze! Wspomną, że pastuchy pierwsi do Dzieciątka przybiegli, i na zawsze przy Nim pozostali.
Czas górski, co tak potężnie i powoli się toczy, a niekiedy tak szczodrze rozsieje radość, uroczystość barwną, inne jeszcze skarby kryje, nieosiągalne dla oka.
Gdy wędrowiec przyjedzie w sierpniowe przedpołudnie nad Czeremosz, na Krzyworównię lub Jasienowo w taki dzień jasny, jakie tam tylko bywają, wtedy to woda tak iskrzy się i świeci, że każdą kroplinę okiem oddzielnie można odróżnić, wtedy na drzewach gałązki, liście, igliwia i szyszki tak nasycone są światłem, że każde z osobna odcina się od błękitu. A chociaż korzenie drzew zakryte, chociaż cały świat tych bujnych korzeni łąkowych gnieździ się w ziemi, jednak w dniu takim myśli się jakoś: gdyby je odkryć, odsłonić, gdyby i do nich dotarło światło... Wniknęłoby w każdą miotełkę, w każdą nitkę korzenia. W dniu takim uwierzyć można, że cały świat z tkaniny świetlnej usnuty. Że wszędzie światło kojarzy się z światłem i rodzi światło. Że nie ma rzeczy, której nie można by samym okiem pojąć. Może nawet przejście do śmierci nieodwołalne i niepojęte, gdy je potężniej światłem nasycisz, w tak przejrzystą grę kroplin się rozsieje jak tonie Czeremoszu.
Ale gdy noc głęboka zatopi Jasienowo, a ponad szczytami z przepaści nieba zadrgają przeraźliwie samotne tętna świetlne, a inne światełka coraz lżejsze, coraz znikomsze pyłami toną w czarnych bezdnach, przeczuwa się wtedy, że są moce potężniejsze od światła. Samotne promienie ślizgają się po nich, nie przesiąkną ich nigdy.
W życiu ludzi ponad obcowanie i pracę, ponad świętowanie i radość, ponad towarzyskość wszelką, starsza i mocniejsza jest samotność.
Kto by raczył natężyć słuch, zastanowić się nad rzeczą tą, tak nieważną dla dzisiejszego świata, i nad tym, że skłonność do serdeczności, do wielkich darów serca, a także do uwielbiania, do kultu, do świętowań, rodzi się w samotności — temu wysączy się z piersi Wierchowiny, jak zwierzenie nieoczekiwane, źródło prastare, ciche, ciągle żywe.
W zamierzchłych czasach wieszczowie, nauczyciele ludzkości, poznali sami tę moc światowładną i ludziom odkryli nowy świat, chociaż przez to ani o włos nie zmienili swych zajęć. To wszystko teraz pozakrywane warstwami licznymi. A może przecież jeszcze te same tętna źródlane drgają?
W samotności pustelnika-pastucha, czuwającego na pustkowiu pośród burzy gromowej, co świat zalewa to powodzią światła, to czarności. W samotności myśliwca i zbiega, w czasie zawieruchy śnieżnej rozszarpującej szałas, zasypującej go lawiną śniegu. W samotności wędrowca pośród milczących lasów, których szept każdy napełnia drżeniem, każdy szum unicestwia człowieka. W samotności rodziny zdanej tylko na siebie, gdzieś w pustkowiu górskim, skąd żaden krzyk, żadne wołanie o pomoc nie dotrze do ludzi.
O samotności samej mało kto zdoła opowiedzieć. I komu to przyjdzie do głowy, gdy ona to właśnie nieubłaganie pędzi człowieka ku towarzystwu, ku miłości, albo ku wspólnej pracy i zabawie, jakby na to, by o niej samej zapomnieć.
Biała nieskalanie ścieżka, wijąca się wśród zasp śnieżnych grzbietem połoniny — ku samotnej zymarce. Głos niewidzialnej fłojery, tęsknie wzywający z głębi puszczy. Takie chyba obrazy samotności pozostają?
Bo tymczasem powoli „zaludnia“ się każda samotność. Człek długo samotny, w wielkim świecie chmur, szczytów, lasów, wód i traw szuka towarzystwa, szuka pobratymstwa. Czasem nie szukając znajduje. Wynurza mu się zewsząd inny świat, podziemny, świat widzeń, zapytań, zagadek i znaków. Uczy się nauki niezwyczajnej. Każdy szept, każdy gwar nabiera znaczenia niewymiernego. Tam, gdzie milczy puszcza stara i czeka, gdzie połonina bezkreśna w świetle miesięcznym się roztapia, tam, może wśród ziół i korzonków, czekają na grzeczne słowa, na jakąś bardzo trudną „przemówkę“, na znak tylko świadomym znany, pobratymkowie życzliwi?
Leśne źródła, rodzące się w mrokach, szepcą, wzdychają. Wierchowe potoki w szuwarach ględzą, szczebiocą słodko jak dzieci wodne, albo igrają sobie, dzwonią po skałach. Inne po junacku grzmią, uderzają. Dolinami radują się wody przestrzenią, prądem tanecznym. Łączą się, cieszą z pobratymstwa słobodnych strug, sejmują rady wodne, głoszą napomnienia ważkie, niosą dalej przypowieści i nauki wód górskich. Już lada chwila głosy ucieleśnią się w postacie, dotąd nigdy nie widziane. Czasem już w drzemocie wprost u wrót serca zakwilą ptaszyną wieszczą, szumami nadzieję nawieją. Przygrywają, przyśpiewują, pocieszają śpiącego samotnika.
Bo tam gdzieś także z młak syczących czy powleczonych zielonymi krostami rumowisk skalnych, albo pośród wyrw, z plątaniny wiatrołomów korzeniastych — tak pouczają „przemówki“ — to wychylają się, wyzierają nieznacznie, to okiem łypną i znów przyczają się, czyhając na jakieś nieostrożne słowo, warują, czekając na podszczucie czyjeś, moce upiorne. Psotne, śmiechliwe, albo straszne upiorzyska z wyżartymi licami, ze zwisającymi z tyłu kiszkami, niosące choroby, cierpienia, szał i śmierć. Nieraz straszniejsze od tych wrogów słobody, co to skądś przynoszą w góry ucisk, krew i biedę. Może z tego samego rodu biedowatego?
A także gdzieś pod wierchami w Czarnohorze, w najgłębszych ustroniach gór, spoczywają po królewsku, w potajnikach baszt i wieżyc, w komorach i łożach, wykutych przez olbrzymów, olbrzymy orle — potęgi groźne lecz wspaniałe, czasem nawet jak gdyby łaskawe. Moce watrookie, chmuroskrzydłe, gromodzwonne. Spoczywają — do czasu. Z okienek skalnych baszt, z ganeczków, z narożnic wiszących nad przepaścią, błysną czasem ogniste oczy, zadudni pomruk odległy.
Małomówny i milczący człowiek słyszy rozmowy przeróżne, o jakich w życiu nie śnił. Taki, co mało bywał po świecie między ludźmi, tu w samotności nabywa manier układnych. Najtroskliwiej pilnuje modlitwy i obyczaju, strzeże się, by nie wyrzekł w ciszy bezludnej słowa brzydkiego, słowa nie w czas, by ruchem niesfornym, a może nawet myślą nie zbudził, nie spłoszył „czegoś“.
Czasem taki, co niewiele dbał o dziewczęta, gdy siedząc tak sam miesiącami zacznie tęsknić za którą, może jakimś jednym westchnieniem lub krzykiem tęsknym wywołać zwiewną marę ptasią, skrzydlatą, ze światła zielonego utkaną Niaukę, nieziemską oblubienicę, co mu ten świat cały ukaże pospolitym i nudnym, i wiedzie go czule — poprzez dno przepaści — ku zaświatom.
Ale też, gdy z czasem nabrzmiały pożądaniem pozwala żądzom toczyć serce, wyzwie tym chciwą pieszczot, nienasyconą groźną kochankę puszczową Leśną — piękną, lecz z wnętrzem z tyłu otwartym — od której nawet, gdy wróci między ludzi, chyba śmierć go wybawi.
Nawet spokojny, zgodliwy, nie szarpany żądzami człek też wystawiony na napaście, na nasłania wrogie, chodzi z lękiem, jakby z cieniem, gotów do odparcia napadu nagłego, przygotowanego chytrze, niechybnie niszczycielskiego. Uczy się niezmiernej ostrożności. Wilk jakiś mignie koło chaty. Śladu nie zostawi. Czyż to wilk? Gwiazda taka jasna pojawi się, jakiej dotąd nie widział. Alboż to gwiazda? Wiatr gna z całym wojskiem wyjących bied, rozwścieczonych czortów i czorcików, hulających w psotnych podskokach wśród przekornych świstów i pisków. To nie zwyczajny wiatr.
Oblężony przez grozę i pokusy pustkowia, niejeden człek sam staje się wojownikiem, zatarasowuje się i obwarowuje, przepędza pokusy i widma słowami, znakami, środkami tajemnymi, albo nawet wyzywa groźne moce. I czasem — jak to na wojnie — ulega im, do czasu lub na zawsze.
W dzisiejsze czasy gdzież znaleźć między ludźmi takiego mocarza „przemównika“, chmurnika czy gromowego poczynacza, który by stanął mocom groźnym do oczu, równy albo mocniejszy potęgą tajemną, który by bronił innych ludzi, chudobę i pasznicę od nich? Można chyba się z nimi sprzymierzyć za cenę kto wie jaką albo po prostu poddać się im bez sławy. Zwyczajny człek myśli: najlepiej przykucnąć przy ziemi jak trawa, nie pchać się między mocnych, postawić sobie zastawy z przemówek, ochrony z krzyży i ziół. Siedzieć tak cicho, aż przegalopują gdzieś sobie mocarze:
Cesarz gromowy, wichrowi królowie sępoludów z groźnymi zastępami, z pobratymami swoimi, z dziatwą swą niesamowitą, duchy powodzi, królowie wodni i inni.
Gdy wichry i huragany roztętnią się dziką jazdą, gdy gromy rozdzierają niebo, a grady sypią, taki samotny, choćby i zwyczajny człek, co zawczasu zaopatrzył się w „przemówki“, w wodę nie nadpoczynaną z dziewięciu źródeł czarodziejskich, dobrze zmieszaną i zaklętą, przygotowywał się na Święty Wieczór i na gromowe święta, a żadnego z dwunastu świąt gromowych nie naruszył, lecz świętował je jak przepisane: pościł bez chleba i wody, na ten czas oniemiał, słowem nie odzywał się do nikogo, nawet do chudoby ani do drzewa, nawet strzegł się, by nie splunąć, nago chodząc czynił kroki czarowne i zastawy, i wymawiał zaklęcia i prośby — taki to spokojnie zniesie niejedną burzę, co obcemu przybyszowi na całe życie pamiętna.
Człek taki, co chce mieć ochronę czy władzę czarodziejską, gdy co dnia przed świtem zbiera wodę z dziewięciu źródeł, czyni to zawsze samotnie, nie widziany przez nikogo. Stoi długo przed każdym źródłem, słucha jego mowy, kłania się każdemu źródłu w lesie czy na połoninie. Gdy zaczerpnie wody, szeptem dziękuje źródłu, czci i prosi wodę starymi przemówkami: „Wodo, Wodyczko! Święta Jordanyczko! Najstarsza caryczko! Umywasz brzegi, korzenie, białe kamienie, gasisz płomienie! Umyj mnie od grzechu, od złego, od zmazy! Jakaś Ty czysta, jakaś Ty święta, spraw bym był taki!“
Naprzód osobno zbiera wodę dla przemówek, a potem osobno myje ręce i twarz. Gdy wraca do chaty czy do koliby, kłania się dymowi z watry. Do gaszenia węgli w wodzie, do wszelkiego okadzania, do przemówek z ogniem musi przygotować prastarym sposobem przez potarcie drewienek — watrę żywą.
I wtedy już może zaczynać „przemawianie“. Przemówka może rozwinąć swe skrzydła. Woda żywa, watra żywa i słowo żywe, widzące. Jaki poczynacz, takie i poczynanie. Jeden fruwa jak wróbelek i ćwierka, drugi jak wrona lecąc pokrakuje i stracha się, a gdzieniektóry wzlatuje od razu pewnie, hardo, jak orzeł czarnohorski okiem orlim przenika i wyzywa.
Ludzie starowieku upatrywali wszędzie w świecie walkę ciągłą a nieubłaganą, dzielili świat na dwa obozy, wrogów i druhów. Spośród wszystkich dobroczyńców, pobratymów samotnego człowieka, najpotężniejsze jest Słoneczko. Daje przeciwwagę wszystkim z ciemności zrodzonym napaściom, przepędza czary i groźby nieuchwytne. Gazduje ponad wszystkim, płodzi, żywi i uzdrawia.
Wiele słów wdzięcznych je sławi: „Prawedne Soneczko“.
Praojciec i piastun rodów ludzkich,
Słoneczko — Hospod — ognisty.
Jemu, Leliowi świętemu codziennie należy się modlitwa radosna a pokorna, zawsze w samotności na kolanach odprawiana, z obliczem ku słońcu zwróconym.
„Lelio-Słoneczko! zapaszne, prawe! dojrzyjcie mnie grzesznego!“ I tak potężne, wschodzące Słoneczko odpowiada dzieciom swoim:
A jak ja wyjdę cicho — cichutko.
A gdy ja wzejdę rano — raniutko.
W niedzielkę świętą rankiem wypłynę —
To uraduje się moim zorzom
Zwierka i ptaszka i rybka w morzu —
Rade mi zioła i łąki zielne,
Rade mi wierchy, wierchy kościelne.
Na ziemiach wszystkich cerkwie — kościoły,
W niebiesiech wszystkie moce — anioły
Wzniosą się śpiewne — dzwony cerkiewne,
Cerkiewne bramy rozerwą się same.
Same w ołtarzach świece rozjarzą,
Same się święte służby odprawią,
Zdrowiem obdarzą — od złego zbawią.
Żywą watrą niebieską leczy świat cały gazda światowy. Jest wzorem dla gazdy, wzorem potęgi pracy, szczodrości i grzeczności, wzorem dla wojownika — niezachwiany, zawsze zwycięski. Dzień narodzenia jego czczą ludzie kolędą. I niedziela święta, to także święto słonkowe. Od Słoneczka Bożego, to jedno życie dane, a także jedna śmierć. U kolebki człowieka dwunastu wysłańców, sądków anielskich, odgadło wyroki i orzekło, czym ma być. Wieszczun nietlenny wiedział to od razu, a mądry sąsiad czasem zmiarkował z zachowania się dziecka.
Człowiek taki, co siedziałby w mroku w pustkowiach bez światła, bez mycia się, bez modlitw i bez świętowań, niechybnie wpadnie w moc sług czartowskich, zdziczeje, a potem ucieka w wiecznym strachu, zęby szczerzy jak zwierz goniony.
Lecz taki, co przebywa szkołę samotności, co przebył praktyki i wtajemniczenia, co słyszał głosy, a przełamał strach, przejdzie przez puszcze spokojnie, tygodniami sam będzie szedł nieznanym pustkowiem bez lęku, choć wtedy nieraz już sam „ten“ do niego się bierze.
Czasem o północy w smerekę się schowa i rośnie ku niebu przepotężny, rogaty, wyszczerzony. A czasem na połoninie, gdzie już jasno i wesoło, takie coś pokrzywione i karłowate się zjawi — niby drzewko — widać kto to. A niech sobie bachory biesowe straszy! „On“ tylko takie migi pokazuje, ani wielki ani mały jest. Czort, to ułuda. On — nijaki. A chce znijaczyć świat. Chce, byś się pomiął i skurczył ze strachu do samej ziemi. A kto to rozpozna, temu bies — choćby jak sobie sadził się, rósł i nadymał pod niebo — śmieszny. „Z drogi precz! Sczeźnij Bido!“ Otwarty przed człowiekiem świat — słobodny, przestronny.
Niejeden z tych ludzi tak jak modlitwy odmawia i śpiewa, hymny śpiewałby i akafisty wzniosłe układałby o samotności, gdyby sobie mógł uświadomić wszystko. Bez samotności nie ma słobody prawdziwej. W natłoku ciągłym ani wielkiej miłości do człowieka ani radości z ludzi nie ma. I człowiek sam nie tylko nie wie, czym jest, nie wie prawie, że jest. W samotności zymarki czy szałasu i o użyteczności niewiele się myśli. Bylebyś tylko miał trochę mąki i baraboli na placki do mleka i krztynę tytoniu. A jak się zdarzy, że nie przyniosą na czas, to Bogu i owieczkom i za syrek dzięki. Robisz swoje z ochotą, bo co by za pohana to dusza była gadzinowa, co zaniedbałaby chudobę, co cię karmi. Toć i pies pilnuje swego. Chociażeś i najmita, nie zginasz się przed nikim, prostyś jak kiedra wiecznie zielona — górska detyna. Żyjesz z tym światem wielkim naokoło, światem puszcz, gór i chmur. A w jego obliczu każdy pokorny! Bo nie znijaczy on nikogo, ani nie skapłoni słobodnego chrześcijanina. Nie zmusza cię być niewolnikiem, rabem zmiętoszonym, ani nie robi cię niuńką kwękającą, taką, co nie wie co czarne, a co białe. Choćbyś jaki malutki, wyprostujesz się do nieba. Jesteś taki, a nie inny. Wyraźnie widzisz to i wiesz. Jeśliś się ustrzegł od pokus puszczowych, jeśliś przemógł je w końcu, przyjaźń i grzeczność słonkowa dla ludzi, dla stworzenia wszelkiego świeci ci w sercu, grzeje cię, nadzieją grają niebiosa, połoniny złote, lasy i wody. Wiara stara kołysze cię jak matka.
Gdyście spotkali kiedy na połoninach takich właśnie słobodnych duszą, łagodnych pastuchów, co od nikogo nie żądają i nie oczekują niczego, od razu rzeźwość i cisza otuliła wasze dusze. Ludzie ci cieszą się każdym spotkaniem. Co radosne — cieszy ich, co smutne — wzrusza szczerze. Mimo woli opowieść beztroska sama wam z ust wypłynie. A im biedniejszy człek taki, tym szerzej otwarte ma serce i uszy. Nic im nie zagraża, nic nie pobudza do zawiści, zawsze współradować i współsmucić się gotowi.
Tak to w całym życiu pokoleń i rodów wszystko zależy od potęg wielkich, od ich życzliwości lub wrogości, a ubezpieczone jest lub zagrożone przez zdarzenia i oznaki na pozór błahe i nieznane. Te bowiem moce wszystkie, chociaż na co dzień zapamiętale milczą, chociaż chowają się skrzętnie przed okiem człowieka, mają wszędzie — wśród zwierząt, wśród roślin, a także wśród ludzi — swe służki, swych szpiegów, krewniaków i dzieci. A wszystko, jakże niepozorne nieraz i nikłe! Nieoczekiwane pokrewieństwa, związki, sploty i wspólnoty! Moce różne sprzymierzone ze sobą dziwnie i nieoczekiwanie. Często łączy je nazwa lub podobieństwo nazwy. Słuchaj tylko, odgaduj!
W większych skupieniach ludzkich powstaje pewien habitus bezpieczeństwa i kontroli. Jakby jakaś potężna tama. O nią rozbijają swe wały spienione gdzieś daleko poza człowiekiem szalejące burze. Ta zapora nie umocowuje się w duszach ludzi górskich. To uczucie bezpieczeństwa nie może się w nich zadomowić. Widzą ciągle jakby z bezkresu płynące fale ciemne, całe ich hufce, legiony istot, bądź groźnych, bądź przyjaznych, ale zawsze potężnych i tajemniczych.
Człowiek, co odbył szkołę samotności, nie tylko uczłowiecza potęgi, upiory i choroby, także ludziom, nieznanym duszom ludzkim daje znaczenie ważkie, tajemnicze. Gdy dostaje się między ludzi, ma już i na ludzi inne oko. Taki, co bronił się od różnych mocy ciemnych lub zmuszał je życzeniami, przemówkami, znakami, praktykami, i wobec ludzi będzie je stosować. Dla mieszkańca samotnej kiczery czy połoniny obcy człowiek i przybysz bardziej dziwny i niezwykły niż dla ludzi miejskich lub nawet wiejskich. To bardziej miły i godny serdeczności, gościnności niezwykłej, to znów bardziej podejrzany i groźny. Żaden rys nieznany, żadne spojrzenie nie uchodzi uwadze samotnika. O wszystkim rozmyśla, czasem także głośno rozprawia z najbliższymi sobie. Nieznaczna, niezrozumiała przykrość, czy może tylko dziwaczność długo pozostaje w pamięci. Gdy zaś potem zjawi się choroba czy nieduha, smutek czy nawiedzenie, przypomina sobie różne spojrzenia. Rozważa, które było badawcze, ostre, nieżyczliwe. Wie, że to boła — nasłana, choć nie jest jeszcze pewny, kto ją nasłał. Wtedy trzeba odwrócić te nasłania przez zaklęcia lub czary. Trzeba znaleźć przemówników dobrych i życzliwych albo, jeśli nie można inaczej, usposobić dobrze i tamtych najętych czy jakoś podmówionych przez wrogów. Najlepiej samemu posiąść właściwości czarowne, samemu przepędzać nasłania.
Wśród tylu chat porozrzucanych po górach niejedna chlubiła się poczynaczem lub przemównikiem świetnym. Przemównik, wypędzając nasłania z ciała chorego, odgaduje: „Czyś z czarnych oczu, oczu ponurych? Czy z wytrzeszczonych oczu, wyłupiastych? Czy z oczu przenikliwych, oczu złośliwych, czy z oczu kaprawych, oczu łzawych — ty boło durna! Ja cię wyzywam! Ja cię wyklinam!“
Ten, co zna poczynanie, może też posłać obertyn, odwrócić nasłane czary z taką siłą, że temu, co posłał, żyły pękają. Niektórzy ludzie posiadają dary czarowne od urodzenia i sami nieraz o tym nie wiedzą. Nieraz człowiek dowie się o tym nagle, niespodzianie, sam z przerażeniem doświadczy swej mocy. Inne właściwości można nabyć przez posty, przez wtajemniczenia i praktyki.
Uzyskiwanie i objawianie się sił czarownych otoczone jest wielką tajemnicą. O wielkich poczynaczach, takich co byli wieszczunami, tyle wiadomo, że długo wędrowali po puszczach, nypali po zaklętych komorach. Między poczynaczami są dobrzy, może święci ludzie, a są na pewno i czartowscy. Inny jest wieszczun, co zna przyszłość, co może samym spojrzeniem uzdrowić, a inny molfar, co samą myślą i czarownym działaniem niszczy i zamęcza.
Dawniej bywały całe groźne i zacięte wojny między samymi przemównikami, poczynaczami i czarownikami, nie o jakąś korzyść prowadzone, ani nawet nie tyle dla odwrócenia szkody, co dla sławy, dla pokazania swej siły czarodziejskiej, dla pokonania przeciwnika. Między tymi wojownikami czarodziejskimi bywali ludzie oględni, a nawet rycerscy. Ale bywali i tacy, co nie cofali się przed żadnym sposobem, choćby jak czortowskim. Nieraz po zaciętej długoletniej walce, jeden przemównik zegnał ze świata drugiego jakąś nieznaną straszną chorobą. To jednak pewne, że żaden z nich nie używał ani topora, ani strzelby, ani trucizny, słowem, żadnych innych sposobów oprócz duchowych. Przeto niejeden taki, co świadomie i umyślnie posługiwał się czortami i sposobami czortowskimi i przez to miał na sumieniu śmierć przeciwnika, poszedł po śmierci do wnętrza Czarnohory i dotąd pewnie tam pokutuje, dźwiga na plecach lód z jezior czarnohorskich, gdy słudzy cesarza gromowego każą mu sypać grad na ziemię.
I nie dość tego. Choćby ktoś wcale nie mieszał się do walk takich siłaczy, molfary-złoczyńcy, czarodzieje, czarodziejnice i wiedźmy — poddani złemu od urodzenia, czy też z własnej woli i ochoty — czyhają nań, nie próżnują. Zaprzęgają wszystkie moce do służby, zyskują wśród nich sprzymierzeńców. Wciąż nasyłają złe prądy, choroby, szkody. Postępują nieraz z siłami czarownymi i z własnymi darami tak jak ci ludzie, zwani cywilizowanymi, co owładnąwszy siłami przyrody używają ich dla męczenia i niszczenia innych. Molfary czynią to za jakąś drobną obrazę, z zemsty za czyjeś niedopatrzenie, czasem dla jakiejś drobnej nawet korzyści, i na to, by tamten się wykupił, a „cywilizowani“ nawet bez tego. Nie mamy dokładnych dowodów, że huculscy molfary nasyłali naprawdę duchowym sposobem na ludzi męczarnie i śmierć straszną. Ale to jedno poznali górscy ludzie, że jeśli istnieją molfary, najgroźniejszą zbrodnią jest zbrodnia duchowa, jest ściśnienie, skupienie całej potęgi ducha i woli pod komendę nienawiści, dla szkodzenia bliźnim i istotom żyjącym.
Może jest i tak, że z powodu oddalenia osiedli wiele wrogości pozostaje tylko w zamysłach i w zamiarach? Może przy spotkaniu przeciwników rozgorzałyby w wielką groźną zwadę, wybuchnęły srodze? A ta wiara czy wiedza o molfarach pokazuje, jak wiele złych i wrogich uczuć trwa i działa dalej, chociaż nie wyładowane, chociaż zduszone. Gdy molfar lalce drewnianej lub glinianej, przedstawiającej jego przeciwnika (albo jego krowę) — a zawierającej włosy lub cząstki ubrania wroga — wbije szpilki lub kołki w język, przeciwnik choruje na język albo oniemieje, gdy wbija w głowę — szaleje, gdy w oko — ślepnie, gdy kładzie lalkę do komina — wróg schnie i ginie powoli. Czasem robi to jeszcze inaczej. „Zwiąże“ w „jakiś“ sposób — myślami i czarami — jakieś zwierzę z wrogiem. Chwyta np. wiewiórkę i zadaje jej męki lub powoli zabija ją. To jest najpewniejszy sposób męczenia. Molfar nasyca się męką wroga.
Chociaż molfarowi wszystkie prawie zamiary ziszczają się jakby we śnie, zwłaszcza wobec ludzi bezbronnych, nie przeczuwających napaści, chociaż każde niemal życzenie złe staje się rzeczywistością jak u dzieci, jednak musi się napracować niezmiernie, natężyć się, by tak skupić złość i nienawiść jak strzałę gromową. Molfary różne sztuki znają, różne choroby nasyłają, przeróżną władają mocą, by „obcęgami szczypać i łupać, kazić, wykręcać, morzyć, rozpinać i palce naciągać“, jak rzecze przemówka. Molfary mają klucze od skrzynki z męczarniami. Pośród ciemnej zachmurzonej nocy, o północy lecą te strzały zawzięcie, niestrudzenie szukają po chatach, po kolibach, po lasach i połoninach swej ofiary, zdzierają z niej zdrowie i szczęście, jakby łupiły skórę z żywego, naładowują na nią brzemiona trosk i mąk. Oprócz samego molfara grzesznego, nikt, nikt nie może wiedzieć, ile cierpień i męczarni zostało zadane z umysłu. Jeśliby nawet zdarzyło się, że molfarowi nie udały się niektóre praktyki, nawet jeśli to wszystko nieprawda, to pozostaje on najgorszym mordercą, odciętym od wspólności z życiem ludzi i zwierząt, zdziczałym fłudowatym upiorem-wilczyskiem w ludzkiej skórze. Byłoby niepojęte, gdyby Bóg i Słoneczko chcieli mu to wybaczyć.
Z gospodarstwem i z życiem dawnym odmienne od dzisiejszych były związane wyobrażenia o dobrym i złym. Dla ludzi dawnych własność gruntu nigdy nie była określona zbyt ściśle. Na połoninach i pustkowiach cały świat należał do samotnika i śmiałka, co się tam wdarł pierwszy, czy inni to uznali czy nie. A jeśli uznali, to co z tego? Niejeden nie mógł obejść swego „własnego“ lasu, a mądry samotny człek i tak wiedział, że nie zabierze tego ze sobą. Zresztą las i tak był „Boży“ z pierwowieku. I powinien być Boży. Dopiero panowie przyszli tu, kiedy inni już utorowali drogę, pozagradzali i pozabierali co nie ich albo wyszachrowali od wójtów zdradzieckich stare patenty. Dlatego to i dotąd nikt nie chce uznać własności zwierzyny leśnej. O dawnej namiętności darzenia, o gościnności dawnej serdecznej, wylewnej jakby z bajki, różne wieści i historie opowiadają. Także w czasie głodów, w czasie kryzysów ci, co mieli coś jeszcze, całymi dniami naprawdę z uszczerbkiem dla siebie, a trudząc się niemało, karmili ludzi głodnych, choćby i nieznajomych. O bijatykach, pojedynkach, rąbaniu głów i kości wiadomo, że tego nigdy bardzo za złe nie miano. Tylko zawziętość w zwadzie jest zła, ale nie sama zwada. Byleby się pojednali ludzie w końcu według obyczaju, to wtedy i złość znikała. A co z przypadku w bójce się zdarzyło, to właśnie z przypadku. Kradzieży drobnych rzeczy, nie bardzo potrzebnych do życia, nie brał sobie nikt zbytnio do serca ani nie uważał za grzech. Ale kradzież krowy, to już grzech taki jak porwanie dziecka od matki. Za grzeszną bardzo i godną pogardy uważano kradzież w czasie pielgrzymek i wędrówek cerkiewnych.
Lecz największy grzech, to krzywdzenie bydląt, a czarodziejska kradzież mleka, której dopuszczają się właśnie molfary i wiedźmy-wydojnice, co to, czasem doją krowę z daleka, tak że krew cieknie z wymion, to grzech nad grzechy. Sam Pan Jezus, gdy usłyszy ryczące i płaczące krówki-błahunki, schodzi na ziemię, by je pocieszyć. I wszystkie istoty bezbronne taką krzywdą dotknięte! Przychodzi wraz ze świętym Jurijkiem, słuchają, skąd płyną jęki, słuchają westchnień bolesnych. Tam idą i razem zwalniają od czarów złych modlitwą-przemówką, dobrym słowem, czerpanym z wody. A czemuż tak się trudzą? Bo bezbronność zwierząt, to Boża próba. Próba, czy świat potrafi żyć samą przyjaźnią i jak długo. A któż inny troska się o to, jak nie sam Jezus, co tu na ziemi bezbronny był jak jagnię, łaskawy jak źrebiątko, czuły dla świata jak krówka dla cieląt... A molfar taki, co z zasadzki ukrytej nasyła męki bezbronnemu bydlątku, taki wróg wyzywa moce święte, że schodzą na ziemię.
Ale z ludzi któż odnajdzie molfara samego? Takie zbrodnie właśnie pozostają w ukryciu. Ciemna, nieprzenikniona, dusza ludzka. Wiedzą o tym ludzie samotni.
Jedna rzecz przecież, co stanowi korzeń grzechu molfarskiego, jest także jedyną cnotą molfara: to hardość i pycha górska. O czarownikach tamtędy na dołach opowiadają, że gdzieś na Łysej Górze w święto czortowskie czortu biją czołem, a o wiedźmach, nawet o paniach mówią, że dokładnie tyłek czortowski wycałowują, jakby muchy lizały miskę po miodzie. Tfu! To dopiero śmiech i obrzydzenie dla molfara górskiego! On tak powiada: „Tu na ziemi moje królowanie, moje rozkazywanie. Ja czortem pomiatam, ja nim podłogi szoruję i stajnie czyszczę, ja nim tyły i podogonia końskie do glancu pucuję! A jak będę mu musiał odsłużyć, to prędzej niech mi wątrobę szczypcami rozpalonymi rozedrze, niech mi w gardle watrę smolną rozpali, niżby mógł czołobitność wycisnąć od duszy, choć i molfarskiej, ale hardej — chrześcijańskiej!“
Za taką dumę coś niecoś ludzie górscy skłonni wybaczyć molfarowi.
Ochrona zatem od nasłania wszelkiego: czy to nasłanie z daleka, czy to podłożenie, czy podsypanie, czy to choroba, czy nawiedzenie duszy, czy szkoda dla chudoby, bezpłodność na ród, czy tylko drobniejsze, w możliwościach swych niezliczone szkody w codziennych zajęciach, ochrona od tego wszystkiego jest równie ważna, jak obrona od wdzierania się potężnych mocy i od wciskania się upiorzysk puszczowych czy chorób nie nasłanych. Dzieci i bydło chroni się już na zapas przez okadzanie ogniem żywym, przez umywanie wodą źródlaną, a także za pomocą rozlicznych amuletów i znaków. Wszystko to jednak musi mieć oczy, musi mieć świadomość i kierunek. Do tego właśnie służą zamówienia, zaklęcia i modlitwy przemówkami zwane.
Walka z napaściami niewidzialnymi nie jest jednaka. Niektóre pozaludzkie moce są potężne i tajemnicze i jak gdyby wieloznaczne. Zmienne upodobania ich, ich humory królewskie. Do tych „przemawia się“ z początku bardzo grzecznie, po gazdowsku.
Ależ to wojownicy, niech mają sobie swoje dziedziny dla wojny, dla hulania! Przemówka powiada zatem: „Idź sobie na morze sine, tam sobie hulaj, wojną wojuj, kołysz się na gałęziach, wino spijaj!“ — Daje mu także jakby ofiarę czy daninę: „Daję ci kurkę z kurczętami, kaczkę z kaczętami, gąskę z gąsiętami, świnię z prosiętami...“
Inne moce znów, to podle pełzające upiory, choróbska i nasłania. Dla tych nie tylko nie zna grzeczności przemównik, lecz sam wybuchając animuszem wojackim wypędza je tak: „Ja cię wyrębuję nożem, wyrzynam sierpami, wypalam ogniem, wyczadzam dymem. Poszczuję cię dziewięcioma psami-pierwakami, dziewięcioma kotami-pierwakami będę cię drapać, dziewięcioma kogutami-pierwakami będę cię dziobać! Ja cię dogonię, zerwę ci łeb. Przeczysta Panna dała mi miecz złoty, trembitę złotą, dłuto złote. Wyrąbię cię tym mieczem, wytrąbię trembitą, wywiercę dłutem“.
Precz z białego ciała!
Oby cię czarna sobaka pożarła,
Ta, co cię nasłała!
Czasem — może mniejszego gatunku przemównik — obiecuje także różnym wrogom przepychy wszelakie, ale gdzieś daleko. Zdaje się w tym na ich łatwowierność. Albo też daje im odpłatę u ludzi innego stanu, innej wiary. Powiada do róży jakby do dziewki, wypędzając ją z łoża chorego: „Idź sobie stąd, ty różo! Czy jasna, czy kraśna, czerwona, czy ciemna, czy jaka; tam jest syn pański, idź! Spać z nim będziesz, baraszkować w poduszkach pańskich!“ Albo też mówi do postrzału, do kurczu lub udaru wiedźmowego: „Tam to jest dziewka-Ormianeczka czarnooka. Tam możesz z nią się wysypiać, wylegiwać w poduszkach jedwabnych, kołacze jeść, wina popijać“.
Ale mądry, mocny, śmiały przemównik inaczej powiada: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam, nie zostawiam cię ani na włos, ani na ziarno makowe! Tam cię wypędzam, dokąd dzwony nie dodzwonią, gdzie głos ludzki nie dochodzi, gdzie psów szczekanie nie dolata, gdzie kurów pianie nie dociera! Dokąd kruk nawet kości nie zanosi! Sczeźnij! Uciekaj!“
Przeróżne są przemówki. Trudno by je wyczerpać. Po innych krajach znikły lub dogorywają, u nas na Wierchowinie krzewią się jeszcze, rozkwitają. Są przemówki przeciw chorobom najróżniejszym: przeciw cholerze, przeciw róży, przeciw postrzałowi, przeciw nie znanym gdzie indziej z nazwy chorobom, jak babyci, jak zołotnyk, żonwy, nicznyci, przeciw chorobom zwyczajnym i nasłanym, przeciw upiorom. Przemówki chroniące dzieci i bydło, przemówki przeciw ukąszeniu żmii, przeciw łasiczce, przeciw wilkom, przeciw chmurom gradowym i gromowym.
Także poczynacze i przemównicy są różni. Każdy od innej przemówki, każdy walczy z innym złem, każdy co innego zgruntował, inną biedę przejrzał. Niektóre zaklęcia mogą skutecznie wypowiadać tylko kobiety, inne tylko mężczyźni. Inaczej też każdy przemawia, inaczej wyklina.
Jeden wysoki, suchy, kościsty, czarnowłosy, choć niemłody, o rysach jakby wykutych, z sępim wyrazem twarzy, skupiony w sobie, mówi cicho. Wśród ciszy u łoża chorego, szeptane zaledwie, spadają słowa zbawienne, z półmroku izby wychylają się obrazy ratowników, ze światów płyną prądy błogosławione. Im bardziej rośnie cisza, tym bardziej tuli się w kąt lub wymyka ku drzwiom, odgryzając się, łypiąc oczodołami i szczerząc wilcze kły, boła, tym pośpieszniej zmyka nasłanie.
Inny z potężną piersią, z kędziorami jasnymi i obliczem jasnym, nieugiętym wodza. Wygłasza zaklęcie uroczyście i godnie, to znów rozkazuje krótko jakby grzecznie, lecz wyraźnie i twardo, wykazuje moc nieodpartą. Wszystko mu jedno, czy chory i nawiedzony obok niego, czy też gdzieś daleko. Obecni wpatrują się w niego z wiarą. Nikt ani na chwilę nie ma wątpliwości. Przed nim nasłania, choroby i biedy wszelkie kurczą się, maleją, rozpraszają się jak mgły. Po przemówieniu odpoczywa poczynacz. Nigdy nie przyjmie najbłahszego upominku. Sam przynosi chorym i nawiedzionym podarki. Gdy przyniesie owcze masło lub śmietanę, używają tego jako lekarstwa, gdy przyniesie krzyżyk albo pieniądz, będzie to ochrona przeciw złemu.
Inny bardzo stary, zniszczony życiem i wiekiem człowieczysko. Włosy rozkudłane, twarz — jedne zmarszczki, a żółta, wygląda jak stary bordiuh z koziej skóry. Z nieukrywaną pogardą, niemal z obrzydzeniem spogląda na ludzi. Nagle, porwany walką, rzuca się z obłąkanymi oczyma, wyciąga dłonie, rozczapierza palce jak szpony i kurczy pierś. Jak wojownik starowieku ciska okrzyk bojowy w pysk wrogowi: „Nad djewołom krisztendan!“ Gdy niezrozumiałe słowo wyrwie się z ust — już jakby kusze wyją, miotane bardy warczą, strzały świszczą — a wszystkie biesy, czarcięta, nasłania, molfary, molfownice, upiorzyce, wydojnice uciekają w popłochu rwąc włosy. Lada chwila usłyszysz ich jęki i piski. Gdy wszystko już dobrze, dziadyga nie patrzy na nikogo, nie odpowiada nikomu, nie żegna się z nikim, wymyka się pośpiesznie z chaty.
Inny znów zaschły, malutki, trzeźwy, z małymi ciemnymi mądrymi oczyma, jak stary bywały ksiądz, co się śpieszy. Pośpiesznie trzepie przemówki, wylicza nieprzyjaciół. Przy wyklinaniu wznosi głos. Perswaduje nasłaniom rozsądnie. Dokonywa tym swego, kończy obrzęd, nie zapomni pobrać „należność“, inaczej przemówka nie uda się — jak to się mówi „ne fołosytsy“ — prędko idzie dalej.
Bywają i inni przemównicy. Tacy, których widoczna przewaga nad ludźmi, czasem ich wyjątkowe stanowisko, uwodzą do nadużyć; gdy im przyjdzie ochota czy potrzeba, kpią z ludzi, nawet okpiwają ich. Do takich należał ów dziwak i włóczęga z Krzyworówni, z gazdowskiego rodu, przezwany Karabełykiem. Choć Karabełyk zmarnował cały majątek na hulankach, jednak jako człowiek świadomy leczenia i zaklęć, jako bywalec i mędrzec, jak to mówią hłubokouki głębokouki, cieszył się uznaniem. Pieśni i opowiadań znał tyle, ile chyba nikt w całej Krzyworówni. Uczył ludzi starych modlitw. Każda młoda para szła do niego przed ślubem po to, by ją wyegzaminował i pobłogosławił po swojemu. Czasami umartwiał się, pościł i suszył, chodził poważny, rozmarzony, zatopiony w sobie. Kiedy indziej pił nad miarę, błaznował, szydził z każdego, kto mu się nawinął. Wtedy wciąż rozmyślał nad tym, by dobrze wyśmiewać i wyprowadzać w pole ludzi, by potem się można było tym przed innymi pochwalić. Gdy go kto obraził, mógł być pewny, że przy sposobności Karabełyk wyśmieje go w sposób dotkliwy i niezwykły. W tym czasie, o którym mówimy, Karabełyk był stary, suchy, smagły. Wyglądał nędznie lecz poważnie. Jego lewa powieka miała tę właściwość, że sama spadała, zazwyczaj podtrzymywał ją w ten sposób, że podwiązywał białą szmatką. Spod szmatki patrzało nieruchome oko.
Przychodzi raz Karabełyk do żydowskiej chaty do karczmarza, do którego miał jakąś urazę. Siedzi i milczy. Wlepia nieruchomo oko w Żyda. Nagle krzyknie z przerażeniem: „Ludzie boży, Żydy durne, toż u was pod łóżkiem sam czort siedzi, a wy go cierpicie!“ Zerwał się Karabełyk, szmatka podciągnęła się w górę, powieka opadła. Zanim Żydzi mieli czas opamiętać się, Karabełyk wtargnął do izby sypialnej prosto ku łóżku z wrzaskiem: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam!“ Nastraszony tym czort (ropucha podrzucona właśnie przez samego Karabełyka), szasta się okropnie. Strach ogarnia karczmę. „Trudny czort, tfu“ — wzdycha Karabełyk — „oko wódki dawaj“. Rozsiada się wygodnie na krześle. Przerażony karczmarz przynosi wódkę. Karabełyk, popijając powoli, wygania czorta, który przybrał postać ropuchy. „Oczyściłem wam chatę.“ Żydzi wzruszają ramionami, spoglądają jeden na drugiego, dziękują Karabełykowi, przepraszają go: „Nie gniewaj się, Wasylku, my już od teraz pobratymki“. Zapraszają, by jeszcze kiedy zaglądnął. Karabełyk dobrze podgorzałczony wychodzi z karczmy. Ma co opowiadać.
Całkiem inny znów ten dziadek siwiuteńki z niebieskimi oczyma, z Koszelewa na Zabrodziu. Nieduży, ale krzepki. Nie widać go nigdzie, ciągle w lesie, w dąbrowie przesiaduje. I tak coś sobie majstruje w lesie. Słychać, że tam zwołuje na sejm żmije i gady. Przychodzi doń syn chorej. Z trudem odszukał. Umiera matka od ukąszenia żmii. Cały tułów spuchł. Dziadek zapyta sucho: „Wodę masz?“ Gdy dostanie wody, idzie powoli w gęstwinę. Znika tam, nie słychać stamtąd ani słów ani szeptów nawet. Dość długo bawi. Wreszcie wychodzi dziadeczek przemieniony. Łagodnie rozmarzone oczy świecą, bezbronne oblicze dziadka uśmiecha się. Daje pewność chłopcu: „Idź sobie, synku, już dobrze“. Syn przychodzi do chaty. Matka od chwili, gdy dziadek zamówił, krząta się zdrowa po chacie. Popuściło nagle. Dziękuje Bogu za ocalenie.
∗
∗ ∗ |
Magia ma znaczenie nie tylko dla spraw groźnych i ryzykownych, wciska się także w najdrobniejsze zajęcia codzienne. Wszędzie samotność styka się z najszerszą wspólnotą, to z ciekawości, to z poczucia pokrewieństw, zaczynając od przędzenia, gry na skrzypcach i rzeźbienia w drzewie, słowem, wszelkiego rzemiosła ręcznego, aż do takich zajęć jak spławianie drzewa na wezbranych wodach. Od chmur i szczytów aż do nór i skrytek wężowych. Ludzie, co są odważnie samotni i przez to wytrwale społeczni, znają swe źródła.
Lecz w nasze czasy magia zanika stopniowo, jak gdyby czas górski jedną rozmaszystą falą zakrył wszystko. Gdzie wieszczuni i poczynacze walczyli o światło i wolność, gdzie molfary ciskali strzały jadowite wskazując, że najgroźniejsze są pociski duchowe, gdzie toczyły się walki poczynaczy i molfarów między sobą, tam tylko trawy się kołyszą, resztki lasu szumią, a Warytyn, Czeremosz, Bereżnica i Rabyniec grają niby to tak samo jak zawsze.
Gdy resztki samotności wypędzą z gór, sam czas górski także skryje się pod ziemię.
Samotność i dary jej drzemią w tym, kto jej zaznał, i czekają. Z tętnic górskiego czasu, z podziemnego morza przedzierają się jej strugi.
Nie ominęły także Szumejowego Foki. Lecz obchodząc świętowania z oddaniem i ponadto świadomie, aby je utrzymać, a nawet wznowić, różnił się od innych gazdów w tym tylko, że świętował szczególnie uroczyście w połowie sierpnia dzień swego patrona Foki[11].
Zostawał wtedy sam na sam z watrą gdzieś na dalekiej polanie pod lasem, albo jeśli latował daleko od chaty, wysoko, na szerokiej jak step połoninie. Wychodząc rano brał ze sobą różne strawy i napoje w besahach. Rozkładał olbrzymie ognisko, a rzucając całe drzewa, konary i korzenie na pożywę świętemu Foce, tak go witał i zapraszał:
Skąd przychodzisz, ojczulku święty, czy od słoneczka, czy od miesiąca, od ludów chmurowych, czy z krajów ognistych? Dokąd polatasz, Foko święty? Skąd ciebie znów wyglądać, z jakiego gościńca — szlaku dalekiego, świąteczku gorący? Przychodź, pątniku jasny, przyleć, spojrzyj źrenicą gorejącą! Trzeźwy przychodź, nie pijany, nasz ojcze! I poznawaj dzieci twe, twoje poczęcie, nie zapominaj nas. A nakazy wielkie dawaj także ognikom i ogniętom twoim, aby oszczędzały nas, pomagały nam.
Czym cię ugościć, czym cię nakarmić, czym cię napoić? Czy winkiem zielonym, czy pszenicą złotą, czy serkiem bialutkim, wybrańcze Boży.
Ogień wysłaniec świętego Foki huczał, strzelał i śmiał się. Ciesząc się swym fijnem-chrześniakiem ryczał z radości, a pryskał-chichotał, gdy Foka dolewał i dosypywał darów Bożych ugaszczając go. Ogromna watra na wysokość smereki z daleka była widzialna, a ludzie z odległych pastwisk mówili sobie:
— Ej, ha! Przyszedł świąteczek w gości do Szumejuka. Hulają, całują się i nabywają, świat przewracają. Daj im Boże!
Najważniejsze wszakże było to, co zachował i przekazał Foka o największym z dawnych poczynaczy.
Za lat chłopięcych Foki w Krzyworówni pod samym szczytem góry Ihrec, w chacie samotnej wystawionej na wichry, przeto chronionej umyślnymi zastawami jak gdyby dachami od strony wiatru, mieszkał wiekowy wieszczun, poczynacz zwany gromowym, gdyż wyklinał i przepędzał chmury gradowe i gromowe. Chatę tę i teraz można oglądać. Zowią ją chatą Paruli.
O Paruli przebąkiwano, że była wnuczką czy prawnuczką gromowego dziada. Już w czasy naszej młodości była najstarsza z całej Krzyworówni. O samym dziadu gromowym wiedziano, że zawędrował niegdyś z dołów, że był lirnikiem i że ojciec jego, także lirnik, oślepił go w dzieciństwie, jak to praktykowano w bractwie lirnickim. Opowiadano też, że był niegdyś „pan-otcem“ bractwa lirnickiego. Rówieśników nie miał, wszystkich przeżył, żył a żył. Starzec olbrzymi, niegościnny, groźny. Ludzie bali się doń chodzić.
Wyrostek Foka chadzał doń z ciekawości, przecie ze czcią, zapewne i z lękiem, lecz zachowywał spokój. Otrzymywał dłuższe posłuchania wówczas, kiedy niewidomy olbrzym był łaskawie usposobiony dla świata ludzkiego. Zdarzało się przecie, że odszedł z niczym. Dziad mruknął tylko: „Nie ma czasu“. A któż mógł wiedzieć dlaczego? Po nocach widywano jasność nad Ihrecem. Słychać było, że królowie wiatrów, sępoludy w kaftanach mniszych przybywali do starego na sejmy. Przylatywali cicho bez szmeru, aż z tajemnego kąta znad Palenicy, gdzie z trzęsawisk i źródlisk rodzą się chmury i gdzie mało stąpa noga ludzka. Dawnymi laty, co prawda, przychodzili doń hen z daleka, z dołów, aż zza Dniestru, jego podwładni z wiary lirniczej, a później czy to postarzeli, czy powymierali, a dziad sędziwy trwał dalej. Foka nie obrażał się ani nie zniechęcał, gdy starzec odsyłał go z niczym, chociaż ścieżka od strony Jasienowa była trudna i stroma, a dojście wymagało sporo czasu. Cierpliwość i powaga chłopca ujęły lirnika. Opowiadał mu niejedno.
Wszystkie te znaki, przeczucia wszelakie, wskazówki różne, co robić, jak bronić się przeciw urokom, przeciw napaściom, przeciw prądom złym, nawet przeciw wypadkom, wszystko to naokoło jest napisane — tylko że ludzie nie znają pisma światowego — mawiał Foka, przywodząc słowa poczynacza.
A gdy już nie stało poczynaczy i wieszczunów, Foka przechowywał rewaszowe karby na kłodach cisowych, skąd ślepiec palcami wyczytywał. Nade wszystko chował powiedzenia dziada gromowego w swej pamięci, jakby księgę omszoną starością. Ale pogodny, ruchliwy, elektryzujący ludzi swym pojawieniem, mało o tym opowiadał. Wspominał rzadko i tylko ludziom poważnym, w chwilach wyjątkowych. Powierzył też niejedno naszemu dziadkowi z Krzyworówni.
Wiekowy dziad, wieszczun gromowy często gadał sam do siebie, czasami sobie śpiewał, a czasem, co prawda rzadko, zapominał się i szeptał w jakimś języku niezrozumiałym, którego nigdy nie słyszałem. Bo główna nauka lirników, to był tajny język. Z tego właśnie języka zdawali młodsi ślepcy egzamin przed sejmem lirnickim, także potajemnie. Bez egzaminu tego nikt nie mógł być towarzyszem bractwa ani do wiary lirniczej należeć. I takiemu śpiewać nie pozwalano. Ale to bywało na dołach tylko — tak dziad gromowy wspominał — i to bardzo dawno.
I trzymał ten starzec zwierzęta oswojone, całe gospodarstwo lasowe: lisy, łasiczki, sarny, sowy, kanie. A najwięcej gadów przeróżnych. Bardzo do nich przygadywać lubił, a umiał.
Cały ten świat — powiadał gromownik — to wielka księga. A tamten świat i dusza człowiecza, to granie, muzyka. Widzący wieszczun męczy się, odgaduje, odczytuje, a niewidomy nawet nie potrzebuje tego i zna więcej, bo wszystko mu gra, wyśpiewuje samo.
To pismo światowe pozakręcane, bardzo ciężkie. A czasem umyślnie na wywrót napisane, aby coś przeciwnego wyczytał jakiś taki ciekawski człeczyna. Bo ono dla świadomych tylko, dla tych, do których przyszło wezwanie niebiesne. Na obliczu człowieka wypisane jego myśli, jego chęci, dobro i grzech, to, czego chce. A na dłoni — dziedzictwo, dola: chce czy nie chce, tak jest i będzie. Kwiaty i zioła o ziemi wypisują, o glebie, jaka jest, była albo będzie. Wody o wnętrzu ziemi opowiadają, a także wypisują na skałach, na brzegach, na urwiskach i na dnie też. Ale czytaj tylko pilnie, wnikaj w to, synku! I to tylko, co odczytasz, co w głowie twojej odpisane z księgi światowej i co w uszach twoich ze światowej gry pozbierane, tym możesz kierować, przemawiać i innych prowadzić, nie rozkazywać, lecz ciągnąć z głębi, dźwigać do góry.
I jeszcze tak mówił starzec o graniu:
Watra dymem wylatuje, szuka sobie po górach drugiej waterki-siostrzycy. Ale też z daleka dopytuje się, śpiewa do niej, przemawia i szepce.
Ano posłuchaj: wiedzieć będziesz, co gdzie komu pisane, co komu grozi, co zrobić przeciw temu. Wszystko ci te watry w rozhoworach wyśpiewają, wyszepcą.
Wiatr gada albo raduje się, trembitami rozbrzmiewa albo kwili i skrzydłami bije, i w bębny wali, do boju wyzywa. Wiatrów jest dużo, różne są. Kraśny bywa ten wiosenny młodzik, junak. Śmieje się, skoczy koniem z połoniny na połoninę, kopnie Lodową Babę Eudokię, bardką dorębie i zaraz ciepło. A wyśpiewuje, jakby sto cerkwi pełnych śpiewało i jakby na każdej górze cerkiew. Wyśpiewuje nowe życie trawom, kwiatom, ptaszętom i dychaniu różnemu. A wiatr zimowy suchożebry sześcioskrzydły puszczołomiec: stadami konie mroźne wypędza, goni przed siebie, puszcze tratuje. A nocami o grobach wszystkich zawodzi i o tym, co się w nich dzieje-nie dzieje. I jakie to groby będą nowe. Nasłuchałem się go, a dawniej ciężko sercu było słuchać.
Wiatry, to najstarsze lirniki-muzykanty, jako my wędrowne włóczęgi. Lecą przed siebie kudłate, rozczochrane, niewidome, ale świadome. I jak dla liry, muzyki Bożej, nie ma zakazu, nie ma postu, tak nie ma i dla nich. Zawsze im grać wolno. I grają chętnie. A zawsze jest komu słuchać. Boć to i duchy puszczowe, i niauki źródlane z połonin, i Dido kosmaty, wychylają się z puszczy, wychylają się z traw, wychylają się z wody, słuchają wieści-powieści wiatrowej, nasłuchać się nie mogą.
Wędrował-jeśm i ja — prawił dziad — jako ci bujni wiatrowie. A potem już inne słowo do mnie przyszło. Dziad-lirnik zawsze wie, co ma śpiewać, kiedy pieśń jaką ma skończyć, a inną zacząć. I ja hen, na dołach, na polach-podolach, w jarach, na stepach szerokich, przed wielkimi roki zakończyłem pieśń moją lirnicką. Zawodzenie nad chęcią człowieka, że słabsza od pyłu bodiaków na wietrze, i nad dolą człowieczą, że żałośniejsza niż trawa spalona. Te dumy gorzkie, dumy pokorne skończyłem, przerwałem. I tam-jeśm, gdzieś na stepie, bractwo moje, którego ojcem wierchowym byłem, zostawił. Przecie chodzili do mnie bracia starcy ślepi, dreptali, kijami stukając, aż tutaj na wierch. Ciągnęli rzędem ślepym, jak dzikie gęsi, co już nie odlecą. Przychodzili, by sejmować po dziadowsku, grać i płakać nad dolą światową. A jam ich pocieszał, opamiętywał twardo. Przecie z płaczem wracali, męczyli się zanadto pamięcią dziadowską. A potem, oho! chodzić już przestali. A dziad sam tu pozostał, z gromami tylko. A śmierć coś na mnie nie ciekawa.
Tu usłyszałem pieśń gromową. Nie znałem jej przedtem, a to właśnie było słowo światowe, co zwało mnie tędy na wierchy, ot tu pod chmury. Śpiewał-jeśm nieraz ja i brać moja lirnicka starecka o Chmielu tym, co z człeczyny w poniewierce na lwa wyrósł. Sam czoło stawił wszystkim panom gwałtownikom. Wypędził ich, zgniótł, zgasił, w wodach pogrążył okrutnych. Śpiewałem też o Hetmanie, o tym skrzydlatym, co od Turków piersią starcowską dziatwę chrześcijańską zasłonił, a głowę bialutką, do królowania pomazaną, pod szable krzywe położył. Otóż i do mnie przyszły te głosy, że lew tu potrzebny i orzeł hospodni na borbę z nawałą gromową, z tą wiarą gromową. Dzieciątko Boże rączkami malutkimi mnie, stuletniego blisko, ujęło, naszeptało.
Foka przyznawał się dziedzicowi, że włosy jeżyły mu się na głowie, gdy oglądał poczynacza wówczas, kiedy zbierały się chmury gromowe i gradowe. Pełzły zza wierchów, a dudnienie i ryk gromów rozbijały się dalami. Wówczas dziad z twarzą wykrzywioną, z ustami półotwartymi, jak orzeł, co upatrzywszy zdobycz dziób otwiera, patrzył — ślepymi oczyma — w stronę chmur. Gotów do skoku, wychylając przez oparkanienie ganeczku wielką głowę z białymi kudłami. Wyklinał szeptem, czasem wyrzucał groźby.
— A gdy słuchały go chmury gradowe i tucze gromowe, nie tylko mnie chłopczynę i zwyczajnego chrześcijanina, także starców bywałych, naprzód lęk przysypywał, potem odchodził, a w końcu otucha w duszę wstępowała. Serce radowało się, burze niestraszne były, bo widział niejeden, co człowiek może i co nasza wiara potrafi, jeśli zna pismo światowe i granie światowe słyszy.
Nas wszystkich dziad świadomy pouczał o tajemniczym cesarzu żelaznym, co to w basztach skalnych i komorach, za skalnymi murami, zaworami skalnymi się zamyka, a uczłowieczyć się nie chce. I jak gazda z gazdami, choć i król, słowem dobrym na świętą wieczerzę proszony, pojednać się nie chce. Łakomy tylko tego, by deptać karki i chaty człowiecze, pola i chudobę gradami niszczyć, piorunami razić, gromowiskiem ogłuszać. Dlatego powiadał dziad:
To samo słowo, słowo pojednania narodzone na Wieczór Święty ma moc przeciw królowi, gdy hardością się pyszni, gdy poniewierać, na proch spalać chce ludzkie kości. Bo nie masz większej siły jak drzwi chaty na oścież otwarte całemu światu na Święty Wieczór, gdy Dziecię Boże do świata całego rączki wyciąga. Jednak należy się każdemu honor i cześć, niechaj więc gazda, bratając się w Święty Wieczór z całym światem podniebnym, do króla mocnego, do cesarza gromowego tak przemawia:
„Przyjdź królu czcigodny na Wieczór Święty. Rozgość się u nas, bądź łaskaw władco! Czemnie się kłaniam sile twej, twym ludom, ludom gromowym, gradowym, twym rycerzom, twym wodzom-panom i twej drużynie. Bo ponad nas wszystkich jest siła większa, świętsza, co dziś się rodzi i światło rozsiewa. Cesarzu, łaskaw przyjdź, razem z nami ją pochwal.“
Ale co wówczas robi cesarz gromowy? Zamyka się w okrutnych zamczyskach, zaryglowuje się, głuchy na słowo święte, w moc pioruna dufny i w harmaty gradowe. A wyjeżdża dopiero, gdy bukowiny się zazielenią, gdy pola w kwiatach, gdy łany kosy rozplotą. Z całą potęgą rusza, zniszczeniem grozi na to, aby ukorzyli się przed nim ludzie, aby za Boga go uznali.
Gramoli się jak niedźwiedź czarny, tętni wraz z całym wojskiem żelaznym, dudni hufami, szeregami koni żelaznych, o żelaznych rzędach, żelaznych tarnicach, uzdach i czaprakach żelaznych.
On-cesarz na wronym koniu ciężkim, ciemny, ponury, łyskaniem opasany, berła skinieniem rozkazuje. Na zdeptanie ziemi i na pogardzenie świętości sprzysiągł się wielką przysięgą gromową. Wokół niego wojewody gromowi, tuczowi bojary, jego synkowie, wnuki, krewniaki żelazni. Na przedzie zaś z gromowych krain skalnych zebrana muzyka wojenna: gromowi dudziarze, trembitarze, skrzypki i cymbaliści gromowi przygrywają do boju przeciw gazdostwom ludzkim, przeciw wszelkiej pasznicy, wszelkiej zwierzynie. Cesarz pysznie-wzgardliwie berłem błyśnie, wskaże na domostwa i pola. I zaraz zaczną gromami razić czarne wojska, lodami ostrymi zasypywać, ranić, liście obdzierać, pola tratować, chaty łamać i wywracać.
A wtedy gazdowie-synkowie Boży wspominajcie! To słowo wysoko nieście ku chmurom!
(Ilekroć wypowiadał zaklęcia ślepiec wielikański, wstawał, ręce przed siebie wyciągał, głowę do góry wznosił i bardzo wyraźnie szeptał:)
„Chwała wysokościom i głębinom świętym. Chwała gwiazdom-organom niebiesnym. A mir, pokój dobrej woli, trawom ziemskim, chatom, trembitom, fłojerom i sercom.“
To słowo miłowaniem ogromnym wszystkie twory ogarnie.
To słowo strąci w bezwieści, w przepaście światowe wojska żelazne, wszystkie hufce piorunowe.
Chwytaj, cesarzu wraży, swój miecz ognisty, zmykaj, czepiaj się siodeł i strzemion żelaznych, uciekaj! Ja słowem zbrojny daję tobie drogę, w przepaści, w bezwieści, ku lodom bezkreśnym, ku morzom bezdennym. Tam szukaj sobie sławy, ze smokami wojuj, pałace smokowe dobywaj!
Gdy zaś nie ustąpią zastępy wraże, wzywając świętych znanych i nieznanych, dobądźcie z głębi zaklęcia słowo niewypowiedziane, najświętsze, u każdego inne. Zatrzymajcie, spętajcie, zduście pętlami za szyję wojska gromowe! Aż giną, jęczą, o łaskę proszą... Tak niechaj czynią-poczynają gazdowie. Na chwałę Dzieciątka z gwiazd, w Jego imieniu, na cześć Narodzenia Świętego.
∗
∗ ∗ |
I ten wieszczun i inni — tłumaczył Foka — dali nam zrozumienie, że nie kto inny, a właśnie święci posłańcy, robotnicy Boży, gazdowie tak łagodni jak gwiazdy co nam świecą, świat urządzają, porządkują, i uczą, ład i krasę tworzą. Nie moce gwałtowne, choćby nie wiem jak potężne. A dzieciątka Boże tańce wiodą radośnie i świat nimi weselą, serca mu dodają. Dawniej, bardzo dawno — tak przekazują starzy — kłaniali się ludzie gromom, padali plackiem na twarz przed piorunem, za Boga go mieli. Ale ci światłem z niebios oświeceni, ojcowie nasi, nauczyli już nas z dawien dawna, że nie przemocy pokłonić się należy. Tak to, przyjacielu mój, od świadomego człowieka, pieśniarza, od śpiewaków Bożych mamy to przekazanie, żeby raczej piorunom dać się roztrzaskać niż przemocy ciemnej się pokłonić. To jest prawo nasze wierchowińskie, prawda starowieku.
Daleko od ludzkich siedzib, wysoko nad granicą lasów, graniami, po bezbrzeżnych, trawiastych połoninach lub przez przełęcze biegną płaje, prastare przedhistoryczne szlaki wydeptane przez wieki. Sięgają na Bałkany i ku Alpom, mają swe połączenia ze stepowymi szlakami Ukrainy i Wołoszczyzny. Niektóre porzucone, niektóre używane tylko w czasach największych powodzi, gdy zatoną drogi i bite gościńce.
Na skrzyżowaniu ścieżek widnieją i teraz jeszcze — zamiast drogowskazów — krzyże poczerniałe, z wyciągniętymi ramionami. Czasem już powalone lub zbutwiałe leżą w trawach wysokich zaryte.
Wyżej jeszcze w Czarnohorze, na kruchych skałach piaskowych lub w górach Czywczyńskich na ścianach łupkowych, w niedostępnych zakątkach skalnych zaczynają się — dopiero od połowy ściany — wykute stopnie, pnące się stromo ku górze.
I korytarze podziemne i kamienne kominki zasmolone, z ziemi wystające, z jakichś jaskiniowych mieszkań skalnych — każą się domyślać, zgadywać.
W głuszy Palenicy — u źródlisk Czeremoszu, wśród borów niezmierzonych na bezdrożach, gdzie zdałoby się nie stąpała jeszcze noga ludzka, zwęglone podwaliny, szczątki mieszkań i kości ludzkie nieoczekiwanie dreszczem przejmują.
A tu wkoło ciągle jeszcze stepy górskie nieobeszłe, puszcze nietknięte, pustkowie skalne, jakby bez dziejów, jakby dopiero czekały na człowieka.
Lecz wieść i opowieść więcej widzi i wie niż oczy wędrowca. Naprzeciw tych miejsc — tak powiada — gdzie stopnie w środku ściany się zaczynają, jest dostępny dla wejścia głaz, blok skalny. Na nim wyraźny ślad wrębu na belkę, kładkę, która wiodła kiedyś przez przepaść do tych stopni wyrąbanych w skale. Były one niedawno jeszcze — tak wieść głosi — te beri — kładki cisowe — w skały włożone. Tamtędy był potajemny dostęp, a tam dalej wejście do skarbów, nieznane i niedosięgłe dla nie wtajemniczonych. Bo tam właśnie wyżej, gdzie stopnie się kończą, są komory i drzwi skalne do nich wiodące: gdyby to wiedzieć, gdyby znać jakiś drobny znak, jakąś zasuwkę czy kamyk ukryty! Łatwo by można i teraz te potężne drzwi rozsunąć, otworzyć! A tam są skarby wielkie, nieprzebrane... Niektóre czyste, niezaklęte, na dobry cel przeznaczone. Inne znów zaklęte. Kto wie, może tam gdzie dostęp do światów i mocy przeklętych. Ale może i do błogosławionych. Jak dla kogo.
Gdzieniegdzie jakby kopce ogromne: Gorgany, mogiły z głazów. Zapewne nie rękami ludzi zwyczajnych wzniesione. Na nich słupy, sztoubury, o ludzkich postaciach. Na słupach znaki, rewasze stare, pozacierane przez wodę.
W niektórych niedostępnych komorach do dziś dnia smoki się gnieżdżą, żertwy szklanookie, zmyje łuskami pokryte.
Są i takie komory, gdzie żyją-dożywają strzegąc skarbów, do dnia, w którym coś — nie wiadomo co — się stanie, pustelnicy, wieszczuni, starcy święci. Ludzie ich dawno mają za umarłych.
Z innej komory skalnej dzwonek, sygnaturka dzwoni jasno i pogodnie. Wzywa na nabożeństwo w niedzielę i święta. Czasem także, gdy wielkie burze i groźne powodzie się zbliżają — ostrzega. Pastuchy połonińskie zdejmują kresania, żegnają się nabożnie, gdy ich doleci głos sygnaturki skalnej.
W innej komorze, w skale wykute organy zagrają nagle, zadudnią wśród północy gwiaździstej, aż góry się wstrząsają.
Nad wielkimi puszczami, po południowej stronie Czarnohory, kilka orłów szybuje godzinami bez przerwy. To znak, że sejmy się sejmują, że nabożeństwa się prawią, w tych jakichś komorach, w cerkwach skalnych — i krążą orły-strażnicy, pilnują, aby nikt się nie zbliżył do progów, których nie przekroczyć człowiekowi. —
O komorach dzisiejsi ludzie niewiele wiedzą. Chybabyś starych bardzo powiastunów gdzie szukał. Dziad taki, co leży na piecu i nie ma z kim gadać na tym świecie, gdy go znajdziesz, rzuci na cię spojrzenie surowe, groźne, fłudowate — i już wie, czy warto odezwać się. — Mruknie jakąś wieść ważką. Odwróci się do ściany. Resztę ci każe zgadywać.
Słuchasz takich wieści, dajesz się im prowadzić za rękę po wertepach. Słyszysz — zbyt wiele. Bo znów pytasz: Tu wieści się snują i tumanią, a tu pewność nieodparta utrwala się w tobie, że pustkowi tych nie tknęła ludzka stopa?
I to znów — kiedyś przygodnie rzucona — wieść, tłomaczy: było to życie, które gór i puszcz nie dostosowywało do siebie, lecz samo z umysłu do nich się upodobniało. Zakrywało się, jakby maską, tajnikami puszcz i połonin. Nawet, starało się o to, by zapomnienie je okryło. Stąd ślad życia tego tak samo jest bezimienny, tak samo wbrew woli ujawniony bywa, jak opuszczone gniazda jakichś orlich rodów sprzed wieków, jak zapomniane kryjówki rysi i nory niedźwiedzi.
Tylko czasem — wieść o śmierci dochodziła: te krzyże, a może jeszcze dawniejsze pomniki, są wspomnieniem, są ostatnim wezwaniem do świata człowieczego.
Najbliższymi naszym czasom z tych, którzy w tych przestworzach górskich przebywali w ciągu ostatnich kilku setek lat, byli opryszki, rycerscy rozbójnicy.
Wieść najstarsza jednak jeszcze dalej w przeszłość sięga, zapuszczając się w gęstwiny i głębie starowieku. Odsłania dalsze tajniki dziejów wielkich i doniosłych, w skalnych sklepieniach zapieczętowane, trawami i mchem siwym, bujnym porosłe. Życie, którego spróchniałe resztki tak dawno przekazały swe soki wonnym storczykom, krwawnikom i pokoleniom smerek puszczowych.
I cóż? Pewnie by nikt nie uwierzył tej wieści, a może nawet słuchać by nie chciał, gdyby nie widoczne ślady dalekiej dawności: kopce-mogiły wielkoludów i pismo olbrzymów na skałach wyryte. —
Wysoko ponad przełomem Czeremoszu, w Jasienowie jest góra, wielka połonina Pisany Kamień. Z daleka już wygląda jak potężny kopiec zielony, w kształt ostrosłupa równomiernie usypany, płaszczem lasów czarnych u stóp okryty. A na szczycie połoniny jest wielka skała, niewidoczna z doliny Czeremoszu, znakami, czy też napisami dziwnymi pokryta, wzdłuż równomiernie pęknięta, czy rozcięta, jak sarkofag wiekiem przywalony, ze szczeliną w środku jakby z wejściem. U podstawy otacza skałę miękka, bujna trawa. Jak straż tulą się do sarkofagu, wyrosłe w zależności od prądów wichrowych, wielkie chojary lub małe skarłowaciałe smereki. Obok rosną liczne kwiaty: krwawniki i storczyki.
Wieść szeptana już tylko tamtędy podąża i tak powiada: Te mogiły kryją dzieje jeszcze dawniejsze, niepojęcie dawne. Z mroku nieprzebitego wstają widma. Jakby we mgle płyną, powoli, daleko. Stopniowo rzedną, rozjaśniają się mgły, a potem znów je zatapiają.
Kiedyś, może wonczas, gdy pierwsze wody już wypłynęły a góry dopiero zaczęły wyrastać, powstało tu z wód czy z łona ziemi, pokolenie olbrzymów-bojowników. Wielity, borcowie jasnowłosi, lud królów ziemi z pierwowieku. I rosło to plemię gazdowskie królów razem z górami i lasami, krzewiło się jak te jodły basztowe po szczytach. Nikt nic więcej o tym nie wie, słychać tylko, że ciągle rośli i potężnieli.
A potem, po wielkich rokach, jednej wiosny, gdy wody rozszumiały się a szyszki zaczerwieniły się pod szczytami, zjawił się ruch pośród nich, jakby wyrój w ulu pszczelim. Z połoniny jakiejś wyszedł wódz wieszczy, rzekł słowo tajemne, w trembitę zadął, dał znak — a zaraz pośród nich, jakby wśród ptaków wędrownych, wszczął się niepokój, jakby im skrzydła zaczęły rosnąć. Z góry na górę latali, wciąż szukając czegoś. W skałach poznajdowali kruszce, przekuli je na topory, zbroje skórzane ponabijali złotem i srebrem. Pościnali na szczytach cisy i kiedry wiekowe i spuścili je na wodę wiosenną. I potem — rzeką hen, ku Dunajom, ku morzom dalekim popłynęli. Tylko puszcze milczące były świadkami, tylko kiedry i cisy olbrzymy — szepcąc i kołysząc nad wodami — to widziały.
Wylecieli z Wierchowiny rojem niewielkim jak stado myśliwskie sokołów. I hulali — po morzach, na korabiach skrzydlatych, a nawet, jak mówią świadomi, ponad chmury się wdzierali. Zakładali dzierżawy, zdobywali królestwa, toporami prawa wielitów na skałach pisali i na stromiznach nadmorskich niedosięgłych. Był to ród tak mocny, tak nieugięty, że choć ich było niewielu, nigdy w boju nie ustępowali, choćby przed tysiącami luda. W swych księgach, na stronicach skalnych, każdy toporem pisał o ranach swoich. O ranach ojca i dziada uroczyście ogłaszał światu, mając to za cześć największą. A kto w boju zginął, tego synem boskim ogłaszali i przed mogiłą do ziemi się kłaniali. Główną wiarą ich była wiara w topór. Boga toporem wiecznym imionowali. I pieśni o toporze śpiewali, sunąc głębiami. Wierność prawu topora chowali. Pili miody z pozłacanych czerepów zabitych wrogów. Na cały świat dawali królów ze swego rodu. Choć nawet potem mówili różnymi językami, a nawet jakby różne wiary wyznawali, mieli jednak głęboko ukrytą wiedzę o Wierchowinie, o swym rodzie. Bo zawsze tajemnie mieli nad sobą jednego króla-wieszczuna, który im wiadomość o górach rodzicielskich przypominał, ze świata niebiańskiego głosy słyszał i nakazy otrzymywał.
Dużo świata powywracali, lecz także przemienili. Nabudowali miast, zamków w chmurach, nad chmurami, świątynie, jakby klejnoty z nieba spadłe. Poodkrywali bogactwa, skarby w niedostępnych górach, pustyniach i na dnie morskim.
I znów — po latach, czy po wiekach, coś się stało. Ruch wszedł w ich serca. Z ostrowu jakiegoś, na morzu dalekim dał znak wieszcz królewski, w trembitę hasło wierchowińskie wiosenne zatrąbił, przez posłów słowo tajemne rozesłał: i zaszumiały szeregi, a królowie wszyscy i starcy srebrnowłosi i mężowie jak tury, i pacholęta niebieskookie, w zbrojach, wszyscy przez morza, światami, ku Wierchowinie, ku macierzy królów pospieszyli. Porzucili wojowanie, porzucili królestwa, podążyli za królem-wieszczunem. A on, na złotych cymbałach przygrywając, wiódł ich pieśnią i przez morza, pustynie i szczyty przeprowadził.
Czy za wielcy byli dla tej ziemi? Czy też głosy do nich od bożych posłańców przyszły, że prawo topora odżyło swój wiek? Może już inaczej zrozumieli starą prawdę wierchowińską? Powrócili tutaj, pokłonili się gazdom. Sami gazdować przyszli, pracą z całym światem podniebiesnym się bratać.
Była znów wiosna jak niegdyś. Lody hukały i strzelały, wody szumiały. Puszcza wielka, jak okiem było zasięgnąć, zakwitła czerwonymi szyszkami. Kukułki radowały się i zawodziły, jak przed wiekami, nawołując się z połoniny na połoninę. Tam, wysoko, nad puszczą, na tych łąkach kwiecistych, modrych, białych i fioletowych od kwiatów, rozłożyło się, jak powrotne ptactwo, plemię Wielitów. Szumiał Czeremosz w dole i puszcze szumiały. A stary ojciec pokolenia, król Wielitów, z obliczem ranami pokrytym i bliznami wyrzeźbionym — jak skała tajemnymi rewaszami zapisana — dłonią wielikańską ujął cymbały złote i przygrywając, dumę starowieku śpiewał: witał śpiewem góry święte, po imieniu nazywając każdą, błogosławiąc, ale i sobie zaśpiewał — ostatnie śpiewanie, z górami się żegnał. Lody pękały, tajały śniegi po szczytach. I serce niezłomne tajało: od tchnienia świętej ojcowizny, od pocałunku wiosny, powracającej wiecznie. Umierał król, a z twarzy skalnej łzy spływały — na powitanie i pożegnanie szczytom, o których w pieśniach i podaniach, wiernie, na dalekim świecie wieść przechował.
Posłuchaj, ty Wierchowino,
Ty, rzeko święta, posłuchaj.
Dzieci królewskie, plemię
Wierchowińskie — słuchajcie.
Tak może śpiewał.
I któż by to mógł wiedzieć dzisiaj jeszcze, po tylu wiekach, o czym śpiewał wieszcz królewski, co, umierając, przekazywał w śpiewie wiernemu rodowi, braciom, synom, wnukom i prawnukom?
Tyle tylko na pewno mądrość wieszczunów nam zachowała, a z dziejów Wierchowiny to widać, że dzieciom i pacholętom królewskim wrócić na gazdostwa nakazał. I to jeszcze święcie nakazał, aby, głęboka, jak ta puszcza, tajemnica pokryła ich pochodzenie od wielitów i królów. Otaczając króla, pacholęta na tajemnicę tę przysięgą wielką się zaklęły — na topór jego królewski! Topór ten potem nakazał pochować wraz z sobą. Moc prastarą topora i ich przysięgę ze sobą zabrał: niech zaśnie, niech drzemie z nim przez wieki. To także głęboko w duszę im wpisał, aby na gazdostwach ze stworzeniem żywym, z ziołami, ze zwierzyną i dychaniem wszelkim się bratali. Może mówił, że wojowaniu koniec przyszedł, że topór — do pracy w puszczach przeznaczony, że większych Wielitów potrzeba do mocowania się z tą puszczą bezdenną, niż do rąbania ludzkich czerepów. Może już dziecię niebiańskie szeptało mu do ucha cichą wieść. A jeszcze zmagało się z nią bułatne serce, dusza skalna.
Leżał tak w zbroi złotej ojciec królów na łożu skalnym, tam wysoko, gdzie teraz Pisany Kamień. W zadumaniu słuchali Wielity-królowie, wsparci na toporach, w zbrojach, z narzuconymi na ramiona skórami niedźwiedzi. Słuchali jego przypowieści, niepomni królestw, które porzucili; i dzieci jasnookie, pacholęta wśród kwiatów na carynkach też słuchały.
Kiedy skonał wódz, usypali mu borcowie-wielity ten olbrzymi kopiec i murawą go obłożyli. Na zboczu kopca trumnisko skalne mu postawili, sarkofag tak wielki, że człowiek dzisiejszy, na nim stojący, wygląda jak mały ptaszek. I taniec zatańczyli na cześć tego, który odszedł, taniec mężów, koło potężne, poważny, groźny tan, topory wznosząc do góry w tańcu. A pieśń zaśpiewali, od której zaszlochały góry, pieśń-pamięć Wielitom i królowi wieszczunowi. Pieśń tę potem toporami tam na trumnisku skalnym wypisali. „Nie łzami kobiet, lecz krwią królewską, krwią wiernych mężów opłakać go przystoi“ — tak śpiewali. I to właśnie — powiadają — to na tych skałach starymi literami i rewaszami jest wypisane. Toteż sami królowie Wielity legli obok niego, uczcili go, przecinając sobie żyły.
Pacholęta i dzieci rozeszły się po górach, i praca wiekowa gazdów krzewić się miała, czekając na święte wezwanie.
Odtąd nie miały się już podnosić siły borców, jak wały morskie. Zadrzemać, zasnąć miały wierchowiny. Wieść o pochodzeniu od Wielitów tajemnie spoczywała i chowała się w głębiach serc, w tętnicach i we krwi, jak źródło podziemne, w pieczarze skalnej. Dopiero, umierając, niejeden gazda stary przekazywał to najstarszemu synowi, swemu dziedzicowi lub pobratymowi pod przysięgą. Bo, gdyby niewczas przypomniał sobie któryś z nich, to napadnie go ta siła, jak szał: świat będzie przewracać, góry przenosić, rzeki zatrzymywać — a nie będzie wiedział po co.
Zdążając do ojczystej dziedziny, Wielity pozostawili w komorach skalnych niezmierzone skarby ze świata przyniesione: dla pokoleń dalekich na dobre dzieło je przeznaczyli. A jako strażników naznaczyli starców zaprzysiężonych. Gdzieś w srebronośnych Czywczynach, w skałach Popadii, albo na Czarnohorze siedzi w komorze skalnej starzec potężny, przy stole brylantowym i ciężką księgę starowieku czyta: o przeszłości zamierzchłej i o przyszłości zorzy świtającej. I tak długo żyje i w skale przebywa, aż znajdzie się w świecie gazdów starzec taki, który tu przyjdzie, by go zmienić i zastąpić. Wtedy on do ojców Wielitów odchodzi, by im opowiedzieć, co się tu dzieje: czy chowa się wierność zaklęciom królewskim, czy żyje prawda starowieku, czy nie ma znaku, iż idzie nowe pokolenie, co porwie się na świat.
Spały tak wierchowiny, spały połoniny i puszcze wielkodrzewne na łonie świata wielkiego, jak dziecięta. Padały drzewa wiekowe, jawory, cisy, kiedry i sosny. Już nowe pokolenia, inne rody drzew zasiewały się na ich zmurszałych resztkach.
Czasem tylko zdarzyło się, że jakiś chłopczyna poczuł w sobie nagle siłę wielikańską. Uciekał przed siebie, niepewny czy za górami świat się nie kończy, szedł w ten świat nieznany, stawał się kozakiem, rycerzem, baszą lub hetmanem. Z nieznanego pastuszka górskiego wyrastał wojownik sławny, co zadziwiał i przerażał świat.
Inny znów, nie wiedząc co począć z tą siłą, szedł bratać się z żywym światem ziemskim, szedł w Czarnohorę. Tam z niaukami się kochał, z didem puszczowym się przyjaźnił i w pamięć tego z głazów pomniki stawiał. Albo czasem owczarz lub kozi pastuch, błądząc przez całe lato po wertepach, gdy go słuch doszedł o skarbach, lub w sercu poruszyła się siła, nie wracał już na gazdostwo.
Byli to tacy pustelnicy i wędrowcy, którzy nie wiadomo po co w pustkowiach siedzieli, bo jak się zdawało, nic nie robili. Tylko swą siłę chcieli utopić, żyli jak niedźwiedzie, rysie i orły. Oni to jeszcze lepiej zbratali się ze światem leśnym, a lasu nie ruszali toporem, mieli go za świętość. Wiele sił tajemnych od mocy leśnych, od drzew i ziół zaczerpnęli.
Tylko tacy, co posłusznie chowali w sercu nakazy świętych posłańców gazdowskich, nakazy pracy i budowania, najmniej wiedzieli od czego zaczynać. Bo jedną carynę przez całe życie karczowali, lub wypalali ją, biedząc się wraz z całą rodziną. Naokoło zaś stał jodłowy las, basztarnik odwieczny, rozpierał się bezkreśnie, ciągle się zasiewał, milczał jak przed tysiącami lat, lub grał i ryczał, pysznił się zwycięskim śpiewem. Każda gałąź miała starszą pamięć, niż rody ludzkie, niż pamięć ich dziadów i pradziadów. To ich uczyło, jak mały jest człowiek, jak niepewne jego przeznaczenie. Szli tedy szukać starców świętych, siedzących w komorach, by u nich zaczerpnąć otuchy.
Tak drzemota wiekowa i puszcze bez końca pokrywały stare dzieje. Góry spoczywały przez wieki, pokolenia gazdów krzewiły się jak drzewo, rozkwitały barwnym i bujnym kwieciem. A wszystko inne — puszcze, skały, przysięgi i zaklęcia zakryły.
We mgłach toną te opowieści, szukając ich błąka się w czarnohorskich mgłach szczytowych pamięć dziejowa Wierchowiny.
Po wiekach zjawili się nowi ludzie puszczowi.
Któż to wie, różnie o tym mówią, skąd się wzięli, różnie może się wydawać. Czy krew Wielitów rozgorzała w sercach? Czy walka z najazdem ich zbudziła? Czy same lasy i wiosna wierchowińska ich wyczarowała?
Opryszki, rycerze, rozbójnicy szlachetni, byli to naprawdę ludzie lasowi: lasów nie karczowali, ścieżek nie wyrąbywali, gąszczy żerepu nie palili, połonin i carynek nie wyrabiali. Nie zakładali obejść, dróg i mostów nie budowali. Temu tylko radzi, tego tylko chcieli, by las pozostał lasem, nieprzystępnym, nienaruszonym, gęstwinami i łomami zatarasowanym.
Według słów pieśni starowieku na nutę opryszków śpiewanej, matka gazdyni błaga i przestrzega syna, który odchodzi pomiędzy lasowych chłopców: — Synku! woda cię zatopi, Dunaj bezdenny cię zaleje, las czarny cię pochłonie, zwierz rozszarpie, rozbój cię zarąbie.
A jej odpowiada junak kędzierzawy:
Matko! znają mnie Dunaje,
Gdy ja idę — fala staje.
Przejdę — wał się zamknie z grzmotem.
Rozbój wita mnie szczebiotem,
Bór hołubi pobratyma,
Zgraja wilcza straż mi trzyma.
Las czarny, wody-Dunaje, zwierzęta dzikie rozstępują się przed nim, kryją jego odwrót i ucieczkę. I są po przejściu, takie, jakby jeszcze nigdy człowiek tędy nie przeszedł, jakby tajemnicza drzemota bez przerwy puszcze i szczyty otulała.
Ale też nie ma dlań powrotu do ludzkich siedzib, do dziedzin gazdowskich. On już — człowiek lasowy.
Weź garść piasku moja neniu
I posiej go na kamieniu,
Kiedy na piasku modre zejdą kwiaty,
Wtedy powróci syn do ojców chaty.
Niejedne smutne, krwawe i rozdzierające serce dzieje ukryły skały i puszcze. Podobnie jak nie znane nikomu dzieje rannego orła lub sępa, ginącego samotnie, w zapomnieniu, gdzieś w schowkach skalnych lub w gęstwinie leśnej.
Gdy wiosna górska zacznie mrugać i uśmiechać się, gdy szepce do ucha, jakby podmawiała i obiecywała, wydaje się wtedy, że to nie opór przeciw uciskowi i przemocy, nie pomsta za krwawą obrazę, nie zawód miłosny, ani nawet zew krwi gnały tych junaków o złotych i ciemnych kędziorach na wędrówki i tułaczki, podobne do życia drapieżnego ptactwa.
To sprawił wybuch sił, co niezdolne do rozszerzenia ścian chaty gazdowskiej, a nie mogą się w niej pomieścić. To był wylot wiosenny.
Jak długo milczą oniemiałe, lodem zaklęte, śniegiem zasypane wody, jakby zstąpiły do podziemi, jak długo okutane kapturem śniegu smereki, niby stróżowie skrzydlaci, puchowymi piórami ośnieżonych gałęzi zagradzają dostęp do puszcz, jak długo śnieg notuje i zapisuje każdy ślad — cisza otula osiedla.
Ale nagle — jednej nocy, zadudnią, roztańczą się i zaśmieją wiatry wiosenne. Z otulonych miękkim bezkresem białych pagórków i szczytów zerwą się, zakipią potoki i tryumfują, grożąc zniszczeniem dołom, a w Czarnohorze pomrukują śnieżne wiszary. Przez jedną noc wybuchnie nagle wiosna górska, tak odmienna, a jeszcze wczoraj niespodziewana.
Wtedy — i w sercach junackich coś się dzieje. Tęsknota je ogarnia, odrzuca od małego światka ludzkiego. Dusza junacka zrywa się, miota, a potem modli się do wichru skrzydlatego, do mocarza wichrowego.
Weź mnie, wietrzyku, diedyku, bratczyku boży! Unieś stąd! Nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co: — w nowe krainy do jasnej zorzy.
Ach! gdyby się rozwił buczek,
Dwie brzózki bieleńkie,
Poszlibyśmy, pobratymie,
Do jasnej zoreńki —
Gazda wczoraj jeszcze pukał do ula i pytał: — Cóż tam, żyjecie? Macie pożytek? Mateńko i ty rodzie roboczy?
A chór pszczeli odpowiadał mu sennie, zwiędłe. Ale, gdy wiatr wiosenny powieje, gdy się roztętni i rozigra, gdy wierchy zahuczą, a puszcze zaczną trzaskać i grzechotać — ul jest gorący od dudnienia: Puść nas gazdo, zanieś nas na wolę wiosenną!
I wtedy nie tylko pszczoły wypuszcza gazda. Wszelkie stworzenie, nawet psa wypędza daleko od chaty, aby sam szukał sobie pożywy. Aby było tak, jak przed wiekami: kiedy nie było zimy, kiedy była wieczna wiosna.
Na stokach pokrytych bukami, w gąszczach leszczyny i w sadach, wśród gałązek pęczniejących, ptaki stroją wiosenne cymbały. Pierwszy ptaszek tak poćwierkuje, jak gdyby przekręcał małą śrubkę jakiejś struny przy strojeniu. Następny ciągle w ten sam wysoki ton uderza, jakby go stroił i ustalał. Inny już próbuje treli — po trzy, po cztery tony. Aż wreszcie kos przelatuje wyraźnie i pełnie całe kwinty i oktawy. W końcu zagrają wszystkie razem. A wtedy odzywają się, odpowiadają z góry na górę, z kieczery czubatej na kieczerę dźwięki fujarki. Wtórują ptakom i przyłączają się do ich chóru. Młodzieńcy nawołują się z góry na górę, z zagrody do zagrody. Huka i śpiewa junak do junaka.
Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki,
Cóż? pójdziemy pobratymie tej wiosny w opryszki?
A z drugiej kiczery dolatuje:
Wyrobimy toporczyki, bułatne topory!
Skarby sobie otworzymy, zamczyska i dwory —
Nim gospodarze i pastuchy powolutku, dokładnie, ostrożnie, statecznie zbiorą i przygotują trzody do chodu połonińskiego, zanim odezwie się trembita, wylatują z siół junacy. Obmyślają jakiś dziecinny lub sztubacki pomysł, snując chłopięce, zuchowate albo wręcz zbójeckie plany. Komu spłatać zbytka, kogo nabić, komu odemścić, kogo ograbić, kogo ściąć.
Czasem dziki płomień zemsty duszę zaleje — jakiś „hulawy“ furiat się zjawi, budząc przerażenie.
A powiem ci, pobratymie, jak skruszyć kajdany,
Pana w dworze my przybijem gwoździami do ściany.
To znów marzenie o złocie, o czerwonych, palących dukatach zawładnie nimi:
A czyjeż to — w Czarnohorze — rżą koniki wrone?
Słychać, bracia, że przenoszą dukaty czerwone.
Czasem rozpierają ich awanturnicze i bohaterskie rojenia o dalekich zamkach węgierskich, o wodach-Dunajach i morzach. O tym, jakich by to czynów można dokonać, które by wieść przekazała, pieśń opłakała.
Będą huczeć naszą sławę Dunaje głębokie,
Będą kądziel prząść i śpiewać prządki modrookie.
Wszystko to jednak wydaje się czasem jakby wymówką, pretekstem, okazją. Naprawdę to ona — młodziutka i prastara czarodziejka, wiecznie powracająca wiosna — wzywa i wabi ze szczytów.
Ach! gdyby się rozwił buczek i ta Czarnohora,
Niejedna by spustoszała bogacka komora!
Tak bywało w różnych czasach rozmaicie: że jakiś czyn wiosenny wybuchał. Czy napad na dwór, czy na karczmę, na zamek, na miasteczko, na urząd czy na straż bezpieczeństwa. I na zawsze zamykał junakowi powrót do rodzonej chaty.
Na próżno wołała go ku sobie miła dziewczyna:
Oj, ty chłopcze, łeginiku młodziutki a dumny,
Porzuć góry i opryszki i powracaj ku mnie.
Nie było odpowiedzi. Tylko z lasów szept płynął:
Jak porzucać mi, biedaszko, góry, połoniny,
Kiedy wpadnę panom w ręce, to marnie zaginę.
Stawał się wtedy człowiekiem lasowym. Jak ryś czujny, z wyostrzonymi zmysłami, gotów każdej chwili do ataku. Jak wilk wytrzymały, zdolen do przebywania wielkich przestrzeni. Jak niedźwiedź, zacierający własne ślady i umiejący przetrzymać, w norze śniegiem zasypanej, głód i zimno. Ślad nogi ludzkiej w lesie, wcięcie siekiery na drzewie były mu pismem puszczowym. Odczytywał z tych znaków wszystko. Błyskawicznie postanawiał: ucieczkę lub napad, uprzedzający pogoń.
Sioło już nieraz nie słyszało więcej o nim. Czy też usłyszało jakąś wieść, której nikt nie mógł sprawdzić. A dziewczyna miła nie wiedziała, co się z nim dzieje. Nie dowiedziała się nigdy:
Poczaruję ja, powróżę, zgadnę jego drogę,
A czy prawda, że pojmały go tam straże srogie.
Poczaruję ja, powróżę woskiem na pszenicy,
A czy prawda, że już ścięty mój miły w ciemnicy.
Czy już w ziemi śpi, czy w puszczach bieduje mój miły.
Czy mogiła go kołysze, czy puszcze zakryły.
W dziejach ludzi lasowych — las i drzewa puszczowe są wplątane jako żywe istoty, jako pobratymi, druhowie i przyjaciele serdeczni. Wieść opowiada, jak dał temu świadectwo stary weteran-opryszek, sterany wiekiem i życiem — Klam zwany Bojczukiem. Schwytano i sądzono go już wiele lat potem, kiedy rzucił zawód opryszka i osiadł na gazdostwie. Schwytany stary Klam, srożej karany i bardziej dziko torturowany, niż mogły być przed laty jego czyny, gdy chcą wymusić na nim zeznania co do reszty towarzyszy i pytają:
— Gadaj! kto był twoim spólnikiem! — po dłuższym milczeniu powtarza spokojnie, zapamiętale:
— Buk i smereka. Jawor i żerep. To moi pobratymy.
Zamiast ugiąć się wyzywa prześladowców:
— Ot kto! Wy pańskie pomiotła! Idźcie! drzewa męczcie, wiatr doganiajcie... Ano! zaczepcie się z lasem!
A któż by śmiał w owe czasy — zaczepić się z lasem. —
Jeszcze dawniej, kiedyś przed wiekami — tak wieść głosi — schwytano włóczęgę, widocznie opryszka, przeciw któremu nie było żadnych dowodów, ani nawet poszlak. Mimo to skazano go na śmierć.
Zaklinał się, że niewinny. Pytano o świadków. A któż tam mógł być pankowie mili, gdzie ja byłem — chyba kiedry i cisy.
— Jutro zawiśniesz na haku opryszku — chyba że drzewo które przemówi za tobą, za ciebie da porękę. Tak szydzono zeń i wrzucono go na powrót do lochu.
Gdy oczy przywykły do mroku, zobaczył w kącie swój stary posoch cisowy, który przyniósł ze sobą. Wyciął go wtedy, kiedy, przed laty, opuszczał chatę ojcowską i na grani żegnał się ze swą Mariczką-biedaszeczką. To jedyny ślad lasu — tu w tej ciemnicy.
„Ej, paliczko cisoweńka? może byś ty za mnie zaręczyła, stara towarzyszko, że niewinny jestem przed Bogiem i przed lasem! że krzywda pańska pognała mnie w góry. Może byś mnie wyratowała, wyrwała — klabuczko — od katuszy i szubienicy?“
Tak zaczął dumać i powoli jakimś gwoździem wydłubał fujarkę, a raczej długą jak kij fłojerę.
Kiedy o świcie przyszli sędziowie i siepacze, usłyszeli, jak drzewo cisowe śpiewa, jak żali się nad dolą junacką, jak płacze nad rodem zniewolonym, jak zaświadcza — niewinność. Wzruszeni tą nieuchwytną mową sędziowie zwolnili opryszka, który głos lasu serdeczny wydobył. Tak powstała fłojera.
Powiadają, że niejedna „moda“, tj. niejeden wynalazek lub pierwszy pomysł wynalazku, podsłuchany od głosów lasu, wymyślony w samotności puszczowej — od opryszków pochodzi.
I głos lasu — fłojera towarzyszy odtąd zawsze i wszędzie opryszkom. A także w ostatniej godzinie.
Gdy wiedziono na śmierć młodziutkiego towarzysza i następcę Dobosza, watażkę Bajoraka, wysoki, wyprostowany, zuchwały do szaleństwa opryszek, po odczytaniu mu strasznego i okrutnego wyroku, idąc ku miejscu kaźni, ze wzgardliwym uśmiechem, wśród tłumu przerażonych i współczujących chłopów, wyraził ostatnie życzenie, aby mu podano fłojerę.
Wybrano mu jedną.
Nie dla świadectwa niewinności... Może, by sobie samemu i ludziom uświadomić, po co żył, po co tylu ludzi zgładził, czemu tak zawzięcie walczył do końca. I po co tułał się po tym świecie.
Fłojera gra jak wiatr połoniński na palikach woryni, jak wiatr na cyplach Smotrycza wyśpiewuje. To bujnością dudni, to bezbrzeżny smętek rozlewa. Czasem trzepoce się jakiś cichy dźwięk, jak mały motyl w wichrze. Wyławia z duszy drgnienia nieuchwytne, zwiewne.
Tak to idąc ku śmierci Bajorak młody wygrywał:
„Hoj, hooja — wichrowa tęsknoto — bezlitosna tuho —
Ej, tuho, tuho — wełyka nieduho.
Nic tu nie ma na całym tym świecie — jedno ta tęsknota.
Kwitniesz tęsknoto! zielenisz się jak drzewo. Ba i liście ronisz. —
Świat z tobą przeszedłem, jak z lubą słodką.
I dalej mnie wiedziesz za rękę: — jak matka rodniusieńka — ot tamtędy“... —
Tak las — żegnał dzieci swoje, tak one się z nim żegnały, przez usta fłojery. —
To są najbliższe naszym czasom echa powtykane w księgi lasów, gór i połonin. Dzieje ludzi lasowych.
Nowsze czasy na różnych płaszczyznach i poetycko i uczenie starają się odcyfrować niejasne przebąkiwania baśni, interpretują legendy, pogłoski i fakty.
Uczoność etnograficzna i historyczna zaczęła szperać po górach, po aktach i wałkując swoje, chroni, co może przed zanikiem lub zmieszaniem się pokładów w bezdziejowej umysłowości Hucułów. Co prawda i te naukowe próby przychodziły czasem z uprzedzeniami narodowymi i społecznymi, z nieuzasadnionymi założeniami, czasem z gotowymi mitami.
Opowieść i pieśń nie daje za wygraną, nie chce być tylko ciastem dla różnych kuchtów. Snuła i nadal snuje mity i dumy, łączy je, kojarzy, wzrusza się nimi. Tęskni do wielkości, do swobody.
Opowiem tu jedno niewinne, może zabawne wspomnienie.
W początkach naszego stulecia błogosławieństwa teorii ras zjawiały się na razie w formie nieszkodliwej, a nawet zapraszającej i miłej. I tedy niektórzy „badacze“, wywołując wrażenie, że łamią sobie głowę także nad zagadnieniem o rasowym pochodzeniu Hucułów, postawili między wieloma innymi i takie twierdzenie: że to resztki plemienia Gotów, uchodzących z doliny węgierskiej przed pościgiem cesarza Justyniana, osiadły w Karpatach, że oni to są praojcami naszych Hucułów, że do nich odnoszą się owe opowieści o borcach i wielitach. Wszystko, co możliwe, zostało tu powołane dla poparcia prawdziwości tej „hipotezy“. I obyczaje i zwyczaje, zwłaszcza zwyczaje pogrzebowe. I pieśni i tańce, a najwięcej pląsy samych mężczyzn z podnoszeniem toporów do góry. I typy ludzkie, zwłaszcza długogłowy, jasnowłosy, modrooki typ z jastrzębim, czy orlim wyrazem twarzy. Wreszcie nazwa samego plemienia: godas, oznacza człowiek lasowy[12].
A inni znów przebąkiwali o Dakach, Alanach, o Obotrytach, Guzach, o Kaukazcach, o Bizantyjczykach i wreszcie o Połowcach czarnomorskich.
W nasze czasy z powodu zbudzenia się pewnych modnych a powierzchownych zainteresowań, fale a nawet potężne bałwany nonsensu przelewają się przez brzegi zdrowego rozsądku. Dla odmiany, czy dla kompletu wprowadzono jeszcze Norwegów i Tybetańczyków. Plotka niedouczonych „badaczy“, których kompetencji nikt nie zbadał, ani nie zbada, o ile znajdzie się w druku, idzie na konto pięknej dziedziny, zwanej popularyzacją i znajduje natychmiast popyt.
Dawniej takie „hipotezy“ były jakoś bardziej nieszkodliwe, a nawet powiedzmy, w sensie gawędziarskim, miłe, bo rozszerzały nasz światek zabity deskami. W swej naiwności miały tę słabą stronę, że im bardziej niegotowy, pośpieszny i natchniony z powietrza pomysł, tym bardziej stroił się w cyfry, reguły i nawet powoływał się na jakieś „prawa“, obowiązujące dla przyrody lub historii. A to wydawało się ludziom młodym i naiwnym przekonywające. Nasłuchawszy się w wieku chłopięcym tego, albo rozczytując się tu i ówdzie w podobnych rzeczach, dałem się uwieść, nie spostrzegając kiedy, i fantazji pomysłów iluzorycznie jakoby rozszerzającej widnokręgi dziejowe, i ich „cyfrowemu uzasadnieniu“. I jak to bywa, chciałem sprawdzić, a może jeszcze bardziej rozpowszechnić te „odkrycia“ wśród moich górskich przyjaciół.
Mój piastun i stary przyjaciel Petro Iwanijczuk zwany Kuzykiem, o którym w dalszym ciągu więcej opowiemy, mimo młody wiek znał, jak nikt, przeszłość i dzieje swego kraju. Z początku cierpliwie wysłuchiwał moich relacyj, nawet z zaciekawieniem rozpytywał o szczegóły. W końcu jednak rozczarowany kręcił na to głową. A gdy nawet byłem jakby trochę urażony, tak mi tłomaczył swój punkt widzenia:
„To nie jest sposób żaden! Głowy mierzyć centymetrem, w oczy zaglądać, a kto wie, jeszcze gdzie. Nazwy kręcić, choćby nawet pieśni zapisywać... A potem jeszcze mówić, że coś się wie.“
„E, dobre by to było, bardzo dobre! Ale tak: Gdyby miał Pan, ten książkowy, tę główną wiedzę, gdyby w nim krew Wielitów czy tych Gotyczów płynęła. To tak by go ta krew sama niosła, jak woda wiosenna ku morzu. Już wiadomość miałby, krew by mu sama mówiła. Zaraz by już wiedział, co ma fotografować, kogo mierzyć i po co. A tak? Toż on biedak ślepy i głuchy równocześnie. Po omacku tylko, to co o pół metra może wiedzieć.“
Dodał w końcu z uśmiechem:
„No, niechby i tak. Daj mu Boże szczęście! Niech sobie bez przerwy dwie setki lat wszędzie tak zagląda, mierzy wszystkich! Ale niech nie taksuje jak ten gminny taksator po pijanemu.“
Tenże Petro, wymijając ostrożnie, moje zbyt natarczywe pytania co do krwi Wielitów i kto właściwie od nich pochodzi, czuł się jednak, co zawsze podkreślał, na tyle spokrewniony z opryszkami, że wszystko o nich wiedział. Chętnie o nich informował. A w szczególności starał się mnie oświecić, skąd się wzięli opryszki. Zgodnie z tym, co mówił stary gajowy Ihnat, który może znał osobiście jeszcze różnych opryszków, Petro tłomaczył przekonywająco, jak oburzające jest gadanie i „brechanie“ różnych podpanków, że Huculi-gazdowie od opryszków i rozbójników się wywodzą.
— Nigdy tu z pierwowieku nie było żadnych opryszków, ani tym bardziej rozboju żadnego! Dopóki panowie byli honorowi i prawi, dopóki honorowo żyli z gazdami jak starszy brat z młodszym — mówił Petro.
Cóż? zbóje, rabuśnicy wszędzie są na świecie, a w pańskich miastach i krajach chyba ich niemało. Mogli i tutaj zachodzić. Ale to wiadomo, że łagodni i spokojni byli dziadowie nasi, rachmanny naród. Pracowali sami, nikogo nie bali się na ziemi, nikomu się nie kłaniali, tylko świętości niebieskiej. Wędrowali połoninami, królowali nad puszczami i wierchami jak te orły czarnohorskie. Panowie do nich w gościnę przyjeżdżali, prosząc grzecznie o pomoc w polowaniach, o przewodnictwo. Żyli z panami grzecznie, po przyjacielsku, a nawet dobrowolnie jakieś niewielkie daniny i podarki zanosili. Tym panom, co to na dołach i na podgórzu zamki utrzymywali, niby że to od Tatarów nas chronili. Płacili ot, aby nigdy do wojny się nie mieszać. A zresztą, panowie ci to była ta sama krew co i my. To wiadomo, dokumenty pisane na to są starodawne.
Ale co prawda! Coś nie bardzo na dobre wyszła im ta rachmanność, gościnność.
Bo się potem panowie rozpanoszyli na państwie, wyrodzili, zhardzieli, zgłupieli już zanadto. A przytem „wnadzili“ się w góry. Zaczęli tedy posyłać podpanków, jakichś różnych hajduków, swoich przydupników. A ci gwałcili, deptali prawdę starowieku i prawo słobodne. Chcieli nas mieć za poddanych, za rabów, zaprowadzać pańszczyznę i czort wie, co wymyślali. Gazdowie z początku spokojnie tłomaczyli, na prawa odwieczne się powoływali, do tych starszych panów-hetmanów, czy jakich tam, chodzili, posłów posyłali. To nie na długo pomogło. Wtedy to i zaczęli opryszkowie się wywodzić. Bywało, że się uczepią hajduki, podpanki jakiegoś takiego gazdy albo młodziaka, co to właśnie od wielitów-bojowników pochodził. (Takie rodziny są jednej krwi z królami, z rycerzami najstarszymi). A w nim, gdy bronił honoru i chaty swej lub ojcowizny od napaści, jak wybuchnie w sercu krew wielikańska! To tak, jakby się jaka krynica bezdenna, obfita otworzyła, której zatkać nie można. Oho! Jak rąbnie takiego psa bardką, albo i cały ich zastęp do nogi powycina sam jeden! To już i koniec gazdowaniu! Rzucał gazdostwo, uciekał w puszczę, w Czarnohory, w Czywczyny, jak ryba do morza. Tam go nikt już nie mógł dogonić, znaleźć ani dojrzeć.
Bo tu twierdze były, „festunki“ niezdobyte: te szczyty, puszcze i wertepy! Potem zaś zaczęli się zbiegać do nich jeszcze nasi pobratymi Huculi od Turka, z Bukowiny i z Węgier, gdzie ucisk pański był bardzo srogi. Nasi chłopcy to już nieraz byli tylko watażkami, hersztami, komandyrami tych wojsk rozbójnickich. Bo naród się zbierał z całego świata. A ten kąt tutaj na naszej wierchowinie był najlepszy. W trzech krajach można było robić napady, w trzy kraje uciekać, a w żadnym z nich nie było porządku.
Jednak opryszki dawni prawa i sądy starowieku uznawali. Przed sądkami sędziwymi schylali głowy.
Potem za dużo już się tego napłodziło i zewsząd się tu ściągali różne „zawołoki“. W późniejszych czasach nawet niektórzy gazdowie zasmakowali w łatwym chlebie. Na noc przebierali się za opryszków. Byli i tacy, co samych opryszków napadali lub skarby ich wykradali.
Tak się przez lata ciągnęło, przez setki lat. Odeszło z gór życie polubowne, beznasilne, wolne, zaczęła się bieda. Przekazywali ludzie starowieku, że to właśnie nieszczęście się stało, iż wzburzyła się ta krew Wielitów. Coraz więcej się jej przelewało po próżnicy, pusto-durno. A była może przeznaczona na co innego, na dobre dzieło... —
Tak opowiadał Kuzyk dawne mniemania o pochodzeniu opryszków.
Kroniki i akty sądowe i czerpiące z tych źródeł opracowania historyczne, jak szkice Władysława Łozińskiego, autora specjalnie zajmującego się awanturniczymi dziejami Rusi Czerwonej, przyznają do pewnego stopnia rację tej tradycji.
Do XVII wieku góry są spokojne. W XVII wieku uroszczenia pańszczyźniane wywołują wrzenia na wszystkich tych wschodnich ziemiach ruskich, gdzie dotąd nie było pańszczyzny. Ogólny zamęt wojen kozackich i panujące potem bezprawie i swawola wciągają mieszkańców gór w swą orbitę.
Według wiadomości z aktów i książek, że wymienię tylko jeden charakterystyczny przykład, magnaci Jabłonowski, Potocki i inni — ci, którzy później uniwersały przeciw opryszkom ogłaszali — używali niejednokrotnie opryszków do zajazdów, oblężeń i krwawych walk o majątki z sąsiadami-szlachcicami. W czasie jednej z tego rodzaju wojen Pan Jabłonowski zgromadził 400, a Potocki nawet 700 opryszków pokuckich. Jak głosi zażalenie sądowe: „latrones ex oris Pocutiae vulgari idiomatu dictos — opryszki“. Widocznie ceniono ich wojowniczość, zdecydowanie i pojętność w rzemiośle żołnierskim. Przede wszystkim ceniono ich za to, że bardzo gorliwie i dokładnie spełniali życzenia swych patronów, przeprowadzając z rozmachem niszczenie przeciwników.
Tak to mimo odległość i nieprzystępność gór, lud wierchowiński został wciągnięty w wir chaosu, jaki ogarnął ówczesną Polskę. Potem, gdy byli już tym panom niepotrzebni, albo gdy, naśladując szlachtę, zaczęli działać na własną rękę — ci sami panowie i cała szlachta halicka, znalazłszy się istotnie w niebywałej opresji ze strony band, stworzyli milicję do tępienia opryszków. Trzeba dodać, że w XVII wieku napady te na dołach i na podgórzu nieraz przy wciąganiu dużych mas chłopstwa, pod przewodnictwem opryszków miały prawie czasem charakter tego, co dziś się nazywa „wojną klasową“, względnie „ruchawką“ społeczną. Ostateczne wyrodzenie się opryszków, o którym wyraźnie mówi tradycja huculska, odnosząc je do końca XVIII i początku XIX wieku, związane jest także z gromadzeniem się w górach niespokojnych żywiołów i rozbójników z całego kraju. Było to już tylko podźwiękiem i epifenomenem tego zamętu w czasie, kiedy w całej Polsce już zaczęło się uspokajać. Lecz pamiętajmy, że do końca dziejów starej Rzeczypospolitej w społeczeństwie szlacheckim zajazd był ciągle jeszcze aktualną formą egzekucji prawnej.
Ale nawet okres, kiedy, jak lud powiada, opryszki zmienili się w „rozbyszaków“, obfituje w niezwykłe charaktery i dziwne epizody, świadczące, że raz zbudzona siła bojowa, nie mając innego ujścia topniała i marnowała się w bujnym hulaniu, pod ciągłą groźbą szubienicy. Czasem także lepsze instynkty szukały ujścia w tym, jak się zdawało, wolnym i niepodległym życiu opryszków.
Rozbójników karpackich obawiano się na całym Pokuciu i Podolu i długo jeszcze nimi dzieci straszono. Zapewne działały tutaj tajemnicze pogłoski o leśnych ludziach, o olbrzymach, o ich niesamowitej sile, ich niespodziane zjawianie się i błyskawiczne znikanie, fantastyczne nieraz bogate stroje i uzbrojenie. Ale prawdę mówiąc, nie przewyższali oni w zbójeckim rzemiośle bogatych i możnych rozbójników-magnatów, jak Stadnicki, Kaniowski i tylu innych. W porównaniu zaś z metodami wojen polsko-kozackich, w których obu stronom jakoby także o rację stanu chodziło, dużo przygód i wycieczek rozbójnickich nosi cechy chłopięce, młodzieńcze i bodajże nawet rycerskie. Czyny okrutne były czasem wypływem zapamiętania się, afektu, a czasem znów rzeczywistego oburzenia i poczucia krzywdy. Wskazują na to do pewnego stopnia akty sądowe, stanowczo tak twierdzi tradycja, także i to, że szał bojowy opryszków często dał się ugasić uprzejmym, dobrym słowem, a nawet, że można ich było łatwo podejść w ten sposób, i że to miało nieraz dla nich skutki fatalne.
Jeśli za polskich czasów walka z opryszkami miała charakter samoobrony, lub charakter doraźnych wypadów smolackich oddziałów, spowodowanych doniesieniem poszkodowanych lub pragnących zemsty instygatorów (nieraz sąsiadów lub nawet wspólników opryszków), to pacyfikacja austriacka ze strony tego „Państwa“ na serio przybierała cechy systematycznej i wytrwałej eksterminacji. Miała chwilowo sprzymierzeńców w samym ludzie, w kłótniach różnych frakcyj i w tym, że wybujanie opryszkostwa miało fatalne skutki dla ogólnego bezpieczeństwa życia i mienia. Gdy się jednak wysłucha starych wieści i tradycyj huculskich, wydaje się, że nie należałoby ze zbyt lekkim sercem sławić owych „pacyfikacyj“ austriackich, jak to czynią niektórzy pisarze — nawet ukraińscy. — Czarne szubienice stały rzędami przy drogach — opowiadali starzy ludzie. — Pańszczyzna maszerowała w ślad za nimi. — Skończyły się dostatki i stara swoboda. Pankowie, Żydkowie robili z nami, co chcieli. —
Po wyrodzeniu się opryszków, po zniszczeniu ludzi lasowych i puszczowych junaków, wzmocnione siły wrogie zabrały się do niszczenia samej puszczy.
Ośmielili się wrogowie. Wyzywali las, uporali się z lasem, dokonali swego; zniszczyli słobodę, zrównali z ziemią odrębność i niezależność Wierchowiny.
Czyż są, czy były w dziejach wyhodowane i wypiastowane przez matkę przyrodę, plemiona o przeważających cechach charakteru, zwanych niepraktycznymi, przejawiających się w nadmiarze fantazji, bądź też uczuć „sympatycznych“? Jeśli tak, to nie zdarzył się chyba wypadek, nie dochodzą nas słuchy z dziejów ludzkich, aby taka grupa, wykazująca wielki rozkwit uczuć życzliwych, wybujanie ufności do świata, nadmiar szczodrości, lub chociażby tylko bezinteresownej fantazji, nie regulowanej instynktowną chytrością i nie uzupełnianej drapieżnością, by taka grupa utrzymała się dłużej. Chyba że była pod opieką innej, uzbrojonej „w kły i pazury“. Albo tak długo, jak długo przyroda swą niedostępnością ją chroniła.
I tak przeciwstawia wierchowińska legenda naszej ziemi obraz — krainy rachmańskiej. Na wschodzie słońca w niedostępnych górach, otoczonych ze wszech stron wodą — powiada legenda — żyje pokrewny nam ród Rachmanów — istot łagodnych, pełnych przyjaźni i miłosierdzia. W tej krainie nie ma wrogości. Rachmanom nie znana niezgoda i kłótnia. Od reszty świata chronią ich wody i góry. Ukazuje legenda, że nasza ziemia, tak jak ją znamy, nie jest skłonna hodować bujnej życzliwości, nieskażonej łagodności, ani też innych rzadkich, osobliwych bylin duchowych nie ścierpi. O ile nie stworzy równocześnie przeciwwagi w właściwościach drapieżnych, cechach ostrych, kłujących i trujących. Tak też na szczytach czarnohorskich nie zarodzi złota kukurudza.
Opryszki niewątpliwie nieraz dali się we znaki sąsiednim krajom, a byli, wraz z piastującymi ich lasami, chociażby tylko mimo woli, ochroną swego kraju. Z upadkiem opryszków i rozbójnictwa los Wierchowiny był przypieczętowany. Czyż można sobie wyobrazić, aby się znaleźli ludzie z zewnątrz, doceniający wartość osobliwych odrębności, a fatalność nagłego, nieorganicznego zderzania się obcych sobie faz cywilizacyjnych? Jak gdyby jacyś archeologowie, konserwujący nie groby, wykopaliska i skamieliny — lecz żywe kwiaty i łąki pierwobytnej kultury. Gdzież szukać takich „archeologów“? Tak zachwalane rezerwaty, zarówno ludzkie, jak zwierzęce i roślinne, są dotąd przeważnie obszarami dogorywania, zbiorem żyjących niedobitków. Kreuje się je zazwyczaj godzinę przed śmiercią jakiegoś rodu, lub nawet po śmierci galwanizuje i fałszuje.
Przeczuciem i mitem takiej archeologji jest opowieść o tym cesarzu, co to szczególnie rozmiłował się w ludzie huculskim, i nie tylko zwolnił go od urzędów i przymusowej służby wojskowej, ale zawarł z nim pobratymstwo, by ochraniać starą, górską słobodę.
Gdybyśmy chcieli, choć w zarysie, przedstawić kilkoma słupami milowymi dzieje opryszków tak, jak je pojmowała i przeżywała sama Wierchowina, musimy pamiętać, że skutkiem odcięcia przez wieki od świata, zagadnienia i mierniki dziejów, podobnie jak wyobrażenia geograficzne starowieku, odbiegały od naszych. Nie o to tylko chodzi, że były fałszywe lub fantastyczne, lecz że posiadały regulatory zupełnie odmienne. Geografię starowieku można by nazwać geografią uczuciową, rozszerzającą ludzkie wartościowania na orientację co do podziału i zamieszkania ziemi. Ziemia jest organizmem: jej głowa jest w stolicy cesarskiej, jej pępek w Rzymie, Wierchowina to serce ziemi, a Polenycia — obszar pól Pokucia, Podola i Ukrainy — to pierś i ręce robocze. „Pański“ kraj to „kaluch“, brzuch zjadający pracę innych. Kraj dzikich „syrojidów“, daleko na Wschodzie słońca, to odbytnica ziemi i brama do Piekieł. Za Rzymem, za „morzem“, daleko, jest druga brama światowa i schody do nieba na Górę Syońską, górę niebiańską. Jeruzalem to miasto niebiańskie, nie ziemskie. Gdzieś pomiędzy niebem i ziemią na szczytach gór najwyższych jest kraina ziemskiej doskonałości, kraj Rachmanów. — Oczywiście były to wyobrażenia chwiejne, nieustalone i niezupełnie upowszechnione, a wypowiadane tylko przez tych, którzy nad nimi się zastanawiali. Podobnie swoiście mityczne i jeszcze bardziej fantastyczne są wyobrażenia o powstaniu ziemi.
I podobnie tubylczych „historyków“ starowieku zajmują takie „zagadnienia“, nad którymi ludzie współcześni nie mają po co się zastanawiać.
O ile to można wyłuskać z licznych opowiadań o dziejach opryszków, jednym z najważniejszych mierników dla ich znaczenia i sławy jest zagadnienie: który z nich, kiedy i wśród jakich okoliczności zabił biesa, który dawniej chodził żywy i ucieleśniony po ziemi. A po zabiciu ukazuje się już tylko jako zły duch, zjawia się tylko na wezwanie!
Jeszcze teraz powszechnie przypisuje się czyn ten Doboszowi. Dawniejsza i poważniejsza tradycja twierdzi, że biesa zabił słynny opryszek Hołowacz, a później ludzie dopiero to, jak wiele innych rzeczy, do Dobosza przyczepili.
Dalszym ważnym zagadnieniem jest: Czy Dobosz znalazł topór wielitów? Czy też otrzymał w darze inny miecz od jakiegoś starego wieszczuna? Czy sam sobie kazał wykuć topór? Co się potem stało z tym toporem?
Mimo iż wszystkie prawie opowiadania o opryszkach dotyczą osób historycznych, o których istnieją nieraz dość dokładne wiadomości z aktów sądowych i kronik, bądź w Polsce, bądź na Węgrzech, fakta, które my nazywamy historycznymi, nie zajmują w tym stopniu opowieści ludowej co wspomniane powyżej mity. Opowieść także nieraz charakteryzuje bardzo konkretnie te osoby pod względem fizycznym i duchowym. Charakteryzuje i zaraz zaciera. Właśnie dzięki pewnej typowości tych „zagadnień“ mitycznych, które są dla niej najważniejsze.
A ważne są one dlatego, że za zabicie biesa i pochodzące stąd bezpieczeństwo — z tej strony przynajmniej — ludzie czują dla opryszków wdzięczność. Chcieliby wiedzieć, komu mają być wdzięczni, kogo mają błogosławić.
Nieznalezienie zaś miecza Wielitów — sprawiło, że została utracona słoboda stara. Zamiast władać, panować nad górami i żyć swoim własnym życiem, Huculi poszli na dno dziejowe.
A może — może Dobosz nie dotrzymał warunków? Może jest nadzieja, że ktoś ten miecz odnajdzie... Czy ten wielikański, czy Doboszowy topór, wyciągnie ktoś kiedyś ze skały?...
Dawniej dyskutowano te pytania głośno, z ożywieniem. Dziś — znacznie ciszej. Nie to, żeby sceptycznie, lecz raczej jakby z oczekiwaniem, aby ktoś inny zabrał głos. Przytacza się opinie bez angażowania się.
„Zagadnienia“ te — mimo wszystko wyrażają i charakteryzują pewną rzeczywistość, oczywiście w znaczeniu przenośnym.
Opowiadanie o zabiciu biesa jest jakby wyrazem śmiałości i zuchwalstwa opryszków, którzy błądząc po puszczach i połoninach, wśród różnych pór roku, przy wszelkiej pogodzie, wśród burzy, gradu piorunów, lub nocą zimową, na pustkowiu, wśród ciszy dreszczem przejmującej, albo wśród szumów, głosów, jęków i pogróżek przyrody — byli gotowi stanąć do oczu najgroźniejszej, nawet szatańskiej potędze — czasem nawet w poczuciu, że samym niebiosom pomagają.
A znalezienie miecza Wielitów — tak rozumowano — nie tylko nie pozwoliłoby panom, podpankom i Żydom powalić pod nogi naród górski, lecz jeszcze by oczy ludziom rozpieczętowało. Pomogłoby zaprowadzić w świecie prawdę wierchowińską, ład starowieku — słobodę. —
Dlatego to opryszki w obecnie żyjącej tradycji większą może rolę odgrywają niż inne zjawiska i zdarzenia starowieku. I może więcej zajmują wyobraźnię ludzi dziś żyjących niż niegdyś wyobraźnię współczesnych im ludzi. Może wtedy Wierchowina żyła jeszcze życiem dziecięcym, pełnym, nie okaleczonym, może oddychano obecnością swobody, a w przyszłość spoglądano z nadzieją.
HOŁOWACZ ZABIŁ BIESA
Piętrząc się z głębi ziemi, to dęba stając, to uskakując wał Czarnohory rozpędził się ku wschodowi słońca. Nie dosięgnął krainy Rachmańskiej, zmarnował siłę, legł jak cielsko powalonego olbrzyma, co zastygło w potężnych drgawkach. I rychło lody i lodowce zagnieździły się w jego bruzdach. Po wiekach stopniały lecz do dziś w wyżartych przez nie kotłach zielone trawy dość nieśmiało się podnoszą. Bo trzymają się w nich uparcie zwyrodniałe lasy karłów, gęstwiny porostów i mchów. Ni to zwierzaki cudaczne, ni to rośliny spod lodowej dziedziny, ciekawostki dla zbieraczy, co gorliwie wyczesują te sparszywiałe kudły ziemi. Lubują się nimi przez szkiełka: cóż za parchy delorne! Zbierają w zielniki, przechowują w wielkich szafach, aby pamięć nie zaginęła. Na razie wszakże, ponad bukowiny, ponad jaworzyny, w jarach i kotłach między jednym pastwiskiem a drugim, między jedną kopą zieloną a drugą, te pierwowieczne gąszcze porostów wciąż jeszcze, jakby na dalekiej północy, zaczerniają niemałe połacie. Na stokach inna czarność: kosodrzewiny. Całe ich lasy, które człowiek przebywa skacząc z wierzchołka na wierzchołek krzewu, jakby na sprężynach, a inaczej bez siekiery się nie przedrze. I one ścielą się długimi pasami zwarcie i ponuro. Cokolwiek żywego się w nich zjawi, czy motyle-żałobniki wzlecą rojem z gęstwin muskając twarz wędrowca, czy siedmiogrodzki sęp szybuje wysoko sterując skrzydłami o żałobnych firankach, a czasem uderzy z lotu — małe czy wielkie, uderza czarnością. Tylko wierchami na starych łbach i łysinach pasma, jak fale zeschłych włosów, pola mchu islandzkiego, choć posiwiałe, wieją lekkomyślnie białym dymem. Nazwano je tutaj hrań, to znaczy jarzące węgle, domysł, że biały dym unosi się z gorącego wnętrza Czarnohory, jakby z pieca napakowanego żarem.
Lecz nie co innego jak czarne ramy, porosty i kosodrzewiny nadały nazwę Czarnohorze, tak jak czarna obwódka żałobnej karcie. Karta duża i biała, Czarnohora skalno-zielona i rozległa, a przecie dość takich ram, by była smutna, nawet ponura. Wzdychanie nieustanne przechadza się od jaru do jaru, od wierchu do wierchu, rośnie ku górze i zmienia się w cichy jęk. Białe od piany potoki zaśpiewują aby go zagłuszyć.
Nic się tam nie rodzi ani nie udaje, a przecie na pytanie, co to jest Czarnohora, jest jedna odpowiedź: Siła. Nie tylko dla życia, także dla zmiany. Pieśń głosi: „Czarnohora nie chleb rodzi, nie jarą pszenicę, a hoduje swych junaków serem i żentycą.“ Na bezmiernych pastwiskach gubią się niezliczone stada chudoby. Wydaje się, że Czarnohora mogłaby pomieścić i wykarmić jeszcze nieskończenie więcej. Od dawna hodowała junaków, ich siłę dla przygód i walk. Jest ojczyzną a także przytułkiem wielu śmiałków.
Z pasma wyskakują tu i tam, jak żebra i potrzaskane gnaty potwora, ostrowy i odnogi skał, rzekomo przez dawne lodowce z wnętrza wydarte lub pooddzielane jeden od drugiego. Ostrowem takim jest wierch o nazwie dawnej, niezupełnie zrozumiałej Gutyn Tomnatyk. Odsunięty od głównego wału ku południowi, chociaż jak kładka wysunął się ku Węgrom, wcale nie łączy lecz zasłania jak ciemna ściana. Między nim a głównym pasmem pod osypiskiem, głęboko w dole od północy i w wiecznym cieniu, ukrywa się podłużne jeziorko barwy stalowej. Głucho tam, bo daleko od kolib, od pastwisk, od płajów. Nie słychać ni ludzkiego głosu, ni beku owcy, ni dzwonków, ni świstu ptaka, ni szeptu źródła. Głucho i martwo, jedynie jeziorko spogląda ze szczeliny ku niebu jak żywe oko. W niepogodę szczególnie ponure, czasem pogrąża się w gęste mgły, czasem nie. I wówczas widać jak pogrąża się w rozpacz. Bo gdy wiatr wciśnie się w szczelinę, chłosta jeziorko do dna, jak gdyby je wypędzał z jego dziedziny, jak gdyby zawziął się by je wysuszyć, unicestwić. Pędzi fale aż stają dęba i wyginając się jako stado wężów, wyciągają szyje i syczą. Przepędzają każdego wędrowca tym sykiem: „zabieraj się, tu nie dla ciebie miejsce“. Jedyny to głos w tej szczelinie, jedyne ostrzeżenie. Każdy przed nim ucieknie, o losie jeziorka zapomni.
Od dawna przeto odstąpiono tę kotlinę biesowi, wrogowi życia i wodzowi tych sił, które człowieka wdeptują w błoto. Zresztą i dzisiaj — gdyby zezwolono na takie głosowanie i mimo że bies rzekomo cieleśnie już nie istnieje — zesłano by go tam chętnie na zawsze wraz z jego ciemnymi sługusami. Do nich zaliczają wszystkich potentatów tego świata, od cesarzy i ministrów aż do wójtów, nie tylko dawnych, nowszych także. Kto wdrapie się na stołek władzy, ten „jego“. Niech „on“ tam sobie trzyma ich wszystkich, niech przepadają razem w mrocznej szczelinie.
A jednak ta kotlinka zasłynęła przed wiekami ze zmagań olbrzymów i z czynów wielkich. Z jednej strony od dołu bies wcielony, z drugiej z góry, z chmur święty Eliasz, a z boku do pomocy świętemu prawnuk Wielitów Hołowacz. Zapewniają, że człowiek zwyciężył.
Jeszcze do niedawna szydzono z olbrzymów. Jaki taki mądrala kręcił nosem: to bajki, to zabobony. A dzisiaj olbrzymi tak nasypali strachu, że nie tylko nikt ich nie zaprzecza, lecz wszyscy głoszą im chwałę, radując się, że dobry olbrzym obroni od złego. A któryż dobry? Ten co okaże się mocniejszy.
Posłuchajcie dumy o Hołowaczu, bo nie samą moc sławi. Wiadomo, że skoro jeziorko oprze się wichrowi i przetrwa jego napad, karmione źródłem u dna, odnawia się. W pogodę gdy do zacienionej a także obmową zaczernionej jamy dotrze nieco światła, jeziorko uśmiecha się seledynowym blaskiem smętnie a pobłażliwie. Rozszerza wokoło cichą radość — zaświadczy to każdy — bezwiednie a szczodrze. Któż się jej oprze? Co więcej, rozprasza ponurość, leczy pamięć krzywd i złości, bo zaraźliwie rozszerza wdzięczność, nie jak chorobę lecz jak zdrowie. Wdzięczność komu i za co? Samemu światłu i każdemu kto tam przyjdzie za to, że przyszedł i spojrzał. Któż patrząc na nie wówczas nie pomyśli, że niegdyś odbijało w swej toni Hołowacza jak obecnie każdego z nas. I tak samo darzyło go zdrowiem. — Jeśli kto widział, to widziało ono czyste i czujne oko morza podskalnego, jak skupił siłę Wielitów i zdruzgotał biesa, co wówczas otwarcie Bogu urągał i ludzi poniewierał. Lecz od tego czasu bies znijaczony, cieleśnie nie istnieje, jeśli pokaże się — to jak widmo lub zwiewny cień, i sczeźnie. Bo nie ma już potęgi czarciego bezwstydu.
I cóż z tego? Nawet gdyby ktoś uparł się by stale zamieszkać pod Gutynem, jak niegdyś Hołowacz, nie to znajdzie czego szuka. Jest tam co prawda pewien dowód nakarbowany tak wyraźnie, że aż czarno: pasy smoły na skałach. Lecz to jest przeszłość biesowych dziejów, nie obecność. I któż na całym Gutyn Tomnatyku zaświadczy, że w dziejach coś się dzieje, coś się zmienia raz na zawsze, coś się stało i już nie odstanie? Ze bies-duch nie czyha tak samo jak bies cielesny, albo jeszcze gorzej, bo od kiedy ukrywa się, ludzie szukają go gorliwie, nieszczęśliwi kiedy nie uda im się znaleźć. Któż zaświadczy w końcu, że bies wszystkiemu winien, a ludzie to niewinne jagniątka.
Dość tego! Jest bies czy nie ma? Mocny czy słabiutki? Krzywda i pomsta wraca czy nie?
Tomnatyk milczy ponuro jak zawsze. Zbyt liczne wieści mieszają barwy mętnie. Gaduły plączą to co znad czasu z wczorajszymi zdarzeniami. „Czarne księgi“, wszystkie owe akta sądowe, pańskie czy mieszczańskie, czernią ludzkość, bo czernią lud pracowity. Mądre książki za dumne dla takich bajd. A księża nie na to odpowiadają o co ich pytać. Tylko najdawniejsza duma opryszkowska wyłuskuje złote ziarna z piachu. Rości sobie obronę ludu i ludzkości. Sławi Hołowacza i głosi śmiało: zabił biesa raz na zawsze. Koniec! Niech przepadają biesowe dzieje, pamięć krzywdy i odwetu, czyny zawzięte, okrutne. Jeziorko jest i trwa, wczoraj, dziś i jutro. Smętnie a pobłażliwie przesiewa dumę o Hołowaczu z dziejów w bezdzieje.
Południowe, ku Węgrom opadające stoki Czarnohory są bardziej słoneczne od naszych północnych, a nawet łagodniejsze w samej budowie gór. Nigdzie nie ma skał odkrytych, nie ma przepaści i berd. Nie ma też ponurych i zwartych lasów kosodrzewiny ni porostów. A ogromne, dorodne, niemal kuliste i jasne buki sadowią się wysoko ponad zwyczajną granicą lasu. Ich zespoły, katedry pogodnego i ufnego nabożeństwa, rozsiewając ładne, zielone światło utrzymują zaciszny i pogodny nastrój cichego zadowolenia z własnej potęgi.
Styl bukowy: przyjdzie czas, że nauczą go się w bukowinkach i stawiać zaczną, na pamięć Hołowacza, katedry bukowe. W ich przejrzystych kopułach każde zielone oczko szkła, jak bukowy liść na wiosnę, zapieni się światłem. I zleje je jak wino gościnnie dla każdego co przyjdzie tam pomodlić się, po swojemu i z braterstwa nauczyć się po innemu, a ze wszystkimi razem po bukowemu.
Także kotliny i doliny po stronie węgierskiej są szczególnie rozległe i szerokie.
Gdy się spogląda ze szczytu Gutyna ku południowi, widać już owe gromady buków, gazdowskie korowody i wiece. A dopiero niżej, w szerokich kotlinach, czarne lasy smerekowe, nietknięte, bez przerwy się rozścielają. A dalej jeszcze migotliwa, świetlista wstęga przesławnej Cisy, patronki rzek węgierskich, która niedaleko stąd ma swe źródła. A potem znów szczyty, znów płaszcze borów jednostajne i znów — morze szczytów. Tam, gdzieś w skalistych nurtach Cisy, jest pochowany w trumnisku złotym Bicz Boży, Attyla, także Wielitów potomek.
I tam, po stronie węgierskiej, widać jasne polanki, które wyhodowały naszego Hołowacza.
W złą godzinę i na własne nieszczęście wzbudzili panowie siłę wielikańską w Hołowaczu.
Już z postawy jego, po olbrzymich barach, którymi z trudnością mógł się zmieścić w szerokie drzwi chaty, i po jego ogromnej głowie, której czerep podobno dotąd się zachował, można było poznać, że pochodzi od Wielitów. Od tej potężnej głowy otrzymał swoje imionisko, a jak się naprawdę nazywał, nie wiadomo.[13] Włosy miał płowe, a wśród nich szczerozłote kosmyki, znak pochodzenia od Wielitów. Słychać, że przed urodzeniem matka przez dwa lata nosiła go w łonie i że karmiła go piersią przez lat dziesięć bez przerwy. A kiedy podrósł Hołowacz, był z niego młodziak spokojny, gospodarny, pracowity i wesoły. Od lat najmłodszych kochał się w połoninach i w pasterstwie. A siłę swą tylko w żartach niewinnych pokazywał. Ot czasem wziął na barki jakiegoś zdziwionego byka, albo konia rozpędzonego w biegu zatrzymał. Albo gdy zaśmiał się do echa na połoninie, liście i igliwie z drzew opadało, a drzewa gięły się jakby w wichrze. Ale nigdy zwady nie szukał. Przeciwnie, z tego znany był, że gdy sam się uporał z robotą, chętnie pomagał, komu się nadarzyło, był mocny, a zarazem życzliwy i uczynny. Jego siwe, głęboko osadzone oczy uśmiechały się życzliwie do świata. I pieśń go zowie „szczerą dzieciną“.
W owym smutnym czasie tak się stało, że panowie, szczególnie tam na węgierskim boku, zamiast jak dawniej mieć lud pracowity za braci, czy to starszych czy młodszych, zechcieli wcisnąć go w swój ład, jakby do klatki żelaznej. Jak zawsze władcy tego świata, a wszyscy psioczą, że chłop to bydlę, bo chce żyć po swojemu. Umyślili zrobić z nich poddanych i nazwali ich chłopami. A tak to chytrze urządzili, że ludzie jakby we śnie napadnięci, ulegli im.
Któż nie zrozumie, że głównemu biesowi, co na niewolę tak łasy jak niedźwiedź do miodu, te pańskie harce przypadły do serca. I ośmieliły go. Ogłosił się ich opiekunem, zaczął chodzić, biegać, jeździć i latać cieleśnie po całej ziemi i w całej paradzie. Wcale się nie krępował ani nie wstydził, nie tylko nazywał siebie otwarcie biesem i tak się kazał tytułować, nawet pokrzywiał się Bogu śmiało. A kiedy w tym rozsmakował, odkrywał paradne stroje i spod nich pokazywał niebu golutką huzycię. I ci co byli po to, aby go dojrzeć, ostrzec innych i wykląć, udawali, że nie widzą. Przeto nadal chełpił się tyłkiem, jakby nie było piękniejszego, a w wielkie święto ogłosił swoje prawo, uroczyście zatwierdził niewolę i za to dawał się z łaski całować dostojnikom. Nikt mu nie chciał sprzeciwić się, ani nie śmiał. Zrozumiał, że jego czas przyszedł, otworzył ziemię swoim rodom do podziału: niech odtąd nie będzie dziedziną człowieczą jak niegdyś Bóg ustanowił, tylko czortową. No i czortowe rody-narody zsypały się na ziemię i zaczęły ją dzielić: to twój kraj, a to mój. Nie kłóciły się, nie wojowały między sobą, bo to czorty nie ludzie. Słuchały głównego mistrza do cotu. Wszystko już szło im gładziutko.
Wtedy to hajduki węgierscy na rozkaz swych panów zaczęli napadać i prześladować gazdów. Uczepili się także rodziny Hołowacza.
Cierpliwi i mądrzy gazdowie modlili się gorąco do niebios, aby Bóg opamiętał tych napastników i całą tę pańską plagę oddalił! Milczało niebo. W końcu wyczerpała się cierpliwość, ustało dziecięce wznoszenie oczu do niebios. Gdy hajduki związali i powlekli ze sobą dumnego i pięknego brata Hołowaczowego, obwinionego o rzekome zuchwalstwo wobec kasztelana — zaciskał zęby i pięście Hołowacz. A potem — tą samą ścieżyną wśród carynek słonecznych, gdzie niegdyś z bratem dreptali, jako białe, wesołe dzieciaki, chadzał do brata do katowni pańskiej, aby po długim czekaniu, błaganiu i przekupywaniu hajduków — przesłać mu kawał chleba. I wydawało się Hołowaczowi, że to już inne góry, inne lasy, inne niebo, nie to samo, do którego z taką ufnością się uśmiechał i ręce wyciągał. Coś odrywało go od piersi matczynych świata. Coś tu, jakby gad śliski i obrzydły się wślizgnęło. Jak kamień o kamień szorował zewsząd nieznany dotąd zgrzyt. A kiedy miał zapaść surowy wyrok przeciw bratu, widział raz Hołowacz, jak stareńki ojciec patrzył na konie, pasące się na łące. Usłyszał jak tak do nich po cichu i pieszczotliwie przemawiał: „Nie wiecie nic biedaczątka! Nie wiecie! Ogonami machacie, trawkę zieloną smakujecie“. A Hołowacz, który nigdy nikomu w życiu nie zazdrościł, jedynie tym koniom wtedy zazdrościł.
Raz głazy poruszone z tej skały nieszczęść, sypały się i dalej.
Umarła matka Hołowacza. Brat uciekł wprawdzie jakoś, przed samym wykonaniem wyroku, skazującego go na łamanie kości i wyrwanie języka. Ale wtedy znów przyszli hajduki do chaty. I kiedy zaczęli wiązać i katować ojca, opamiętywał ich Hołowacz, ludzkim słowem przemawiając do ich sumienia. A gdy w oczach rodziny zarżnęli krowę-karmicielkę, gdy jeden z nich kopnął ostrogą i rozciągnął na ziemi psa, który bronił gazdów — wtedy zbudził się Hołowacz.
Błysk toporzyska i ryk jakby niedźwiedzia rannego.
Żaden z napastników nie wyszedł żywy.
A potem zwyczajne także naszym, cywilizowanym czasom, tak dobrze znane dzieje: karne wyprawy, spalenie chaty, zupełne zniszczenie gospodarstwa, katowanie starców i dzieci. Hołowacz był na połoninie, jednak na widok płonącej chaty zbiegł ze szczytu i dogonił prześladowców. Jego śmiech straszliwy, opowiadają — już z daleka tak ich przeraził, iż zostawili jeńców i uciekli w popłochu.
Gazdostwo i rodzina były zniszczone. Niedorosłe dzieciaki trzeba było rozmieścić po ludziach, a ojciec niedługo pożył. Przed śmiercią opowiedział Hołowaczowi o pochodzeniu od Wielitów i o tym, że świat na głowie stoi.
Wiosna na południowych stokach Karpat budzi się wcześniej. Nie wybucha nagle lecz przeciera oczy, uśmiecha się i rozkwita cicho, powoli. A w te same piękne dni kwietniowe pod Gutynem, na Czarnohorze jeszcze staczają się lawiny, i śniegi wielkimi masami zawalają jeziorko.
Gdy po tych nieszczęściach przesiadywał tam Hołowacz, zbierała się w nim siła. Pierś oburzenia pełna przeciw wszystkim złym mocom, wyładowała się w dzikich i krwawych przekleństwach. Huczały one, rozlegały się, jak ryk niedźwiedzia zranionego, echami rozbijały się po skałach. I śpiewał pieśń oburzenia: zniszczyć, wdeptać w ziemię to plemię, bez czci, co wyzyskuje uczoność, bogactwo i wiarę, by wyssać i katować cichych, ufnych ludzi, dzieci pracy, dzieci Boże! Postawić świat na nogi, a głową do góry! Ale czyżby Niebo trzymało z panami? Czy też samo nie ma dość mocy?
Siedział tak, dumał, pytał — odpowiedzi nie było.
Więc hodował, wprawiał i ćwiczył swą siłę. Wnosił codziennie kamienne bryły wielkości stołu na szczyt i układał, budował z nich ściany sadyby, którą tam z czasem potem z brył skalnych sam sobie postawił. A czasami z rozmachem ciskał w przepaść złomy skał, aż góry dudniały i strząsały się.
I tak wyhodował siłę — jak pieśń głosi „wykochał siłkę“: jak drzewo wiszące nad urwiskiem, jak górskie jezioro, co otamowane hacią, napiera na wiązadła belek. Lecz, gdy przyjdzie fala ze szczytów, gdy wywróci i zmierzwi całe lasy, gdy porwie je i uniesie wraz z urwanymi głazami, gdy uderzy o ściany potężne, gdy zachwieją się one i zatrzeszczą... A tuż za pierwszym zachwianiem ścian, ruszą się spiętrzone głazy, którymi obwarowana jest pierś tamy. I runą zwały wód! A wraz z nimi ława głazów, spiętrzona plątanina wyrwanych z korzeniami lasów. Biada wtedy dolinom, biada tamom wszystkim, mostom i drogom!
W piersi Hołowacza kotłowała ta siła spętana, szukając ujścia. Gdy zbudzi się, gdy się rozszumi siła wielikańska, to człowiek zapewne sam dziwuje się, albo i zlęknie.
Dopiero siedząc długo samotnie tam pod Gutyn Tomnatykiem, oswoił się Hołowacz ze swą siłą. Poznał kim jest.
I jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej do wielkoluda podobny był odtąd. Gdy schodził z połonin, opasany rzemieniem, nabijanymi gwoździami i okuty w blachy, wyglądał jak góra żelazna. Plecy miał takie jak hruba starowieczna, piersi jak wrota grażdy, a ramiona jak konewki. Tak opowiadają. Uciął i zgiął jakiegoś buka potężnego, którego by inny człowiek nie udźwignął i sporządził sobie zeń kuszę. Strzały z tej kuszy puszczone jęczały jak wicher jesienny.
Wielki w nieszczęściu szuka sobie największego przeciwnika. Napada kasztelana na zamku i ścina go pośród rodziny i jego rycerzy. I skacząc z muru zamkowego, woła do nich, stojących w osłupieniu, woła aż dudnią krużganki zamkowe: Hejże, pankowie-zające, ruszcie się, doganiajcie! Zbudzony tym wyzwaniem wyleciał za nim hufiec pański, paląc z muszkietów. Ale popadali na ziemię, potoczyli się jak podcięci wszyscy, gdy zaśmiał się Hołowacz, rechocząc jak wicher na Gutynie.
Więc potem obaj — z bratem siedząc na Czarnohorze dobierają junaków, pragnących pomsty i swobody. Dobierali zaś pobratymów w ten sposób, że z watry bukowej kazali wybierać ochotnikom wielkie żarzące węgle. Kto, nie skrzywiwszy się, trzymał w garści te węgle żarzące, a przy tym spokojnie opowiadał jakąś bajkę lub opowieść, taki godzien był być ich pobratymem.
I latali tak po trzech krajach: po Węgrzech, Polsce i Turcji, gnębiąc i grabiąc, budząc przerażenie samą wieścią o sobie. Wieść głosiła, że byli srodzy i okrutni dla panów i hajduków. Nikt się im nie oparł, ani nikt nie zdołał ujść przed ich pomstą, jeśli nań palec zagięli. Bramy, obwarowania, strzelnice, baszty i mury nie były dla nich przeszkodą. Wszystko łamał i kruszył Hołowacz. Obwarowania zamkowe niszczył, ciskając na nie ogromne głazy, których kto inny by nawet nie podniósł. Bramy rozwalał, uderzając z rozmachem kłodą dębową. Podobno i kule go się nie imały. Lecz najbardziej niesamowita była niezmierna szybkość ich ruchów. Nogi mieli chyże i lotne, konie świetne. Nie szczędzili koni, a podróżując odwiecznymi płajami, grzbietami pasm górskich, porzucali lub zmieniali często zdrożone wierzchowce, zostawiając je na połoninach. Czasem dla pośpiechu, dla zmylenia śladów i na to, aby niespodzianie się wynurzyć, przedzierali się toporem przez gęstwiny puszcz i borów. Dziś mogli być w Siedmiogrodzie. Tam opanowali jakiś kasztel i obładowawszy konie skarbami, pojutrze byli już na Czarnohorze. A za kilka dni w dworze szlacheckim nad Dniestrem. A potem znów na Bukowinie lub Wołoszczyźnie napadali jakichś bogatych Turków lub bojarów rumuńskich.
Wszędzie ten sam chłopski naród pobratymczy jęczał pod obcym jarzmem. W Polsce zacieśniano obrożę pańszczyźnianą na ziemiach dotąd wolnych i spokojnych, na Węgrzech gnębiono daninami, rekrutacją i wielką surowością administracji. A w ziemiach wołoskich wprost wyniszczano naród chłopski, z pomocą lub bez pomocy Turków. Toteż nieraz ludzie, którzy — jak niegdyś rodzina Hołowacza — uginali się pod uciskiem, wyczekiwali i patrzyli z tęsknotą ku górom, czy się nie zjawi skądś olbrzym pleczasty. Bo niechby tylko rozeszła się wieść o śmiałym napadzie na któregoś z ciemięzców ludu, hajduki i pachołki stawali się łagodni i przyjaźni, a panowie łaskawi. Ucisk przycichał.
Hołowacz i jego chłopcy nie obawiali się pogoni. A nawet czasem umyślnie Hołowacz gdzieś w zasadzce wyczekiwał na pogoń, aby dobrze postraszyć goniących.
Aż wreszcie nie napadał już Hołowacz, nie potrzebował sam napadać. Siedział na Gutyn Tomnatyku i budował swoje skalne siedlisko, a tylko junaków posyłał z nożem opryszkowskim, który zwano czepełykiem. I wówczas pan, do którego posłano czepełyk, składał okup, albo też — stosownie do wezwania — zaprzestawał prześladować ludzi, albo nawet opuszczał swój dwór i przenosił się w najkrótszym czasie na inne miejsce. A hajduk niecnota uciekał, krył się i jeśli mógł, szukał sobie służby w innej okolicy, gdzie go jeszcze nie znano. O tym czepełyku opowiadają jeszcze następującą zabawną rzecz. Raz podczas pobytu w jakimś miasteczku węgierskim Hołowacz natknął się na malarza herbów i szyldów, który wykonywał zamówienia dla cechów, mieszczan, dla rycerzy. I wtedy Hołowacz kazał mu na małej tarczy, którą potem przytwierdził do czepełyka, namalować obraz — tyłka, na znak pogardy dla panów, do których ten czepełyk posyłał. I był ten czepełyk z wizerunkiem tyłka, w niezmiernym respekcie u wszystkich, którzy krzywdzili naród.
Nigdy już potem opryszki nie mieli takiej władzy jak za czasów Hołowacza, bo jeszcze nie umiano się bronić przeciw nim, a tym mniej nie myślano o tym, żeby ich wyniszczyć.
A potem korciło Hołowacza, aby więcej świata zobaczyć. Wędrował komunikiem, jak gdyby pocztem rycerskim daleko, a wszędzie, dokąd wszedł lub wjechał, a zobaczono postać olbrzyma, ludzie ustępowali mu z drogi. Ale Hołowacz po tych wędrówkach jak gdyby się zmęczył wojowaniem. Nie, aby nie miał sił. Tylko im dalej zapuszczał się w któryś z tych krajów, po których wędrował, im więcej odkrywał miast, miasteczek, im więcej widział zamków i grodów, o których dotąd nawet nie słyszał, dziwnie monotonny, pusty i beznadziejny wydał mu się ten świat. Przed nienawiścią i ślubem pomsty stawały jakby niezliczone wojska, wyrastały jakby pola burzanów bez końca. Wszędzie panowie i panowie. Wszyscy oni stanęli do takiej służby, że tylko nosem pociągnąć, to już wiadomo co trzeba: ścinać ich i rąbać. Ale któż tu wydoła i kiedy? Bo po każdym wyciętym burzanie zaraz rozkrzewią się dwa albo cztery i to bardziej krzaczasto. Zanim wyrąbiesz, zaburzanią inne. Do zdrady wciągną. Zdrada, pokłony aż do ziemi przed tymi, co możni, i niepewność: jedno obok drugiego oko zezowate. Aż wyłażą z zezowania! To widział Hołowacz na co dzień.
Najgorsze ze wszystkiego, że zło tak pomieszane z dobrym, iż nie mógł żadną miarą odwikłać. W niejednym biedaku siedziało coś takiego, że byleby kropelkę władzy łyknął, już Bóg mu się zaćmiewał i cały świat. Siarką prześmierdział, braciom swoim po głowach deptał. Tak właśnie czynili ci hajducy, okrutni i krwawi, coraz liczniejsi, całe ich mrowie naokoło i już nie dostrzeżesz ludu pracowitego. To znów Hołowacz słyszał o takich panach i widział takich, mocnych ale wiernych i pewnych, z których ani zapaszek siarkowy nie powiał. Czyż to naprawdę panowie czyli ludzie jak wonczas kiedy Pan Bóg ich stworzył? Po miastach znów widywał ludzi innych, nie wiadomo czy panowie czy lud pracowity. Rzetelnie wyrabiali rzeczy pożyteczne, stawiali kościoły Bogu na chwałę, mieli takie narzędzia i wynalazki z żelaza i ze szkła, że w głowie się mąciło. A cóż z tego? Mistrz ojciec miał takie ręce, że same świeciły i po nich sądząc sam Bóg przyjąłby go do swojej pracy, a syn już tylko złoto chapał i te pozłocone ręce śmierdziały najwyraźniej.
Hołowacz węszył dobrze, węszył wszędzie i ciągle, poznawał kto tu oręduje. Tak jakby już miał go uchwycić za ogon! Tu siarka wwierca się w nos z pachnących strojów, tam spoza kadzideł księżych, tam z dworu, tu z bramy kościoła, a tam z najbiedniejszej chatki i spod biedackich szmatek, choć niby to potem pracowitym przesiąknięte. A gdzieniegdzie siarkowy wiatr przez cały kraj powieje, oddychać nie można.
Któż tu rządzi jak nie ten, co rodem ze zdrady, sam Archijuda? I czyiż pachołkowie zezowaci, jak nie jego, zdradzie czapkują? — pytał Hołowacz. Poznał biesa, znał go odtąd, ale choć rozglądał się, nawet czaił się i nagle obracał, aby go dopaść znienacka, nigdy go na oczy nie zobaczył. Bo bies choć wszędzie był, także dobrze węszył Hołowacza i na oczy mu się nie pokazywał. Tylko z ukrycia szeptem wyraźnym jak samo sumienie kusił go: „Zabij tu, zabij tam, strzaskaj, pomścij, ty potrafisz“. I zaraz zmykał, na to aby zapach odeń nie doleciał. Hołowacz słuchał, zabijał ludzi, nie biesa.
Jakżeż to jest? Siłę czuł w sobie ogromną, zdolną świat przejść, przewrócić i znów na nogi postawić, ale tego właśnie nie wiedział jak. Do tego potrzeba by głowy srebrnej wieszcza królewskiego, wodza sprzed wieków, o którym mu ojciec przed śmiercią opowiedział pod przysięgą.
Spoglądał ku niebu ale nie modlił się. Co tylko modlitwy spróbował, tak jakby kroplę wody liznąć chciał spragnionym językiem, zaraz mu uciekała. Chciał przecie mówić do nieba jakoś tak: „Milczycie? Nie macie już dla mnie słowa ni ucha? Czy ja ogłuchłem?“
I tak jakoś zasmucony i wyschły, choć mocny jak zawsze, wrócił pod Gutyn Tomnatyk do swego siedliska. Oglądał się naokoło uważnie: nie widział tam ani jednego zezowatego oka. Ale nie wiedział i nie zauważył rzeczy najważniejszej. Że właśnie tam, nie gdzie indziej, sam bies usadowił się i obrał sobie stolicę. Niegdyś wygnał Hołowacza ze świata ludzi, a teraz samego biesa dola biesowa tam przygnała. Choć nie szukali się wcale, tam się spotkali. Tak miało być.
A dlaczego? To zrozumieć trzeba. Powiadają ludzie, że w tym samym czasie, kiedy bies podzielił ziemię między swoje rody-narody, tak że miała stać się jego podnóżkiem a czortowym dziedzictwem, i gdy już nikt z ludzi nie miał myśli aby mu się sprzeciwić, bo nikt go nie dostrzegał, nawet nie węszył, sam jeden tylko Eliasz, prorok brodaty, co taki nos miał, że starczył za wszystkie nosy, zniecierpliwił się, a nawet rozgniewał się straszliwie. Zawładnął piorunem cesarza gromowego i jak strzelec doskonały śledził biesa, latając za nim na chmurach nad całą ziemią. Gdzie tylko bies pokazał się cieleśnie albo choćby tylko zapaszek jego doleciał do świętego nosa, prorok chlastał piorunami aż ziemia pękała. Wywrócił świat, podziurawił wyrwami tu i tam i wówczas powstały liczne jeziora. Także jezioro Szybene co nietrudno zobaczyć: Jak rypnął piorunem tam gdzie potok Pohorylec wypływa z Pop Iwana w kotlinę, to ci się wytworzyła tam ogromna wyrwa, a wywrócone z korzeniami drzewa zatarasowały ujście potoku. Tak utworzyło się jezioro Szybene, a podobnie inne jeziora. Świat się wywrócił do niepoznania, ale z tych wszystkich polowań i pogoni biesowych nic się nie stało. Nawet tego nie poczuł. Cieleśnie po całej ziemi chodził, biegał czy latał, jak mu się spodobało, ale od tego był gadem, że znał wszystkie kryjówki. Kpił sobie ze świętego na chmurach i co go tamten już-już dopędzał, bies chował się, rechotał na całe gardło i dalej robił co chciał. Władza jego na ziemi nie umniejszała się wcale, jego rodów-narodów nikt z ziemi nie przegnał ani nawet nie ruszył. A prorok-sierota tak się tym rozsierdził, że wciąż mu piana sciekała z ust po brodzie na chmury i z chmur na ziemię.
Umyślił wreszcie bies-mądrala co mógł najmądrzejszego, osiedlił się na Gutynie, bo tam najlepsze na ziemi kryjówki. Ukradł ślad świętemu i prorok ani rusz nie mógł wywąchać swojej zwierzyny. A bies tymczasem tak dobrze przyczaił się w swoim pałacu pod Gutynem, że stamtąd całą ziemią rządził bez przeszkody.
Chociaż żyjemy w czasach podminowanych siłą biesową, nikt z nas nie widział biesa, zwłaszcza, że jak zapewniają, nie istnieje cieleśnie. Bez kręcenia nosem musimy zdać się w tym względzie na prawdę starowieku, która poucza jak Hołowacz zobaczył go na własne oczy, ten raz jeden. Według niej bies wygląda jak panicz-chłopak w wieku lat dziesięciu, ubrany w miękkie pluszowe ubranie. Spogląda raz pokornie, służalczo, nawet z przerażeniem, to znów zuchwale, szyderczo jakby chciał kopnąć każdego, i jadowicie jakby chciał napluć. Nawet duch jego, przywidzenie, które pokazuje się niejednemu z teraźniejszych ludzi czy to w młynie czy w opuszczonej chacie czy w lesie, tak właśnie wygląda. Może być mały albo ogromny, przybrać wzrost jaki zechce, albo chłopca dziesięcioletniego albo też urośnie do rozmiaru smereki, czasem nawet do rozmiaru góry. W dzisiejsze czasy, kto umie, może go przepędzić przemówkami, ale w tamte czasy on sam każdego przepędzał a nawet miażdżył kiedy mu się zechciało.
Kiedy bies tak się wywijał zarówno prorokowi jak i Hołowaczowi nadeszły Rozihry, letnie święto życia. Wówczas całe życie na ziemi raduje się z tego tylko, że żyje. Tego bies nie mógł znieść. I czy to z zawiści, że życie jeszcze śmie się krzewić, kwitnąć, weselić, zechciał je postraszyć, szkodzić mu i niszczyć, czy też może aby pokazać światu że on bies nie tylko nie gorszy od stworzenia bożego, ale że tutaj na ziemi wszystko mu poddane, bo on pan i cesarz tego świata, zaczął świętować po swojemu. Tak zadomowił się w bezpiecznej stolicy i tak zasmakował w niej, że wcale nie dbał o świętego proroka i jego chmury, i rozłoskotał się zwycięsko w skałach pod Gutynem. Mało tego. Od świtu do nocy, a nocami także, chwalił się tyłkiem ku niebu, łyskał nim nieustannie, wyzywał bezczelnie. Potem znów rykiem ogłaszał aby nikt nie pomyślał inaczej: „Świat mój i moich rodów, ziemia mój podnóżek, tak ma być na wieki“.
Echa donosiły wszystko do chmur i prorok Eliasz dosłyszał nareszcie choć uszom nie wierzył. Toż to, choć święty, rozjuszył się niespamiętanie. A któż by się nie rozjuszył! Tyle nalatał się za biesem, tyle piorunów najjaśniejszych zmarnował, a tymczasem czortowe rody-narody nadal trzymają ziemię w pazurach, a ich główny mocarz siedzi pod Gutynem jak u siebie i chełpi się tyłkiem przeciw niebu.
Prorok postanowił z nim skończyć. Pozbierał błyskawice co najstraszniejsze, wszystkie te gady płomienne, syczące a w skrzydłach, nabrał na chmury co najcięższych gromów, jakby z połowy ziemi skał naładował i z taką potęgą ruszył nocą ku Gutynowi. Hołowacz spał spokojnie w swojej skalnej sadybie, nic nie przeczuwał, gdy właśnie prorok naleciał z najstraszniejszą burzą jaka kiedy tam się rozpętała. Chcąc osaczyć biesa naprzód potrzaskał naokoło i rozłupał liczne skały, powyrywał przepaście i kotły. Potem Eliaszowe gady czy to pękate czy cieniutkie czyhały w chmurach. I zaledwie bies łysnął gołym tyłkiem ku niebu, skrzydlate węże, błyskawice wzlatywały rojem na chmury. Tak rozgonione, że wszelkie oko oślepło, ale nie biesowe. Zarżały konie gromowe, niewidzialne bo przezroczyste i na ten znak pioruny tysiąckrotnie uderzyły na Gutyn jakby się gotowały do końca świata.
I cóż z tego? W odpowiedzi na to od dołu spod skał chłopczyna w pluszowym ubraniu raz wraz zdejmie portki, łyśnie tyłkiem, olbrzymieje ku chmurom, rosnąc jak góra na drożdżach albo fala morska. Pokrzywia się świętemu, wystawia język, pluje w święte oblicze. I w mig maleje, chowa się pod skały, a tam pokrzywiając się koniom Eliaszowym zarży, zarechocze: „iha-ha-ha!“ aż skały trzeszczą, a jeziorko wywraca się jakby mu przyszedł koniec. Znów prorok rozjuszy się do ostateczności, znów stadem wężowym wytrysną błyskawice ponad chmury, znów zarżą konie rozszalałe i zaraz pioruny rozpętają się z góry jak grad, a potem jeszcze straszniej jak gdyby morze wylało się z dna w jednym wodospadzie i jak gdyby góry od korzeni wywrócone sypały się raz za razem ku Gutynowi. I znów to samo od początku.
Zobaczył Hołowacz przez szpary swej koliby. Zobaczył po raz pierwszy biesa w całej paradzie, przypatrzył się dobrze, zrozumiał: „Teraz albo nigdy, a wszystko inne to nic! Przyszła mu ostatnia godzina!“
Zerwał się ze skalnego łóżka. Wybiegł. Stanął w świetle błyskawic pod Gutyn Tomnatykiem, sam jak góra. Odrywając skały tak wielkie jak leśna koliba, modlił się jak dawniej, ale modlił się świadomie. Przebaczył panom i ludziom, sam błagał niebiosa o przebaczenie, o zmiłowanie. Jak strzelec doskonały wyczekał, wypatrzył chwilę, gdy chłopczyna w pluszowym ubraniu rozpędził się i wyrósł ku chmurom. Wtedy szpurnął weń — tamtędy ponad jeziorko — głazem, raz, drugi i trzeci. Ugodził śmiertelnie. Ustały łoskoty, ani święty Eliasz ani bies już nie grzmiał. Tylko Hołowaczowe głazy rozbijały się echami po skałach łomotem ostatecznym. Zabił biesa aż smoła zeń trysnęła na wszystkie strony. Jeszcze teraz tam skały tą smołą zaczernione.
Wypogodziły się niebiosa, gwiazdy odbijały się w toni jeziorka. Jeziorko uciszyło się, zamigotało całe. Obłoczek świetlisty wstawał z wody, rozszerzała się wdzięczność, jakby koło czarowników, co najświadomszych w tańcu na gromowe święto sypnęło najzdrowszy prąd. Hołowacz otworzył ramiona: „Tędy do mnie!“ Pomógł niebu sam jeden a ono jemu. Dziękował: „Żyją ojcowie, a jam już nie sierota.“
I potem zobaczył Hołowacz, że już niczego większego nie może dokonać. Zaprzestał rzemiosła opryszkowskiego. Hodował ogromne stada na połoninach, przebywał tam z nimi przez każde lato. Dniami i nocami przesiadywał koło krów i koło owiec, karmił je, pieścił i czyścił, doił je i gwarzył z nimi. Cielątka i jagniątka na rękach nosił. Piastował także konie i byki, a to wszystko bractwo chudobiane, rogate czy grzywiaste kopytami czy racicami dreptało za nim, rżało tęsknie, beczało wdzięcznie.
Zimą schodził poniżej lasów bukowych, na stoki Munczela węgierskiego i tam zbudował pierwszą osadę. I nikt mu nie przeszkadzał. Mówią wprawdzie, że panowie chcieli mu podsunąć jakąś dziewkę, aby go podejść i zgładzić. Ot nasze ględzenie huculskie, aby wszędzie babę i miłostkę przyczepić. W każdym razie nie był to sposób na Hołowacza. Przez całe życie nie patrzył na kobiety, nie miał zamiaru żenić się i nie ożenił się. Nawet czortowie nie byli tacy głupi, aby mu podsunąć Leśną czy którąś ze swoich samic, co przemieniają się uwodnie. Obawiali się, że skoro sprzątnął głównego biesa, to może spłatać jeszcze coś. Któż wie? Lepiej nie zaczynać. Czorty najbardziej lubują się w takich co niepewni, nie żartowały z Hołowaczem.
A przecież któż nie dziwi się po cichu, a niejeden nawet otwarcie nosem kręci: „Taki wielkolud, miotacz skał, zda się że skałę od skały iskrą by zapłodnił. I żeby taki był skapłoniony jak wół? To nieprawda!“
Choć duma o Hołowaczu to szczera prawda, uczciwie mówiąc nikt dotąd tego nie wyłożył na rozum. Wskazywali jedni, że tak samo jak buczysko najtęższe, tam na węgierskich stokach, ścięte mrozem wiosennym już nie wyda kwiatu ni owocu, tak samo Hołowacz. Już za młodu zmartwieniem zmrożony, zaledwie zbliżył się do której kobiety, odrzucało go. Pamiętał, że biesowi chudobę napłodziłby a panom poddanych. I kobiety tak samo, zamiast spajać się z nim chętką, kusić i uwodzić, zgadywały. Odskakiwały także.
A inni mówią trochę inaczej: co innego chudobę hodować i rozmnażać, a co innego ludzi. Hołowacz znał się na tym najlepiej. Skąd by wziął kobietę, parę dla siebie, skoro Wielitów już nie stało? A jeśli nie da się wyciosać pokolenie nowe, udalsze niż poprzednie, a broń Boże nie marniejsze, to po co zaczynać? Lepiej zatrzasnąć zamek, dość! Dla pieszczenia i kołysania jagnięta najmilsze i wystarczą. —
Nad tym jednym wszakże zastanawiają się ludzie jeszcze dziś: czy słusznie zrobił Hołowacz, że porzucił zawód opryszka? Bo może panowie, władcy świata znów zaczną hulać i lud męczyć?
Hołowacz wiedział swoje: jakżeż mogą hulać i zło czynić skoro nie ma już biesa. Skoro mocy zła nie stało.
I to wiadomo, że od tego czasu bies całkiem znijaczony. Nie pokazuje się cieleśnie na ziemi i jego rodom wstęp na ziemię zamknięty. Tylko jak przystoi takim, kryją się w podziemiach, po norach, po schowkach. Huzycią już żaden z nich się nie pyszni, oj nie! Nawet żaden nie nazywa siebie biesem ani czortem, tylko ciągle inaczej a wstydliwie, aby trudniej odgadnąć. I stroje coraz to inne noszą, coraz modniejsze aby nie poznać. Wcale nie pysznią się rykiem jak niegdyś główny bies, gdzież tam! Ani mową czortowską nie łopocą, tylko cichutko przyjemnie a zawsze modnie. Przecie robią co w ich mocy, sypią się ku ziemi rojami cieni widm, czarnych duchów. Chudoby innej nie mają tylko dusze. Gdy poluje czort to na dusze, gdy orze, sieje — dla dusz. Gdy doi, strzyże, łupi skórę — to z dusz. Od łaski bożej odrąbany, a nawet z ziemi wymieciony, pokarmu innego nie ma, to czym się będzie karmił? Im tłuściejsza chudoba, czortowym ziarnem lepiej wypasiona, jak dusze panów i mocarzy tego świata, tym w wyższej u nich cenie. Koniec końców wszystko zależy teraz od ludzi samych, nie od czorta. Zechcą, to będą mu służyć na pokarm, nie zechcą — to nie.
Za to wszystko szanowano na Zakarpaciu Pana Hołowacza — Biesobójcę — tak go zwano: — Jako prawego Wielitów potomka, jako gazdę, jako człowieka wielkiego serca, jako ojca ludu pracowitego. Daleko o nim sława się rozeszła.
Toteż gdy Turcy raz grozili cesarzowi napadem na Węgry i już podsuwali się pod granice, sam cesarz chrześcijański wysłał doń posłów — hen, aż na Gutyn Tomnatyk — z prośbą, aby bronił kraju przed najazdem wroga i przed zniszczeniem. Cesarz obiecał mu tyle wojska, ile sam zechce.
Z początku — powiadają — patrzył Hołowacz koso na tych wysłańców panów, rycerzy z dużymi piórami na wielkich kapeluszach i czarnych mantylach, narzuconych na pancerze. Ale gdy mu przedstawili ile ludu Turcy w jasyr zabiorą, ile pracy ludzkiej zniszczą, zgodził się pod warunkiem, że sam bez wojska wyjdzie naprzeciw Turków. I tak też napisał cesarz do Turka, iż tylko jednego rycerza przeciwko nim wysyła.
W południowym Siedmiogrodzie, tak dobrze znanym Hołowaczowi z czasów napadów na zamki, na wysokiej przełęczy oczekiwał Hołowacz Turków.
Turcy szli jakby na wycieczkę wojenną, ciekawi nawet: co to za rycerz i co ten jeden rycerz może im zrobić. Wesoło powiewały dolinami zielone chorągwie proroka, a szczyty zdobiły jasnozielone sztandary Hołowacza — buki. Nagle spośród zieleni wyłonił się człowiek-góra. Przywitali go ze śmiechem janiczary. A kiedy podeszli ku przełęczy, stromym klinem wdzierającej się między szczyty, wielkie głazy jakby z procy rzucane, zaczęły spadać na wojsko tureckie, czyniąc spustoszenie. A gdy powstało zamieszanie, wtedy ze szczytu rozległ się echem śmiech straszliwy — jakby huragan połoniński — i Hołowacz-Wielita wpadł z mieczem na uciekających Turków, wypędzając ich poza granice Węgier.
Spokojnie szumiały, uśmiechały się wyniosłe sztandary bukowe.
Cesarz chrześcijański mianował Hołowacza wojewodą górskim i prosił, aby do Wiednia przyjechał i tam u niego w Burgu mieszkał. Chciał się nim przed światem pochwalić. Ale podziękował Hołowacz grzecznie panu cesarzowi, przekazując, że on nie rycerz tylko pasterz, a kiedy naruszą — opryszek. Prawo nie na cesarskim papierze, tylko na sercu ma wypisane. I podwaliny dla prawa na czci człowieczej, nie na żandarmach z kogucimi piórami. Dlatego milsze mu jego własne pałace — skały na Gutynie.
Ale nie obraził się Pan Cesarz, tylko kazał co tydzień wysyłać Hołowaczowi beczkę wina i wór mąki — aż na górę. Taką daninę mu ofiarował.
Więc siedział Hołowacz do starości późnej na szczytach. Gazdował tam, latował i zimował i popijał wino. Dzieci i wnuki bratowskie i sierocięta różne wkoło siebie gromadził. I pieśni słuchał. Ze świata całego przychodzili doń pieśniarze i o nim samym wiele pieśni mu śpiewali:
Hołowaczu — Hołowyno,
Ty szczira dytyno —
Ej — ne żury sy Hołowaczu!
Ej, nie smuć się Hołowaczu!
Bo się góry wraz rozpłaczą.
Bo zapłacze naród wszystek!
Hołowaczu szczere dziecię!
Z tobą trzyma każdy listek,
Każde drzewo, każde kwiecie —
Ej, nie smuć się Hołowaczu...
Tak śpiewali: I o zabiciu biesa śpiewali, i o wypędzeniu Turka, i o zabójstwie kasztelana, i o pańskiej złości.
Ej, ne żurysy Hołowaczu.
Hołowaczu, Hołowyno ty szczira dytyno.
Śpiewali dziady wędrowne — siwowłosi ślepcy. —
A starzec słuchał zadumany — siedząc na głazach. Patrzył daleko ku błyszczącej Cisie, macierzy Wielitów, ku polankom jasnym, które go wyhodowały. I myślał o siwym ojczulku i nenieczce pomarszczonej, o tym jak to kiedyś świat cały serdecznie się doń uśmiechał, kiedy wierzył i ufał każdej trawce, każdemu listkowi. Jak biło dlań wszędzie serce świata, jakby na każdej łączce serce matczyne tętniło. I jak lasy, łąki, trawy — wszystkie one — były tak miłe, dobre, troskliwe, że i w niebie nie mogłoby być lepiej. Tak słuchał tych pieśni.
Więc także przychodzili doń ludzie o pomoc prosić, o pociechę. I gazdowie schodzili się z odległych stron, aby ich rozsądził.
Mało mówił Hołowacz całe życie. Tylko co zrobił, co powiedział, to było jak te głazy, którymi tak umiał ciskać i z których pobudował swe siedlisko. Twarde, mocne, ciosane, takie były jego sądy. I ludzie je sławili: we wszystkim sławili Hołowacza.
I jak długo Gutynowi stać, jak długo jeziorko będzie się smucić i uśmiechać — i wielka Cisa grać będzie pieśń o Wielitach — nie zginie jego sława.
Sława skalnego olbrzyma z sercem dziecka.
Sława Hołowacza — opryszka bez skazy.
Jeden z bliskich mych przyjaciół, mający szczególne upodobanie do prawdy, obdarzony miłym i mało w naszych czasach spotykanym przekonaniem, że prawda gdzieś być musi, że jest ona jednoznaczna, taka a nie inna, był szczerze zmartwiony po przeczytaniu Opowieści o Hołowaczu tą jedną wątpliwością: „Ale czy to wszystko prawda?“ A zarazem, nie wiadomo czy ujęty urokiem Hołowacza, czy też, wątpiąc o „prawdziwości“ tego uroku, dodał smętnie: „szkoda!“
Trudno mi było go uspokoić. Rzeczywiście krucho jest i z tą prawdą, jak w ogóle teraz z prawdą dziejową. Dziwnie zamazana jest ta prawda o opryszkach. Bo nie można rzec, aby akta sądowe zawierały całą prawdę, ani tym bardziej też, że opowiadania ludowe samą prawdę tylko głoszą.
Akta dają dość mizerne i chude szczególiki, suche rejestry napadów, sprawozdania prawdziwych czy rzekomych zbrodni, konfliktów z kodeksami i sądami sprawiedliwości klasowej, wyroki ferowane jednostronnie przez sądy pańskie i mieszczańskie. Akta w najlepszym razie podobne są do sekcji organów odciętych od ciała, i znajdujących się w stanie rozkładu. Życia samego nie zobrazują. Nie dadzą nam prawdy o opryszkach zeznania ludzi wyrwanych ze swego środowiska, a spisywane przez ludzi, środowiska tego nie znających. Nie dają nam niemal nawet rozgraniczenia instynktów zbrodniczych od ogólnego tła owych czasów i dzikości obyczajów. I aktami tymi warto się tylko zajmować o tyle, o ile dotyczą osób znanych z jakiejś tradycji, osób, którymi zajmuje się pieśń, opowieść i wyobraźnia. Albo w jakimś większym związku. Tak na przykład, gdyby ktoś chciał przedstawić los chłopów albo powierzchowność i równocześnie wyłączność klasową organizacji sprawiedliwości w dawnej Polsce.
Kto czytał lub chociażby tylko przeglądał Czarne Księgi,[14] tego zapewne uderzyło od razu, że na przykład oprócz rozbojów, popełnianych przez poddanych, laboriosi, niezwykle surowo traktowano „grzech cielesny“ u kobiet z tegoż stanu laboriosi. Te opisywane w Czarnej Księdze tortury wykonywane, jak się okazuje w ciągu przewodu, na kobietach, nie tylko uwiedzionych, lecz i zgwałconych, szczególnie oświecają „prawdę“, bijącą z tych aktów.
Jeżeli zaś chodzi o przebogatą opowieść, żyjącą w ustach ludu, to chociaż doświadczenie myśli ludzkiej nauczyło nas nie tylko tolerancji wobec tych opowieści, ale także tego, jak za pomocą wprost mikroskopijnej analizy, można się wiele z nich nauczyć, musimy jednak przyznać: że pierwszą, rzucającą się w oczy, cechą huculskich opowieści jest to, że jedna przeczy drugiej. A także, że niezmiernie jakoby przeładowuje rzeczywistość i jej wymiary dostępne dla nas. Wydaje się na przykład, że gdyby Dobosz dokonał tego wszystkiego, co mu przypisują opowieści ludowe, gdyby nawet tylko obszedł te wszystkie miejsca rozsiane po całych Karpatach, które są podług niego nazwane lub związane z pamięcią o nim, musiałby żyć bez końca. A Dobosz przecie miał mało czasu. Wieść to podkreśla, że umarł młodo, że zginął przedwcześnie. Ale czyż może w ogóle nie ma opowiadań prawdziwych o Doboszu? Czyż nic nie jest prawdą? A więc w obu tych wypadkach chodzi nie tylko o „prawdę“, lecz także o ocenę, która jest zawarta zwykle już w samym obrazie.
Aby dotrzeć do tej prawdy, która nas tu zajmuje, musimy ją wyprowadzić z całości organicznej, musimy z całego obrazu wywnioskować lub zgadnąć co jest walką, zmaganiem się, co bujnością lub chociażby dzikością prymitywnych stosunków, a co jest przestępne i niskie. Bo są zapewne jeszcze inne źródła prawdy i mierniki oceny, niż akta karne i kodeksy sądów klasowych jurysdykcji panów nad chłopami, wyjątkowo odstępowanej sądom miejskim. Więc z całej prawdy starowieku można by wyciągnąć prawdę o opryszkach, z tej, która tkwi już w ziemi samej, w tylu nasionach, w tylu zasianych lecz nierozkwitłych przeczuciach i możliwościach, czai się w pieśni i w powieści, i teraz jeszcze kryje się po puszczach, po połoninach i po szczelinach skał, a mieni się jak koziołkujące źwierciadełko strumieni skalnych. Z tego wszystkiego, co nazywa się zwyczajnie odrębnością lub „indywidualną duszą“ ludu, a co Hegel nazwał konkretną ogólnością. Co jest zapewne współpracą wielu czynników, działających stale w pewnej proporcji.
A dla oceny należałoby odbyć ponowny sąd nad opryszkami. Nie sąd pański, szlachecki, ani mieszczański, ale sąd-mitu. W tym to celu musimy zważyć stosunek czynów gwałtownych w społeczeństwach o cywilizacji zamierzchłej, pierwotnej, u ludzi, którzy nie widzieli nic prócz lasów i gór, do zorganizowanego gwałtu w społeczeństwach, stojących jakoby pod najwyższymi sztandarami kultury. I wtedy można by coś zaproponować, chociażby tylko eksperyment myślowy, dla zbadania czy dawni opryszki dorastają do wysokości niektórych rozbójników, pasowanych na bohaterów współczesnych, czy też niektórzy bohaterowie, rozpatrywani jako rozbójnicy, stoją wyżej od opryszków. Bo wiadomo, że czyny rozbójnicze opryszków osądzone według kodeksu klasowego, jurysdykcji szlacheckiej i mieszczańskiej, zostały we większości wypadków srogo, a nawet okrutnie ukarane. A właśnie za dobre lub niewymierne czyny, za piękne, chociażby nawet dziecinne czy chłopięce intencje, nagradza ich pieśń i opowieść. Sławę im śpiewa przy akordach wód, wichrów i gromów.
Zatem sąd mitu byłby ułatwiony — i taka jest nasza skromna propozycja — gdyby i innych wodzów krwawych rzezi spotkała podobna zapłata: zastosowanie kodeksu karnego, przynajmniej za świadome i zamierzone czyny krwawe, ukaranie chociażby tylko ludzi, działających w ten sposób, wyraźnie dla własnej korzyści, dla własnej chęci władzy, dla używania i trzęsienia światem, a potem — chwała za czyny nieuchwytne, szlachetne, za zamiary wzniosłe... Jeśli ktoś się ich doszuka, jeśli góry, skały, wody i słońce zechcą odezwać się, odhuknąć, zabłysnąć na ich cześć, jeśli raczą zapisać ich pamięć...
Bo taka jest właśnie praca mitu i prawda mitu. Rodzi się, powstaje jak każdy inny żywy twór. Jak kwiat świadczy o korzeniach ukrytych, tak mit ukazuje, co jest zakryte oczom. Posługuje się pismem łąkowym i puszczowym. Śpiewa przy graniu wód. Rozsadza skały i zapala płomienie w nich ukryte. I oprowadzając nas jakby za rękę, po górach, każe nam oglądać pomniki skalne, nazwane po opryszkach.
Więc, jeżeli sam lud, wraz z przyrodą niejako, nie tresowany, nie nakręcany jak płyta gramofonowa, lecz samorodnie, bez „propagandy“, głosami samej tylko przyrody namawiany, przyznaje się do niektórych opryszków, widzi w nich swych bohaterów, to cóż z tym zrobić? Trzeba by znaleźć równie silną i genialną głowę pacyfikatorską, jak silne i genialne były ręce pacyfikatorów naszego kraju. Taką głowę, która by dociekła: jak spacyfikować rozkiełzaną wyobraźnię gór.
Gdy tak się snuje i tka nieustannie mit o opryszkach, to taki biedak, bohater nowoczesny, może tymczasem co najwyżej figurować przez pewien czas krótki w drukowanych historiach dlań sfabrykowanych. Ale nie ma dlań wstępu do Panteonu mitu! I może mu się dzieje krzywda? Następny zbój bowiem zrzuci go na bruk, nazwie jego ulice innym, swoim imieniem, zamówione przezeń dla siebie pomniki przemaluje lub przetopi, księgi ku jego chwale napisane spali lub może równie uroczyście wrzuci do kanału.
I dlatego składamy skromną propozycję — sądu mitu: dla uratowania bohaterów!
Ale jakiż może być miernik dla rozbójników i bohaterów, gdy jedni spokojnie i bez narażania się mordują miliony, lub siedząc, obmyślają nowe mordy masowe, gdy drugim nie wolno było nawet bezkarnie bronić swej rodziny, swej chaty, swej dumy ludzkiej, gdy odbierano im chleb i swobodę, a wymagano tylko, aby dali się posłusznie powiesić.
Ktoś, nieznający prawdy o opryszkach, mógłby nam zarzucić, że w niestosownej chwili opisujemy opryszków. W zbójeckich czasach, kiedy cały niemal świat sławi rozbój i mord! Kiedy umysły, jakoby wytyczające drogę człowiekowi chylą się przed gwałtem. Kiedy pieśń, jak zamurowana milczy w kajdanach, nie ozwie się przeciw przemocy, nie dosłyszysz nawet jej jęku z głębi lochów. A sztuki i wynalazczość liżą stopy zbójom i zbójectwu, jak gdyby ogonami ich wachlują.
I na to odpowiadamy właśnie, że idziemy za sądem mitu, przynajmniej w tej części wyroku, która już jest ogłoszona, że opisujemy nie znane aktom sądowym wymiary czynów, i to takie, które przez sito każdego kodeksu przenikną bez szelestu. A jeśli chodzi o czyny krwawe, to kult walki krwawej przystoi jedynie tylko otwartemu opryszkowi, przyjmującemu otwarcie wszystkie następstwa. I tylko opryszek mógł zabić biesa. Bo go odsłonił w całym bezwstydzie.
A gdzież to dzisiejszym rozbójnikom do tego honoru, by który z nich zabił biesa?!
Rozbyszaki bez stylu, wyrzutki z krajów ojców i krajów dzieci, nieprzynależni do niczego, pod jeden standard z osadów dziejowych odlani i odstemplowani! Lokaje czartowscy, podlizajki diabelscy, ochotnicy biesowi bez emerytury, bezrobotni landsknechci czarta.
— To wy wstrzymajcie się uczeni panowie historycy, przysporzycie honoru swej dyscyplinie, nim sąd mitu — słowem gromowym — dopowie swój wyrok. A nie jest to całkiem bez sensu, gdy my powiastuny, siedząc po zakątkach, opowiadamy sobie dzieje opryszków. Przeciwstawiamy mimo woli rozbójników podeptanych przez prawo — zbójom ukrytym, czy też dmącym w fanfary tryumfu.
I taka jest dzisiejsza prawda o opryszkach.
∗
∗ ∗ |
Nim zjawił się Dobosz, twierdza Stanisławów posiadała „sekwestr“, czyli sąd karny i „smolaków“, czyli milicję przeciw opryszkom. Zasługuje na uwagę, iż w dość prędkim czasie nabrano tam przekonania, że nawet bardzo srogie tortury, stosowane przeciw opryszkom nie osiągają celu. Jest to widoczne ze sławetnych „Czarnych Ksiąg“. Chwycono się innego środka: zdrady i rozdwojenia. Nagradzano byłych opryszków za wydawanie i chwytanie towarzyszy, polowano z opryszkami na opryszków, z Hucułami na Hucułów.
Prawodawstwo miało niejednokrotnie świadomość religijnego zadania, nieraz powoływało się na swój boski początek. I tak samo prawo starowieku. Ale jeśli wykonywanie prawa karnego i dziś ciągle jeszcze zanosi czartowskim swędem piekła, to wprowadzenie i wykonywanie tego prawa, przez najezdników, przez obcych było i jest piekielną, czarcią sztuką. Widzimy i dziś nieraz, jak smakuje klasowa, a także obca państwowo sprawiedliwość, z którejkolwiek strony wdrapie się na stołek sędziowski. A dla Wierchowiny ostrzeżenia i groźby prawa wprowadzonego przez „Panów“ nie były to głosy własne. Były to sądy i nakazy pańskie, zetknięcie się nimi należało do niebezpieczeństw zewnętrznych, o wiele bardziej groźnych, bardziej niezwykłych i niesamowitych niż spotkanie z niedźwiedziem, a podobnych chyba do napadów Tatarów. Toteż widzimy, czego dokonano ostatecznie przez wprowadzenie sądów „pańskich“ w ciągu XIX wieku.
I tak będzie się dziać wszędzie, gdzie sprawiedliwość wprowadza się lub utrzymuje mechanicznie, gdzie w jej groźbach i ostrzeżeniach nie słyszy się głosu Bożego, ani nawet — ludzkiego.
Mimo to wszystko z jakąż nadzieją wyruszał Dobosz w świat. I dziwna rzecz, nie tylko wszystkie strumyki opowieści górskiej unisono szumią tym głosem nadziei, ale nawet bezzębne, pożółkłe akta sądowe, jakby na chwilę zapominają o dochodzeniu zbrodni, z pewnym zainteresowaniem zastanawiają się, notują te trudno zrozumiałe porywy i postanowienia, które sprawiały, iż Dobosza otaczała tajemniczość nadziei. Każdy, kto jakoś miał czas nad tym się zastanawiać, ma to jakby na języku, iż może Dobosz do czego innego był powołany.
A gdy się słucha opowieści, dum i bajek, wydaje się, że jakby we śnie ciskał się Dobosz! Co innego grało mu w duszy, a co innego przynosiły jego czyny rzeczywiste.
Wieść ludowa wpatruje się w ślady ledwo dostrzegalne, idzie wiernie za snem, ugania się za niespełnionym życzeniem, lata w chmury za nadzieją. I dlatego, jak długo będzie choć jeden Hucuł na świecie, opowiadać będzie o Doboszu! Wielkoduszność, tęsknota do swobody i niezależności, bujna młodość, szumna taneczność jego duszy znajdzie swój wyraz w opowiadaniach o Doboszu, starych, powtarzanych wiernie, zmienianych, a ciągle powstających.
Niewielu sławnych wodzów, niewielu ulubieńców pieśni i tradycji ma tyle, tak dziwnych i tak potężnych pomników jak Dobosz. Mało też po kim zostało tyle pamiątek. Chociaż może za biedny był jego naród, za prymitywny, a nie zorganizowany społecznie i zbyt oddalony od środków technicznych. Może w końcu zbyt prędko i to w młodzieńczej fazie życia został zmierzwiony, aby mógł stawiać i wznosić mu to, co my nazywamy pomnikami. Ale dlatego pieśń i opowieść, jak bezbronne dziecię jeszcze nie otrząsnęła się ze snu, zaprosiła, wzięła sobie do pomocy wielkich mocarzy: potęgi przyrody, góry, siły wody, słońca i powietrza: Jako potężnych kamieniarzy, jako mądrych i przemyślnych techników, jako mistrzów-rzeźbiarzy, pełnych fantazji i subtelności. Aby dać świadectwo — prawdzie o Doboszu.
A im bardziej osierocona i obdarta ta dziecina, im bardziej depce ją jędza-dola macosza, skąpica ohydna, im bardziej ją obciąża, tak jakby skąpiec objuczał niedorosłe źrebię z rodu szlachetnego, tym głośniej grają góry, z tym większym rozmachem, tym pilniej pracują mocarze. Aby dać świadectwo prawdzie starowieku!
Powiada Herodot, że aż do Dniestru znajdowały się na głazach ślady stóp Herkulesa. Może tak daleko sięgał tamten mit prastary. I dzisiaj czy nad Prutem, czy nad Stryjem, czy nad Czeremoszem, czy też nad Dniestrem, gdzie tylko wody wymyły jaki ślad na kamieniu i skale, wszędzie pokazują ludzie ślady stopy Doboszowej. Wieść o nim sięga wzdłuż całych Karpat na zagórski bok, daleko poza huculskie plemię i na wschód w wołoskie dziedziny...
W kraju huculskim nie ma może wsi, nie ma góry, nie ma skały, źródła i lasu, gdzie by nie było pamiątek po Doboszu, pomnika na cześć Dobosza. Są to pomniki bądź bardzo potężne, bądź też jakieś małe, przedziwne rzeźby, misternie przez wodę, wichry i słońce wycyzelowane, „wypisane“ na cześć Dobosza.
Czy to jaskinie Dobosza nad Prutem w Jamnie, czy głaz z krzyżem i kamień Dobosza, gdzie nieraz siadywał. Czy skalista stroma Doboszanka w Gorganach z komorami i zamczyskiem Doboszowym. Czy Doboszowe teatry kamienne na Szpyciach w Czarnohorze, czy skalne krzesło Doboszowe na Kiedrowatej pod Munczelem, czy skrytki na Howerli, czy cerkwy Doboszowe w Synyciach, czy krużganki i kąpieliska Doboszowe pod Białą Kobyłą, czy stroma piramida kamienna nad Czeremoszem w Roztokach...
Wszędzie jest ślad Dobosza. Wszystkie wielkie pomniki stworzyły góry — na cześć Dobosza. Tak ucieleśniły pieśń, dopełniły opowieści.
Ukazują nam prawdę o opryszkach — prawdę starowieku.
MŁODZIUTKIM TA DUMA
Na Podgórzu za Kołomyją rozpościera się, częściowo na dolinie, częścią na pagórkach, wielka wieś Peczeniżyn, miejsce urodzenia Dobosza. Z jednej strony ciągną się ku dołom, ku Prutowi potężne dąbrowy, a z drugiej ku górom niezmierzone lasy bukowe. A pośród nich porozrzucane chaty po pagórkach słonecznych, wśród łąk rozkwieconych, wśród małych lasków dębowych, wśród gajów leszczyny i sadów owocowych. I liczne pasieki, czerpiące nektar z lasów i łąk.
Dalsze pasma i bliższe pasemka nie biegną regularnie ni równolegle, lecz przecinają się, krzyżują i rozwidlają. Wiele małych, zacisznych kotlinek, każda okolona łagodnym bukowym lasem, jakby świat dla siebie. Dużo małych potoczków, ukrytych w jarach, szemrze niewinnie i poufale. Nigdzie chyba świat Boży nie wydaje się taki dobry, łaskawy i bezpieczny. Nastraja do wiary, że wszystkie myśli, wszystkie zamiary, słowa i czyny tu zrodzone będą uprzejme, życzliwe, pełne szczodrości serca, czerpiące jak pszczoły swą słodycz z tych lasów i gajów.
A gdy tak idziesz polem, pagórkami, gęstwiną leszczynową, jarem obrosłym buczyną, nagle przez przełęcz otwartą albo przez wyrąbaną linię graniczną lasu ukażą ci się góry dalekie, coraz inne, coraz inaczej widziane. Niektóre wynurzają się nagle jak flota na morzu, inne w nieskończonych, coraz wyżej piętrzących się sinych łańcuchach i pasmach, rozkołysane jak wały morskie. I nęcą, ciągną, obiecują.
Tam wśród tych pagórków, skąd widać góry dalekie, i teraz jeszcze pokazują ludzie miejsce, gdzie stała chata rodziców Ołeksy, zwanego później Doboszem. Tam to, na samym końcu osiedla zwanego Markówka, pod pasmem Waratyk bije ze skały Biała Krynica, źródło; jak wiele innych, także Doboszowym zwane. Latem, gdy świętują się chramy na Markówce, swoi i obcy przychodzą od cerkwi aż pod źródło. Wspominają. Stamtąd spod Białej Krynicy wzięła początek duma o Doboszu i tak się przez serce przelewa.
Ołeksa był zapewne jeszcze małym, słabym, niedokarmionym chłopczyną, a już posyłano go z owcami i z kozami aż w Czarnohorę. Bo tu w pobliżu, nawet w owych odległych czasach, pastwiska gminne lub pańskie były dla takich biedaków, jak jego rodzice i sąsiedzi, za drogie, a zatem nieosiągalne. Więc musiał iść prastarym, nieco strasznym płajem, który zaraz za Berezowem wspina się na połoniny i biegnie szerokim pustkowiem połonińskim aż pod Hordje, ciągle działem wód między Prutem a Czeremoszem, czasami wchodzi w puszczę, a wreszcie przez przełęcz Maryszewską wpada na Czarnohorę.
A tam na połoninie krzywdzono biedaka. Potężny i srogi watah prał go nieraz niemiłosiernie, bo wiedział, że nikt się za nim nie ujmie. Wśród największej burzy, wśród gradu i piorunów zmuszał go, by szedł szukać kóz. I opowiadają, że mały Ołeksa nie odzywał się butnie, ani sprzeciwiał się watahowi. Ale patrzył tak jakoś śmiało i twardo szarymi oczyma, że tym większa złość wzbierała w watahu przeciw chłopcu. W tym samym czasie starszy brat Ołeksy służył u pana na dołach. Gdy po długoletniej służbie miał otrzymać według umowy parę siwych wołów, chciwy i niecny panek oddał go do wojska, aby go się pozbyć i nie dać mu należnej zapłaty. I nikt nie wiedział odtąd, co się z nim dzieje.
Więc tylko w gąszczach kosodrzewiny w towarzystwie owiec i kóz i gdzieś na ogromnej trawiastej połoninie Munczela w samotności i ukryciu mały Ołeksa czuł się bezpieczny przed tym strasznym światem.
Ale Ołeksa, choć smutne było dzieciństwo jego, siedząc w schowkach, radośnie wyśpiewywał, grał i tańczył do śpiewu, uganiał się za kozami. Wygrywał bardzo pięknie na listku i fujarce, wymyślił sobie kozi taniec: grając na listku i wznosząc topór do góry, mocował się, tańczył i niby to bódł się z capkiem, umyślnie przezeń wyuczonym. Tak wyglądali jak dwa capki na miękkim trawiastym gruncie, walczące i tańczące w rytm melodii. A potem Ołeksa obejmował capka i okręciwszy go jakby w hołupcu w kółko, rzucał go gdzieś na trawę, a sam wyczerpany tańcem i mocowaniem, przewracał się zanosząc się radośnie śmiechem. To znów, gdy wyśledził niedźwiedzia, zbierał owce i chował je w jakiejś kotlince, a sam przy ledwo dostrzegalnej ścieżynie, w zaroślach kosodrzewiny czatował, wyczekiwał niedźwiedzia, aby go palnąć ze samostrzału. Ale niedźwiedź, nie głupszy od chłopczyny Oleksy, gdy go raz z bliska zwęszył, tak potężnie parsknął, że chłopcu na razie odechciało się zasadzek. Lecz nie dał za wygraną. I z czasem już w chłopięcym wieku wyrósł na myśliwca. Kładł celnym strzałem niedźwiedzia, gdy już już dosięgał go łapą, uprzedzał rysia błyskawicznym uderzeniem rohatyny lub oklep dosiadłszy konia, bosy i z rozwianymi czarnymi włosami, ze strzelbą w ręku, gonił konno za żubrem po połoninie. A czasem spływały doń, wstawały przed jego oczyma jak żywe, zasłyszane wieczorami w kolibie przy watrze, opowieści o dawności, o Wielitach i o skarbach, których — podobno — pełno było wszędzie po zakątkach i komorach skalnych. Wdrapywał się i wślizgiwał na brzuchu wysoko na skały i wisząc uczepiony na jakiejś stromej płycie wypisywał na skałach czarodziejskie litery, znaki i rewasze. Nauczył go ich stareńki wieszczun, który przychodził czasami do koliby. Ten dziad raz tylko spoglądnął na Ołeksę zapatrzonego w watrę, zaśmiał się cicho i już z tym chłopczyszem w pobratymstwo wszedł. Ołeksa oczekiwał, że może te zaklęcia, powypisywane toporem z takim trudem, otworzą skały. Że nagle zaświecą, zagoreją skarby. Więc, wypisawszy te znaki, cofał się, ześlizgiwał w dół i uciekał. A potem ostrożnie zaglądał z ukrycia, tamując oddech. Ale widocznie „nie chciało“ otworzyć, albo nie te litery były wypisane, co potrzeba. Więc czekał, aż znów przyjdzie wesoły, radośnie śmiejący się lub z cicha chichocący, bezzębny starowina i może mu jakie nowe litery i znaki pokaże.
Od razu, już w młodości wczesnej, Dobosz stał się chłopcem lasowym. Gdzie był jaki najbardziej niedostępny, najtajniejszy wertep, korciło go tamtędy się wedrzeć, aby to poznać. Aby tam siedzieć w mroku w gęstwinie i w takiej skrytce, o której nikt na świecie nie wiedział. Tam, gdzie dziś jest połonina Stepanec, były lasy prastare, niedostępne od wieków, starodrzewiem zatarasowane. Stąd też i nazwa Stepanec, gdyż step znaczyło wówczas u nas wertep, miejsce niedostępne. I tylko Dobosz już jako chłopiec poznał te dzikie czeluście leśne. Stały się one jego chatą, jego ojcowizną. To dodawało mu otuchy i zuchwalstwa. Miał już swój własny, dla innych niedostępny świat.
Tak przez lata chadzał Ołeksa na połoniny, bądź na Kizią, bądź też na Gutyn Tomnatyk, gdzie żywo jeszcze pamięć o wielkim Hołowaczu przetrwała.
W domu rodzicielskim, w chacie biednych komorników ciężka dola chłopska, głucho znosząca życie bez jutra, beznadziejny trud, a czasem głód. Nie można wyjść nawet z kozami za płot, bo to cudzy grunt. A na dalekich, bezkreśnych połoninach — przestwór, wolność, trawy bez końca i wielka przeszłość przyczajona, wyglądająca ze skał i komór.
Kiedy już podrósł Ołeksa, znów przyszedł stareńki dziadek na połoninę. Mały, skurczony, wyschły jak liść jesienny, cały żółty jak kość. I włosy nawet miał nie białe już, lecz jakieś pożółkłe. Śmiał się stary zagadkowo, chichotał, gdy zobaczył Ołeksę, a w końcu powiedział mu te słowa: gdy zobaczy cztery orły, krążące nad górami, aby się nie ważył strzelać do nich, lecz by szedł za nimi ciągle i bez przerwy, aż usiądą. I wtedy znajdzie swą dolę. Nic więcej nie chciał mu objaśnić. Odszedł drepcząc powoli, mrużąc oczy, śmiejąc się radośnie i chichocząc.
Więc Ołeksa wypatrywał na niebie orłów. Gdy tylko gdzie zoczył orła przelatującego, zrywał się gotowy do pochodu. Znosił nawet spokojnie obelgi i poszturkiwania murgi-wataha, gdyż nadzieja wstąpiła weń od tych słów i dziwnego spojrzenia starca.
Ale tego lata nie zjawiły się orły.
Aż następnej wiosny, skoro tylko pochód połoniński się zakończył, gdy zapalono w końcu żywą watrę, usłyszał Ołeksa gdzieś daleko za połoniną kwilenie i klekotanie. Z daleka zza Gutyna ledwie dostrzegalne leciały cztery orły. Krążyły nad każdą połoniną, nad lasami i zworami, jakby czegoś szukały, zawracały, znów krążyły i z wolna, zataczając wciąż kręgi powrotne, leciały w kierunku Czeremoszu. Ołeksa zaśmiał się cicho sam do siebie, zebrał się w jednej chwili, porzucił wszystko i poleciał w dół ku Bystrzecowi, zdążając nad Czeremoszem ku pasmom Kryntej.
Tymczasem zebrały się chmury i strumieniami spadły pierwsze obfite ulewy wiosenne. Zagrzmiało naraz ze wszystkich stron. Chmury szły od zachodu, południa i wschodu, jakby wojska oskrzydlające, zderzając się nad górami. Orły leciały z biegiem Czeremoszu i zniknęły gdzieś nad Jasienowem, na Pisanym Kamieniu. Połoniny zatonęły w mgłach i płaszczach deszczowych. A ptak zwany słotiennykiem monotonnie świstał i jęczał po lasach, wydając dźwięk — jak to czyni i dziś — jak gdyby pompował wodę z głębokich krynic chmurowych.
Ołeksa przeczekał najgorszą tuczę w jaskini wysoko na Synyciach. A kiedy schodził ku Czeremoszowi, usłyszał już z góry grzmot wód wezbranych od straszliwej powodzi wiosennej, zobaczył, że przejście przez rzekę tak wezbraną jest niemożliwe. Już przed świtaniem znużony usnął na mchach, wyścielających kamienne łoża na stokach Synyci nad zakrętem Czeremoszu w Krzyworówni. I wtedy usłyszał, co śpiewały chóry falowe.
Było to wielką tajemnicą Dobosza, o czym mu chóry falowe śpiewały. Ale dzisiaj już mu nic nie grozi, można to opowiedzieć światu bez obawy.
Jak konie rozhukane, bieguny tratujące, rżały i rechotały fale. Kołysały się, podskakiwały, parskały pianą białą, świstały, dudniły. Zabawiały się echami, podrzucały sobie echa i śpiewały.
„Roztrzaskać, zemleć w rzeczny pył, roznieść, zmieść zapory, skały, lasy!
Widzisz tę skałę sterczącą? Podsadź ramię, falo siostrzana, podmul się głęboko. Pociśnij, grzmotnij głazem w fale!
Chwała ci, siostro, niespętana, taneczna! Leć dalej, hulaj buńczucznie!
Tam las rozrósł się na stokach. Zakorzenił się w skały, wystrzelił w górę, obwarował kłodami, ukrył je w mchach. Odbija nas od dziedzin prastarych tanecznych. Braciszku potoczku Siny, odetnij stok od skał, weźrej się, tak!
I już, chwieje się stok, trzeszczy las, padają kłody, olbrzymy wiechciane.
Hulajmy, siostry i bracia, hasajmy!
Nieście go, roznoście, rozdziobujcie! Tańczcie na trupach lasu!“
Przebudził się Ołeksa. Umilkły chóry. A tylko konie pogoni falowej dudniły, grzmiały kopytami, przeganiały się, tratowały.
A potem drzemiąc, znów usłyszał w chórach jęki. Fale jęków doń się zbliżały. Fale te, były to wychudzone, sine, pożółkłe i poczerniałe kobiety z włosami potarganymi, ze zwiędłymi trupkami dzieci. Trzymały je jakby jakie szmaty, przerzucone przez ręce. Spod ich serc sączyły się krople krwi. Patrzyły, paliły zgorączkowanymi, ognistymi oczyma, świdrowały serce wzrokiem do bólu. Szarpały go za włosy rękami uzbrojonymi w pazury, wydzierały mu z ubrania strzępy, rwały skórę z ciała, dając obłąkańcze znaki rękami.
„Chodź, płyń!
Niszczyć, dogonić, rozbić, porwać!
Naszą męczarnię wyszumieć w niszczeniu. Utopić w rwaniu, rozdzieraniu!“
Serce ściskało się Ołeksie, gdy zbudził się znów. Nie opuszczało go widzenie lic nieszczęsnych matek-nędznic kraczących.
Fale dalej goniły, grzmiały, galopowały, ciągle inne, nieznane, niepojęte.
I weszło wielkie słońce, zapłonęła święta watra niebieska daleko nad Pisanym Kamieniem. Zrobiło się cieplej.
Wtedy Dobosz usnął na dobre wśród mchów. I zobaczył okiem dalekozornym przestworza stepów. Płynąc z biegiem fal widział jak rzeki wpadają do Dunaju. Jak płyną wody do morza tęczowego. I chór radosny, taneczny rytm pochodu falowego go doszedł. Oto plemię wierchowińskie, wśród pląsów fal, na grzbietach fal, przy dźwiękach tysięcy cymbałów i fłojer, przy graniu trembit szło-płynęło z falami ku morzu. Za nim płynęły tysiącami tratew inne plemiona pogodne a godne. A tam nad morzem już błyszczały złotem wieżyce miast i zamków. Otwierały się spichrze i skarbce. I całe kraje od Czarnohory aż po stepy i morze rozbrzmiewały graniem, śpiewem i okrzykami na cześć Słoneczka, lica Bożego. Widać nawet było stamtąd szlaki błękitne ku świętym Rachmanom.
Zerwał się Dobosz już inny, już nie ten sam co przedtem. Już rozumiał znaki chórów falowych. Uderzył bardą o skałę:
Zebrać, skupić hufce falowe! Rozsadzić skały, zapory i okowy!
Dobyć skarby zaklęte. Uleczyć nędzę. Z męczarń, z katowni piekielnej wyrwać naród.
I rozpostrzeć narody jak skrzydła na obie strony — ku górom i ku morzu.
Położył się na mchach i marzył jeszcze w drzemocie.
Ład zaprowadzić i prawdę wierchowińską. Nie padnie tam słowo inne jak uprzejme i przyjazne. Bo słowo złe jest jak ziarno smokowe, posiew nieszczęścia i zbrodni.
Gdy wody opadły, przeprawił się Dobosz i poszedł ku Pisanemu Kamieniowi szukać tego miejsca, gdzie orły schroniły się przed tuczą i powodzią. A gdy tam przyszedł, zobaczył, że na zboczu urwiska leży wyrwany ze skał przez wodę i wyniesiony strumieniem ciężki, obusieczny topór starożytny. Dobosz wiedział, że to był podarek od orłów, w myśl tego, co mówił staruszek, i że przez ten topór dola jego naznaczona.
Toteż gdy już z toporem wracał wzdłuż Czeremoszu ku połoninom, zobaczył z daleka, jak chwieje się idąc i kusztyka podpierając się posochem stary pożółkły dziadek. Wiedział on już wszystko i chichotał bardzo zadowolony mrużąc oczy i kiwając głową na obie strony.
— Teraz, kiedy już wiesz wszystko i masz wszystko — damy ci siłę wielikańską.
Kazał Doboszowi rozpiąć koszulę i rozciąwszy mu skórę na ramieniu, wetknął mu pod skórę wonne ziele — takie, które można zobaczyć tylko z gniazda dzięcioła, gdy siedzi na jajach. I zaszył mu skórę w tym miejscu.
Gdy soki z dziwnego ziela wpłynęły w żyły Dobosza, poczuł w sobie siłę, zdolną świat przewrócić i przemienić.
Dziadowina chichotał i cieszył się jak dziecko i dreptał powoli idąc koło młodzieńca. A gdy przeprawili się na drugi brzeg, usiedli na skałach nad rzeką. Wtedy Dobosz, wstępując na drogę człowieka lasowego, spowiadał się przed staruszkiem. Uśmiechał się doń dziadek, a potem jego wypłowiałe i wymyte przez lata oczy rozszerzyły się, zasmuciły i zamgliły jeszcze bardziej.
— Ziele i soki wielikańskie wszczepić można w człowieka, ale rady cudzej chyba jeszcze nikt w krew nie zaszczepił. Proszę cię, bratczyku, serdecznie! Nie zadawaj się z kobietami, jeśli chcesz aby wielkie słońce ci jaśniało! I krwi nie przelewaj, chyba tyle, co znachor przelać musi. Nie dawaj się porwać zemście i nienawiści! Bo zdrowie dla świata i przyjaźń, nie krew, ma przynieść nasz ród biedacki, rachmanny ród.
I Dobosz wrócił na połoninę, aby powiedzieć ludziom, że odchodzi i aby porozdawać między biednych wszystko, co miał: owce i bydło, gdyż gazdować już nie myślał.
Lecz taka już była dola Doboszowa, że go od razu wciągała w przewinę. Bo młodość go tak niosła, siła hulała, huczała jak woda wiosenna. Bramy w skałach wybijała. Ale i zamulała drogę jakby namułem ze skał rozbitych.
Gdy przyszedł na połoninę, wyszedł mu naprzeciw ze złym słowem niedobry i murgowaty watah, pański sługa. Nie znosił Ołeksy, a przywykł do poszturkiwania i znieważania podwładnych. Zły był, że Dobosz, odchodząc nie opowiedział mu się! uważał, że młodziak już zanadto się rozzuchwalił. Zwymyślał go. I palnął jakimś drągiem, który mu się nawinął.
A wtem ze strachem zobaczył watah, że to nie wyrostek Ołeksa, lecz mąż potężny przed nim stoi. W głowie mu się zakręciło i wtedy poniósł karę za wszystko. Dobosz nie ważył samego życia, ani swojego ani cudzego, tyle, co za grosz. Więc chwycił wataha pańskiego sługę i cisnął nim o ścianę koliby tak potężnie, że ten na miejscu śmierć poniósł. Pastuchy, przerażeni tym niesłychanym na połoninie czynem, złamaniem prawa połonińskiego i samym zabójstwem, pozdejmowali kapelusze i zaczęli się modlić nad ciałem wataha, patrząc koso i z przerażeniem na Dobosza. A potem snuli się sennie i bezwładnie cały dzień, nie wypędzając trzód, nie pracując, nie wiedząc co czynić.
Dobosz tymczasem chwycił trembitę, wyszedł na dwór, na połoninę Kizią, tam, gdzie teraz jest górna staja. Tam spiętrzone ściany skalne tworzą jak gdyby ogromną fortecę w kształcie kotła. Wody Kiziej ze skał spływają trzema białymi siklawami, a w dole, w kotle, płynąc kilkoma ramionami tną w mchach i szuwarach, gaworząc i mrucząc głucho. Tam wyszedł pod skały i zadął w trembitę z pełnej piersi, z piersi wielikańskiej jesienne hasło rozłączenia trzód.
Szło tak potężne granie trembity, płynęło tak mocne i tak smutne hasło rozłączenia jak nigdy. Koliby dalekie gdzieś aż na Kostryczy, zdumione tym niestosownym na wiosnę hasłem, a wylęknione graniem nieprzerwanym, słały trembitami znaki pytania. Już i słońce zachodziło za wierchami, rozlewało się złotą i krwawą łuną, mrok zapadał siny, a granie nie ustawało, wciąż płynęło, rozszerzało się jak łuna pożarna słońca, jęczało na trwogę i głosiło rozłączenie. Rozłączenie ze światem połonińskim, ze spokojem pracy i gazdowania. I groziło, grzmiało w niebiosa tonami zwycięskiej fanfary, ostrymi jak podmuchy wichru. Także po dalekich osiedlach i chatach słyszeli gazdowie ten znak, to granie nieustanne.
„Dzielny to widno pasterz gra — mówili — z wielikańskiej piersi tęgo grzmi! Dzieło wielkie lub nieszczęście jakieś nas woła. Śpieszmy!“
Noc nastała, więc Dobosz ułożył pod skałami stos konarów kosodrzewiny i rozpalił wielką watrę.
A zewsząd z połonin i z osiedli śpieszyli ludzie ku Kiziej połoninie kierując się według watry i grania trembity. A trembita doboszowa grała, zawodziła, grzmiała i jakby pałała łuną dźwiękową — groźną, przez całą noc aż do rana — tak długo aż połonina zaroiła się ludźmi. Ludzie w przerażeniu i podziwie patrzyli na młodego kozaryka-olbrzyma, który całe góry zdołał zbudzić i zaalarmować.
Aż wytoczyło się hen z daleka, z daleka zza Pisanego Kamienia — rozognione słońce.
Wtedy Dobosz nakazał rozłączać i zabierać trzody. Swój własny dobytek cały oddał biedakom. A na pożegnanie tak przemówił do zebranych, grzecznie, dobrotliwie, delikatnie.
— Słuchajcie, bracia mili, pobratymi serdeczni, gazdowie godni! Nie patrzcie, że młodziak mówi. Jam już nie Ołeksa-kozaryk. Jam Dobosz.
Nie zaczęło się jeszcze gazdowanie moje, a już się skończyło. Odtąd na Kiziej nie będzie już połoniny pańskiej. I sług pańskich nie będzie, lecz Doboszowa siedziba i dziedzina. I wszystkie skarby skalne, połonińskie, wszystko to mi w dziedzictwo oddane.
Ale nie dla siebie chcę skarbów. I sławy nie dla siebie. Idę rozbić okowy wasze, pomścić wasze krzywdy. Całemu biedackiemu ludowi dolę dać — wielki świat otworzyć. Nikt mnie nie zdzierży. Nikt mnie nie przemoże, chyba ja sam siebie. Tu mój topór gromowy, skały zdolen rąbać. Kto chce, kogo ochota porywa junacka, do mnie niech staje, będzie mi towarzyszem. Lecz kiedyś — pamiętajcie! gdy znów usłyszycie ten głos trembity, abyście wiedzieli: to Dobosz woła.
Wtedy porzućcie i wy wszystko! Wyruszcie! Powitać ten dzień, gdy już nie będzie biednych, nie będzie nieszczęśliwych. Uśmiechem zakwitną lica wszystkie, góry całe jak las jabłoni.
Tak przed wiekami rzekł Dobosz młodziutki tam wysoko pośród skał. Tak się rozeszły po górach jego słowa. Tak do dziś trwają, grają jak echo trembity, jak łuna słoneczna pałają.
Gdy wyruszyły już trzody i rzesze ludzkie, przyszedł na połoninę berezowski chłopak ze smutną dla Dobosza wieścią: oto brat Dobosza, gdzieś daleko w wojsku służący, nie mogąc doczekać się powrotu w góry odebrał sobie życie. Więc wzburzony i rozżalony Dobosz, jakby mu ziemia gorzała pod stopami, zleciał z połonin potężny a lekki jak ptak. Nogi chyże przelatywały przez berda i potoki, jak gdyby miały skrzydła. Nad smukłym jak u dziewczyny stanem kołysały się potężne plecy doboszowe. Oczy stalowe ciskały strzały gniewu, a włosy krucze niosły się w wichrze jak chmury tuczowe ku dołom.
Śpieszył na doły do Pana Barona, aby mu odpłacić za brata. A po drodze, już na dołach, spotkał biedaka sczerniałego od brudu, obdartego, półnagiego, odzianego w same łaty i łachmany. Był to młody Iwańczyk Rachowskij, pierwszy towarzysz Dobosza i najwierniejszy. Dobosz nakazał babom umyć go, ubrać, i razem z nim i z pomocą zastraszonej służby napadli na dwór Pana Barona.
Czasem ludowa wieść lubuje się w przedstawianiu tego napadu i w opisie zapasów z Panem-mocarzem. Lecz wersje są różne. W górach niewiele słyszy się o tym, na dołach częściej i to w licznych odcieniach. Niektóre podania nawet celują w przesadzaniu okrucieństw Dobosza. W tym jednym wypadku. Bo po raz pierwszy się zdarzyło, że w dziki i zwierzęcy sposób wdeptano w błoto poniżenia i zniszczenia — Pana. Bo człowiek nie chce zawsze być małym i biednym, choćby nawet sprawiedliwym i godnym litości. Woli być okrutnym i złym, a wydawać się potężnym. Tym bardziej człowiek młody, lud młody.
Opowiadają zatem, że powaliwszy Pana i spętawszy go z pomocą Zachowskiego, młody Dobosz zapamiętały w zemście i żałości, zaczął go męczyć i katować, aby się nasycić zemstą. Tak rąbał Pana z furią jak kłodę dębową i wciąż go pytał: „A boli, Panie?“ Pan jęcząc odpowiadał z trudem: „Oj, boli, boli“. „Widzisz, ot tak mnie serce boli za mym bratem“ — powiadał Dobosz. I płakał Dobosz za bratem żałośnie jak dziecko, a Pan jęczał pogruchotany i umęczony.
W końcu Dobosz zabił Pana i kazał zapalić dwór, a cały dobytek pozostały, jak zgodnie głoszą wszystkie podania, kazał rozdać służbie i biednym chłopom. Dla siebie nie wziął z dworu ani szeląga.
Ale nie pomyślał wtedy Dobosz, że źle spełnia rady i życzenia staruszka.
Młodość tak go porywała, siła niosła, uderzała o brzegi jak powódź wiosenna. Co mu kazało serce, krew i chwila, uważał za czyn dobry i słuszny.
I odtąd zaczął doboszować.
Od tych czynów pierwszych, burzliwych, dzikich, zdzierających z ludu zawszony kaftan pańszczyzny, łamiących z wściekłością kajdany poddaństwa, od czynów niespętanych, huczących, jak głosy powodzi, rwącej skały i niosącej lasy — szedł pomruk, poszum, grom sławy po górach się rozchodził i po odległych krajach. I zbiegali się doń junacy, jak strumienie do Czeremoszu z hukiem i szumem. Z całych gór, a także z dołów i nawet z odległych krain — z Węgier, z Ukrainy i z Serbii. Zbiegały się dziesiątki, setki, a z czasem tysiące młodzieży, tworząc prawdziwe hufce, wojsko Wierchowiny.
Na pierwszą wieść o tym wszystkim Panowie i Sekwestr zebrali sporą routę w pościg za Doboszem. I dopadli go, gdy jechał konno z garstką junaków niedaleko ujścia potoku Putylla do Czeremoszu. Dobosz kazał swoim towarzyszom udać ucieczkę. Umówił się przy tym, że spotkają się na szczycie skały przy ujściu Putylii. A sam niby to dał się dopędzić. Postawa Dobosza nie zachęcała do zaczepki, ale młodziutki, niemal chłopięcy wygląd jego oblicza ośmielił routarów, zwłaszcza że się zupełnie nie bronił. Związali go i zaczęli okładać rzemieniami. Ale Dobosz uśmiechając się nieznacznie ciągnął ich powoli nad brzeg rzeki. A gdy już był blisko rzeki, szarpnął potężnie, rozerwał więzy i powrzucał routarów do Czeremoszu. A tylko dwóch wziął pod pachę i poniósł na szczyt skały, aby ich pouczyć. Kiedy ich już wyniósł na sam szczyt, ukazał im w dole przepaść i wodę płynącą. Wtedy zaczęli jęczeć, błagać, zaklinać i przysięgać na klęczkach, że jak długo będą żyli, nie będą ścigać Dobosza ni jego junaków, a i wszystkich innych będą odciągać od pościgu. Pozostali routarze, dźwigając się półprzytomni z fal Czeremoszu, z przerażeniem ujrzeli swych towarzyszy na szczycie, usłyszeli ich jęki. Wtedy towarzysz Dobosza, srogi i nieubłagalny Dżemyga, prosił, aby mu oddał Dobosz porwanych routarów, by mógł ich odpowiednio a delikatnie zrzucić ze skały, by im dokładnie kości połamać. Ale Dobosz, siedząc na skale i uśmiechając się, podarował życie routarom. Tylko im kazał — było — bardzo pośpiesznie uciekać w dół po skale. Więc uciekają w dół w przerażeniu, wśród głośnego śmiechu opryszków, routarze pokaleczyli się nieco. Lubowali się tym widowiskiem opryszki: „Oto ci raz! pańskie wojsko maszerować nauczone! Nie dogoniłbyś!“ A wtedy Dobosz i jego junacy, przy dźwięku fłojery i paląc z pistoletów, zaczęli tańczyć na szczycie, wywijając kozły nad przepaścią. Patrzyli z dołu routarze. Już już zdawało się, że któryś z opryszków runie w przepaść. Ale to byli przecież junacy Doboszowi!
Rozeszła się potem wieść o nadludzkiej sile i niesamowitej zręczności Dobosza i jego towarzyszy. I już nikt nigdy za nimi routy ani pogoni nie wysyłał. Nikt też nie chciał brać udziału w pościgu. Żadna straż bezpieczeństwa nawet nosa nie śmiała odtąd pokazać w góry.
A Dobosz wrócił na Kizią, tam zbierał hufce i przygotowywał wyprawy.
Nie woda to lodowa grzmi lecąc ze skały.
To grzmi spływając duma doboszowa.
Nie woda jasna, szepcąc cichutko, rozpryska się w kroplin pyły bialutkie. I nie roje motyli białych, wichrem niesione, lecą nad przepaścią.
To duma doboszowa, płynąc z fłojery cisowej, rozsiewa się w krople dźwiękowe.
Ze skały leci w przepaści i w puszcze. Z krzesła doboszowego w dół fruwa i trzepoce.
I chłodzi cię, bracie, rój deszczowy kroplin drobniutkich. Muska, całuje, wiew skrzydeł motylich.
A grzmotem wodospadu serca ci dodaje.
Na skale, na Kiedrowatym, wysoko na prawym brzegu Kiziej nad urwiskiem, na krześle, które sam dla siebie wykuł w skale, siedział Dobosz i grał na fłojerze tę swoją własną nutę doboszową, którą i dzisiaj jeszcze starsi ludzie grać umieją. Z samej pieśni już poznać, że wygrał ją, słuchając dudnienia wodospadów Kiziej i śpiewu jej fal spienionych, że wypłynęła mu z fłojery, tam wysoko, kiedy siedział, patrząc ku odległym Synyciom, kaplicom skalnym.
A na dole, na drugim brzegu Kiziej, Iwańczyk Rachowskij przyjmował junaków ochotników, którzy chcieli przystać do Doboszowego towarzystwa.
Prawy brzeg Kiziej, zwany Kiedrowatym, jest o wiele wyższy. Niezmiernie stromy stok, przedłużenie szczytu Munczela, wystrzela wysoko ponad potok i góruje nad lasami. I teraz stok jest porośnięty trudnym do przejścia lasem kiedrowym, pełnym wykrotów, dołów i progów kamiennych, mchem pokrytych. W owych zaś czasach był dostępny jedynie ze szczytu Munczela, a wszędzie u dołu zabarykadowany nieprzebytym borem kiedrowym. A tylko od strony Kiziej tajemna ścieżka, jak ciemny kreci krużganek, przedzierała się wśród mchów, głazów, wywrotów, powalonych pni i pod konarami kiedrowymi, środkiem małego strumyka. Ścieżką tą można było przejść tylko na czworakach i pełzając. I tamtędy przeprowadzał junaków Rachowskij ku krzesłu skalnemu przed oblicze Doboszowe.
Ponad lasem jest niewielka połonina, odgraniczona ścianami skalnymi. Tam była siedziba Doboszowa. Gdy wchodzili prowadzeni przez Rachowskiego junacy na połoninę, Dobosz z góry patrzył na nich, uśmiechał się łaskawie i przyjaźnie.
I wtedy musieli przechodzić różne próby. Była tam śliska kładka wysoko na Rozszybeniaku, wiodąca przez przepaść z jednego cypla na drugi. Kto przeszedł tą kładką swobodnie i bez lęku, tego przyjmował Dobosz do towarzystwa. Ale także dla próby musiał kłaść rękę pod wielki kilof kamienny. Rachowskij rozmachiwał się tym kilofem, udając, że chce uderzyć. Niejeden wartki junak, kładąc rękę na kamieniu, krzyknął śmiejąc się: „Niech czort weźmie rękę, bylebym tylko był z batkiem Doboszem“. Więc ani nie mrugnął powieką, gdy Rachowskij rozmachnął się kilofem. A wtedy Dobosz zadowolony, patrząc mu prosto w oczy powiadał dobrotliwie: „Dobry, zdatny dla nas“. Niektórym kazano także dla próby strzelać z krzesanej strzelby do orłów lub kani, unoszących się wysoko w powietrzu.
Po ukończeniu prób na Kiedrowatym, obok krzesła Doboszowego zaprzysięgano junaka na olbrzymi topór Doboszowy i na strzelbę, złożoną na krzyż na tym toporze. Tak brzmiała przysięga junacka: „Ja przysięgam na topór gromowy wam, diedyku, i wam, chwalebne towarzystwo, panowie junacy. Będę was słuchać, diedyku watażku, i wiernie towarzyszyć wam, bracia junacy. Nic nigdy nie wydam, choćby mnie w pańskiej katowni nękano, ćwiartowano i palono. Gdybym przysięgi nie dotrzymał, niech mnie nie mija na ziemi i pod ziemią ten topór gromowy i ta broń junacka. Tak niech się stanie. Amen“.
Potem wyciągano z komory skalnej, nieraz w skrzyni schowane i naoliwione krzesane strzelby, pistolety, krócice, szable i błaty. Młodzieńcy przynosili ze sobą broń, więc niejeden miał potem na sobie po dwie strzelby i po kilka pistoletów za pasem. Wszystkie inkrustowane, ozdobne piękną robotą, dziełem długich zimowych miesięcy. Każdy miał rohatynę, bałtę mosiężną i stalową, natoczoną bardkę, po dwie, po trzy rogowe, zdobione prochownice. Potem dobierali sobie koni ze stad, pasących się na połoninach. Czasem przyprowadzali konie ze stad tureckich, ze stepów na Bukowinie, a czasem z pańskich stajen. I stąd ruszały konne wojska opryszków. W czerwonych spodniach, w czerwonych serdakach, z narzuconymi na konie skórami niedźwiedzi, rysi i żubrów. W wysokich kapeluszach trójkątnych. Na piersiach, na kapeluszach mieli blachy miedziane, z daleka świecące. Od stóp do głów błyszczący miedzią, wprost ozdobieni bronią. Ten jatagan turecki z półksiężycem i arabskimi literami, ów kindżał kaukaski z pochwą, wybijaną drogimi kamieniami, tamten srebrną, oksydowaną karabelę szlachecką z łacińskim napisem i Matką Boską Częstochowską. Drewniane tarnice na koniach inkrustowane były czasem masą perłową i złotem, uzdy złocone. A na każdym koniu przez szyję przewieszona strzelba krzesana, gotowa do strzału.
I pieśń śpiewali, sławę młodziutkiemu wodzowi — Panu Doboszowi — zgubę Panom — a jasną dolę narodowi.
Dobosz zaś jechał na pańskim koniu wronym ze śnieżną grzywą, białą gwiazdką na czole i białym kędzierzawym ogonem. Także też nad kopytami miał koń białe obrączki na nogach. A był to koń tak głośny, że gdy zarżał na Czarnohorze, to nad Czarną i Białą Rzeką było go słychać. Zwano konia tego Chmurą, czasem Chmurką Gromową.
Mimo młody wiek Dobosza wołano nań czule i z ufnością: „diedyku“, Tatulu. Marzeniem tych młodzieńców i ludu całego stał się Dobosz, wczoraj jeszcze wyrostek, biedny kozaryk, teraz już hetman górski, wódz, tworzący ciągle nowe oddziały i wysyłający je na wszystkie strony, by zwozili na Czarnohorę skarby i przyprowadzali karawany z ładunkami złota, zagrabionymi z kas, z kopalń złota, z zamków i dworów pańskich. Ocknęła się śpiąca Wierchowina. Prastare płaje, gościńce przedhistoryczne, pustkowia, i dzisiaj głuche i nieuczęszczane, zaroiły się zbrojnym ludem, jak za wędrówek Daków lub Gotów. Wszędzie po górach gorzały watry bez ustanku, dając sygnały. W ogromnych kotłach zawieszonych połonińskim sposobem na berfełach, haczkach drewnianych do trzymania kotła, smażyło się mięso. Z beczek przywiezionych na koniach z Węgier lało się wino strugami. Dziarscy i ruchliwi myśliwi zaopatrywali towarzystwo w dziczyznę: w pieczeń jelenią, słoninę żubrową i łapy niedźwiedzie. Połonińscy gazdowie na wezwanie dostarczali baranów, sera i bryndzy.
Ale przestały jeździć szczytami na Węgry kupieckie karawany ormiańskie, wiodące nieraz do stu koni. Przywoziły one z Kut safianową skórę do Debreczyna, a stamtąd wiozły dukaty. Śmiał się młody Dobosz, gdy mu powiedziano, że wypłoszeni kupcy nie jeżdżą już wcale przez góry. „O, dobro to prawdziwe, nie będzie trzeba uganiać się za nimi po lasach. Tak wprost trafimy do ich komór, do skarbców, do kas — bez frasunku“.
Opowieści stare przynoszą przedziwne opisy wielu śmiałych napadów i udanych wypraw doboszowych w pogoni za skarbami. Były one coraz śmielsze. Coraz większe były ich rozmiary, coraz dalszy ich zasięg. A wszędzie przejawiała się niezmożona siła, śmiałość i fantazja doboszowa. I nikt nie mógł go dosięgnąć, przemóc ani nawet zranić.
Ale chyba nic nie da się porównać z wyprawą na Złotą Banię, kopalnię złota — obronny zamek, a równocześnie mennicę złotych monet i skarbiec państwowy pełen klejnotów.
Zamek gdzieś daleko za szczytami, na podgórzu Karpat węgierskich położony, zbudowany na skale, otoczony był murem grubym na dziesięć metrów, wysokości także około dziesięciometrowej, i głębokimi fosami. Zwodzone mosty żelazne zawsze były podniesione. Bramy dzień i noc zamknięte, strzeżone były przez warty. Podobnie strzeżono bram w środku zamku, a nawet drzwi każdego budynku zamkowego pilnowały straże. Według podania castellum to należało do książęcej rodziny Batorych lub ich dziedziców. Jak wiadomo, rodzina ta wydała polskiego króla, słynnego Stefana Batorego, zwycięzcę Moskwy, poskromiciela swawoli szlacheckiej.[15]
Właśnie tym zamkiem chciał koniecznie zawładnąć Dobosz, chociaż ostrzegali go doświadczeni weterani, opryszkowie ze starego pokolenia, że i największą siłą, ani nawet głodem nie można zdobyć tego zamku. Bo ma ciągłą, codzienną łączność z innymi zamkami i ze stolicą cesarską. Że już niejedna pierś junacka tam się zakrwawiła i niejedne kości młode tam się posiały.
Ale uśmiechał się Dobosz, mówiąc: „Nikt tam nie był, a ja będę“.
Jednak namyślał się przez czas dłuższy i wysyłał ludzi na zwiady. Gdy mu przyniesiono wiadomość, chodził po Kiedrowatej, odgarniał czarne włosy i dumał, zadumywał się, snując różne plany. Wreszcie udał się wraz ze stu czterdziestu junakami na połoninę Stoh. Tam mieszkał stary gazda, który niegdyś chodził w opryszki. Gazda ten był to siłacz wielki. Gospodarował na rozległych obszarach, a nie potrzebował niczyjej pomocy, sam sobie radę dawał. Niektórzy mówią, że starzec ten nazywał się Bojczuk. Ale było kilku znanych opryszków o tym samym nazwisku. Powiadają znów inni, że się nazywał Zmyjenskij, bądź to, że pochodził z Połoniny Zmyjenskiej, bądź że wyglądał tak potężnie jak smok, gdyż „zmyj“ oznacza smoka. Chodziły wieści, że niegdyś byli w Złotej Bani wewnątrz zamku, że znał dobrze położenie i rozkład całej fortecy. I Dobosz myślał, że może mu coś poradzi ten stary, albo niech przynajmniej szczęśliwe słowo mu powie na tak niezwykłą wyprawę.
Połonina Stoh stanowi najniższy opad w przedłużeniu wału Czarnohory. Leży na południowy wschód od szczytu Popa Iwana. Sam Stoh jest bardzo łagodny i słoneczny. Na dole od północy wśród lasów leży największe jezioro w Czarnohorze, Szybene, zwane w dawnych czasach Czuriek.
Idąc grzbietem od strony Czarnohory, opryszki zobaczyli już z daleka, jak potężny starzec z białymi włosami niósł na plecach wielki i ciężki pęk zaostrzonych częstokołów dla worinia. I wbijał co kilka kroków pal jednym uderzeniem w ziemię głęboko, tak lekko jakby tyczkę fasolową. Następnie znów brał na plecy tyle siana co dobra fura i znosił je w dół na ogrodzone miejsce. Zdumienie ogarnęło opryszków. Uśmiechnął się Dobosz, powiadając: „Dobrze, że to przyjaciel nasz ten dziad smokowy. Nie bardzo bezpiecznie byłoby się z nim wadzić“.
Gdy przyszli do dziada, ten ucieszył się serdecznie Doboszem, jakby starym druhem. Słyszał już wiele o nim i dziwił się jego młodości. Idąc ku przybyłym, witał ich z uciechy tak głośno, aż echo odpowiadało z lasów.
— Myrom! Czy nie potrzebujecie czegoś lubczyki serdeczni? Może pieniędzy? Może broni? A może byście coś zjedli? Ot, bieduję tu, jak mogę. Ale mówcie, powiadajcie, może wam czego potrzeba?
Dobosz, patrząc z lubością na potężne bary starego opryszka, odpowiedział:
— Zobaczyć ciebie, dziadeczku! Oto najpierwsza potrzeba. Takeś nam się udał jak ta Czarnohora. I takeś do serca nam przypadł. Obyś doczekał i przeżył dwie setki roków! I o dobre słowo cię proszę, dziadeczku, na ciężką wyprawę.
Witali się i ściskali serdecznie. Po chwili rzekł Dobosz z cicha: — Jeszcze o mądre słowo, o poradę cię prosim. Radoczku taj hadoczku podaj nam! Jak do tej Bani, do Złotej się dostać? Jak dobyć to w moje ręce doboszowe?
Dziad słuchał i śmiejąc się i patrząc śmiałymi oczyma prosto w oczy Doboszowe, odgarniał białe włosy. Ale skrzywił się — nawet boleśnie — gdy usłyszał o zamiarach wyprawy na Złotą Banię, widząc jaki jeszcze młody i dziecinny ten sławny Dobosz. Że chce się porwać na to, co niemożliwe.
— Byłem ja — niebożątka! — w środku tam, w tej Bani, nie złotej a przeklętej! Aby ją czorci ogniem złocili! Przed rokami wielkimi i ledwo z życiem uszedłem. Prawdę ci, synku, powiadam szczerą: niejeden tam z naszych pod żebro hakiem zaczepiony skonał na tych murach. I może niejeden jeszcze jęczy, pierś rozdziera w tych lochach... I ty głowy młodej tam nie pchaj! Zarżną cię jak prosię wielkanocne. Czy to mało zamków, dworów, kas na świecie? Haj!
Dobosz był przygotowany na taką odpowiedź. Nie wiedział starzec widocznie, kim był Dobosz i dlaczego go nęci ta Złota Bania. Więc odpowiedział mocnemu dziadowi spokojnie:
— Dziadeczku! Mówię ci to! Haka takiego nie ma na świecie, co by czekał na mnie, na Dobosza. Ale jutro wolę już umrzeć, być posiekanym, ani dnia więcej nie przeżyć, gdybym miał nie być tam w Złotej Bani. Więc jeśli łaska twoja, poradź nam, dziadeczku. Powiedz, co pamiętasz, jak tam to wszystko wygląda, abyśmy wiedzieli.
Zadumał się dziad. Patrzył to na Dobosza, to na śmiałe i wesołe twarze junaków. Dużo takich nie widział w swym życiu.
— No, jak tyś taki, bratku, to co ja ci będę radził? Haj! Gadanie? Pusta to rzecz! Pójdę i ja z wami! Albo sławy wielkiej dożyć albo śmierci skosztować okrutnej tam, na tych murach piekielnych.
I westchnął jeszcze głęboko:
— Może tam Staśko nasz najwierniejszy towarzysz, taki jak ty szczery i śmiały, gdzieś w tych lochach strasznych domęczyć się nie może i śmierci wzywa. Pójdę! Jeno koni! Dobrych koni nam potrzeba! — zakrzyczał nagle stary, aż w lasach zahuczało.
Ledwie to rzekł, zaczął wzywać dziad swoje stada z połonin. Szedł wzdłuż ogrodzenia, potrząsał korytem pełnym ziarna, uderzał korytem o worinie i krzyczał potężnym głosem i donośnie: „Ściou! Ściou!“ Aż wszystkie lasy i połoniny napełniały się wołaniem i hukiem. A na to wołanie w odpowiedzi, wysoko za granią odezwało się naprzód dalekie rżenie, a potem dudnienie kopyt jak grom głuchy. Z dołu odpowiadały konie opryszków donośnym rżeniem. Niebawem zza grani ukazały się jak chmurki gromadki koni. A złączywszy się w duże stado leciały z góry, rosły jak fale z rozwianymi ogonami i grzywami, galopowały, może jaką setką ku dołowi. I zatrzymały się tuż przed samym woriniem, stając dęba, kąsając się i kwicząc, lub grzmiąc z cicha radosnym rżeniem. Wszystkie tłoczyły się wokół gazdy. Było na co popatrzeć. Koni o smutnych, zmartwionych oczach, o umęczonym wyglądzie, ze stulonymi uszami tam nie było. I takich nie można sobie było tam wyobrazić. Zmyjenskije konie to patrzyły gniewnie, grożąc sobie, sierdziście potrząsając głową, to rżały radośnie, to znów w zniecierpliwieniu grzebały nogą, szczurząc uszy, parskając dziarsko. Źrebięta jednolatki też przyleciały z matkami, lekkie jak motyle. Patrzały niewinnie i ciekawie, łagodnie i mądrze. Każdy koń był pełny, jak dobrze karmiony dzieciak. Napasione trawami nigdy nie koszonymi, wytarzane w trawach wysokich, deszczem wykąpane, błyszczały piękną sierścią różnorodną. Jak zawsze, szczególnie piękne były myszate i karosze. Ale wszystkie były dorodne: i bułane, i szpaki stalowe, i jabłkowate deresze. I konie opryszków były piękne. Lecz tu było widać, że tamte konie ze Stohu stanowiły rodzinę starca-samotnika. Była w nich ta sama siła, bujność i udałość, co w ich gaździe. Ale i tutaj nie było konia ponad Chmurkę Gromową. Jak nie było watażka ponad Dobosza.
— No, bracia, panowie junacy! — krzyknął starzec — Hajże! Mieniajcie, wybierajcie szkapięta! A jak Bóg pomoże, odbierzecie potem swoje.
Więc dając się jeszcze nieco prosić i zapraszać junacy próbowali koni i wybierali sobie konie. Ale nie myślcie, że dobierali konie niepozorne, aby nie odbijały od terenu, aby nie odcinały się od koni reszty towarzyszy. Przeciwnie: niejeden właśnie chciał błyszczeć, odbijać świetnością. Zostawił bardziej niepozornego, choć nawet dobrze ujeżdżonego gniadosza, a wybrał pstrego, najjaskrawszego, półdzikiego. Aby w paradzie i pyszności wspaniałej wjechać do Bani Złotej! Aby wiedzieli ludzie, kto to jedzie! Aby to pamiętali!
Potem stary gazda przed odejściem urządził im ucztę: osiemnaście berbenic bryndzy — tak opowiadają — wsypał do kuleszy. I jeszcze ich przepraszał, czy aby nie głodni. Takie to było jego biedowanie.
Tuż przed wyruszeniem w pochód przyleciał Iwańczyk Rachowskij z ważną wiadomością, na którą od dawna czekał Dobosz. Oto w tym tygodniu miało się odbyć wesele na zamku Batorych. Wielka parada i wielki zjazd rycerstwa. Dobosz czekał tylko na tę wieść, gdyż chciał skorzystać z natłoku i z zamieszania.
Gdy tak Złota Bania przygotowywała wielką i huczną uroczystość książęcą, gdy zjeżdżało się rycerstwo z Węgier i Polski, tutaj za szczytami, za puszczami, na połoninie wysokiej rozsiadło się stado sokołów drapieżnych, myśliwskich i czekało gotowe do nalotu. A nikt o nich nie wiedział, tylko lasy i połoniny.
Wyruszyli tedy o świcie. Zatrąbiły trembity i zagrały rogi żubrowe. Dobosz i Bojczuk-Zmyjenskij jechali na przedzie. Stary watażko i młodziutki watażko, biały i czarny. Bojczuk z białymi włosami na białym ogierze, a Dobosz z kruczymi kędziorami na Chmurce Gromowej. A za nimi na siwym koniu stalowej barwy jechał wesoły i przemyślny młodzian, ulubiony przez Dobosza Iwańczyk Rachowskij, niegdyś obdarty biedak i zawszony włóczęga. Pochodził on ze strony węgierskiej i znał w okolicy zamku każdą ścieżkę, każdy parów, każde niemal drzewo.
Gdy wjeżdżali na najbliższą połoninę, zagrzmiało głęboko w górach, od strony wołoskiej, jak powiada stara przypowiastka o gromie:
Koń biłobokij zabrył w Dunaj hłubokyj,
Jek zairżał — wes swit zaznał.
To koń świętego Eliasza rżał zza gór, rżał z piersi gromowej. A potem straszna nawałnica ich dogoniła. Chmury czarne, rude i bure, poszarpane w jasne pasy, płynęły od Palenicy ku Węgrom. Mrok ogarnął ziemię. Błyskawice chlastały znacząc drogę junakom, a rozpętane gromy grały potężnie, bardziej dumnie i bardziej wspaniale niż wszystkie muzyki tego świata. Brodaty świątek, prorok Eliasz gonił swe konie, torując drogę piorunami, wypędzając złe duchy i gotując się rozbić pańskie siedlisko. Opryszki żegnali się nabożnie. A Dobosz radośnie spoglądając ku wyprzedzającym hufce opryszków zastępom chmurowym powiedział:
— Patrzcie, bracia! Jak świątek bojowy białobrody nas prowadzi! Na zgubę panom! Na zwycięstwo naszej wierze! Na dobrą dolę biedakom! Opiekun to nasz, ojciec junacki prawdziwy! Nie ma większego świętego. I nie ma piękniejszego!
Zwycięzca cesarza gromowego, brodaty prorok Eliasz, strojny w płaszcze i zawoje chmurowe, przetaczając się na dudniących kłębach chmur, znakiem ognistym i słowem gromowym potwierdzał słowa doboszowe. Opryszki z wdzięcznością spoglądali za goniącymi chmurami.
Poszli więc dalej górami Polańskimi i w lasach bukowych na podgórzu węgierskim niedaleko Bani czekali w jarach, aż zbliży się dzień parady. Dobosz przypiął brodę, przebrał się za żebraka i poszli wraz ze starcem naprzód, kręcąc się tak koło zamku niby dwaj staruszkowie-biedaki czekający na jałmużnę. Starzec opisał mu dokładnie cały rozkład zamku i miasta.
To ci raz był zamek! Skała, kamień, żelazo i przepaście naokoło. Oczy się śmiały Doboszowi: O! taki to wystawić gdzieś na Czarnohorze! Już by go żadna pańska siła nie dostała! Ale my ten tu dostaniem. Ino że długo w nim pobyć — nie sposób... I snuli dokładnie plany napadu.
A gdy nadszedł dzień uroczystości, gdy miasteczko zaroiło się ludźmi, gdy spuszczono mosty i otworzono bramy, gdy zagrały surmy, gdy wjeżdżał strojny orszak weselny, wtedy Dobosz, Zmyjenskij, Rachowskij i Dżemyga samoczwart wtargnęli konno na most, paląc gęsto z pistoletów. Zatrzymali karocę, ciągnioną przez sześć koni, każdy z nich porwał którąś ze znaczniejszych osób: Dobosz księżniczkę, Zmyjenskij pana młodego, a inni innych. Przerzucili na swoje konie, prędko związali, równocześnie zrzucając z koni kogoś z ochrony orszaku i broniącej straży. Zmyjenskyj krzyczał aż dudniało, grożąc, że jeśli kto stawi najmniejszy opór, porwani zginą natychmiast. Dobosz pokazał swoją straszliwą siłę, siłę niedźwiedzia, a zręczność rysia. Po dwie osoby naraz ściągając z koni i rzucając na ziemię co przedniejszych rycerzy, dawał ich wiązać Dżemydze. Gdy strzelały doń pistolety, Dobosz uśmiechał się. I tylko ręką machał, jak gdyby muchy odpędzał. A gdy ktoś doń mierzył dłużej, popatrzył bystro, krzyknął krótko: „Najte! zostawcie!“ I pistolet wypadł z ręki strzelcowi. Widoczne było zaraz, że kule go się nie imają i że umie zamawiać strzelby. I dalej rwał naprzód, zasłaniał sobą towarzyszy. Taki to był Dobosz. A Dżemyga o posągowej postaci z chłodną niewzruszoną, okrutną twarzą, wiązał napadniętych. Mroził już samym spojrzeniem, zabić i połamać kości było dlań mimochodną zabawą. Ale Dobosz z powodu wesela dał dzisiaj hasło, że nie ma być ani jednego zabitego. Tak błyskawicznie, prędzej niż to rzec można, oczyścili główny most i przecwałowali w szalonym pędzie do bramy. A równocześnie na odgłos strzałów, ze wszystkich stron na mosty wlecieli czerwoni i jaskrawi opryszki na rozhukanych i rozszalałych koniach połonińskich, bez przerwy paląc ze strzelb i z pistoletów. Straszliwe zamieszanie i przerażenie zapanowało wśród napadniętych. Z powodu piorunowej szybkości ruchów i sprawności napadu nie mogli, a nawet nie starali się zdać sobie sprawy, jak wielka jest siła napastników. Część orszaku pańskiego na mieście zgromadzonego rozprysła się na wszystkie strony. Wszędzie latały konie bez jeźdźców. Dobosz wpadłszy na zamek kazał pozwodzić mosty. Część opryszków zostawił poza obrębem fortecy, by grabili i straszyli miasteczko. Stary Bojczuk osobiście zamknął bramy, schował klucze do torby i ustawił straże. Dobosz zaś, latając Chmurką Gromową po zamku, kazał wszystkim, kogo spotkał, padać plackiem na ziemię i wiążąc błyskawicznie oddawał ich pod straż oddziałowi Dżemygi. Do łkającej i mdlejącej księżniczki przemawiał grzecznie, łagodnie: „No cichaj, cichaj, dziecino, doneczko, gołąbko! Ja Dobosz, my wam nic złego nie zrobimy. Włos ci z głowy nie spadnie“.
Gdy już opanowali zamek i czuli się bezpieczni, kazał Dobosz ładować złoto w skórzanych worach na konie. Stary Zmyjenskij znał wszystko, wszystko wiedział i kierował wszystkim. Równocześnie nakazał Dobosz rozbić, roztrzaskać zamki i kraty, otworzyć ciężkie wieka od strasznych lochów podziemnych, gdzie męczyli się od wielu lat poprzykuwani do ziemi, zezwierzęceni niedolą piwnicznego więzienia, na wpół oślepli chłopi. Pośród nich był właśnie towarzysz Zmyjenskiego Staśko Maksymów Urszega. Żył jeszcze, lecz nie poznał nikogo, oszalały z nieruchomego siedzenia w kajdanach. Nie rozumiał, co się dzieje, i wtedy, gdy go rozkuto i wyprowadzono na wolę, nie rozumiał, gdy mu wskazano, że to Panowie, ot tu, powiązani leżą jak barany. Chrapliwie wyszarpywany z piersi piwnicznej, szedł głuchy płaczący ryk ludzki:
— Nie chcę i woli od panów — dola im na wieki przeklęta! Na wszystkie ich rody, na wszystkie nasiona.
— Patrz bracie, Staśko serdeczny, druhu najwierniejszy, oto tu Dobosz ten młody, nasz rodzony hetman wierchowiński. Wszystko to on sprawił. Cały lud jęczący rozkuwa. Haj! — wołał płacząc z radości Zmyjenskyj, obejmując Staśka.
Lice Staśka zasłonięte było brudnymi, zbitymi żółto-siwymi kudłami, postać tak schylona, iż ręce zwisały bezładnie tuż nad ziemią. Jęczał i charczał: „Nasze dzieło? Pany — hetmany — niech biją się między sobą; niech się wieszają — niech wątrobę wykąsują — wydziobują sobie...“ Patrzył błędnie na zasmuconego olbrzyma Zmyjenskiego nie rozumiejąc, że to stary druh przed nim stoi.
Lecz Dobosz kazał prędko rozkuwać dalszych więźniów. Potem ukazywał robotnikom i więźniom, jak mają złoto ładować w bordiuhach skórzanych na konie. I wyjmując z worków dukaty rozdawał je garściami więźniom i robotnikom i kazał prędko chować za pazuchę. Ci w podnieceniu, w przestrachu, niezupełnie sobie zdając sprawę z tego, co się dzieje, pośpiesznie wynosili ładunki ze złotem i juczyli konie według wskazówek Dobosza.
Staśko Urszega położył się jak pies na podwórzu i mrużył oczy, olśniony jasnością dnia. Więc Dobosz podszedł doń i w milczeniu ucałował mocno starą półtrupią rękę, sczerniałą jak ziemia. Jakby ojca rodzonego, jakby brata uśmierconego przez panów całował. Mrugał półoślepłymi oczyma, wpatrywał się w niego biedny Staśko, niegdyś junak o jasnych kędziorach, a dziś... I nie wiadomo, czy coś rozumiał. Nie wiadomo, czy i później kiedyś zrozumiał, że nadeszła godzina, że to sam Dobosz zwolnił go z pańskiej katowni.
Wkrótce wszystko było już gotowe do pochodu, czekali tylko hasła doboszowego.
Lecz Dobosz był zajęty szukaniem wymarzonych gołąbków brylantowych, o których wieść doszła aż na Czarnohorę. Mistrzowie słynni przygotowali je tutaj w Złotej Bani na podarki dla cesarza czy też dla papieża. Prowadzony przez obznajomionego ze wszystkim dziada, Dobosz odnalazł je w jakimś małym domku w obrębie twierdzy. Był szczęśliwy. Czegoś tak pięknego nie widział jeszcze w swoim życiu. Matowo-złote skrzydła gołębi, zrywające się do lotu, delikatnie wyróżniający się układ piór, a także piersi złotych ptaków usypane były brylantowym pyłem, naśladującym połysk piór. Dziób i oczy szlifowane z czarnych lub jasnych diamentów, oddawały po mistrzowsku rzeczywistość, a czyniły ją podobną do snu.
Młody Dobosz usiadł na krześle, zdjął wysoki kapelusz opryszkowski i zapatrzył się na gołębie te jak gdyby z niebios spadłe. Gdy patrzył tak, oczy stalowe przejaśniły się uśmiechem szczęścia i podziwu jak u dzieci. A dziadyga biały patrzył z radością, niemal ze czcią na Dobosza. Mądry starzec poznał teraz, kim był Dobosz.
Cisza była na podwórkach zamkowych. Opryszki naładowawszy bordiuhy dukatami, stali przy koniach wraz ze zwolnionymi więźniami, czekając niecierpliwie. Panowie rozbrojeni, z zawiązanymi oczyma, strzeżeni, i ludzie załogi zamkowej, leżący na brzuchach i spętani, omdlewali z przerażenia, nie wiedząc co ich czeka. Tym większym strachem napawała ich ta cisza. Tylko cygan przechera, towarzysz Dobosza snuł się, biegał po całym zamku i co mógł pchał do bordiuha. A młody Dobosz, watażko zbójników czarnohorskich, nie wiedząc, gdzie się znajduje, zatopiony w zadumie siedział przed czarodziejskimi ptakami.
W końcu odnalazł go Dżemyga i ocucił obu: Dobosza i starca. — Hola, nie drzemcie! Wstawajcie panowie watażkowie! Cóż to was opijaniło za wino? Za godzinę wojsko z Szatmaru tu stanie.
Ocknął się Dobosz zdziwiony. Ale już za chwilę zagrał róg doboszowy na podwórzu. Z górą sto koni obładowanych złotem, idąc połonińskim zwyczajem jeden za drugim, zadudniło po spuszczonym moście. Całą załogę zamku zostawiono spętaną. Zamknięto bramy na klucz. Uszkodzono mosty. I już za chwilę byli opryszki w lasach. Potem podzielili się i różnymi szlakami puścili się ku Czarnohorze. Gonili jak zawsze bez przerwy, bez miary. Gdzie mogli tylko, zmieniali konie. W górach Ruspolańskich czekały już na nich setki opryszków z Czarnohory ze świeżymi końmi. Dobosz bowiem nie mówiąc nikomu posłał z drogi posłańca po resztę junaków. Znów przeładowali złoto i byli już pod Czarnohorą, zanim pogoń z Bani zdołała wyruszyć.
Bo nie podarowali swego twardzi Panowie. Wzięcie fortecy prawie że bez wystrzału, nawet bez ofiar w ludziach godziło w splendor Złotej Bani. Hej! wstydem się okrył pański ród Batorowy. Żeby jacyś puszczowi ludziska, dziksi od niedźwiedzi owładnęli w biały dzień zamkiem przy takim napływie gości i rycerstwa! I jeszcze śmiali się i odeszli jak łaskawcy! Tymczasem wypuszczeni z kajdanów chłopi roznieśli daleko po wsiach wieść o Doboszu. „To junak dopiero ten Dobosz, nasz przyjaciel, złote serce!“ Tak szeptali sobie ludzie naokoło. Lecz tego nie mogli ścierpieć Panowie. Rozesłano wici na wszystkie północno-wschodnie zamki i okręgi węgierskie. Stanęły zastępy wojska i hajduków. Lecz także wypędzono masy chłopstwa dla ścigania zbójców. Pogoń gnała, gnała z wytężeniem. Z początku myliło ją tylko to, że ślady opryszków rozchodziły się w wielu kierunkach. Ale potem było jeszcze gorzej, bo opryszki dla zatarcia śladów szli w miejscach dogodnych potokami i rzeczkami. I ślady zginęły. Pogoń wpadła w pustkę. W pustkowiu górskim i w puszczy nie można gonić za domysłami. Pokręciła się pogoń tędy i owędy i musiała wrócić. Lecz książę ogłosił i rozesłał przez gońców uniwersały do wszystkich krajów pańskich, aby ścigać Dobosza.
A gdy przyszli na Czarnohorę opryszki, Iwanczyk Rachowskij z kilku dobranymi towarzyszami, łażąc po skałach w żelaznych rakach, przytwierdzonych do postołów, drapiąc się jak mucha, wbijając haki i przerzucając ze skały na skałę kładki, wiszące nad przepaścią, poumieszczał skarby w wysoko położonych komorach na skałach Howerli. Część skarbów ukryto w komorze doboszowej na Kiedrowatym.
Siedzieli tak na Kiedrowatym koło skalnego krzesła doboszowego — Dobosz, Zmyjenskij i biedny stary Staśko. Orzeźwiony powietrzem i zapachem gór, uśmiechał się do lasów, do wód i do skał, lecz nic nie mówił. Kiedy już mieli odchodzić, Dobosz chciał załadować Zmyjenskiemu na konie wory ze złotem. Lecz głośno śmiał się stary opryszek z młodego pobratyma: „To ty mnie, bratku, chcesz dawać, co masz dla biedaków przeznaczone? Są większe skarby niż złoto i tyś je nam otworzył. Tyś i mnie staremu wielki skarb prawdziwy odkopał. Ot, tego biedaka! Całe życie gryzło mnie serce o niego. To ja tobie miałbym jeszcze dodać i dopłacić. Nie tylko ja, ale lud nasz cały miałby ci postawić — ot tutaj — taki zamek skalny jak Złota Bania. I tutaj w górach całych zamki by ci stawiać! Abyś królował! Aby sam naród królował wraz z tobą! Aby noga zbójecka-pańska, hajducka i smolacka tu nie stanęła! Haj! Oj czuje stare serce moje, za głupi ten nasz lud, za dziecinny. Sam nie wie, co ma i potem kiedyś Dobosza będzie sławić, gdy go już nie będzie...“
„To prawdę mówisz, dziadeczku, nie bardzo jest mądry nasz naród, nie umie dbać o siebie. Ale dobry jest, wdzięczny. Nie zapomni nas nigdy.“
Żegnali się tedy watażkowie. Noc była jasna w Czarnohorze. Milczały lasy kiedrowe. Milczał towarzysz stary Staśko. I oni nic nie mówili. Tylko konie parskały, tylko Kizia dołami i jarami wyśpiewywała. Czy przyjdzie taka chwila — może tak obaj myśleli — że staną tutaj te zamki skalne? Czy ujrzą się jeszcze w zwycięstwie? Czy też może w biedzie?
— Z Bogiem ostawaj, Doboszu synku — powiedział cicho stary. — I Eliasz świątek gromowy junacki niech cię chroni!
— Boże pomahaj, dziadeczku! — żegnał go Dobosz. I odjechał stary watażko w górę ku Munczelowi, kierując się wraz ze Staśkiem, starym towarzyszem przez szczyty ku domowi, ku samotnemu gazdostwu.
Gdy Dobosz pozostał sam, oglądał skarby. Patrzył to na płonące czerwone dukaty, to na iskrzące się gołębie brylantowe, cud sztuki mistrzowskiej. Myślał może, jakby to złoto rozdać ludziom po całych górach i dołach. Ale te gołąbki chyba schować trzeba tutaj w Czarnohorze, by patrzeć, lubować się nimi jak lubką najsłodszą? A może by dać je do jakiejś cerkwi, aby się ludzie modlili jak do obrazu świętego? Gdyby mógł teraz znaleźć gdzieś swego staruszka wyschłego, pożółkłego wieszczuna. Ten by mu może powiedział, jak te skarby zużytkować. I które to skarby naprawdę cenniejsze. Czy te, co lud karmią, z biedy ratują? Czy te, co dają zapomnieć o świecie?
Siedział znużony przy watrze, a gdy drzemał, mieszały mu się obrazy i myśli. Watra gorzała, skarby gorzały, iskrzyły się. Przypłynęły doń słowa dziada Zmyjenskiego.
— Większe są skarby i tyś nam je otworzył. Twoje to całe gazdostwo skarbów iskrzące! Tyś gazda od tych skarbów i od tamtych ukrytych.
Tam daleko połoniny szerokie i pola podolskie. Tam naród wielki. A tu w komorach ukryte nasienie brylantowe.
Większe, niezmierzone skarby wyrosną z niego, z tego nasienia. Drzewa rodzące skarby wybujają. Zamki tu staną i tumy ze skał.
Tak się marzyło Doboszowi, gdy ogrzewała go watra żywa, gdy bełkocąc i nucąc swe śpiewanki kołysała go w sen.
Nikt tego nie wie, ale tak powiastują. A jeśli nie uwierzymy, to cóż nam z tego przyjdzie?
∗
∗ ∗ |
Ale nie było jeszcze zamków, ani tumów nie było. Połoniny nie obudziły się jeszcze, a pola podolskie, jak człowiek opadnięty i spętany we śnie, drzemiąc, stękały w niewoli. Spały skarby. Nie zdołały się jeszcze rozsiać.
Więc taka była dola ludzi lasowych, że po napadach i po wyprawach musieli na jakiś czas rozpraszać się, znikać. Znikali, jakby według planu, Dobosz i jego junacy po górach we wszystkich kierunkach. Jeden o drugim nie wiedział, gdzie przebywa. Gdyby nawet udało się wyprawom wojskowym z zamków węgierskich lub ze Stanisławowa przebrnąć aż na Czarnohorę, śladu by z opryszków nie zastały. I nie wiedziałyby, gdzie ich szukać. Dobosz zmieniał swoje siedziby tak, że nikt o nim nic nie wiedział. Przesiadywał pod Pisanym Kamieniem, albo na Synyciach, w jaskiniach zwanych Doboszankami, albo gdzieś daleko pod Pietrosem rodneńskim, albo w Gorganach w skałach i kryjówkach szczytu, nazwanego odtąd — po dziś dzień — Doboszanką. I w wielu, wielu innych miejscach.
Także zima gasi płomienie, zasypuje ludzi lasowych. Zmusza ich do zarycia się w zimowiki, w legowiska, podobne do niedźwiedzich. Dobosz miał też, w różnych stronach gór, kilka chat zimowych, w ukryciu wysoko wśród skał. Były one dobrze zaopatrzone w żywność. Lecz na zimę zostawała z nim tylko garstka junaków. Inni rozchodzili się po świecie. Zimowali u krewnych, u pobratymów. Lub szli na doły — także na bok węgierski lub wołoski — niby to na służbę, którą opuszczali dopiero, gdy buczki zaczęły się rozwijać. I tak podczas zimy daleko, daleko sączyły się kroplami, lub rozwiewały się jak nasienie buntu, wieści o Doboszu, o jego wyprawach, o jego zamiarach. O tym, że już nie będzie odtąd, tak jak dotychczas. Że będzie inaczej...! Wtedy też nie tylko góry całe, ale i dalekie kraje, podolskie, węgierskie i wołoskie równiny, przywalone śniegami, poznały i zaśpiewały po raz pierwszy tę pieśń o Doboszu młodziutkim.
Jak gdyby go widziały z daleka...
Tam popyd haj zełen jeńkyj
Chodit Dobosz mołodjeńkyj —
Topyrcem sy podpyraje,
Na junakiw zakłykaje. —
Nadzieja jak ozimina drzemiąca pleniła się i pracowała pod śniegiem, czekała wiosny, wyglądając, kiedy zaświeci święte słoneczko, kiedy zazielenią się gaje, nadsłuchując, kiedy doleci z gór okrzyk Doboszowy.
„Tam — ot — gdzieś wysoko, w skałach zimuje teraz Dobosz. I duma, zadumuje się! Jak podsadzić wielką beczkę prochu pod ten cały świat pański. Jak przynieść słobodę, szczęście i skarby biedakom...!“
„A kiedy zagra trembita doboszowa, cały świat biedaków powstanie i zwycięży.“
Tak sobie szeptano. —
Ale podczas zimy, podczas zejścia do osiedli, niejednego junaka pańskie sieci pajęcze omotały, niejednego wyłowiły. Niejeden wygłodzony w puszczach, przylepł do słodkiej lubki i odurzony, pijany słodkością wpadł, jak głuszec na tokowisku, pod strzały myśliwych. Niejednego uwiodła gorzałeczka żydowska, którą w owe czasy na pański rozkaz Żydzi gazdom przemocą wpychali, i co miesiąca zostawiali bez pytania nowe baryłki koło chat. Niejeden nawet zapomniał o tym, że człowiek lasowy na zawsze już jest człowiekiem lasowym, że nie ma dlań, nie może być gazdowania, dopóki Dobosz nie wywróci całego porządku tego świata. Tak dając się uśpić ciszy i odległości ojcowskiego osiedla, zaczynał gazdować. I wciągał się tak powoli. Nieraz nawet już całe lata gazdował. Aż go schwytała — po latach — jakaś przygodna rowta smolacka, co w góry się zapędziła. Spętanego, przykutego do konia, zaprowadzono do sekwestru, do katowni. Tam go indagowano, poddawano „konfesatom korporalnym“, torturowano celem dobycia zeznań, okaleczono i w końcu stracono na szubienicy.
Przed każdym rozstaniem umawiali się opryszki, że zejdą się na jakimś szczycie. Albo na Głyfie w Żabiem, albo na Hordjem między Kosmaczem a Worochtą, a najczęściej na Ihrecu, dostępnym z czterech wsi, z Żabiego, Krzyworówni, Jasienowa i Riczki brusturskiej. Ale także na innych, odległych połoninach na Sudiji, na Babie Lodowej.
Na wiosnę, skoro tylko buczki i brzozy się zazieleniły, a szyszki zaczęły się czerwienić pod szczytami, schodzili się junacy na równej i przestronnej połoninie Ihreca. Tam witali się radośnie, już z daleka się nawoływali, hukali i „wiukali“, paląc z pistoletów na powitanie. Opowiadali sobie o swoim zimowaniu, pili, śpiewali i tańczyli. A wciąż palili z pistoletów, aż dymy z Ihreca kurzyły się lasami. Hulali tak i świętowali święto zbudzenia się wiosny, święto rozigrania się ludzi lasowych, puszczowych junaków. Stąd też, powiadają, od tej zabawy, od tego igrania góra sama nazwę Ihrec otrzymała.
Gdy się tak na wiosnę schodzili na Ihrecu junaki, patrzyli kogo braknie. I wysłuchiwali wieści. Góry i kieczery, zatopione w wiosennej mgle opalowej, napełnione były świergotem ptactwa i szumem potoków. A milczały w oddali jak zaklęte, zamarzłe morza, rozległe podoła urodzajne, sine doliny bez końca. Świeciły się, migotały odległe wody Bystrzycy i Prutu. Żaden głos nie dochodził od widniejących hen daleko, wrogich wież Stanisławowa i Kołomyi. Choćbyś w słuch się zamienił! I nie dosłuchałbyś się także stamtąd, ni jęków katowanych towarzyszy, ani ich przekleństw. Ale i tak dobrze wiedzieli to junacy, że tamci umarli, milcząc. Nie wydali jęku. Nie zdradzili nikogo, nawet własnej boleści nie wydali. Tylko spoglądali przed straceniem, ot tędy ku Ihrecowi — w milczeniu. Więc teraz tutaj rankiem wiosennym na połoninie wysokiej sławili zmarłych pobratymi. Milczały złowrogo miasta. A oni zaciskali zęby, potrząsali toporami, grożąc pańskim katowniom.
I znów zaczynały się napady, walki, porachunki.
A na wiosnę zjawiał się po wsiach sam Dobosz młodziutki. Niespodzianie wychylał się z głębi lasu pyszny, jaskrawy, błyszczący od miedzi i stali. Chodził sam po osiedlach górskich, lecz także zachodził daleko do siół Podgórza, Podola i na węgierski bok. Sam zawierał znajomości z ludźmi, gwarzył z nimi wesoło, a nawet rozprawiał.
To wszystko przecież w książki pozapisywał, od starych ludzi się wywiedział ten wsioznajka chytry, ten Donykiw Szekieryk Petro[16], co to tam za Puszkarem siedzi wysoko, a sam od junaków ród swój wiedzie. I o junakach gadać potrafi! Gada, przybrechuje dniami, nocami, aż serce ściska ci się, bracie, i łzy spływają po twarzy — z żalu za dawnością. U niego to właśnie jest zapisane to słowo — widać, że prawdziwe — od ludzi starowieku przekazane: „że Dobosz to był wielki praktyk i filozof wielki“.
Więc umiał Dobosz ożywiać nadzieję, więc podnosił serca biedaków. I wszędzie zyskiwał pobratymów.
Wszędzie po dziś dzień utrzymują się te powieści, jak to Dobosz zachodził do wsi: Jak idąc w święto na służbę Bożą, rozsypywał dukaty po ścieżkach, po drogach i koło cerkwi. Jak umyślnie wyszukiwał biedaków. Jak ratował ich w nędzy i obdarowywał. Jak niszczył rejestry dłużnicze bogatych lichwiarzy, którzy wtedy już mackami swymi wieś omotali. Ale opowiadają także, jak raz natknął się nań jakiś biedaczyna żydowski, który, mozoląc się długo nad rzeką, wreszcie schwytał sobie rybkę i niósł ją do domu na szabes. Żydek, spiesząc do domu, myślał sobie, co by to było, gdyby tak spotkał teraz gdzieś tego strasznego Dobosza. Aż tu nagle Dobosz wyrósł zza skały. Lecz uspokoił zaraz biedaka, gdy zobaczył jego przerażenie. I dał mu parę dukatów na szabes. — Nie bój się Dobosza bracie, nic się nie bój. Boś biedak, boś jednego rodu ze mną. —
Nigdy, ani na chwilę nie zapominał Dobosz o biedakach, o rodzie swoim.
Także czemnie przeprosił za napad Baal-Szem-Towa, wielkiego wieszczuna żydowskiego, mistrza bractwa chasydów, który w owym czasie przebywał w górach. Dobosz wszedł raz do komory skalnej na skale Sokolskiej. Zdziwił się, gdy zastał tam zatopionego w zadumie Żyda, który nawet na okrzyki Dobosza uwagi nie zwracał. Dobosz zniecierpliwiony podniósł topór do góry. A wtem święte, miłością do świata płonące oczy tak silnym światłem weń uderzyły, że ręka podniesiona zastygła w powietrzu. Zmiarkował, że ze świętym człowiekiem ma sprawę, i odchodząc jak młodziak zawstydzony czapkę dukatów na stół kamienny mu wysypał. Odtąd stałe pobratymstwo łączyło watażka z wieszczunem. Nikt tego nie rozumiał, dotąd nikt nie rozumie. Nawet te księgi, które od Mądrości światowej otrzymał pustelnik, są w komorach Doboszowych wraz ze skarbami zaklętymi przechowane.
Opowiadają dalej o Doboszu, jak gotów był, każdej chwili, gdy mu ktoś poskarżył się na ciężką krzywdę, w gniewie i we wzburzeniu polecieć, pognać, choćby nawet daleko, i pomścić krzywdę lub groźnie upomnieć krzywdziciela. Jak, przechodząc przez sioło, brał dzieci na ręce, jak pieścił je, tulił i junakom tak samo czynić nakazywał. Jak gwarzył z dziećmi pogodnie, poufale i żartobliwie. Jak dawał im dobre i mądre nauki.
Wieść opowiada nie tylko o dobrych zamiarach Doboszowych. Nie tylko gadki prawi, których nie można sprawdzić. Ale wskazuje i wymienia jakie cerkwie i skity budował, które i do dziś dnia istnieją. Jak w nich fundował ołtarze, świeczniki i obrazy.
Opowiadają — że w tym czasie raz jeden z opryszków zawiódł zaufanie Dobosza. Znikł bez wieści z częścią skarbów Doboszowych. Dobosz, znając go jako człeka oddanego, mądrego i dzielnego, nie mógł zrozumieć tego. Nie wiedział, co o tym myśleć. To gniew w nim wzbierał i huczał na samą myśl, że ów pobratym mógłby go tak haniebnie podejść i okpić, to znów myślał sobie: — Ej, coś tam on już pewnie mądrego wymyśli. Przyjdzie i zadziwi mnie. Zrobi coś takiego, czego jeszcze nie widziałem. — Ale o opryszku i słuch zaginął.
Aż razu pewnego, o wiele później, spotkał go Dobosz, podczas jakiegoś chramu w Wierbiążu, niedaleko Kołomyi. Oczom nie wierzył: — To ty? Co z tobą? No! bratku biednaż twoja głowina! Teraz sobie pogadamy.
Były opryszek znał wściekłość wybuchów Dobosza i moc jego gniewu. Oddając duszę Bogu, o to tylko prosił Dobosza, aby poszli pod cerkiew, a on mu tam wszystko opowie i pokaże. A gdy się udali tamtędy, ujrzał Dobosz już z daleka nową, jasną cerkiew skrzydlatą ze złoconymi wierchami. Potężny śpiew płynął z wnętrza cerkwi.
— Widzisz Panie Watażku. Przypiekły mnie grzechy zanadto. Napady, zabójstwa owe mi obrzydły. Całe to życie lasowe. — Nie wiem po co ono. Tę nową cerkiew oto postawiłem tu za twoje skarby. Rób teraz ze mną, co chcesz.
Dobosz z radością, ale także z oburzeniem dobrodusznym popatrzył na byłego towarzysza: — Ach, capie ty, głowo barania! Oj durny ty, durny! To tak ty znasz swego watażka? Czemużeś mi tego od razu nie powiedział? Dodałbym ci jeszcze złota na tę cerkiew. —
Uściskał swego starego pobratyma i poszli razem do cerkwi na służbę Bożą.
Te niezliczone wieści, ciągle na nowo opowiadane, przeżywane, a może ciągle powstają. Tłumaczą dlaczego Dobosz wszędzie miał sprzymierzeńców. Wszędzie też miał uszy — jak mówiono. Gdzie by padło jakieś wrogie słowo, zaraz dochodziło do uszu Dobosza. Wtedy nagle i niespodzianie wyrastał jak spod ziemi któryś z opryszków, albo też zjawiał się — sam Dobosz. I mógł pokarać lub co najmniej dobrze nastraszyć kosookiego gderacza, nieżyczliwego krytyka, albo plotkarza o świerzbiącym języku, pyskacza o sitowatej, dziurawej gębie, niecnego donosiciela lub zdrajcę, najemnika pańskiego.
Z czasem ze wszystkim zwracano się do Dobosza. Nawet drobne wiejskie rozrachunki, poróżnienia majątkowe lub rodzinne spory opierały się o Dobosza. Oczekiwali odeń ludzie nieraz odwetu za niedopłacenie krowy, a czasem rozstrzygnięcia, czy egzekucji, w sprawie zwrotu posagu. Jedni drugich straszyli Doboszem, podobnie jak dzisiaj straszą się wzajemnie doniesieniem, skargą sądową lub komornikiem. Niejeden oburzony na sąsiada z powodu takiej lub innej ważnej sprawy — o miedzę czy o cielę — biegł szukać doraźnej sprawiedliwości — aż na Czarnohorę. Tam węszył po lasach, drapał się po skałach, szukając sprawiedliwości, szukając Dobosza... Niejeden zaś obrotny i chytry chłopisko, poznawszy młodzieńczą gotowość Dobosza, rączość jego ruchów, jego porywczość, a chcąc pomścić się na kimś, leciał z furą plotek i bredni, gotując je jakby lonty do zapalenia gniewu Dobosza. A młody Dobosz, chcąc spełnić i te nadzieje albo podjudzony przebiegłą namową, wplątywał się w kłopotliwe zawikłania wiejskie, mając już nieraz równocześnie na piętach pułkownika Przełuskiego z rowtą smolaków, węszącą jego ślady. I tak Dobosz, syn biedaków, człowiek lasowy, wychowany przez połoniny i sędzią miał być i obrońcą, i wykonawcą wyroków! Ludzie nadużywali jego młodości, każdy swoją dziurę chciał nim zatkać.
Jechali konno we dwójkę Dobosz i Iwanko Rachowskij od połonin ku wsiom. I tam gdzie płaj przewalając się przez Kryntą zaczyna schodzić na dół, spotkali obdartego garbusa, co stukając zaschłą klabuczką tak garbatą jak on sam, szedł naprzeciw nim ku górze. Z daleka już zalatywał do ich nosów zapach zatęchłych łachmanów. Iwanko pociągając nosem rozeznawał umiejętnie, a Dobosz zatrzymał konia.
— Iwanku — mówił — daj mu jakieś nowe szmatki z tych co mamy w besahach.
Iwanko posłuchał, wyciągnął z besahów grubą koszulę, mocne haczi i nowiutki kieptar. Podał je garbusowi, lecz ten nie spieszył się brać. Przystanął jednak także, a dziurawiąc wzrokiem śmiechliwym Dobosza oglądał go uważnie. Dobosz także go oglądał. Nos garbusa tak zakręcony był iż kukał aż do gęby ciekawie, a otwarta gęba śmiała się ku nosowi jak gdyby się radowała ze smacznego kąska. Jak gdyby poznawał Dobosza, ale jeszcze więcej nie chciał go poznać ni uznać. Zaskrzeczał:
— Ty kto taki?
— Dobosz — odpowiedział Dobosz.
Garbus otworzył usta jeszcze ciekawiej. Zaskrzeczał głośnym śmiechem.
— Dobosz tu, Dobosz tam, a nigdzie go nie ma.
Dobosz zapytał.
— Czemuż nie ma?
— Jakiż ślad twój człeczyno i gdzie? Tam cię wołają, tam cię szukają, tam cię potrzebują — Niby to — Chie! — garbus splunął.
Dobosz zniecierpliwił się.
— Pierwszy raz widzisz mnie, dziadu, a już urągasz. Za co?
— Pierwszy raz? Oczy już bolą. — Garbus zachichotał jak cap.
— Od czego bolą? — pytał Dobosz.
— Od twego biegania-zabiegania. Kto na cię świśnie, a w dodatku kadzidłem w oczy zadymi: „Jaśnie panie watażku, bądźcie łaskawi“ — już biegniesz. Wszędzie ciebie pełno. Zamiatacz do zamiatania najęty i nic.
Garbus otworzył usta szeroko, ślina z nich ciekła sama na łachmany. Dobosz roześmiał się, a garbus paplał dalej.
— Kto przyjdzie, ogonem machnie to i ty zaraz zamachasz. Taki to Dobosz.
Dobosz milczał, garbus przyglądał mu się uważnie. Przemówił twardo.
— Znam takiego, co by ci dał, ho-ho! Nie jakąś tam Chmurkę Gromową, ale tak — abyś na prądach latał i tu i tam, na karki spadał, wiedział wszystko a trzymał w garści. Obiecałeś biedakom —
Dobosz natężył słuch niespokojnie.
— Cóż obiecałem?
— Otworzyć wielki świat, a komuż otworzysz?
— To jak? — pytał Dobosz.
Garbus znów zachichotał po koźlemu.
— Abyś mógł otworzyć, trzeba aby biedacy byli.
Dobosz zaśmiał się.
— A czyż za mało biedaków?
Garbus wysoko podniósł palec wskazujący, machał nim raz po raz jakby rozkazywał. Rozładował się bez udzierżku.
— Za mało! Biegaj sobie tak dalej, naobiecuj co się wlezie. Niech naprzód rozmnożą się jak jesienne pchły w kolibie! Aż zaczernieje wokół wygasłego popiołu. A potem taka próba: wyparz chmurą czarną, dymem jałowcowym — głód! którzy przetrzymają, pobiegną za tobą. Ho-ho! Otworzysz świat. — Garbus chichotał jak cap.
Dobosz żachnął się gniewnie.
— Tfu! Sczeźnij czorcie! Cóżeś ty za jeden?
— Taki sam jak ty, tylko świadomy.
— Czegóż świadomy?
Garbus krzywił się w uśmiechu, splunął mocniej raz i drugi, potem ślina sama ciągnęła mu się powoli na łachmany. Powierzył cicho.
— Powiedz tylko jedno słowo, a hulać będziesz na koniach chmurowych, nie na pańskiej szkapie. Wtedy zobaczysz —
Dobosz nie odpowiedział, skinął na Iwanka. Iwanko zbliżył się z ubraniem do garbusa, a tamten splunął.
— Trzymajcie sobie i dajcie takim, co wam za szmatki wymodlą odpuszczenie grzechów i niebo na zakąskę. Chie! — Stukając klabuczką tak garbatą jak on sam, bez pożegnania odszedł w górę ku Kryntej. Dobosz patrzył w ślad za nim podejrzliwie. Zapytał Iwanka.
— Co to za jeden?
Iwanko pociągnął silnie nosem.
— Zapach biedacki, ale zakwaszony na sprzedaż jak ogórki.
— To chyba czort? — upewniał się Dobosz.
— Nie — biedził się Iwanko — to ochotnik, aby za biedę swoją czorta na tron posadzić.
Zjeżdżali ku wsiom, widzieli z daleka dachy chat. Dobosz zadumał się, mówił cicho.
— Rodzice moi nie żyją, a szukam ich: gdzież oni? Co wspomnę, przed oczyma stają mi biedacy. To moja rodzina.
Iwanko nie odzywał się, a Dobosz mówił dalej.
— Wiatr wieje, ale kto wie jak sieje. Panów przepędziliśmy, pańszczyzna się nie zgłasza, a u biedaków nic się nie zmieniło.
Iwanko pomrukiwał.
— To prawda. A będzie gorzej jeszcze. Bo zarobków znikąd nie widać.
— Czemuż nie ruszają na doły, do dworów, do miast? Trzymają się swych chat i biedy swej uparcie.
Iwanko wzruszył ramionami i wskazał palcem. Na stokach, na wzgórzach i w zakątach leśnych, daleko jedna od drugiej, chaty czy to przestronne czy malutkie, bogate czy najbiedniejsze, wszystkie jak zamki obronne, zatarasowane grażdami, z daleka już sterczały czubato, hardo. Iwanko tłumaczył.
— Dla biednego swoja chata to swój zamek, i jeszcze więcej, swoja skóra. Przylepił się do tej skóry, droższa mu niż bogatemu jego dwory. I ja gdybym miał był chatę, trzymałbym się jej jak wesz kożucha.
— Ależ człowiek nie wesz! Pamiętasz jak z początku przybiegli do mnie niby powódź wiosenna? A teraz —
— Teraz zacichli, każda kropla do swojej szpary. Bo biedak nie buszować chce ani rozbijać, tylko ziemię drapać. Troska się pracowicie, przepycha się pół zdychając, a wciąż śni mu się bogactwo. Niby że je zapracuje kiedyś, ha —
Dobosz roześmiał się głośno.
— Z biedackiej pracy bogactwo, któż to widział.
Iwanko odpowiadał niechętnie.
— Co innego my, a co innego oni. Ich można jeszcze strącić z tej biedy na ulicę, na włóczęgę, na żebractwo. Tego się lękają, w biedactwie swoim mają nadzieję. A my? Wybraliśmy las, sięgnęliśmy po bogactwa inne. Ale cóż im damy? Chacie po dukacie?
— Nie o dukaty mi chodzi, bo cóż biedakom ze zrabowanych dukatów, tylko o bogactwo żywe.
Iwanko odpowiadał opornie.
— To nasze — żywe, najżywsze.
Dobosz tłumaczył jeszcze.
— Posłuchaj mnie: kto ma owcę już nie jest nędzarzem, kto krowę — z biedy się wyciąga. I tak to pójdzie, rozumiesz?
Iwanko nie odpowiadał, uśmiechał się jak taki, co wie lepiej, ale Dobosz nalegał. Iwanko mówił.
— No, niech ci będzie, ale skąd je wziąć? Bywa, że jeden i drugi dostanie od sąsiada jagnię czy cielę na przypłodek. A iluż nie dostanie? Lepią się koło bogaczy jak mogą, bo skądże wezmą?
— My im damy — powiedział mocno Dobosz.
— A skąd weźmiesz, komu dasz, jak i po co?
— Wszystko czego potrzebują, aż będą mieli dość. Aż zażegnamy czorta, niech sczeźnie.
Iwanko kiwał smętnie głową.
— Czortu nigdy nie nastarczysz.
Dobosz nie odpowiadał już, zawrócił konia ku Czarnohorom, a Iwanko za nim. Zabrali stamtąd tych, co nie opuszczali Dobosza, jaką dziesiątkę towarzyszy i ruszyli konno ku dołom. Zjawili się niespodzianie za Prutem i dalejże zganiać z dworów żywe bogactwo, chudobę aby ją rozdzielić między biedaków. Od razu było z tym kłopotów aż do śmiechu. Tak jakby Dobosz i towarzysze zmienili się z opryszków w kupców i zgońców bydła, takich co pędzą je na jarmarki i do rzeźni. Junacy naprzód śmiali się, potem klęli, wreszcie posmutnieli, bo nie dla miast i dla targów wyszukali Dobosza i przysięgali mu, tylko dla lasu. Także Dobosz znudził się prędko, tym niecierpliwiej poganiał i przyspieszał aby pozbyć się kłopotów. Kłopoty nie malały. Chociaż panów za Prutem nie zastali w dworach — bo ostali się chyba tylko w którymś z warownych, który by trzeba długo zdobywać — i na opór nie natrafili, przecież słudzy pańscy nie tylko niechętnie wydawali bydło, pomrukiwali, a w końcu szemrali. Po gospodarsku narzekali, że chudoba wyrwana ze swojej dziedziny zmarnieje rychło, bo to po tatarsku, po pogańsku tak pędzić ją przed siebie, bez serca. I sama chudoba wiedziała od razu, że pędzą ją daleko od domu ludzie obcy, twardzi co nie szczędzą bata, a wcale nie troszczą się o to czy żywocina spragniona, zgłodniała albo smutna. Porykiwały żałośnie bydlęta, naprzód po jednym, potem rozdzierały się skargą, całym stadem wzywając pomocy, wyzwolenia. Nie tylko słudzy pańscy, także sąsiedzi, sami chłopi, przeklinali Dobosza i opryszków. Sprzeciwić się nie śmieli, ale pierwszy raz zamiast błogosławieństw doszły do uszu Dobosza przekleństwa. I Dobosz, niedawny pasterz, nie dziwił się wcale. Sam martwił się krzywdą chudoby. Pocieszał się wszakże, że to tymczasem, bo rychło patrzeć rozdzielą całe żywe bogactwo, biednych już nie będzie, a ci co dostaną chudobę, będą ją piastować czulej niż rodzone dzieci.
Tymczasem co prędzej popędzali drogami krowy z cielętami, owce z jagniętami a także woły, konie i źrebięta. Po wsiach przez które pędzili stado, wieśniacy żałośnie spoglądali, czasem załamywali ręce w milczeniu. Gdy Dobosz dopytywał o biedaków, nikt nie przyznawał się, bo z opryszkiem, takim co chudobę męczy i marnuje, nikt ani jeden, nie chciał mieć sprawy. Wsie ówczesne, jeszcze bardziej niż dziś, rozsiane były po pagórkach i zakątach, chaty nie stały w rzędach. Dobosz umyślił, że najsprawniej będzie rozdzielić bydło w niedzielę lub święto kiedy ludzie zbierają się wokół cerkwi. Tak doszli do Rożnowa na Podgórzu, akuratnie w święto pod cerkiew z okrągłymi kopułami, co stoi tam jak dorodna a zawsze młoda gazdynia, a wokół jej łona i piersi okrągłych pokolenia całe sypią się jak dzieci. I tam Dobosz nakazał obwieścić aby sami biedacy stanęli w rzędzie na to, aby mógł rozdzielać bez trudu a sprawiedliwie. Biedacy wstydzili się, czy to że nie chcieli się chwalić swoją biedą, czy też że nieswojo im było na oczach wszystkich zabierać nieswoją chudobę. Wszyscy jednak, biedni czy bogatsi, poznając że chudoba już zgoniona i zamartwiona, żałowali ją szczerze i głośno: „Biedaczęta, sieroty na obczyźnie, męczą się, tęsknią do swoich kątów! To ci dola.“ Nawet tacy chciwcy spośród wiejskich bogaczy, co spoglądali na chudobę łakomie, nie odważyli się stanąć w rzędzie dla rozdziału, bo i im wypadało razem z innymi żałować chudoby. Nadaremnie towarzysze Doboszowi i sam Dobosz wykrzykiwali jak Żydzi na targu w Kutach: „Żywe bogactwo, bierzcie ludzie, dzielcie sprawiedliwie!“ Żydom uwierzyliby, bo wykrzykują także cenę, a opryszkom nie. Wreszcie Dobosz zniecierpliwił się, kazał porzucić stado na dziedzińcu cerkiewnym: „niech zabiera kto chce, albo niech się udławi.“
Zaledwie opryszki oddalili się, ten i ów spod cerkwi, niekoniecznie biedny, zaciekawił się chudobą. Z początku żałował, a potem nieznacznie zaczął chwytać krowy i cielęta, a inny już prędko popędził przed siebie owce. I zaraz jeden przez drugiego przyskakiwali inni, już nie tak wstydliwie: „ja biedny, to niesprawiedliwie, mam jedną krowę a ty cztery. Oddaj, to mnie należne!“ A tamten w złości: „ja mam więcej dzieci, i paszy więcej, chudoba zabiedzona, nieszczęsna, czymże ją będziesz karmił?“
Zaczęli się szarpać, wyrywali sobie bydło, poszturkiwali się, wykrzykiwali obelżywie, choć to pod cerkwią, aż stary ksiądz choć nieco głuchy dosłyszał hałas. Wyszedł na podwórze, upominał, zawstydzał. Usprawiedliwiali się rzetelnie, że całkiem niewinni, bo to wszystko opryszki narobili, przypędzili takie bogactwo aby między ludem chrześcijańskim posiać kłótnie i zamieszanie. Ksiądz widząc tak dobrą wolę, choć na podwórzu rozpędził się z kazaniem, nakazując aby natychmiast oddać prawnym właścicielom, inaczej to udział w kradzieży przeto kradzież jawna. I wówczas ludzie jak jeden też rozpędzili się do księdza: „Jeśli łaska księdza jegomości, niech poszuka tych prawnych. I niech sam do nich popędzi stado, nie bronimy dobrodziejowi.“
Stanęło na tym co nakazał ataman gminny, aby zapędzić chudobę do gminy, a stamtąd co dnia kto inny odbierał ją sobie dla użytku. Ciągali bydło tu i tam, krowy doili do ostatniej kropli, nierzadko zajeżdżali konie do utraty tchu. Przypominali sobie jeden po drugim, że czas najwyższy zwieźć drzewo przed zimą, zaprzęgali woły, przeładowywali wozy, A karmić? Jak który, co prawda ten i ów według sumienia, a inni? Gdzież to jest sumienie dla nieswojej krowy, gdy użytek słabiutki, tylko na jeden dzień? Niechaj inni karmią! Po jakimś czasie każdy widział, że chudoba zmarniała, a choć dworska, niepodobna całkiem do własnej wiejskiej. Gminne pastwisko było obskubane, bydlątka ciągały się od kępki do kępki, od trawki do trawki, więcej polegiwały niż ruszały się. Lecz i Rożnowcy byli ludźmi, wzdychali często: „niech Bóg broni od sprawiedliwego rozdziału.“ Wreszcie ataman gminy rozzłościł się i popędził całą chudobę na swoje pastwisko. I zaraz jedni pobiegli na skargę do pana starosty w Kołomyi, a inni w góry do Dobosza.
Nie mogli go znaleźć, bo Dobosz rozumiejąc jak ludzie żałują chudobę osieroconą i uznając to, szukał zdobyczy gdzie indziej. Pognał wraz z towarzyszami aż pod Suliguł na stary szlak, gdzie kupcy nadal pędzili zakupione stada z Kut aż na Węgry. Zasiedli tam na nich w tym pustkowiu, czekali cierpliwie, doczekali się nareszcie, bez kłopotu przepędzili strzałami kupców i ich służbę, wyzwolili chudobę z niewoli kupieckiej i od rzeźni, bo były to same woły tuczone na pieczeń. I zaraz wierchami popędzili je aż pod Sokołówkę. Poczekali tam, odpoczywając na górze w lesie kilka dni aż do niedzieli.
Pieczeniaste woły były międzynarodowe. Ni wędrowne targi ani tłumy ludzi ich nie straszyły, za żadnym kątem, stajnią ani pastwiskiem nie tęskniły, ani z tego nie marniały, jednak od kilku dni karmione tylko trawą zwyczajną choć i górską, posmutniały jakoś. Bo któż nie wie, że pańska i miejska pieczeń to sakrament i dla tego pieczystego sakramentu hoduje się woły już od dwu pokoleń, zakąskami, napitkami, słowem przysmakami, im bliżej targu i rzeźni, tym delorniej. Schudły nawet odrobinę, a przecież ruszały się godnie, jak przystoi wielkiej procesji utuczonej, co kroczy w paradzie z targu na targ, aby kupców za oczy chwycić. Gdy opryszki wypędzili stado z gór na gościniec, od tej potęgi wołów chmura kurzu buchnęła ku cerkwi. A w chmurze co? Woły jasno-srebrne stąpają postawnie, jak gdyby Słoneczko swoje dzieci na paszę wypędziło. Poznali je Sokołowcy, przywitali jak dobry znak: „Witajcie woły pieczeniaste, uciecho oczu!“ Gdy dowiedzieli się, że to nie tylko dla oczu, uwinęli się i przyjęli Dobosza chlebem-solą i okrzykami z pełnej piersi: „Sława watażku darunkowy! Pieczeni rozdawco!“ Bez żadnego zakłopotania przyjęli podarek jakby tylko na to czekali. Smutku wolego nie dostrzegli, cmokali i klepali woły, choć dla tych pieczeniastych takie pieszczoty na nic.
Rzecz w tym, że zbliżał się letni chram, wielkie doroczne święto Sokołówki, na które mieli przybyć goście z dwu powiatów. Zatem przy sprawiedliwym rozdziele mało kto wybrał sobie tego i owego wołu dla jarzma, dzielili je przeważnie na pieczeń chramową, bo też pieczeń to była, jakby z nieba spadła. Docenili Dobosza, polubili go szczerze, że w czas zgaduje co ludowi potrzeba. Poznali, że to co panowie głosili przeciw Doboszowi to łgarstwa ciężkie jak młyńskie kamienie. A nawet co księża sypali z ambon, to jakby kamienie zemleł zamiast ziarna. Bo całkiem widoczne, że Dobosz nie wywraca świata, przeciwnie, po chrześcijańsku naprawia, bo daruje i zabawy świąteczne urządza na chwałę Bożą, w najważniejsze święto roku. Któż widział kiedy taki chram na Sokołówce?! Bowiem mieszkańcy chcąc się pokazać, nie tylko dołożyli swoich zapasów, bryndzy, sera, huślanki, jeszcze wykosztowali się jak mogli. Pospiesznie posłali do Kosowa konie, nakupili i nawieźli kilka terhów wódki, chleba i ogórków. Tych sławnych, co do tańca rzeźwią, a po wódce trzeźwią, z których zasłynął Kosów. A gdyby nie tak już sławny, nazwać by go trza Ogórkowem.
Już zabawiali się po nabożeństwie zaczynając tańce od podwórza cerkiewnego, potem tańcząc uliczkami i płajami od chaty do chaty, a muzyka wszędzie szła za nimi, gdy przybiegli ludzie z Rożnowa na skargę do Dobosza. Rozeźleni i pokłóceni, tu garstka tam garstka, szeptali jedni przeciw drugim, a wszyscy jednym głosem przeciw atamanowi gminy za to, że zabrał chudobę. I przeciw staremu księdzu także, że publiczył bezwstydnie, a podział sprawiedliwy nazwał jawną kradzieżą. Popsuli zabawę, bo Dobosz rozgniewany nie na żarty, już chciał galopować do Rożnowa. Na szczęście było chrześcijańskie święto, stąd i stamtąd przynieśli pokłóconym gościom pieczeni, wódki i wszystkich darów bożych: „Opamiętajcie się lubi goście, kłótnie na jutro i na pojutrze, a dziś święto Boże. Używajcie, podział sprawiedliwy.“ Już zachęcali ich nawet do tańca, ale kłótnicy nie ustawali, przeto Dobosz wraz z kilkoma opryszkami pocwałował do Rożnowa. Najgroźniej naleciał na atamana gminnego aż temu nogi się zatrzęsły i język skołowaciał. Widząc to, Dobosz opamiętał gniew: „No, mów swobodnie, nie bój się.“ I ataman odzyskał mowę, usprawiedliwiał się, że ludzie wiejscy tacy głupi a co najgorsze chciwi, zawistni, nieszczerzy, byliby zmarnowali śliczną dworską chudobę, gdyby nie on. Na księdza nie sierdził się Dobosz, bo stary, a głównie bo to jego dzieło krzyczeć z ambony, tak jak dzieło golarza aby golił brodę raz na miesiąc. Brodzie krzywdy nie ma i tak odrośnie, na to aby golarz miał swoją robotę. Tak samo z grzechami. Mało tego, przeprosił księdza za hałas i dał mu dukata na cerkiew, aby nadal dobrze golił swoich parafian. Bo też było za co! Zamiast chudobę dzielić sprawiedliwie, sami podzielili się na dwadzieścia partii i tak syczeli, szeptali donosy, pokazywali palcem jeden na drugiego, a gdy Dobosz zniecierpliwił się, ten i ów nań spoglądał wilkiem. Wszystko za ten podział sprawiedliwy! Dobosz rozeźlił się ostatecznie, jak ryknie na nich.
— Poganie bezwstydni, Boga nie macie. Zamiast radości, z podziału złość i kłótnie snujecie. Wyście gorsi od Żydów! Żydzi praktyczni i wdzięczni, a gdy ich smagnąć Bogiem cichną jak muchy pod wiatr. Takim jak wy nie dawać trzeba, obskubać należy, piórko koło piórka i to jak najprędzej, zaraz po święcie!
Aż wtedy ich zatkało! A Dobosz ze złością lecz sprawiedliwie skasował podział i kazał popędzić bydło do Sokołówki. Podarował je Sokołowcom, a do podziału się nie mieszał.
Aby naprawić zabawę Sokołowcy przedłużyli święto. I tak nabywali się, jak dotąd Sokołówka jeszcze nie widziała, a dotąd starzy ludzie wspominają co słyszeli od starych. Opryszki tańczyli po chatach, po podwórzach, po uliczkach a wciąż palili z pistoletów jakby na największym weselu. Tak napęczniała świętowaniem Sokołówka, że sam pan dziedzic zaprosił cały lud na zamek na zabawę. To był chram chrześcijański jak należy! Wyraźnie to widać, bo nie było żadnej kłótni, ani pajęczynki za pajączkiem ukrytym w kąciku, tylko zabawa szeroka, pobratymstwo. Nieraz jeszcze później, jak zaświadczają nowe akta, Dobosz wraz z towarzystwem zachodzili do pana na zamek a nikt nikomu, żadnego słowa nie powiedział z kolcem, tylko same grzeczności. To był podział sprawiedliwy!
Dowiedzieli się o wszystkim Jasienowcy, posłali prędko posłów do Dobosza, zapraszając na wielki jesienny chram u siebie w Jasienowie. Dobosz znalazł nowy sposób dla podziału, głównie na to aby nie narzekali, że bez serca wyrywa chudobę ze swoich kątów i pędzi w obczyznę. Po drodze do Kołomyi zatrzymał całe stado bydła, co wracało z połoniny za Prut. Kazał je popędzić na Jasienowo. Choć bydło przeszło podwójną drogę, nie wiele było znać, bo było wypasione, wytarzane w trawach górskich, bez śladu duszności stajennej i zaprawione do wędrówki.
Jasienowcy oczekiwali Dobosza przed cerkwią. Po kupiecku umówili się między sobą, a bez najmniejszej kłótni. Biedacy czy nie biedacy, ale tacy, co wysunęli się naprzód przed cerkwią, nie wstydzili się wcale, lecz powołując się na księdza, wójta i na gromadę wywodzili, że są biedakami. I jednym głosem, jak chór cerkiewny przez wielkiego diaka wyuczony, pomrukiwali wszyscy zgodnie: „Sławnie, sławnie“, bo to nic nie kosztuje i ani jeden nie przeczył, bo święto, choć Dobosz nie sprawdzał wcale, bo wierzył wszystkim, co przyznawali się do biedactwa. Rzecz w tym, że za każdym biedakiem stał bogatszy albo i zgoła bogacz, taki co umówił się z tamtym, że zapłaci za podarowaną mu przez Dobosza krowę, czy to pieniądzmi czy bryndzą, ziarnem czy wszystkim po trosze. Zadowoleni byli jedni i drudzy, bo każdy z wymiany otrzymał czego potrzebował. Najważniejsze, że zgoda sąsiedzka nie naruszyła się, a żadne plotki ani publiki nie wyszły na wstyd powiatowy, jak to się stało w Rożnowie. Dlatego choć cały powiat sypał się ze śmiechu jak wiatrem wiosennym, Dobosz nigdy się o tym nie dowiedział.
Opowiadają w Krzyworówni i zdaje się nie bardzo kłamią, że także tamtejszym mieszkańcom zachciało się zrobić dobry targ z Doboszem. Z powodu rojenia się opryszków, kupcy nie przychodzili w góry i targi były zamknięte, przeto żadnego ruchu nie było a krowy i woły potaniały nadmiernie. Ci z Krzyworówni wysłali zatem do Dobosza posłów, ażeby zamiast męczyć się i pędzić dla nich bydło z dołów, zakupił za dukaty w Krzyworówni krowy od bogatych dla biedniejszych. Dobosz zgodził się na to i według umowy bogaci i biedniejsi w zgodzie dzielili się między sobą czy zarobkiem czy udojem, a wójt pilnował i rozsądzał sprawiedliwie.
Wieść o tym poszła szeroko po gminach i jedna za drugą głowiły się nad tym, jak skorzystać z Dobosza. Mówiąc raz, że trzeba mu przyjść z pomocą, aby naprawił świat, bo Dobosz to złoto, złotszy niż najlepszy pan z tych najdurniejszych, co książki wciąż czytają, a potem wygadują z gorączki tak samo jak Dobosz. Innym razem mówiono, że Pan Bóg ustanowił po to statecznych ludzi, aby korzystali z rozbójników co się da. Dobosz sam najpóźniej dowiadywał się o zmowach i chytrościach. Przypadek otworzył mu oczy. Spotkał na gościńcu gazdę w Krzyworówni, co choć ubrany chramowo przedstawił mu się, że jest biedakiem. I pytał Dobosza jak on to chce, czy wszyscy mają się stać bogaczami. Dobosz odparł z miejsca: „wcale nie, tylko aby każdy miał dość jak Bóg przykazał.“ Gazda ucieszył się: „To mi się podoba, ja także nie chcę być bogaczem, tylko chcę mieć dość.“ „A ileż to dość?“ — pytał Dobosz. „Jedną krowę, a potem zobaczymy. A nie zapomnijcie o mnie, jasny panie watażku.“ Dobosz posłał mu krowę i nie zapomniał o nim. Po pewnym czasie przyszedł sam i zapytał: „Czy masz dość?“ Gazda zakłopotał się: „Nie, podkarmiliśmy się trochę, dzieci i ja, kiszki nam się rozkręciły, no i z tego carynkę wyrobiliśmy z lasu. Siana sporo, ale bieda, że zmarnuje się, no i roli wyrobiliśmy sobie dość, ale bez nawozu wyjałowi się. Potrzeba mi, tak tymczasem, jakie trzy krowy jeszcze.“ Dobosz zaczynał rozumieć, że im kto ma więcej, tym dalej od tego aby mieć dość. Ale on sam miał już dość, omijał wsie. Utwierdził się, że jest człowiekiem lasowym nie wiejskim. I inni towarzysze mieli dość. Wrócili na Czarnohorę zmęczeni, zbiegani i znudzeni. Siedzieli na Kiedrowatej połoninie w zakrytej skałami fortecy. Iwanko Rachowskij tłumaczył i pocieszał.
— Czyż nie widzicie, że tylko tacy jak my mają dość, bo nasze bogactwo nigdy się nie wyczerpie, a tamci wiejscy nie naszego pragną lecz przeciwnego?
— Któreż to nasze bogactwo — pytał Dobosz — złoto w skałach, czy w kasach u bogaczy?
Iwanko uśmiechał się chytrze.
— Nie, panie watażku, nasze bogactwo najzłotsze — to czas. To nasze komory nieprzebrane! Podział sprawiedliwy, innym roboty-kłopoty, a nam czas.
Dobosz uśmiechał się wesoło.
— No, dobrze, ale cóż kupisz za nasze bogactwa?
— Wszystko, cały świat, a najwięcej wesołości, tańca, krasy wszelakiej. Któryż bogacz ma tyle czasu jak my? Nie martwmy się, zatańczmy sobie.
Dobosz nie odpowiadał, a Iwanko chytrze uśmiechał się do czegoś, co widział przed sobą. Inni czekali cierpliwie, aż powie a Dobosz przynaglał.
— No powiedz, co chcesz powiedzieć.
— Ha — mówił Iwanko wesoło — otworzyć świat biedakom chciałeś, czym? Krowami, owcami, cielętami? Nigdy w świecie! Lepiej zabierz im coś, no, niewiele, w sam raz, po prostu wszystko co mają, a za to daj im jeszcze więcej, czasu dużo, czasu bez miary.
Dobosz zmarszczył się.
— Mówisz tak, jak ten garbus z Kryntej, bodajby sczezł.
— Ależ nie! Broń mnie Boże! Chcesz im otworzyć świat, naprawdę? Toż musisz wyrwać ich z nór, z trosk. Nie, aby chmurą czarną parzyć, ani głodem pędzić przed siebie, jak tamten pokraczny napaździekał. Tfu! Ochotą zaciągnąć! gdzie nie pomoże inny lek, taniec pomoże. A cóż innego możesz im dać? Niech biorą z nas przykład, niech tańczą.
Dobosz rozjaśnił się.
— Słusznie, Iwanku, całkiem słusznie. Zatańczcie, bracia.
Zagrał na fłojerze cisowej nutę swoją, bogatą, bezkreśną aż odległe huki Kiziego potoku mu odpowiadały. Świętowali powrót do swojej dziedziny, tańczyli w fortecy wśród skał. W obecne czasy na Kiedrowatej wieczorami wiją się dymy pasterskie z watry, na której gotuje się wieczerza, widzialne z daleka, z góry i z dołu. I wtedy smętnie wspominają teraźniejsi ludzie, marząc sobie w żarcie: „Ot tam wysoko siedzi pan Dobosz z junakami, nabywają się.“ Ale to nie tak! W owe czasy ani dymek nie wionął stamtąd, bo opryszki wypuszczali dym z komór kominkami ukrytymi, które wychodziły na dno jaru. A tam u wylotu kominka stawiali warty, aby bez miłosierdzia ściąć takiego, co by się ciekawił.
Toteż gdy jedni przygotowywali wieczerzę, inni beztrosko tańczyli aż padali ze zmęczenia. Potem odpoczywali, pokrzepiali się czy wędzonką jelenią, czy palinką węgierską i znów tańczyli. Zasłyszała to Chmurka Gromowa, zbiegła z pastwiska między skały. Za nią inne konie jakie tam były, kare, śmietankowe, stalowe, myszate, tuzin co najmniej. Otoczyły tańczących, to rżały do tańca, to stawały dęba, potem pochyliły głowy, słuchały cicho. Lecz opryszki nie ustawali, tańczyli nadal, rozpędzali się przed siebie, przed siebie w tańcu, aż noc ich ogarnęła.
Gdy już panowie dawno uśmierzyli ludność na dołach, gdy ludzie polańscy — jak ich zowią — prawie zapomnieli, że kiedyś nie było pańszczyzny, wciąż trudno było jeszcze panom dać sobie radę z górami. Więc biedzili się nad tym, suszyli sobie głowy, jakby to rozdwoić naród górski, jakby go rozłupać. Znacznie już później, za czasów austriackich, doprowadzono to dzieło do końca: stworzono po wsiach huculskich osławionych puszkarów. Jakby policję czy straż wiejską, złożoną z samych Hucułów. Nie tylko dawano im broń i zwalniano ich od robót i świadczeń, nawet pozwalano im grabić i nękać bezbronną ludność, byleby utrzymywali ją w posłuchu i byleby chwytali opryszków. W ten sposób niejeden opryszek wolał służyć w puszkarach niż siedzieć po lasach. Nie był zależny od panów, a trzymał w postrachu całą ludność, mógł bezpiecznie drzeć ją i grabić, w zgodzie z pańskim prawem. Opryszków chętnie przyjmowano na puszkarów. O niektórych puszkarach zachowały się wieści, do dziś dnia jeszcze napełniające przerażeniem wieś huculską.
Za czasów Dobosza nie było jeszcze puszkarów. Ale jakby ich przygotowywano. Starano się ująć co bogatszych gazdów, mianując ich atamanami, jak gdyby wójtami. Ci mogli się obawiać Dobosza, bądź by nie utracić znaczenia, bądź to z niechęci do płacenia mu daniny.
Powiastują ludzie, że i do teraz świeci się wysoko na Synyciach czaszka sławnego gazdy Diduszki, który ośmielił się oprzeć Doboszowi. A Doboszowi się wydawało, że był w zmowie z panami.
Są jeszcze inne pamiątki po Diduszce. Na lewym brzegu Riczki na dawnym obejściu Diduszkowym stoi starożytna kurna chata, zbudowana z olbrzymich kłód, bardzo przestronna lecz ciemna, pokryta wewnątrz u góry stężałą warstwą dymu, błyszczącą jakby emalia. Pułap chaty postawiony prastarym sposobem; podobnego mu nigdzie się teraz nie spotyka. Pod wpojone jedna w drugą deski podścielone są długie belki, a te znów spoczywają na długim rzeźbionym swołoku. Odrzwia także czarne, a błyszczące od dymu ozdobione są starymi geometrycznymi rzeźbami. Chatę tę postawił syn Diduszki wkrótce po śmierci ojca i po spaleniu dawnego domostwa przez Dobosza. Zapewne wybudował ją z drzewa, ściętego na tym samym miejscu.
Okna chaty umieszczone są wysoko, odrzwia potężne, chata mroczna jak jaskinia, obwarowana olbrzymimi kłodami. Wyziera z niej przerażenie po napadzie, strach i chęć zabezpieczenia się przed nowym napadem. I dociera do nas tchnienie owych czasów, kiedy każdy człowiek w tych puszczach zdany był na własną obronę.
O Diduszku sława poszła po górach, że miał wielkie i zasobne gazdostwo w Riczce-Krasnojyli, którą i do teraz Riczką Diduszkową zowią, i że był jednego rodu ze znaną i możną rodziną szlachecką. Pierwszy tu osiadł, kiedy przywędrował aż nad Riczkę. Pracowity i zapobiegliwy Diduszko był zajęty pracą i gazdowaniem tylko. O panów mało się troszczył. Był poważny i stateczny, dbał pilnie o swój ród. A jakby do rodziny liczył swe liczne sługi i nawet chudobę. Dbał, aby wszystko to było syte, by miało dostatek. Aby każde z nich pracowało, ile potrzeba i miało, co potrzeba. Nie był skąpy zupełnie, lubił hojnie wynagrodzić za pracę. Każdego sługę po pewnym czasie służby żenił i wyposażał. I większa część osadników Riczki Diduszkowej od sług Diduszki pochodzi. Gościnny był, nikt od niego bez podarunku nie wyszedł. Opowiadają, że gdy raz znajomi brusturscy ludzie doń przyszli w gościnę, na pożegnanie siedem koni wyprowadził. Kazał je osiodłać w nowe tarnice, nowe liżnyki, ubrać w kwiaty i wstążki. Wszystko to jako podarek. Powsadzał gości na konie, poobracał konie w kierunku płaju: „No, teraz jedźcie z Bogiem“.
I świętowania obchodził pysznie wspaniale. Szedł z całym orszakiem sług i rodziny, poprzez górę, aż nad Białą Rzekę do cerkwi, strojny w pistolety, w prochownice świecące i zaraz po księdzu śpiew kościelny zaczynał. Taki to był gazda.
Jednak pustoty żadnej nie cierpiał. Nie tylko zlekceważył nakazy Dobosza co do posyłania stałej daniny, nawet rozsierdzony nad miarę, zaczął się odgrażać Doboszowi. Mianowany przez panów atamanem nad nowym osiedlem nie miał tego w cenie. Rozpowiadał, że jeszcze panom całą berbenicę czerwonych złotych odmierzy, byleby tylko pojmali tego próżniaka i zawalidrogę Dobosza! Jak powiada opowieść: „Zaczął się przechwalać przeciw Doboszowi“. I dobre to powiedzenie. Bo nasi rodacy z gór mistrzami są w groźnych przechwałkach i pogróżkach i to takich, których nie myślą spełnić. Ale i to prawda, że do dziś są — podobnie jak Dobosz — chłopięco drażliwi, zapalni i zadzierzyści. Lada nikłe, rzec można, głupie słowo wprawia ich w szał. Dlatego też nieraz te przymówki i niewinne naprawdę przechwałki kończą się bardzo smutno. Nie darmo wierzył Dobosz, że dobre słowo jest nasieniem zbawiennym, a słowo złe posiewem smoczym, straszliwym. W przechwałkach dumnego i niezależnego gazdy widział zdradę. Nie myślał żartować. Wściekłość gniewu szarpała go i wstrząsała mu wnętrzności. Krew mu uderzyła do głowy, gdy mu powtórzono słowa Diduszki. We łbie mu tak dudniło i dzwoniło, że ogłuchł na czas jakiś. Rozpacz wściekłości nie znajdującej ujścia ściskała mu tchawicę, zapierała oddech. We śnie podrzucało nim, krzyczał i zrywał się. Krew w nim warzyła się, z jadem jakimś zmieszana. Tak ogarnięty płomieniem i duszącym dymem złości przyszedł w biały dzień do Diduszki na samo święto wiosenne Jurija. Osiedle Krasnojyla już w owe czasy nie było bezludne. Oprócz zagospodarowanych już osadników sam Diduszko miał przeszło trzydzieści sług. Dobosz zaś przyszedł tylko z kilkoma opryszkami. Kazał zawołać do siebie Diduszkę z dalekich łąk, gdzie Diduszko był przy chudobie. Gospodarstwo było tak przestronne, iż trudno było odszukać gazdę. Gdy wreszcie jeden z opryszków przyprowadził go do Dobosza, ten, chociaż furia spętana zaledwie pozwalała mu mówić, rzekł do Diduszki z uprzejmym naśmiewaniem: — Przyszedłem Panie Didu stawić ci się, byś mógł twych Panów ulubionych obdarować złotem, gdy nam sera żałujesz! Masz Dobosza! — Diduszko zmiarkował, że to jego ostatnia chwila. Stał spokojnie i godnie. Nic nie mówił, nawet nie spojrzał na Dobosza. Wtedy Dobosz jednym uderzeniem topora zabił go na miejscu. A młodego syna jego przywiązał do trupa. I podnosząc w górę jedną ręką ich obu tak związanych wołał: — Ot tak wiąże Dobosz.
Jak rażeni gromem stali słudzy i rodzina Diduszki. Wściekłość i burza gniewu w Doboszu przedarła wszystkie tamy. Nie wiadomo dlaczego (może mu się wydało, że nie dość szybko odpowiadają na pytania) — uderzył Diduszkowego młynarza i jednego z najmitów Diduszkowych tak mocno, że popadali na ziemię. Ledwie się mogli podnieść. Nie pomyślał, że to ludzie biedni, że mu się zupełnie nie sprzeciwiali.
Potem spalił wszystkie chaty i zabudowania Diduszki. Nikomu nie pozwolił ratować i nikomu nic ruszyć stamtąd nie pozwolił. Tygodniami po lasach snuły się dymy. Czuć było duszącą woń spalonej bryndzy i wosku.
Tak to wszystko dokładnie przekazują. Ale nic nie wiadomo i nigdzie nie ma o tym wzmianki, aby panowie ujęli się za Diduszką, aby pomścić go na Doboszu.
Lecz przed Doboszem nikt nigdy odtąd wspomnieć nie śmiał o Diduszce.
Wkrótce potem przyśnił się sen Doboszowi. Sam dziadek stareńki, pożółkły wieszczun, który mu niegdyś wszczepił wielikańskie ziele, we śnie mu się ukazał:
Szedł tak dziadowina od Synyci w dół carynkami, blady, wyschły, zgasły a tak leciutki, jakby go wiatr niósł. Jak poruszany wiatrem wir liści jesiennych tak w dół spłynął, chwiejąc się po ścieżce. Serce radośnie zadrgało Doboszowi: „Czy to być może? — Idzie on — mój rodzony — stareńki. — Wszystko mu wyznam i może on mi kroplę jakąś wsączy.
Starowina nie patrzył w stronę Dobosza. Ledwie widoczne z daleka, ocienione lice jego, nie uśmiechało się jak zwykle. Smutne, wyblakłe oczy spoglądały bezradnie. Patrzył gdzieś daleko. Wzniósł oczy, rozglądał się długo i powoli po górach i po niebie, jakby kogoś szukał. I przeszedł — znikł. Ani nie spojrzał na Dobosza. —
Ścigało go za to przywidzenie inne: garbus z Kryntej. To wyskakiwał za nim z gąszczy na płaj, to znów skakał w gąszcz, a często czaił się chichocząc z cicha po koźlemu i po tym można było go poznać. Dobosz miał dość tego i on skoczył za nim raz i drugi do gęstwiny, ale na darmo, ani śladu garbusa nie odkrył. Przecie skradało się za nim znów to widmo.
Wieść o końcu Diduszki zapałała jeszcze groźniej i dalej niż łuna pożarów jego obejścia. Obudziła gazdów bogatych i biednych, iż wstali przeciw uciskowi. Uzbrojeni czyhali na Dobosza na przesmykach i rozdrożach. Nie szczodrość Doboszową wspominali ani podarki, tylko trzymali przed oczyma jak gdyby napis karbowany czerwono: „zbój, wilcza skóra, tatarska łopatka. Chudobę męczył, w obczyznę wypędzał, pojękiwały maleństwa aż lasy zawodziły! A my sami? Wstyd! Do serca nam wjechał na ukradzionych krowach, daliśmy się kupić. Wilkowi wilcza śmierć, tatarzynowi na własną jego szyję ta pętla, którą dla narodu przygotował.“
Dobosz nie pokazywał się na razie po wsiach. Może ukrywał się przed smolakami ze Stanisławowa, którzy po zabójstwie Diduszki zaroili się na płajach. A może chciał przeczekać aż uspokoją się wsie.
Wspominając Diduszka i jego dolę wiejscy ludzie także o jego słowa dbali więcej niż za życia gazdy. Oto jak ostrzegał: „Zaraza zbliża się od kiedy wałęsają się pustaki. Chudoba zmarnieje a nas obiecankami zaczną karmić ci i tamci zamiast bryndzy. I po cóż ci panowie do licha? Zamiast by naród chronili, pozwalają hulać pustakom, zbójom najgorszym, jeszcze ich w nagrodę na hajduków najmują.“
Zbliżała się święta niedziela, czyli Zielone Świątki. Przygotowywał się chram w Krzyworówni. Cerkiew stała podówczas tam gdzie teraz, wysoko na lewym brzegu Czeremoszu, naprzeciwko północnego stoku Synyci. Właśnie niedawno zbudowano ją na miejscu starej kapliczki pośród cmentarza. Zatarty już dziś na ołtarzu napis głosi, że w roku 1743 poświęcił ją ks. Szeptycki, ówczesny metropolita „wsiej Rusi halickiej i kijowskiej“. Niedaleko zaś stamtąd był dawny dwór, na tym samym miejscu, gdzie teraz są ruiny późniejszego, nowszego dworu. Lecz w dworze od dawna nie było nikogo. Tylko Ilko, stary strzelec pański, mieszkał tam i pilnował obejścia. I nie było znów zbyt czego pilnować, bo co było zdatnego, dawno już zabrali opryszki. Lecz, że stary Ilko nikomu nigdy nic złego nie zrobił, że słynął jako strzelec na całe góry, a był przy tym człowiekiem szczerym, wesołym, rozmownym i gościnnym, nie czyniono mu żadnej krzywdy, nie wypędzano go z dworu. Przeciwnie, opryszki żyli z nim w pobratymstwie, a Dobosz nieraz był gościem Ilka. Może tam czasem siadywali i gwarzyli, gdzie teraz stoi stary modrzew, tak stary dla nas a jednak młody, bo go nie było za czasów Dobosza.
Święta Niedziela to święto zieloności, a także święto rojenia się, największego ruchu ludzi lasowych, święto zbierania i ściągania hufców junackich. Pieśń starowieku tak o tym głosi:
Ech, gdyby się rozwił buczek,
Choć dwie brzózki w bieli,
Poszlibyśmy — hej — w opryszki!
Tej świętej niedzieli.
Przed świętą niedzielą stroją ludzie chaty w środku i na zewnątrz, a także grządki i worinie, w świeże listeczki lubystku, jarzębiny, w liście jaworowe i bukowe. I przed niedzielą świętą obchodzą ludzie górscy sobotę didową, czyli dziadową. Didowa sobota, to wiosenne święto wspominania umarłych, święto ofiarowania darów bożych za ich dusze, święto ugaszczania się wzajemnego na cześć i pamięć umarłych. Na wiosnę zielenią się i pysznią jak błyszczące świecidełka listki bukowe, a stare, zeschłe, starte w proch na lasową podściółkę liście mieszają się z samą glebą. I drgają w słońcu młode listeczki, ciągną soki z drzew macierzystych, chłoną światło, sycą się powietrzem wiosennym, odświeżają drzewa i trzepocą się w słońcu. Ten sam wiatr pędzi po lesie zeschłe listowie, ten sam chorągiewkami młodych promiennych listków powiewa. Powraca ciągle ten sam ród liści, wciąż się odradza.
„Jaki ród liści taki też i ród mężów“. Tak przed wiekami, u kolebki rodu ludzkiego starzec niewidomy wyśpiewał.
Siadają i ludzie w didową sobotę wiosenną naokoło grobów, na podwórcu cerkiewnym, kładą na grobach kołacze poświęcone, miodowniki z gorejącymi świeczkami woskowymi i dzbany z mlekiem. I zapraszają gości, częstują. Proszą Boga, aby ich chęć dobrą położył przed dusze zmarłych. Spożywając razem z gośćmi, wciąż wspominają zmarłych, cieszą się pogodą wiosenną, cieszą się słonkiem.
W dziadową sobotę, przed chramem, zeszli się ludzie koło cerkwi na cmentarzu w Krzyworówni. Tłoczyli się naprzód tłumnie do cerkwi. Poprzylepiali do kołaczy świece woskowe i zapalili je krzesiwem i hubką. Potem każdy zapalił przyniesione ze sobą tureckie kadzidło. Lecz wychodzili znów na cmentarz, bo w cerkwi było duszno i tak ciemno od kadzidła i dymu, że na krok nie było widać. Siedząc na cmentarzu, gwarzyli ze spokojnym dumnym zadowoleniem, jakby czas się zatrzymał. Jakby ten dzień był celem ich życia.
Tego dnia wszyscy wspominali Diduszkę, sławili go. A wyglądali i wyczekiwali jego młodego syna Sztefanka, żałowali go. Ale nie zjawiał się syn Diduszkowy.
O Doboszu nie wspominano, jak się nie mówi o powodzi samej, tylko o szkodach, jak się nie mówi o Łasiczce, tylko o krowie ukąszonej przez Łasiczkę.
Nagle zobaczył ktoś hen, na górze na polankach i pryłukach od strony Ihreca kilka postaci na koniach. Po wielkich błyszczących blachach i po blasku broni od razu poznano, że to opryszki. Poznali też ludzie zaraz pysznego konia karego, ze śnieżną grzywą i śnieżnobiałym ogonem. Chmurkę Gromową. Wstawali po kilku, zbiegali po ścieżce. Ten i ów warknął: „Cziuhy zapalić. Zwołać wieś z pałkami, ze strzelbami. Wilk blisko.“ — „Co wam, ludzie! To Dobosz przecie“, opamiętywał Ilko. „Widno jaki Dobosz, jak ugościł Diduszkę. Przy cerkwi łapać, wiązać nie godzi się, ale lepiej zejść mu z drogi.“
Tymczasem opryszki jak zwykle kłusem zjechali w dół po stromiznach i już byli blisko cerkwi. Ludzie nadal wymykali się w dół ścieżką ku rzece, inni schronili się z powrotem do cerkwi.
Dobosz jechał na Chmurce Gromowej. Z tyłu zaś pochodu szło kilka luzaków uwiązanych jeden za drugim, objuczonych besahami i baryłkami.
Gdy przycwałowali na podwórzec cerkiewny, Dobosz zdjął kapelusz, popatrzył bystro i wykrzyknął do obecnych głośno, szeroko:
— Myròm bratczyki, gazdowie godni! Sława Isù!
— Myròm Panie Watażku, na wieki Bogu sława i Wam — odpowiadano chórem, powoli, i z godnością. Kazał tedy Dobosz rozpakować ogromne kołacze i miodowniki, zapewne w Kosowie, u Żydów spieczone. I zdjąć z koni baryłki z winem węgierskim.
Przylepili świece woskowe do kołaczy i weszli do cerkwi od strony ołtarza. Stary, zasuszony ksiądz stropił się na chwilę. Lecz potem znów skrzepił się, wyprostował i wyszedł naprzeciw Dobosza, kłaniając się z lekka. Dobosz skłonił się nisko i podszedł ku ławce kolatorskiej. Ale nie usiadł, tylko ukląkł. Żegnał się i bił pokłony. Opryszki trzymali w ręku naczynia z kadzidłem. Znów grube fale dymu rozsnuły się po cerkwi. W końcu ksiądz poświęcił kołacze i beczki z winem, wszystko oblepione świecami gorejącymi. Świece skwierczały od kropel wody święconej, przygasały to znów się rozpłomieniały.
Gdy skończyli święcenie, w milczeniu zanieśli opryszki znów wszystko na dwór. I Dobosz, gromadząc ludzi, zapraszając, zaczął ich częstować, podając wino węgierskie w pucharze złotym, łamiąc duże kawały kołaczy i miodownika. Powoli zaczynały się rozmowy. Ośmieleni ludzie zaczęli rozpytywać jeden drugiego, za kogo Dobosz dzisiaj częstuje, kogo wspominać i sławić każe, przed którą duszę stawia ofiarę. Dobosz milczał. Czasem coś niecierpliwie gniewnego błysnęło na jego obliczu. A czasem zadumał się. I tak się rozsnuły w zadumie mocne oczy Doboszowe.
Rozmowny i otwarty stary Ilko, strzelec pański, zapytał go jednak w końcu.
— Ołeksyku, komuż to światła zapalasz? Kogo mamy wspominać, kogo sławić? —
Odpowiedział prędko Dobosz:
— Wiesz przecie, Ileczku, że dziś sobota — didowa.
I siadając na grobie, wyciągnął z torby fłojerę cisową. Zadudnił nutę swoją doboszową, tęskną, szczodrą a samotną, ze śpiewu fal spienionych zaczerpniętą.
Zgadywali tedy gazdowie, że serce go gryzie o Diduszkę, jasno widzieli, jak targa się, a powiedzieć nie może. Zgadując zamiary Doboszowe, głośno już tedy wspominali Diduszkę. Sławili Diduszkę, gazdę wielkiego, opowiadali jak dumny i piękny był Diduszko. I tak też dzieciakom chłopczyszom nakazywali: Abyś był taki jak Diduszko, donyku... Nie wypytywali już. Zobaczyli, jaki to dziwny ten mocny Dobosz. Jak zabrnął w przewinę i nie może się wydostać. Zapomnieli o przekleństwach i groźbach. Nie myśląc, co czynią, nie zastanawiając się nad tym, żałowali i Dobosza.
— Mychajłyku — rzekł w końcu cicho Dobosz do jednego ze swych junaków — zaśpiewaj nam. Na wspominanie, na sławę wielką umarłym zaśpiewaj. Pieśń zanieś przed ich dusze.
I Mychajło z Ukrainy, junak doboszowy, który niegdyś będąc jeszcze dzieckiem, oprowadzał ślepca kobzarza, pan-otca, po stepach i stąd nie tylko wszystkich pieśni się nauczył, ale i sam o wszystkim w każdej chwili tak pieśń nową umiał zgrabnie złożyć, że ludzie się dziwowali, wyciągnął teorban z bordiuha. A gdy ściągnął się barwny tłum z całego cmentarza, gdy wszyscy skupili się bliżej, zaśpiewał pod dźwięk teorbanu i pod szum Czeremoszu. Zawiódł nutę ukrainną, tak piękną, jakiej góry nie słyszały dotąd, pieśń szeroką, powolną i tęskną, melodię, rozpamiętującą każde słowo. Po każdej zaś zwrotce teorban długo, długo grał jeszcze, a struny żaliły się, jakby chciały wyśpiewać to, czego nie powiesz słowem, a co, jak się zdawało, rozumieli słuchacze. Tak tedy śpiewał Mychajło z Ukrainy:
Zadudniły czarne tucze, idą z Czarnohory,
Przylatują dwa sokoły — siadły na jawory.
Jeden patrzy w szlak wędrowny, drugi szuka gniazda,
Jeden sokół czarny junak, drugi siwy gazda.
Zderzyły się dwa sokoły, błyszczą szpony krzywe:
Oj, już upadł sokół jasny wronom na pożywę!
Już ci brata nie opłakać, co poszedł na marne —
Wrony kraczą — i już z dołów pełzną chmury czarne.
Żaliły się struny, zadumywał się, opajęczał tęsknotą stepową teorban. Ludzie słuchali w zadumie. Wstał tedy Dobosz, podszedł ku Ilkowi i wśród milczenia obecnych, mówił cicho jakby do siebie:
— Nie ma Sztefanka diduszkowego. Nie przyszedł Sztefanko. Unika jednania. Zbójów unika. I dobrze robi. Nie chce widzieć tego, kto mu dolę zakopał. A tak mu i sama dola miększa.
Słuchaj Ileczku, jak ojca cię proszę, pójdź pojednać mnie ze Sztefankiem. Tu masz dwa ręczniki konopiane, białe, krwawą nitką wyszywane. Na pojednanie mu zanieś. Powiedz, że najstarszą komorę w Synyciach ze skarbami mu oddaję w odpłatę za wszystkie szkody. I to mu powiedz, diedyku, jeżeli odmówi jednania: ja sam porwę, przywiozę z sobą w worku — aż z Stanisławowa — katowskiego mistrza, samego Kozłowskiego. Aż na Riczkę diduszkową go przywlokę. To pistolątko złocone katu przyłożę do piersi sobaczej. Niech mnie zetnie w oczach Sztefanka, — jeśli tak zechce Sztefanko...
Zgodził się tedy stary Ilko, sławny strzelec, za słuszne to uznał: Pójdzie z ręcznikami białymi, pojedna Dobosza ze Sztefankiem, przeprosi go po bratersku. Przebaczenie uzyska za krew przelaną. Podług zwyczaju prastarego, któremu nie wolno odmówić.
Tak przed laty świętowano w Krzyworówni didową sobotę. Święto bratania się zielonych listków z zeschłymi, święto jednania żywych z umarłymi, a nawet zabójcy z ofiarą.
Na pociechę jak wesołą nutę po ponurej głosi dalej wieść tysiącznousta, że Dobosza równie łatwo można było rozdrażnić, jak wzruszyć, a nawet podejść słowem łaskawym, uprzejmym i grzecznym. Gniew jego był jak śnieżne wiszary pod Szpyciami na wiosnę. Niebaczne słowo, zbyt głośny okrzyk może je strącić na zgubę kotlinom. Ale też dobroć przelewała się przez brzegi jego serca jak powódź wiosenna.
Na wszystkich skałach w Czarnohorze, na stromiznach i stronicach skalnych ksiąg, na płytach i cykotach gorgańskich nie wypisałbyś tego, co wieści starowieku o dobroci, szczodrości serca i wielkoduszności Dobosza do nas doniosły. I co o tym teraz ludzie ciągle na nowo sobie opowiadają. Nie ma co się śmiać i kiepkować zanadto, że to Dobosza, rozbójnika, czci naród. Nie za rozboje go widać kocha, ale za wielkość duszy, za śmiałość, za serce szczodre. I snują się te opowieści, których byś końca nie doszedł. A to z nich najwięcej można wyczytać, że lud, który tak podziwia wspaniałomyślność nawet wobec wrogów, niewolnictwa nie chowa w duszy.
Gdybyś tak przeszedł, przeleciał w tej chwili ptakiem-sokołem całą Wierchowinę — wszędzie usłyszysz te gadki o Doboszu.
Dwóch gazdów poważnych na szkapiętach potulnych kołysze się powoli. — Jadą na połoninę po chudobę, po pożytek, ale gwarzą — o Doboszu. Nad rzeką Czeremoszem młodziaki mocne i strojne poustawiali stosy kłód w „mygły“. Czekają na falę z otamowanych jezior, odpoczywają przy watrze trzaskającej, opowiadają sobie o szczodrości doboszowej. I dziewczątka, jedna z szafirowymi oczyma i kraśnymi policzkami, a druga smagła, czarnooka, idąc z góry ścieżyną wśród carynek, szczebiocą śpiewnym głosem: „Puste to chłopcy teraz, żebraki, a na bogactwo łakome. I tchórze, Bóg by ich skarał. Nie taki był Dobosz“. Starcy w dzień świąteczny drepcą powolutku koło cerkwi bez kapeluszy, spoglądają na siebie łaskawie, patrzą wstecz na wiek przeżyty, wspominają, ważą w sobie czas młodości swej. I dalej jeszcze tęsknotą sięgają ku Doboszowi, ku młodości doboszowej. Tak wszyscy razem opowiadają bez końca — o Doboszu.
Opowiadają, jak zaprosił w góry na polowanie młodego księcia, który niedawno, po ukończeniu nauk, wrócił z dalekich krajów, a nie mógł się dostać do swoich własnych dóbr, z powodu zagrożenia całej części kraju przez opryszków. Dobosz na prośbę starego Ilka, pańskiego strzelca, przesłał księciu swój czepełyk na znak bezpieczeństwa.
— Ołeksoczku — mówił mu jeszcze stary Ilko — nie myśl, że taki to pan jak inni. Znam go, nosiłem go jako dziecinę na rękach. Czy mi ręczysz za niego?
— To chyba poznałeś Ileczku! Czarnohorę całą na jednym słowie doboszowym postawić możesz, nie tylko paniątko twoje młodziutkie. — Po całych górach rozgłosić nakazał, że biada temu i nieszczęście spadnie na jego głowę, kto by nie był uprzejmy dla gościa. Na szerokiej połoninie na Łukawicach za Burkutem powitał księcia Dobosz z tysiącem konnych junaków. Książę zaś miał ze sobą pyszny, ale nieduży orszak panów, szlachty i służby. Panowie nie lękliwi byli, ale zaskoczyło ich to, gdy równa i przestronna połonina zaroiła się setkami konnych ochotników, co na zew znów się zbiegli, błyszczących od miedzi, uzbrojonych nadmiernie, w jaskrawych, czerwonych ubraniach. Gdy ich zobaczyli tak wynurzających się ze wszystkich stron, spoglądali panowie z kwaśnym uśmiechem jeden na drugiego. A wszyscy razem na młodziutkiego księcia, jakby chcieli powiedzieć: — No? cóż teraz będzie? — Lecz książę, nie zwracając na to uwagi, wyjechał powoli na białym koniu naprzeciw Dobosza, trzymając w ręku czepełyk opryszkowski. Dobosz zaś naprzeciw księcia, na Chmurce Gromowej. Ukłonili się równocześnie. Chmurka Gromowa, spłoszona widokiem nieznanych strojów, nie mogła ustać na miejscu. Książę był zdumiony pięknością i młodym wyglądem Dobosza. A Dobosza dziwiła na twarzy księcia słodycz dziecięca, połączona z powagą.
— Witaj, Doboszu! — zawołał książę.
— Witajcie, książę! czy dobrze się gości w naszych górach?
— Dziękuję ci, Doboszu — rzekł książę, uśmiechając się — spokój i gościnność panują w twym pięknym królestwie. Miło być twoim poddanym. Proszę cię, Doboszu, odwiedź mnie na zamku w Stanisławowie. Oto moja buława.
— Zawsze jestem gotów na potrzeby twoje, książę, ja i moja drużyna junacka.
— Mości panowie — zawołał książę — proszę wznieść za mną okrzyk: niech żyje Dobosz! Sława Wierchowinie!
— Niech żyje! Hurra! — krzyknęli panowie.
— Chłopcy junacy — odezwał się, wspinając Chmurkę Gromową Dobosz do tysiąca młodych, ustawionych w szeregi — Sława księciu-pobratymowi, Sława panom honorowym!
— Sława, sława! — huknęło jak grom z szeregów junackich.
Potem polowali razem, goniąc żubry po połoninach i zasiadając na niedźwiedzie. Panowie podziwiali śmiałość Dobosza, kiedy odrzucając strzelbę, z rohatyną szedł na niedźwiedzicę, kładąc ją na miejscu celnym uderzeniem.
Po łowach pięćdziesiąt trembit grało na cześć gości, aż na Czarnohorę było słychać. Potem książę kąpał się w basenie skalnym wykutym dla Dobosza, nocował w komorze na łożu ze skór niedźwiedzich.
∗
∗ ∗ |
Panowie tacy i panowie owacy, jedni pobratymi do zabawy tak szczerze zapaleni, rzekłbyś, wierniejsi niż pracowity lud, a inni czorta najmici, ze strachu portkami trzęsą i z tego swoich najmitów szczują, czarnych jak czorty. Posyłają, tych w czarnych mundurach, smolaków, pod komendą pułkownika Przełuskiego, w pościg za Doboszem. Nękają go tu i tam, aby nie mógł odetchnąć. Aby mu się nie uroiło, że króluje nad górami! Aby broń Boże nie zapomniał, że imię jego na czarnej tablicy nakarbowane, a on sam powołany do Czarnej Księgi, dla zeznań korporalnych. Bo na głowę jego więcej nagród ustanowiono niż pochwał i medali dla sławnego konia hetmańskiego, który przebył tyle rzek i zatok morskich.
A mimo to opowiadają wszędzie, że Dobosz także dla prześladowców miał serce. Co więcej, o tym właśnie kulawe i pożółkłe akta Czarnej Księgi szeplenią coś na podstawie świadectw, a same nie zdają sobie sprawy z tego co zapisują. Że raz pułkownik Przełuski z twierdzy stanisławowskiej, spodziewając się stoczyć decydującą walkę z opryszkami, wyruszył przeciw nim z większą siłą, gdy Dobosz zasiadł nań z oddziałem opryszków na przełęczy Bukowca. Zapędziwszy się aż po Bukowiec żołnierze wpadli nieopatrznie w tę zasadzkę, tak że każdy z opryszków ukryty w wykrocie wielkiego drzewa, bądź zaszyty w gęstwinie, miał na celu jednego żołnierza. Wówczas „żalił się Dobosz, że biedni to ludzie, mają żony, dzieci, i że żaden z nich nic nam nie zawinił.“ I zakazał opryszkom strzelać do smolaków. Tak świadczy Czarna Księga.
O tym samym opowiadają w Krzyworówni, że gdy smolaki nie przeczuwając niebezpieczeństwa, przeszukali lasy i poszli dalej, Dobosz, siedząc z opryszkami w jakiejś wyrwie opowiadał im o smokach i zamkach wirujących, co błyskają światłem, i o pustelniku Onufriju pogromcy smoków.
Najbardziej ważka z wieści jest najbardziej tajemna. Niemało mądrych ludzi głowiło się, jakby zataić ją nie zapominając. Teraz już można opowiedzieć śmielej, ba choć ten i ów zrozumie, nikt nie uwierzy. Jednak tą opowieścią o oczach zimnych, sercu mocnym i dumach lotnych należy błysnąć tylko z daleka. Bo chodzi o honor kobiety, honor rodziny, jeszcze teraz. Czy też może ktoś śmie twierdzić, że skoro dwieście lat minęło, honor kobiety, choćby najlotniejszej z tych jakie były na naszej ziemi, nie nakazuje respektu, bo groby tak dawne można zaśmiecać?
W wędrówkach Dobosza szlaki jego przecinały się niespodzianie ze szlakami proroka nowej wiary. Był nim mistrz bractwa Chassidim. Zanim dał się poznać, ów niezgrabny prostak w płóciennym ubraniu zwał się po prostu Srul. Kiedy go poznano, otrzymał imię Baal-Szem-Tow, człowiek imienia dobrego, to znaczy Bożego imienia, bo tylko Bóg jest dobry.
Niejedna wieść tajemnicza pochodzi ze zbioru rękopisów w Bojan na Bukowinie. A oto jedna z nich, co dotarła z góry w rękopisie tajnym, chronionym zapamiętale: opowieść o oczach zimnych.
Od początku chasydzi ufali Doboszowi, bo w pierwszym spotkaniu z ich mistrzem Dobosz, który zamachnął się nań toporem (bo po co Żyd, zapewne pański arendarz od wódki, ma myszkować w jaskini opryszkowskiej), upokorzył się, porażony promieniami oczu mistrza, tak że mu rękę odjęło. To dowód, że był dla nich dostępny, próba złota. I od tego czasu zaprzyjaźnili się.
Wtedy dowiedział się Dobosz, o czym i dziś wie ten i ów, że tam gdzieś obok jaskini jest granica przez samego Boga ustanowiona. Bo niedaleko jaskini wypada ze skał płaj, który tego co ośmieli się nań wejść, zaprowadzi aż do Safed, do ziemi świętej. I choć widać jak wynurza się ze skały, chrześcijaninowi nie wolno tam wchodzić za nic w świecie. Sam Bóg zachował go dla tamtej wiary, na powrót tędy lub tamtędy, jak wypadnie, i to na ciężką chwilę, jak jest ochrona na sarny. Bóg probuje tych i tamtych po swojemu. Bez próby garnki pęknięte przeciekną.
Tajny rękopis odsłania nam prawą stronę, cały wzór kilimu, ten raz jedyny. Inne opowieści dają nam tylko lewą stronę, guzy zawikłane, pochowane wstydliwie, węzły z zakłopotania tam ukryte, słowem, wzory odwrotne, widziane od pleców. To co widać od pleców, z lewej strony to są — Toldot Adam, dzieje człowieka, a to co z prawej — Mifelot Elohim[17] — czyny Boże.
Czyny Boże uchronić mają człowieka, aby nie skręcił z drogi powołania w samą ciasną dolę, jako też uchronić kraj cały, całe królestwo od nieszczęść, od ruiny, od zagłady. A dzieje ludzkie, to dzieje zaledwie, nie czyny. To co wysypało się raz stąd, raz stamtąd i przyjęło postać przypadkiem taką, choć nie całkiem taką. Trudno rozeznać chmury czy glina, postać smoka czy żaby. Bóg zamierzył, człowiek ulepił jak taki murarz, co lepi raz z pajęczyny, raz ze zdechłych much a raz z zeschłych liści. A ten trzeci, pewien Ktoś, główny popsuj-mistrz, napsuł ile mógł. Trzeba przyznać uczciwie, czasem zapędził się w psuciu tak gorliwie iż naprawił.
Tekst z prawej strony notuje mimochodem, że słynne polowanie księcia z Doboszem to takie sobie polowanie z otwartych dziejów z lewej strony tekstu. A to co teraz nastąpi, jak księżniczka o oczach zimnych przyjechała z bratem, to polowanie na człowieka.
Przybyli drogą, co idąc z Kut w górę Rzeki wpada nad Białą Rzekę, samą jasnością, bez puszczy, bez cienia, aż skręca przez przełęcz Watonarkę nad Czarną Rzekę, w mrok i w lęk puszczowy i dociera do Burkutu. Tamtędy już w XVIII wieku jeździli latem zbogaceni Ormianie z Kut, jeździli też panowie prawdziwymi karawanami do kąpieli do źródła zdrowego, które zasłynęło. Nazywa się z węgierska Borkut to jest źródło winne, po prostu wino ze skały.
Tym razem Książę i Księżniczka — tak ich nazywamy i poprzestańmy na tym — bo innych nikt nie znał, nikt nie poznał, a ten co znał, tym bardziej zataił — przyjechali o wiele większym pocztem niż przedtem książę sam. Większym niż jakakolwiek karawana kiedykolwiek tą drogą. Duże oddziały konnicy poprzedzały i zamykały poczt. Dragonia, same ciężkie konie, aż ziemia groziła gromem z daleka. Husaria jeszcze cięższa, dla niej na szczęście w skrzydłach jeszcze, bo gdyby w otoczeniu wierchów w skrzydłach smerekowych oderwać jej skrzydła, skrzydlaci ludzie i konie skrzydlate skurczą się w wojsko tłustych gąsienic, bez przyszłości motylej. I lekkie oddziały, których konie i ludzie lotem i uderzeniem przewyższały zwierzynę puszczową, choćby najbardziej chyżą i drapieżną: Tatarzy myszkujący wilczym krokiem, urywający po wilczemu a wilczą ławą zagarniający. Kozacy czający się w rysim naskoku, gdy uciekają, zduszą, gdy w zasadzce już-już pod strzał wpadają, rozszarpią i umkną.
Po raz pierwszy pokazało się nam królestwo, do którego nasz kraj należał od strony dziejów ludzkich, tak jak dziecko należy do ziemi, na której stoi jego kołyska. Usiłowało ukazać się nam od strony czynów Bożych, królestwo zwane Pospolita Rzecz, bo sam Bóg tyle narodów, plemion odległych i wiar różnych powołał dla wzajemnego szacunku, dla wspólnej sprawy, dla zgody bratniej. Tak, a nie byle jak powołał Pan, niech Imię Jego będzie rozsławione i niech przygrywa raz budząc, raz kołysząc do snu, nam najcichszym, chasydom z prawej czy z lewej strony czystej rzeki Czeremoszu, Jego święta nuta dla udziału w Jego czynach Mifelot-Elohim. Dziś warstwy dziejów przysypały i przywaliły osoby i pokolenia, tak jak skały i piachy grzebią dawne żywotwory. I już pogrzebane piersi olbrzymie niegdyś, a gruzy dziejowe tak je ścisnęły, że gdyby odkopać je spod tych osypisk, wyda się że takie ciasne jak piersi tych co jeszcze żyją.
Już przedtem Ilko czy może ktoś inny za jego podmową, bo i to zatajono, uwiadomił Dobosza o ważnym spotkaniu i aby czekał tylko z dwoma lub trzema towarzyszami najbliższymi nad Watonarką, na carynce otoczonej gęstym lasem. Dobosz przybył tylko z Iwankiem Rachowskim. Kto pamięta tę carynkę, wie że i dzisiaj można by tam urządzić spotkanie, o którym niewiele będzie wiadomości w dziejach ludzi. Łąka zaroiła się naprzód ludźmi, niedużo mniej niż trawami i kwiatami i zaraz opustoszała. Liczna służba rozciągnęła w samym jej środku ogromny namiot malinowy. Zawiesili u szczytu namiotu sztandar z archaniołem i zaraz opuścili łąkę. Tylko u brzegu lasu ustawiły się co kilka kroków warty wojskowe, niewidzialne z lasu.
Oczy niebieskie, zanadto otwarte na to, aby jak najwięcej światła wchłonąć a potem rozsiać, zjawiły się na łące. Nie opuściły Dobosza do końca życia. Księżniczka skoczyła z konia i porzuciła lejce nie wiadomo komu, przywykła, by na każdym kroku o nią się troskano. Oto ona sama, Paraska święta Piatnyca! Jak zaświadcza tyle obrazów świętych, oczy te uderzyły niegdyś dwu cesarzy na tronie, że oślepli. I zaraz błagali o cud przewidzenia. Uderzyły i Dobosza jak cały trybunał spojrzeń, grono sędziów i to takich, których sam uznaje i skłania się przed nimi. Zadrżał. Czyżby wtedy po raz pierwszy objawiło mu się, że jako rozbójnik wie coś nie chcąc wiedzieć: że czeka go w końcu sąd taki, o którym właściwie nigdy nie pomyślał? Zdaje się, że nie. Zdaje się dlatego, bo w każdym razie błysk doli w oczach kobiety, która przeznaczona jest od stworzenia świata zalatuje wyrokiem ostatecznym, to znaczy skazaniem, szubienicą, toporem, łamaniem kołem. Tak iż do tego wcale nie potrzeba być rozbójnikiem. I takie wytłumaczenie niepotrzebne. On albo ona, to była trwoga sama, nie trwoga z powodu czegoś. Dzwon nie ten czy ów, lecz dzwon ostateczny.
Dobosz warknął jak zwierz zagrożony, „zmierzyć się z nią!“ Ale oczy były zimne, nieprzeniknione. Dobosz szarpał się: „Ależ to kobieta tylko, skoczyć, objąć, rozpalić, rozbroić z wyroku!“
Lecz niezwłocznie głos księżniczki przypłynął łaskawy, choć z daleka bliski bardzo, dawno znany, swój.
Ale co mówi? Czy można zrozumieć? Siostra zapytała brata czy już opowiedział Doboszowi, o co im chodzi. Brat w zakłopotaniu zaprzeczył. Siostra spojrzała z cichym wyrzutem: „Dlaczegóż?“ Brat usprawiedliwiał się: „To by trzeba napisać, wyłożyć, uzasadnić. Cały traktat i kontrakt, z powołaniem się na — — i na — (Dobosz nie mógł wyłowić tych słów), a nasz przyjaciel Dobosz czyta czasem, tak, czyta Pismo święte, ale tego czytać nie będzie“. Otworzono szerokie wejście do namiotu, księżniczka weszła pierwsza, a książę razem z Doboszem ujmując go pod ramię. I zaraz zasunięto kotarę wejściową. Zostali sami we trójkę. Nie sami. W środku namiotu na stosie poduszek leżał bochen chleba podolskiego ogromny a jasny jak słońce. Dobosz skłonił się głęboko chlebowi. Naokoło stały, jakby krzesła przygotowane, stosy poduszek okrągłych to niebieskich to złotych po trzy na stosie. Nie usiedli, czekali. Niedługo dały się słyszeć na trawie powolne kroki. Trzej w kapturach wprowadzili kogoś, co był w kapturze purpurowym, szczególnie wysoki i tęgi. Skłonili mu się w pas i odeszli. Zakapturzony zanim zdjął kaptur zwrócił się ku siostrze i ku bratu. Oboje skłonili mu się w pas, po czym książę pospiesznie zdjął kaptur z głowy gościa i przykląkł przed nim na jedno kolano. Wysoki gość spod kaptura był otyły, o pulchnym białym obliczu, z długą, sztucznie wykędzierzawioną czupryną, co spadała ku ramionom na błyszczący półpancerz. Patrzył na Dobosza łaskawie, zachęcająco jak taki, co nigdy w życiu nie zaznał strachu ni najmniejszego lęku. Dobosz, co znał niejedną trwogę, a umiał pętać najdzikszą trwogę jak konia oszalałego, na to właśnie miał szczególne oko. Takiego nie widział jeszcze. „Skąd się bierze taki?“ Nie wiedząc co począć, stał nadal wyprostowany jak zastygły, aż książę przedstawił go otyłemu panu: „Wasza królewska mość! najjaśniejszy i miłościwy panie, oto przyjaciel nasz, o którym wiadomo. Choć tak nieoczekiwanej kondycji, powołany do czynów ważnych, ufajmy, że wybrany do wielkich.“
Dobosz zrozumiał więcej niż połowę. To zrozumiał na pewno, że chodzi o coś bardzo ważnego i że nigdy nic podobnego mu się nie przyśniło. A może przyśniło się, ale bardzo dawno. Przyglądał się łaskawemu panu, zobaczył, że właściwie nie otyły, lecz raczej bardzo mocny. Siłacz niespotykany! Dobosz znał się na tym szczególnie dobrze. Mocny ten pan, straszliwie mocny, ale i to od niechcenia, jakby mu niepotrzebne, jakby i to z łaski grzecznie przyjął...
Jakżeż to możliwe? Taka siła... Dobosz zaniepokoił się. Zaledwie przypatrzył się panu, już błyskawicznie wiedział sam z siebie: „Ten nigdy nikogo nie potrzebował, ani nie potrzebuje, bo wszystko dzieje się dla niego.“ Dobosz przestępował z nogi na nogę, jakby go pod stopami żar bukowy palił. „Czyż jest taki człowiek?“ Jakoś go zbyt przypiekały te węgle pod nogami. Uprzedził pana, wypalił jak z gorączki:
— Najjaśniejszy panie królu, któraż to matka na tym świecie was porodziła? I któreż dziecko śmie was nazwać ojcem? Podobacie mi się, aż dech zapiera. I niech nad rosy, nad wody, brody i przeszkody, na każdym płaiczku, na każdym przeskoczku prowadzi was święty Bóg, amen.
Król przymknął oczy, potem znów je rozświecił grzecznością i łaską, a Dobosz stał ciągle na węglach takimi myślami pieczony: — Co bym powiedział sam będąc chłopcem, gdybym zobaczył takiego w bukowinkach pod Waratykiem nad Białą Krynicą? Nie uciekłbym, nie. Padłbym na ziemię przed nim, że z nieba. A na takiego wówczas najbardziej czekałem. I patrzcie: jest taki.
Król poruszył się ku księciu takim ruchem, że Dobosz przysłuchiwał się: do jakiej że to muzyki? A może tylko mu się przysłyszało? Bukowe węgle piekły pod stopami, a myśli uciekały jak grzywiaste stado. Uspokajał je: „Szu-szu, nie szalejcie“. Oglądał stroje króla: były ciemnoszare, jakby u którego bądź pana. Nie krawiec wymajstrował tę godność, to światło. Gdyby rozebrać do naga tego pana, będzie się tak samo ruszać, co więcej okryje go zasłona przezroczysta a płynna. Król usiadł na wysokim stosie poduszek.
— Sen z której to ziemi? Cóż wiedzą o tym nasi biedacy? To właśnie krzywda największa, że takiego człowieka nigdy nie widzieli.
Wtem Dobosz usłyszał, że księżniczka mówi. Oczy jej rozszerzyły się i ścięły. Zimne? Któż wie. Podniosła głowę i cicho a hardo, spoglądała pokornie a skądś z bardzo wysoka. Każde słowo na to, aby je zapisać, a zapisany list włożyć do Ewangelii.
— Najjaśniejszy panie, słyszałam przepowiednię o nieoczekiwanym, z nieoczekiwanego rodu i miejsca, a z takiego zawodu, który każdy potępi. Teraz zrozumiałam.
Księżniczka powiedziała coś takiego, jak mówią w łacińskim kościele. — Królestwo nasze zagrożone zewsząd, zarysowuje się od środka. Jeśli nie pospieszymy się — — A oto człowiek.
Potem książę coś takiego mówił pośpiesznie, jakby książkę czytał, po prostu nic nie można było zrozumieć. Słowa łopotały, a do ucha nie mieściły się. Dobosz pochwycił tyle, tylko dlatego, że to było zakończenie: „ze słabością skończmy, silna królewska władza, dla swawoli silna ręka, szerokie prawa dla ludu —“ (Która to słabość, która swawola i ręka Dobosz nie mógł się domyśleć.) Po czym wszyscy troje patrzyli na Dobosza aż mu zrobiło się naprzód zabawnie, potem nieswojo. Król szepnął: „tak“, po czym skinął ręką wskazując na kotarę i książę wyszedł. Po chwili trzej zakapturzeni weszli wraz z księciem prowadząc człowieka w niebieskim kapturze. Skłonili się po pas królowi i odeszli. Nowy gość zdjął powoli kaptur, skłonił się królowi, ale głową tylko i trzymał ją tak długo pochyloną. Innym kiwnął przelotnie. Oglądał Dobosza wytrwale, ni życzliwie ni nieprzyjaźnie. Dobosz dziwił się, poznał, że ten blady surowy człowiek z bródką ostrą w szerokim białym kołnierzu, spadającym na ramiona, był Żydem. Oczy gościa biegały z badawczym lękiem, a osadzały się w nieugiętej dumie. Królewski Żyd chyba, króla samego poddany a pobratym? A może żydowski król? Jakby dygotał, falował nieustannie, to z czegoś zadowolony, to znów niezadowolony. Choć wysoki i hardy, był pochylony z ciągłego zginania.
Tutaj tekst zgaduje tak świadomie, jakby Dobosz sam mu powierzył.
— Pochylony — rozumiał Dobosz — bo zginał się kto wie jak długo, idąc płaiczkiem podskalnym. Przyszedł stamtąd od sądu nieustającego, to się nazywa jakoś w ich mowie: Safed.
Król przywitał gościa jednakowo łaskawie.
— Życzylibyśmy sobie, aby mistrz Rafael poznał powołanego, skoro o tak wielkie pomoce ma się starać.
W oczach mistrza Rafaela palił się cichy ogieniek ni to ciekawość ni zawziętość. Zapuścił Doboszowi ten ogieniek do środka, chyba gdzieś pod korzeń wątroby. Może jeszcze głębiej, spojrzeniem rozjuszonym a spokojnym. Doboszowi jakoś nie spodobał się ten ogieniek, bo niegrzecznie wchodzić tam, gdzie nie zapraszają. Rozbójników także nie zapraszają, za to nie mistrzami ich nazywają tylko rozbójnikami, chociaż nigdy nie pchają się tam, gdzie nie ich sprawa. Lecz mistrz rozpogodził się wkrótce, nie usiadł przecie przez cały czas, a stojąc górował nad wszystkimi. Nachylił się nad królem, cedził każde słowo ze szczególnym upodobaniem.
— Słowa jaśnie księcia zachęcające, a księżniczka wzywa do zaszczytu słuchania na kogo spojrzy. Obawialiśmy się jednak, że spotkamy wielkość plemienną w rodzaju Bohdana... Pokusę wielkości przez nikogo nie podjętej, przeto bez celu i za to mściwej. Pamiętamy, co zawdzięczamy tamtemu i to jeszcze nie koniec, co najgorsze wisi nad głowami. A tutaj? Proszę o chwilę uwagi. W Talmudzie znajduje się takie powiedzenie — mistrz podniósł głos uroczyście — Kobieta piękna bez oczu. — Mistrz znów cieniował głos. — A cóż to znaczy? Przecie oczy są wyrazem duszy. To znaczy: nie widzi sama swego piękna. Prawdziwa wartość nie zna siebie samej, nie może być poza sobą. A skądże to się bierze? Gdy nauczyciel mówi o rzeczach błahych, wprost pospolitych, powiedzmy nawet szorstko: tych ze śmietnika, pojętny uczeń słucha najgorliwiej, wie, że wówczas coś zaczyna się, rodzą się same z siebie słowa młode jak nowe dzieci. Słowa stare to kopie, choćby z sławnego tekstu. A oto słowo młode, nie kopia, które nam powierzył do odgadnienia nasz Nauczyciel.
Dobosz przestał rozumieć, wiedział tylko, że jakoś spodobał się mistrzowi. Przy wywodach mistrza król przymknął oczy. Gdy mistrz skończył, otworzył je z takim uśmiechem, że Dobosz gotów był — — na co? Przetańczyć przed siebie do morza i przez morze! Król zapytał głosem pełnym, omszonym jak tęga butelka starego wina.
— Doboszu, czy ty byś się ważył — król poprawił się — czy ty wiesz, gdzie jest Czarne morze?
W Doboszu stanęło coś dęba. I zaraz ściągnął lejce, pochylił głowę, natężył pamięć. Po namyśle odpowiedział.
— Nasze potoki i rzeki wiedzą gdzie go szukać. Uspokoją się w morzu, co zwie się Duże i Dużne[18]. Nasze pisanki na Wielkanoc trafiają stąd przez morze do Rachmanów. I ja znajdę, kiedy zawołają stamtąd.
Zerwał się, przybliżył się do króla. Tymczasem król zapytał o coś szeptem mistrza, mistrz wzruszył ramionami bezradnie, potem przemawiał, z wyrazem szczególnej czci głosem przyciszonym, do króla.
— Stamtąd, z drugiego końca skalnego chodnika, co dociera niedaleko stąd, do krańców waszego królestwa, najjaśniejszy panie — Rada tych co zaprzysiężeni sprawiedliwości, ogląda z wielką uwagą narodziny sprawiedliwości między przestępstwem a tańcem. Stawia czoło obu śmiechom zanim się połączą: śmiechowi tego co z świata się śmieje i tego z którego cały świat się śmieje. Upomina po bratersku: niech sędzia usiądzie na żarze węglowym, a doradca niech stanie w gradzie gróźb, co potężniej uderzają jego samego niż tego, który prosi o radę. Rada docenia wdzięcznie podszepty do czynów wprost, a także czyny odwrotne przez to, że krzywda zbrodnicza wyzwała sprawiedliwość, choćby w oburzeniu. Lecz modli się z troską pokorną, aby z tego nie zrodziły się nowe zbrodnie, co z pychy powołują się na sprawiedliwość. Ogląda tego tu młodzieńca, jak budzą go w nocy myśli o biedakach. Czasem nawet we dnie nie daje mu przełknąć kęska chleba to jedno świadome widzenie: jak to niewielu ludzi je do syta, jakie mnóstwo nie dojada i głoduje i przez to poniżając się do ziemi zapomina na czyje podobieństwo są stworzeni. Jak malutka garstka przejada się ze szkodą wszystkich. Wie on to, bo widzi na codzień, tak jakby miał przed sobą arkusze i wykazy z wielu królestw. A skądże to? To jest dla światłej Rady przedmiotem zdziwienia, rozważań, rozmów. Węgle go raz wraz pieką, żar dla ogniska sprawiedliwości. Światłej Radzie wiadomo wszakże, że choć nie zabił bezbronnego ani nikogo bez ostrzeżenia, zabijał nieraz. I teraz zabija z gniewu, z mściwej zawziętości i to wydaje się jego zawodem. Lecz tutaj Rada modli się, aby położono na szalę, że przez to wypala z siebie żużle nienawiści i pamiętliwej złości. Bo potem znów rozpala się żarliwą wiedzą o biednych i potrzebujących. Podejmuje nawet próby nakarmienia, a wiadomo, że kto karmi bliźnich bez własnej korzyści, bez najmniejszej myśli o nagrodzie, ma za to niezwłoczną nagrodę, iż karmi ogień własnej sprawiedliwości, a przez to wypala każde brzemię, bo obciążona szala podskakuje lekko ku niebu. Rada orzekła, że można go wyprowadzić z chodnika doli, i trzeba, ku czynom — Mistrz wskazał ręką ku górze — nastroić dlań muzykę, niech będzie jak ci, co rozpędzają się w sabat ku Panu samym tańcem.
Księżniczka powtórzyła:
— Samym tańcem.
Król rzekł mocno.
— Tak. — Wstał i powiedział: — Postanawiamy. Niech sprzyja nam łaska czynów — Amen.
— Amen — powtórzyli mistrz, księżniczka i książę.
Dobosz nie zrozumiał lecz także powiedział.
— Amen.
Poczuł lekki przewiew, jakby przeszedł obok gniazda wiatrowego, gdzie całym plemieniem ptasim czają się młode wiatry, choć jeszcze skrzydeł nie rozciągnęły.
— Panowie pobratymi — powiedział wesoło — koń na targu nie wie, jaki targ o niego idzie, ale czuje, kiedy targ przyjazny, i ja także, alem ja nie koń. Chcę wiedzieć.
Król zaśmiał się wesoło, po czym zamyślił się, podarował Doboszowi uśmiech. Skąd wziął taki? I Dobosz niczego już więcej nie pragnął. Lecz król nie szczędził słów. Powiedział tak:
— Nasza księżniczka o lotnych dumach wzięła wszystko na siebie. Niewiasta jedynie życie dać może temu, co my widzimy na dalekim horyzoncie. A teraz chodźmy. — Popatrzył wdzięcznie na wszystkich i na każdego. I już wszyscy obdarowani byli, zapłaceni naprzód i za dużo. Księżniczka wstała, skłoniła się królowi, Dobosz także. Król wyszedł, za nim wyszli mistrz i książę.
Stojąc jeszcze księżniczka wyciągnęła przed siebie ręce w niebieskich rękawach złoto-niebieskiej ryzy tak jak święta Piatnyca. Trzymała je przed sobą jakby do tańca. Dobosz chciał już wyciągnąć ręce, gdy księżniczka przemówiła.
— Siadajcie, Doboszu, obok mnie. (Dlaczego tak znane te słowa?).
Dobosz przyniósł stos poduszek, usiedli blisko, głowa przy głowie, czarna przy złotej. Jak chłopiec i dziewczyna, nad którymi czas się zatrzymał, bo otwiera się przyszłość i szczęście. Księżniczka mówiła, każde słowo pokorne i każde nieodwołalnie wyraźne.
Dobosz słuchał jej jak swego wieszczuna, jeszcze chciwiej, bo szczęśliwiej.
— Doboszu — mówiła — najjaśniejszy pan pragnie, abyście się stali hetmanem na wszystkie jego kraje i dalej ku wschodowi słońca, tam gdzie jeszcze nie ma słowa mocnego samą wiernością i czcią, zatem nie ma ładu swobodnego. Jednego od was wymaga: zaprzysięgnijcie na świętą księgę, że będziecie łagodny jak ojciec dla wszelkiej mowy i wiary, której matka dzieci nauczyła, tak jakby to była wasza własna matka.
— Panienko jasna — odparł Dobosz — przysięgnę wierność każdej wierze, mowie i rodowi. Biały czy czarny, srokaty czy zielony, bo taka jest mądrość i łaska królewska. Ale jak, gdzie, kiedy?
Księżniczka mówiła żywo.
— To właśnie najważniejsze. Powiem wam przeto jeszcze więcej: król patrzy daleko, da wam wszystko jak pierworodnemu synowi. Postara się o wojska, okręty i o duże pieniądze, aby nie musiał żebrać u Sejmu, ni podlizywać się panom ni podpankom. Aby jednomyślnej zgody i ufności nie sztukować nędznie, tylko aby się urodziła sama.
Dobosz zawołał niecierpliwie.
— Król! a ma podlizywać się? Jakiż to świat! Taka to zgoda i ufność zezowata? Gdy zawęszę takiego, co czeka aby najjaśniejszy król machał doń ogonem, toporem go zmiażdżę jak błyskawicą.
Księżniczka uśmiechnęła się cicho.
— Poczekajcie, tak błyskawicznie to nie idzie. I dziecko nie urodzi się na rozkaz i z zachcianki, tylko z wyroku, i kiedy przyjdzie czas. Najjaśniejszy pan pragnie, aby nie było hetmana ponad was, aby sława przed wami powiała, abyście porwali narody do morza i poza morze. Wtedy zgoda narodzi się sama.
Księżniczka połknęła coś z trudem i dodała.
— Oto słowa samego króla: „aby ani jeden głos psi nie śmiał zaszczekać.“
Dobosz zaśmiał się.
— Niech szczeka pies, wiatr przewieje.
Księżniczka mówiła coraz prędzej.
— Nie o to tylko chodzi. Jak wiecie, król nie może naznaczyć swego następcy, bo cały naród go ma wybrać. Jednak gdy zasłynie hetman tak zwycięski a młody, który niewolę zewsząd wypędzi, a biedę do tronu przygarnie, wybiorą go na pewno. Ale — —
Dobosz cieszył się, tylko nie rozumiał jakie to „ale“. Uprzedzając go księżniczka ciągnęła ostrożnie.
— Dlatego nikt oprócz króla i nas trojga nie śmie wiedzieć o waszych dotychczasowych zajęciach. Najmniej nasz własny stryj, jaśnie pan wojewoda, który przeciw wam alarmuje i do polowań przeciw wam wzywa —
Jakby przed uderzeniem niespodzianym odskoczył Dobosz od głowy księżniczki.
— Zaprzeć się?
Księżniczka pospieszyła się.
— Nie siebie, nie rodu waszego, bo powołaniem waszym jest cały ród pracowity oswobodzić, a króla zamiarem jest do szlachetności go przyjąć. Ale gdyby wrogowie króla zwęszyli coś co do waszych obecnych zajęć, wszystkie zamiary króla przepadną w zarodku.
Dobosz znów odskoczył.
— Jak to? Król, a ma wrogów? Taki człowiek? Potrzaskam ich jak tego pana, co mi brata skrzywdził. Jeszcze dokładniej.
Znów księżniczka uśmiechnęła się cicho.
— Nie potrzaskać, tylko zjednać trzeba, aby wrogów nie było.
Dobosz uspokoił się.
— No tak, pojednać się, to mi się podoba. Ale co ja mam w tym pomóc?
— Książę cudzoziemski — mówiła księżniczka. — z dalekiego kraju, a króla krewny, was usynowi. Oprócz nas nikt więcej się o tym nie dowie. Za to całą rodzinę waszą podniesiecie do siebie.
— Rodzina moja to biedacy, innej nie mam.
Księżniczka ucieszyła się.
— Otoczycie się biedakami, najlepszymi z biedaków.
Dobosz przypomniał sobie coś, wstał zaraz i zapytał.
— Czy mogę tu zawołać mego najmilszego pobratyma?
Nie czekając na odpowiedź wyszedł prędko, zaświstał leśnym świstem i po chwili przybiegł zdyszany Iwanko Rachowskij. Dobosz zaciągnął go do namiotu, Iwanko kurczył się ze wstydu, ociągał się, ukłonił się kapeluszem do samej ziemi i huknął.
— Hej, panienko jasna! Daj wam Boże zdrowieczko, panowanie na ziemi i carstwo niebieskie za to, że spokój nam dajecie, a psów pańskich wcale na nas nie szczujecie jak tamci panowie kryminalni z Sekwestru. I dalej dajcie nam taki sam spokój, amen. I idę już sobie. — Skłonił się nisko, zamiótł trawę kapeluszem i zniknął w lesie.
Dobosz przygasł, zadumał się.
— Słyszycie? — rzekł. Potem pytał dalej: — Więc jakże, czy rozumiem dobrze? Książę cudzoziemski mnie usynowi, a ja cóż mu dam w wymianie? Nie rozumiem, czy mam ślad mój sprzedać, jak go ocenić? Czy zgubić po prostu, a może zatrzeć jak lis?
Słowa księżniczki wiały ciepło, jakby powiew wiosenny na Czarnohorze tam w dobrze ochronionym zakącie na Kiedrowatym, wślizgnął się mu za koszulę. Niech nikt nie pomyśli, że go kusiła albo że on opierał się pokusie. To mocowały się dwa powiewy, jeden od poranku wiał, drugi od wieczora, raz od słońca gorący, raz od miesiąca łagodził, stąd serce trzepocze blisko, stamtąd myśl szybuje daleko a bezszelestnie.
— Nie ślad waszego rodu macie zataić — mówiła — to kiedyś wszystkie dzwony ogłoszą, tylko ślad waszych czynów, waszą sławę. Kto zabił tylu ludzi bez prawa i bez sądu, ten nie może zaczynać od tej sławy.
Dobosz przerwał gorąco.
— Zataić sławę? Schować wiatr? A cóż doszło do was jak nie ten wiatr? Nie, nie zataję, tylko odwrócę. Zanim zawezwą do Rachmanów, na kolanach powędruję do Skitu, do miejsc świętych. Błędy wyługuję, grzechy wypalę, choćbym kości przepalił, ani piętna nie zostawię. Niechaj patrzą do słońca; biedak, pastuszyna, zabójca, opryszek, watażko a wstał czysty. Niechaj zaglądają lasy i gwiazdy, jeśli kto inny na tym świecie nie przygląda się człowiekowi.
Księżniczka odpowiadała, jakby wiatr coraz cieplejszy wzmagał się, wiosenny wiatr porywisty, przez to gęsty jak ściana miękka, iż można nań głowę położyć jak na poduszce. Mówiła gorącym porywistym szeptem. Jej słowa, jej głowa dotykały jego głowy. Wstrząsnął się, jakby go przygniotła święta księga: niech sama otwarta księga wyrokuje.
A oto co z niej czytała.
— Nie skrucha rozgłośna potrzebna, nie wiatr, tylko cisza. Uciąć gałęzie wybujałe, zaszczepić pędy na samym drzewie. Zacząć od tego chłopczyny, jakim byliście chodząc po waszych bukowinkach, od prawdziwego Ołeksy. — Księżniczka urwała, oczy jej pozimniały, Dobosz milczał, potem zaśmiał się i mówił.
— Ach, od niego zaczęła się już dola. Nazbierałem wonczas w uszy krzyków, holukań, przekleństw. Jeszcze teraz wypryskują z uszu jak woda po nurkowaniu. Na głowę nazbierałem kijów, pałek, drągów. Dziury i guzy zbudziły mą dolę, trzymają się mnie wiernie, abym nie zapomniał. Gdzież je podzieję? Zaprzeczyć to zawrócić z doli. Niewiernie i niewdzięcznie.
— Nie przeczyć, nie sprzeniewierzać się — mówiła księżniczka gorąco — tylko skoczyć na lotny szlak. Są takie chęci w człowieku lekkie i lotne w ciemności ukryte, a przecie wzorzyste jak nocne motyle i wy je znacie. Kiedy człowiek niczego nie pragnie, tylko darować co ma, a mieć po to tylko, aby darować.
Księżniczka zamilkła, a Dobosz czuł, że odlatuje odeń zbyt lekko jak te motyle. Niby to głowa blisko, niby to grzeją słowa, a oczy przejrzyste patrzą zbyt daleko od niego. Czy zimne?
Odpowiedział.
— Wyłóżcie mi to po prostu jakby na stół. Jakże wy to chcecie? Abym za pazuchą chytrze trzymał do wymiany zapasową dolę, zapasowe szczęście i jakiś inny, zapasowy stan? I może jeszcze co? Drugą, zapasową śmierć? Na nic to wszystko! Bez groźby ciągłej jeśli nie będę miał wszystkich przeciw sobie, bez czuwania, ma dola klapnie jak przekłuty pęcherz.
Księżniczka podchwyciła żywo.
— Czuwanie, tak, właśnie dlatego najjaśniejszy pan pytał was o morze. Tam da wam nieustanną groźbę i nieustanne czuwanie. I dlatego da wam w posagu jak synowi: korabie, artylerię, pieniądze. Wszystko dla czuwania.
Dobosz odpowiedział niechętnie.
— Na pieniądzach czort siedzi, to pewne. Korabie raz tylko widziałem we śnie, a artylerii tyle, kiedy podpalałem w Kosmaczu stok cuchnący ropą a kamienie zeń wybuchały. Ale to wiem: i temu czort oręduje. Jeśli na morza się puszczę, to sam, kiedy zadzwonią mi stamtąd.
Oczy księżniczki otworzyły się nadmiernie, nie zimne wcale tylko najsmutniejsze. Smutek rozszerzał je tak, jakby miał je rozedrzeć. Z ust jej wydarł się szept przejmujący chłodem. Westchnienie z jaru czarnohorskiego co kończy się cichym jękiem.
— Doboszu, spalisz się, zginiesz marnie, szkoda ciebie.
Dobosz nie patrzał jej w oczy, rąbnął twardo.
— Nie szkoda! Ja po to aby zginąć, nie do królowania. Las mnie wychował, las pochowa.
Oczy jego rozpaliły się, mówił coraz goręcej.
— Sam nie wiem, co to wszystko znaczy, ale to wiem na pewno; wyście osoba najgodniejsza na całe królestwo i na inne królestwa. Godność bez pychy, złoto co nie oślepia, drzewo bez cienia, czereśnia na wiosnę cała w bieli, ale nie z tej ziemi. Do miłowania jedyna, ale aby z ziemi patrzeć a nie podnieść oczu. Kiedy zobaczyłem was, rzuciło mną coś: to kobieta, porwać, rozpalić a pozbawić tej mocy! A jeśli za co jestem wart kata, to za to. Tak, toporem potrzaskać każdą rękę i chętkę każdą, co śmie was tknąć. Moją nasamprzód. I to mi wybaczcie. Ale zawsze chcę was mieć przed oczyma, podług was stawiać kroki, z was brać każdy ruch, tak jak naśladują dzieci. Wasz ród choć wielki nie oślepia mnie. Wysoki on dlatego tylko, że was zrodził. W oczach Boga każdy ród mały i w moich także. Wyście słońce z siebie grzejące i księżyc z siebie łagodny. Niechaj za was także rodowi waszemu będzie cześć. Gdzie stąpię ja, gdzie stąpicie wy, sława wam. Amen. Żegnajcie.
Dobosz wstał. — Księżniczka prosiła szeptem.
— Poczekajcie jeszcze, Doboszu, co macie zrobić, zróbcie tylko dla króla. Ratujcie jego wielką myśl, jego wielkie dzieło. Rzucicie wielki zew, a wstaną tysiące.
— Dla króla wszystko. To mój ojciec w trójcy. Pierwszy raz pojawił mi się ten chudziutki siwy z Markówki, drugi stareńki wieszczun jak cień, a teraz król-słońce. Do śmierci mój. Ale cóż mogę ja podmieniony jakiś przez biesicę, to jest usynowiony przez panów, inny, jakiś nie ja? Siły odlecą, będę jak flak.
— Będziesz więcej niż „ja“ tylko. Złość ni gniew nie będą miały do ciebie dostępu, tylko czysty żar. To ogień godny Dobosza. I wtedy dopiero będziesz mógł stanąć przed światem.
Dobosz niecierpliwił się.
— Przed którym-że światem, przed miastami czy lasami? Zostawcie księżniczko. Dziś same cudy, pozwólcie, że tak ten dzień zostawimy. Kobietą jesteście, a tak jak jesteście to cud największy. Za was złóżcie pokłon memu królowi i waszemu bratu.
Dobosz znikł w lesie pośpiesznie jak dotknięty strzałą jeleń, gdy szuka winnego źródła u skały.
Z tej strony tekstu nikt nie wątpi, że król chciał jak najlepiej, bo Bóg chciał przez niego. Słoneczna łaska króla zaryzykowała wszakże to jedno: rzucić cień na dobrą sławę księżniczki o oczach, które wcale nie były zimne, a które zostały sam na sam z opryszkiem i z watażkiem i to takim, w którego wsysały się kobiety jak pszczoły w bodiak miodosytny. Król wcale nie czuwał nad nimi ani nie nakazał czuwać. Zapewne wiedział komu zaufać, bo zaufanie jasnowidne to najwyższa cnota królewska. Za to Bóg czuwał, aby, chociaż dzieje potoczyły się szlakiem człowieczym, drogą zmarnowań i zawodów, za ufność tę ani plamka nie padła na cześć czarnohorskiego watażka ani księżniczki z rodu, co po to pełen sprzeczności, aby służyły czynom Bożym. Oczy jej powołane do zwrotu doli, doli nie wstrzymały, lecz rozjaśniły ją od prawej strony tekstu i od lewej także.
Na słabego kichają, nakichają, zakichają, a potem sierdzą się okrutnie, że jeszcze nie całkiem zakichany. A kto mocny, twardy, to choć go rozbójnikiem mianują, przecie honorują tak czy inaczej. Jedni bij-zabij, routy zbierają, smolaków posyłają i gwałtują, pomstują jak ten książę na Jabłonowie pokuckim. Był gdzieś sobie wojewodą nowogródzkim, ale tam nie bardzo się uwijał, a tutaj na swoich śmieciach nie chciał ścierpieć takiego jak Dobosz. Uniwersały rozsyłał i klątwy przeciw Doboszowi, że to „herszt opryszków, herszt wszystkich nieprawości i zbrodni, smok w górach zapruckich wyhodowany, co pożera życie i substancję obywateli“. Rąbcie, łapcie, ratujcie, bo koniec świata bliski!
A drugi pan, jego młodziutki bratanek — przeciwnie. Z pańskiej szczodrości, a najwięcej z książek, z zagranicznej nauki, co wypisała czarno na białym, że człowiek jest dobry, sama dobroć, byle tylko dużo tych książek przeczytał — ten zaprzyjaźnił się z Doboszem. A Dobosz? Czemuż by nie? Czyż ma być mniej wielkoduszny niż jakieś książątko? Nie! Pokaże panu honor i zaufanie, jak tamten pokazał jemu. Zaprosili księcia na polowanie w góry, chociaż tamtejsze lasy zwały się książęce. I z tego zaprzyjaźnili się. Polowali razem, hasali konno po połoninach, pobratymowali i bawili się. W końcu książę zaprosił Dobosza na zamek w Stanisławowie, tuż pod bokiem smolaków, tych, co mieli ścigać opryszków, i pod bokiem Sekwestru, ich komendy. Siostra księcia usłyszała o tym. Zadumała się, zechciała poznać Dobosza. I zaraz z tego wszystkiego jak zawsze: jak tylko panowie się czymś zaciekawią, i czortowie się ciekawią. Między panami potoczy się moda jakaś, to i między czortami moda jak echo się rozkołysze.
I co się stało wówczas? Gdy najstarszy ich watażko, główny czort, syn samego króla Archijudy zwąchał, że coś się dzieje między panami a Doboszem — bo jedni, ci głupi, polują na Dobosza, a drudzy, ci mądrzejsi, książkowi, razem z nim polują — dał znak, że trzeba złapać Dobosza na państwo, zwabić na grzeczność i rycerskość, aby opuścił biedaków.
Nie wiadomo, kiedy ożenił się Dobosz. Widać, mimochodem jakoś, jak człowiek lasowy. Powiadano, że baby go wyswatały, a raczej dogadywały mu tak, że to jakoś nie honor dla watażka wianek sierocie zabierać, że trzeba pokryć grzech. Ale Dobosz dobrze wiedział, że baby na honorze się nie znają. Ożenił się z grzeczności, na to, by tej dziewczynie nie było smutno na świecie. Jednak i tak ciągle była sama. Bo czasem tylko, niezbyt często, zachodził Dobosz do żony, która mieszkała w Jasieniu węgierskim.
Nudziło mu się siedzieć bezczynnie w Jasieniu, choć zawsze chadzał z Iwankiem Rachowskim. Prędko wracał ku wierchom.
Raz właśnie był w Jasieniu u żony. Siedzieli sobie w chacie z Iwankiem i gwarzyli. A tu wieczór przyszedł i Dobosz z nudów chciał iść spać wcześnie. Wtem usłyszał pukanie do drzwi, tak jakby kot pazurem poskrobał. Dobosz zdumiony, że nie było słychać niczyich kroków, odsunął zasuwę okienną i wyjrzał na dwór. Przed chatą stał pański lokaj w długiej, czarnej, obcisłej kaftance ogoniastej, niżej zaś chaty na drodze czekała wielka kareta w czwórkę koni zaprzęgnięta. Widać było, że woźnica z trudnością wstrzymywał konie.
Dobosz wyszedł z bardką, szarpnął drzwi, otworzył je szeroko. Zapytał lokaja ostro:
— Czego chcesz?
Uśmiechając się obleśnie, uniżenie zdejmując z głowy cylinder i powoli schylając w niskim ukłonie czarny, wylizany i zapasznie wymaszczony łeb, odpowiedział lokaj, kwacząc uroczyście:
— Całe państwo węgierskie zebrane na zamku zaprasza i prosi jaśnie wielmożnego pana hetmana górskiego dzisiaj na bal — na jego cześć. Pan wojewoda jest chory, chce powiedzieć swą wolę ostatnią i chce na zawsze pojednać się z tobą, hetmanie. Przesyła kolasę i stroje rycerskie-balowe dla pana hetmana i pana pomocnika.
Stawiając kroki uroczyste podszedł pod drzwi, raz jeszcze skłonił się i podał Doboszowi duże, złocone puzdro. Dobosz otworzył tę bidę. W środku były stroje karmazynowe, delie, pasy, kołpaki, miękkie buty safianowe. Doboszowi spodobały się te stroje, ale zobaczył, że lokaj schylony nisko patrzy jakoś spode łba, uśmiechnięty uniżenie a chytrze. Rzucił mu zaraz puzderko:
— Masz to! My mamy swoje.
Lokaj nie sprzeciwiał się, chwycił puzderko i znów kłaniając się nisko wskazał ręką na czekającą w dole kolasę. Czekał.
O tym, by Dobosz lękał się choćby na chwilę, ani myśli nie miejcie. Był zaciekawiony: jeśli takim sposobem panowie chcą go chwytać, czy to za dawne porachunki, czy ze strachu przed biedakami i ich watażkiem, to warto im pokazać, co może naprawdę topór gromowy. A jeśli są honorowi, jeśli ten wojewoda wyciąga dłoń, to i tak ich warto zobaczyć. Korciło go pojechać na ten bal.
— No cóż, Iwanku, pokosztujemy grzeczności pańskiej?
— Jak chcesz watażku — odparł Iwanko. Nie okazywał ani niechęci ani ochoty.
Przebrali się tedy prędko, ubrali strojnie. Jasna rzecz, że nie w cacane i ciaćkane stroje pańskie, lecz swoje, mocne, grube, szerokie, junackie. Dobosz założył za pas swój starożytny ciężki topór, a oprócz tego przypasał do boku rapier. A kapelusz miał z takim piórem potężnym, co powiewał jak lisia kita.
Prędko zeszli w dół i już byli w karecie. Kolasa dudniła głucho i mknęła szybko. Coś za szybko wydawało się Doboszowi. Ale niech tam sobie! Wydawało się także Doboszowi, że prędko wjechali w okolicę jakby nieznaną. To może dlatego, że noc i że tak prędko mknie kolasa wojewody. Wjechali tak między wysokie góry.
Wtem daleko na górze zobaczyli niezliczone światła migające i wirujące. Pyta Dobosz lokaja:
— Cóż to za światło kręci się tam?
Odpowiada lokaj z uniżonym uśmiechem, lecz jakby porozumiewawczo mrugając okiem:
— To zamek Pana Wojewody, Jaśnie Wielmożny Panie Hetmanie. Światła i ognie sztuczne — wszystko na cześć gości!
Doboszowi wydaje się dziwne, że jadą niedługo, może godzinkę jaką, a tu w pobliżu taki potężny zamek, jakiego nie widział, ani nawet nigdy o nim nie słyszał.
Znów pyta Dobosz:
— Ej ty czarny, słuchaj! Jak się ten zamek nazywa?
— Czarna Słoboda, Jaśnie Panie Hetmanie!
Dobosz nie słyszał o takim zamku „Czarna Słoboda“, ha, może i tak. Panowie węgierscy poprzekręcali nazwy ludzkie. Jak wszystko u nich, na wywrót. Ale taki był uniżony ten lokaisko czarny, że wstręt było nań patrzeć, i Dobosz już o nic więcej nie pytał. Pouczyłby go po czarnohorsku Dobosz, to by mu ten uśmiech spleśniały migiem spełzł z twarzy. Ale skoro jadą do Wojewody w to lokajskie gazdostwo, to niech go!
Za chwilę przyjechali bliżej.
Ogromne ułogi z czerwonego kamienia, jakby śniegiem przyprószone, wiodły ku zamkowi. Kareta objeżdżała nimi, sunąc gładką drogą wykutą w tej skale czerwonej. Światła zamkowe nie migały już, nie wirowały. Odbijały się spokojnie w toni jeziorka. Pałac otaczały wielkie ciemne, skupione w sobie drzewa, tak wygięte na bok od ścian, jakby gdzieś chciały uciekać. Na dziedzińcach zamkowych wybłyskiwały sztuczne ognie.
Z daleka już grały rogi, a gdy Dobosz wysiadł z kolasy, huczna kapela janczarska zagrała na powitanie.
Wszedł Dobosz potężny, rosły, szeroki, a wszystkie podwoje otwierały się na oścież.
Przyjęto go z wielką paradą, ale zbyt uniżenie. Zewsząd wychodzili czarni kusi lokaje w kapotach ogoniastych, a za nimi w białych i srebrnych żupanach i zbrojach rycerze i panowie.
Doboszowi zamek ten nie przypadł do smaku. To nie wojacki zamek, a jakiś próżniacki, ale może do hucznej zabawy taki potrzebny. Jedno zdziwiło Dobosza od razu. Z wielkich jasnych sal nie było słychać hałasu zabaw ani nawet gwaru rozmów. Wszyscy goście balowi stali milcząc, kłaniali się z daleka w milczeniu. Jeden tylko główny lokaj — ten który przyjechał z Doboszem — uwijał się, kręcił się, migał i przelatywał przez wszystkie sale, zacierał ręce, gładził się po biodrach, obciągał ogoniastą kapotę, a kłaniając się i uśmiechając, i wciąż mrugając jednym okiem porozumiewawczo, ciągle był na usługi gości. Wszędzie wszystkiego pilnował i doglądał, a goście pańscy wciąż nań patrzyli.
Powiada Dobosz do Iwanka:
— Iwanku, zasłoń mnie od tej maszkary, bo wstyd dla nas będzie na całe Węgry, gdy podczas gościny coś mną rzuci, by roztrząść ten pysk miotlany.
Iwanko uspokajał jak zawsze dobrotliwym i wesołym słowem.
Czekali tak razem cierpliwie, czekali.
I to się nazywała zabawa? Panowie mówili grzecznie i nawet jakby uniżenie, ale tak jak lalki mówiące — nakręcone, co mają porachowane każde słowo i już przy drugim coś im w gardziołku pstryka i grzechoce.
— Cóż to za smutny świat ten pański! I tylu biedaków ma dla nich pocić się i umierać! Jest po co! Ale zaprosili grzecznie, widać inaczej nie umieją te kukły.
Dobosz nie bardzo cierpliwy był, za grzeczność jednak grzeczność się należy. Tak zatem do nich przemówił:
— Panowie grzeczni i delikatni! Szanując słoneczko święte, dzień dzisiejszy, nockę Bożą i waszą cześć, dziękuję wam bardzo. Ale ja tak nie umiem. Śpiewajmy, tańczmy, weselmy się, obertasy wywijajmy, kośćmi ruszajmy.
Wszyscy uśmiechali się jak jeden, aż brzuch bolał od takiego uśmiechania, i spoglądali na lokaja.
W te pędy, zacierając ręce i obciągając na sobie ogoniasty strój, pobiegł główny lokaj ku muzyce, za nim dreptali inni lokaje, spoglądając nań posłusznie. Znów kapela zagrała hucznie, grzmiała potężnie i ogłuszająco. Ale nie można było rozróżnić ani uchwycić nuty i wziąć kroku do tańca. Jednak pary pańskie tańczyły jakoś, posuwając się powoli i sennie, męcząc się wytrwale co niemiara. O śpiewie nikt nie myślał. Wesołości nie było śladu. Ot — pański bal.
Dobosza otoczyli rycerze i panowie. Stał tak w środku nich, wyższy i szerszy od wszystkich. Oni biali i srebrzyści, a on jaskrawy i czerwony. Oni z szpadami cieniutkimi przy boku, a on uzbrojony ciężką bronią. Oni gładko uczesani, a on z czarnymi jak noc kędziorami. Ich oczy chłodne, szklane, smutne, a jego bijące śmiałością, sokole. Iwanka, otoczyły kobiety i co młodsze rycerstwo.
A pomiędzy oboma, jakby kordon dzielący ich, długim czarnym szeregiem, stali lokaje.
Po tańcach wyszedł naprzeciw Dobosza sam wojewoda, nieco pochylony, siwy starzec z twarzą ściągłą, zmęczoną. Stojąc w otoczeniu rycerstwa, a nieznacznie oglądając się za lokajem, przemówił:
— Panie Hetmanie, nasz — nasz Pan — kazał nam powitać ciebie, oddać ci ten zamek dawny. Ja jako burggraf oddaję ci klucze. Chory jestem, kto wie, dokąd stąd iść przyjdzie. Ty, panie Hetmanie, podpisz się nam w tej księdze czerwonej. Odtąd panem będziesz, panem tego zamku.
Lokaje trzymali wielką i ciężką księgę czerwoną. Na zamku cicho było jak w grobie skalnym. Tylko pęk kluczy złotych, aż czerwonych, jakby płonących od tej złotości, cichutko dźwięczał i cerkotał w rękach wojewody. Doboszowi nie spodobały się te klucze.
Wojewoda znów obejrzał się przelotnie ku lokajowi. Mówił coraz ciszej. Głos zanikał prawie, zmieniał się w szelest.
— Słyszymy, żeś jest człowiek szlachetny, Doboszu! Jeśli więc znajdziesz coś niedobrego, wybacz mi, gdyż działam z rozkazu.
Ledwo przewiały te słowa — coś niedobrego — wypowiedziane przez wojewodę, zajęczały struny w instrumentach kapeli i pękły, jakby do komnaty wleciał pocisk armatni. Wojewoda pobladł, twarz mu wklęsła, złamał się w sobie jak ścięta trawa i upadł, tak jakby sam pusty żupan upadł na podłogę. Wszyscy lokaje zakręcili się, podreptali i rzucili się ku kapeli. Tam stała duża misa złocona. Zaczęli maczać w niej palce. Po czym przecierali oczy wojewodzie, muzykantom i samym sobie.
Iwanko Rachowskij bacznie oglądał to wszystko.
Po jakimś czasie wszystko było jak przedtem. A Doboszowi co do tego, że jakiś dziad się przewrócił. Widział, że ten, co mówią, że wojewoda, choć grzeczny panek, ale nędza jakaś, ledwie się trzyma na nogach, mocy żadnej w sobie nie ma. Ale odpowiedział mu grzecznie:
— Dzięki ci, panku stareńki, honorowy, żeś z chorości wstał, by ugościć watażka biedackiego. Nam zamek ten niepotrzebny. Jeśli do wojowania, to festunek zbuduję sobie sam taki, jak rozumiem. A ten niech będzie na chwałę Bożą, na cerkiew go przemieńmy... Poświęćmy to, bracie skoro sam nie chcesz korzystać. Ja tu nie dla zamku przyjechałem, tylko dla zabawy wesołej. Bawcie się wesoło, słobodnie!
To słowo — Boża chwała — mocnym, bujnodzwonnym głosem doboszowym powiedziane, uderzyło jak organ, zagrało po wszystkich salach i wróciło. Zadreptali na miejscu lokaje, jakby tańczyli na uwięzi. I jakby jednym powrózkiem pociągnięci, popadali na brzuchy. Pływali tak jakoś po podłodze, wywalając języki, jakby się dusili. Potem znów skoczyli wszyscy razem ku złotej misie, i znów w jednej chwilce wszystko było jak przedtem.
Iwanko bacznie wszystko oglądał.
Jak tylko oporządzili się lokaje, ten główny zwinnie wywijając rękami popędził do panienki bardzo pięknej z dużymi, niebieskimi oczyma, ale bladej, jakby schorowanej, która siedziała tam obok wojewody. Coś długo jej szeptał. Panienka wstała, machała bez ustanku rzęsami jak ważka skrzydłami, jakby chciała płakać i znów usiadła. Nieznacznie, zaledwie dostrzegalnie zaczęła spoglądać ku Doboszowi. Dobosz od razu ją zauważył. W tym tłumie panów i pań każde jednakowo jakoś wyglądało blado i nijako. A ta dziewczyna uderzyła go jasnymi oczyma. Podszedł ku niej i patrząc śmiało, tak jakby jaką dziewczynę górską na płaju spotkał, zaprosił ją do tańca. Porwał ją do tańca i okręcił aż wiatr powiał po sali. Tańczył Dobosz. Umiał i lubił tańcowanie. A któż na świecie miał umieć tańczyć, jak nie watażko górski? Jak świśnie toporem, jak krzyknie na muzykantów:
— Zagrajcie, wylizańce ogoniaste, pstrokate, tej bujnej!
Jak zgromił ich tak Dobosz, trzęśli się, wydobywając z tego huku, co mogli. Skrzypkowie cisnęli skrzypce smyczkami, wystawiając języki z natężenia, fleciarze podskakiwali i dreptali z fletami, a trębacze nadymali gęby i brzuchy. Aż na chwilę ten zamek chłodny poweselał. I zaśpiewał też Dobosz. Zaśpiewał, aż państwu zamkowemu zaświtały twarze:
Hoj, dziewczyno, dziewczyneczko, i jasna i młoda,
Tak to ciebie, duszko kraśna, i lubić nie szkoda.
Obrócił dziewczynę, fruwającą sukienką niebieską, jak duży motyl w wichrze. Jak przysiadł nad podłogą i tupnął, zadrżały ściany zamkowe. Wstrząsły się posadzki, a jak bardą gromową w powietrzu szurnął, to zawyła i tak zawarczała wysoko pod powałą, że lokaje pouciekali z pokoju, a państwo pod ścianami się tulili. A jak pojmał tę ciężką bardę spadającą, to i sam się na mig ugiął. Omdlewali muzykanci, pot z nich ściekał i pianą na czołach osiadał. A panieneczka bujała w doboszowych rękach bezwolnie, stopami wcale ziemi nie tykając. Taki to był taniec.
Ale ona patrzyła na niego rozwartymi za szeroko niebieskimi oczyma smutno, błagalnie, jakby ciężko chora, jakby jakaś biedula nie z tego świata. Serce mu tajało od tych oczu smutnych a jasnych. Hej, smutny ten ich świat, gorzki świat!
Skończył taniec Dobosz. I miał już dość balowania pańskiego. A tu jeszcze nawinął się główny lokaj. Uradowany zacierał ręce. I ze wszystkich stron zaczął nań machać ukłonami. Dobosz dotknął groźnie topora, lokajem coś zatrzęsło. Odleciał znów ku wojewodzie. Znów mu coś szeptał, znów wstał wojewoda.
Tymczasem Dobosz przedarł się przez linie lokai i odszukał Iwanka.
— Iwanku — rzecze Dobosz cicho lecz gniewnie — to sprawa nieczysta. Jeśli dziewczyna w tańcu smutna, oho! to już w tym coś jest. Trzeba to rozkąsić. Patrz mi tu bacznie.
Iwanko i tak już wiedział swoje, ale nic nie mówił. Bał się jakiegoś wybuchu gniewu Dobosza. Dobosz na czartach się nie znał, a z czartami nie zawsze można otwarcie po wojacku poczynać sobie. Iwanko zaś, wsiowy biedak i włóczęga, był to człek ostrożny i trzeźwy.
Gdy Dobosz znów zabawiał się rozmową z wojewodą, a główny lokaj towarzyszył mu wciąż, niby to czekając na rozkazy, Iwanczyk powoli podsunął się ku muzyce. A przechodząc, nieznacznie dotknął palcem płynu w złotej misie. Z ostrożności pomazał nim jedno oko i jedno ucho. I cóż zobaczył? I co usłyszał?
Oto, gdy patrzył tym pomazanym okiem, widział, że lokaje to były sobaki czarne, psie postacie z wywalonymi jęzorami psimi. I tacyż byli muzykanci. I nie muzykę słyszał tym uchem pomazanym, lecz huk i dudnienie wichru czarnohorskiego. Zamiast świecącej podłogi widział zgruchotane głazy, zarosłe zielem i szuwarem. A ci balowi goście i państwo, to były suche wierzby połonińskie, wyschłe kosodrzewy nagie, z kory wyszarpane, ze szpilek obdarte nagie szkielety jałowca, wichrem poruszane i rzucane. Niesamowicie to tańczyło. Niesamowicie grała muzyka wichrowa na tych badylach i piszczelach kosodrzewu, sterczących wśród rozwalonych głazów wielikańskiego zamku. Spojrzał jeszcze raz Iwanko tym okiem przez okno.
— Hospody! Święty Mikołaju ratowniku!
Świat cały kręcił się, wirował i fruwał. O mało nie upadł na ziemię Iwanko. Widać było, że ich zwabiono do wirującego zamku pod Pietrosem, zamku opanowanego przez czorta. Wiedział już Iwanko, gdzie jest. Zrozumiał wszystko. Strachu mu nasypało do każdej kosteczki, do każdej żyłki.
— Widać czort wskrzesił to całe państwo, tych nieszczęśników, oddanych mu w komendę na pokutę za to, że przedtem żyli z potu i pracy biedaków. Wskrzesił całe dawne życie zamczyska, aby złapać Dobosza, obrońcę biedaków, biedackiego buntownika. Ale Dobosz nie podpisał się, nie chciał zamku dla siebie. Wspomniał Iwanko, że jest blisko Dobosza, opanował strach, opamiętał się.
Znów spojrzał tym okiem niepomazanym. Wszystko było jak przedtem. Wspaniale oświetlone zamczysko, wielkie chłodne sale, świetnie wystrojeni goście. Wszystko jasne, chłodne, dumne i sztywne.
Już spokojniejszy był Iwanko. Otwierał sobie to jedno oko, to drugie na przemian.
Szczere i prawe jest serce biedaka. Iwanko bolał nad tymi panami, nieszczęsnymi zakładnikami czorta.
Te psiska parszywe — lokajstwo teraz całym rodem ich komenderuje!
Tym bardziej żal ich było Iwankowi, że nie miał siły i nie znał żadnej siły, która by mogła pomóc tym nieszczęśnikom.
Bo i oni obaj z watażkiem wpadli tu w nieswoje miejsce. Trzeba było myśleć, jak się stąd wydostać.
Zobaczył w głowie mądrej swej Iwanko, że nie ma innej rady, jak patrzeć na wszystko okiem niepomazanym. A tamto pomazane mocno zawrzeć, trzymać zamknięte, ani nie klipnąć, i ucho także trzymać zatkane jak należy. Inaczej nigdy z zamku się nie wydostaną.
Mary czortowskie, gdy przejrzysz, trza przygwoździć, za kluczkę chwycić, nie dać czortu tchu, aby nie zmienił maszkary — to wiedział Iwanko.
Podszedł do Dobosza. To tylko prędko mu powiedział:
— Już wiem wszystko. Nieczysta siła, jak rzekłeś, panie watażku! Nie pytaj nic, rób, co ci powiem, inaczej zginiemy tu obaj. Zapowiedz im teraz, że ja przemówię.
Doboszowi trochę śmiesznie było z mądrej powagi i z przerażenia Iwanka, ale ufał mu, znał jego rozum. Nie sprzeciwiał się, zawołał głośno:
— Posłuchajcie, panowie, co wam teraz powie mój pobratym.
Iwanko nie umiał dużo gadać ani przemawiać, a cierpł ze strachu, że znów czortowie na jakąś grzeczność zwabią Dobosza. Powiedział krótko:
— Oj, panoczku, dziedzicu, czy jak! Późna już pora, północ, hoj, daj wam Boże za wszystko i Bóg z wami!
Przeżegnał ich wszystkich, chwycił Dobosza za rękaw i ciągnął go ku wyjściu. Lokaje i muzykanci popadali na ziemię i pływali jakoś z otwartymi gębami, a po obliczach zebranych panów jakby uśmiech radości przeleciał. Dobosz skłonił się grzecznie, wyszli obaj prędkimi, ostrymi krokami. Iwanko nie puszczał rękawa watażki, a gdy lokajstwo zaczęło wstawać, by gnać za nimi, Iwanko obrócił się z progu i raz jeszcze rzekł im dobrotliwie:
— Bóg z wami i święte Słoneczko! — I tak jeszcze raz zawołał do nich z wjazdu na skalistym czerwonym ułogu.
Biegli po tych ułogach, skakali z głazu na głaz, hopali sobą z upłazu na upłaz, że niejeden człek, choćby i śmiały, ale nie górski junak, kości by tam roztrząsł i zostawił. Już ich nie dogonili. Znaleźli się po północy na skałach Pietrosa. A gdy odeszli w dół ku przełęczy Howerli, ujrzeli, jak z daleka znów błyskał, iskrzył się tęczowo, wirował i śmigał ogniście zamek potężny, siedlisko nieszczęsnych panów, męczących się pod mocą czortowską.
Dobosz patrzył z podziwem na zamek, jakby nic nie zaszło. Gdy Iwanko opowiedział mu w czym rzecz, podziwiał jego mądrość i śmiał się sam z siebie, że dał się tak podejść grzeczności czortowskiej. Potem jednak żałował, ciskał się nawet, że nie dał im nauczki, że nie zmierzył się z nimi toporem gromowym, że choć trochę strachu nie napędził tej czortowni ogoniastej.
Nowsi ludzie przyczepili do Dobosza, że on to zabił głównego Biesa z fuzji na Kizich Ułohach, kiedy był jeszcze pastuchem i że za to dostał siłę od świętych. I wszędzie to dziś tak powtarzają. Dawniejsi wiedzieli lepiej, powiadali według starej prawdy, że było to dzieła Hołowacza. Powiastowali właśnie, że Dobosz wcale na czortach się nie znał, stąd nigdy żadnych czortowskich sprawek nie podejrzewał.
Iwanko zaś od tego czasu miał oko na czorta. Tym pomazanym okiem dojrzał go wszędzie. Czort musiał się mieć przed nim na baczności.
Od czasu soboty didowej Dobosz nie pokazywał się po wsiach. Wtedy to właśnie kazał sobie sprowadzić, hen aż z dołów „Maranów“, robotników-kamieniarzy, mazurskich chłopów, wytrzymałych, twardych, umiejętnych i pracowitych. Wszędzie kazał wykuwać komory, krużganki podziemne i jakby wielkie izby skalne, w których mógł przesiadywać jakby w zamku. W niektórych zaś miejscach, gdzie były źródła, wykuto tuż pod źródłem wielkie baseny, jakby wanny. A pod każdą wanną było urządzone, podobnie jak w suszarni, palenisko, które ogrzewało skałę i łagodziło zimno wody źródlanej. Kominek podziemny daleko od tego miejsca przeprowadzony wypuszczał dym. Potajemne wejścia niepozorne, przykryte głazem lub konarem drzewa, dawały dostęp do komór.
Z początku najął Dobosz tych majstrów za pieniądze. Kiedy już skończyli robotę i otrzymali pieniądze, pożegnali się z Doboszem. Już mieli schodzić z Ihreca ku dołom, lecz nagle żal im się zrobiło. Najstarszy majster, Janek Sęk, odezwał się do nich: Słuchajta, chłopy, cóż to, w pański kraj nam teraz wracać, choćby i z pieniądzmi? Panom się kłaniać do ziemi, za włóczęgostwo do lochu się dostać? I być przypiekanym? Nie ma nad Dobosza! Nie ma słobodnego miejsca na świecie dla pracowitego człowieka[19] — tylko tutaj. I wrócili do Dobosza.
Było tam wtedy z tymi Mazurami dość wszelakiego dziwowania. A z początku — jak długo za pieniądze pracowali — i śmiechu niemało. Spieszyli się tak, pracowali bez wytchnienia, jakby świat się miał jutro skończyć, albo jakby co dnia był ostatni dzień pracy. Słowa uprzejmego nie przemówili podczas roboty. Na zapalenie fajki nie zostawili chwilki czasu, a tym mniej na pogwarkę. Zagadnij go, a on patrzy wilkiem, jakbyś mu skarb, nie wiem jaki, chciał zabierać. Na grzeczności, na przemawianiu uprzejmym nie znali się wcale. Za żarty i przekomarzania gotowi głowę rozbić kilofem. Ahi! Sczeźnij biedo niesamowita! Młotem wali, sapie jak miech i złym okiem ciska psie spojrzenie na chrześcijanina.
To muszą być ścierwa zachłanne na pieniądze! Grosz w wyższej cenie mają niż życie własne — szeptał Dżemyga. — Prawda rzetelna, że gdzieś już dalej chcą gonić, zarobkiem się dławić. A najgorszy to ten stary czort, niewielki a suchy. Pies by się nim udławił. Nie darmo Sęk się nazywa.
Ze złości na tak niemrawych i nieużytych ludzi radził Dżemyga Doboszowi, aby ich po skończeniu robót od razu pozabijać. Bo od takich niedobrych ludzi, kto wie, czego się można spodziewać. Pójdą, przyprowadzą tu panów i pokażą im komory i schowki.
A kiedy już sami wrócili do Dobosza, przystali do towarzystwa i dalej tak pracowali, szanowano a nawet podziwiano Pana Sęka i jego towarzyszy.
Dobosz, mając majstrów kamieniarzy w swym towarzystwie, dalej szukał skarbów. Potworzył sztolnie i kopalnie srebra na Czywczynie i złota na Popadii. I rozmyślał nad tym, naradzał się z Jaśkiem Sękiem, majstrem kamieniarskim, jakby to na Synyciach wybudować wielki tum — cerkwy potężne, do połowy głęboko w skałach wykute, a do połowy na zewnątrz skał wzniesione. Mówiono bowiem o Synyciach, że jest stamtąd furtka i dostęp do tamtego świata. A tam, na wstępie, Boże dziecię, złotowłose, rączkami malutkimi biedną duszę ujmuje i wiedzie przed trony gwiaździste. Więc Dobosz rozmyślał, aby taki potężny dom boży tam wznieść na wielką cześć dzieciątka Bożego, gdzie by człowiek mógł przyjść przed śmiercią, aby złe moce duszy nie obsiadły, jak ćmy i sowy, lecz aby od razu miała dostęp do nieba.
Jasiek Sęk bywał w Krakowie, widział tam wspaniałe kościoły: Kościół Maryi Panny, królewską Katedrę i zamek na skale wawelskiej postawiony. A Mychajło z Ukrainy, jeszcze jako chłopię pielgrzymując z dziadem-lirnikiem, bywał w Kijowie, w Ławrze peczerskiej, w klasztorze wykutym w skale granitowej pod łożyskiem Dniepru. Dobosz nie znał tego wszystkiego. Lecz gdy oni siedząc razem na Synyciach, słuchali myśli i planów Dobosza — dziwowali się. Janek Sęk mrużył w uśmiechu szparkowate oczy i wykrzykiwał: O rety, panie Watażku! Toż to król warszawski nie ma tego wszystkiego, co ty chcesz wznieść. Całe byś góry przekuł na cerkwy, świątynie, na zamki i mosty skalne. Ale my z tobą mazurskie chłopy jak wojsko gromowe! Całe Mazury tu sprowadzim! Ławą od króla i panów wydzierać będziem, uciekniem do ciebie. A potem — pokażem panom drogę do nieba. Ale nie tędy, nie przez Synycie!
Więc i nad tym zadumywał się Dobosz, jakby tu różny lud sprowadzić, twardy, hartowny i nieubłagany. I jakby dodać hartu ludziom wierchowińskim, zapalnym, porywczym, ale zbyt łatwowiernym, nad miarę dobrym, łatwo przebaczającym i zapominającym łatwo. Nie zaznali niewoli i nie wiedzą, co ich czeka.
Bo siły hufców doboszowych to nabrzmiewały i wzbierały, to znów odpływały i wysychały jak fale wiosenne. Ciągłe zmieniali się ludzie. Jedni odchodzili i nie wracali już, a przychodzili nowi. W górach niestałość zamiarów, przelotność porywów, a na Podolu w ospałości kajdaniarskiej pokolenia całe przykute do ziemi. Oto, co poznał młody Dobosz. Nie widział, aby wielki bunt mógł się tutaj rozpalić szeroko. Gdzie się podziała ta krew wielikańska? Nie rozumiał Dobosz nakazów wielkiego króla Wielitów. Ciążyła widać królowi siła ta brzemieniem skalnym. A także twardość. Przepaści szukał, do której by to zrzucił. Cały ród do niej wrzucił!
Teraz przemienić trzeba te napisy, karby i rewasze tam na Kamieniu Pisanym! Przekuć to wszystko! Twardy tu ród potrzebny, ciosany z głazów — jak ci kamieniarze mazurscy. Taki, który by odnalazł tu słobodę, jak utracony raj i umiał jej bronić.
Czasem znów wspominał, co mu opowiadał Mychajło z Ukrainy. O tych stepach bez końca, bezludnych i bezpańskich, hen, nad morzem. Czekają te stepy na junaków — takich jak Dobosz — czekają na lud, czekają na króla. Nawet drogę do tych stepów — jarem Dniestrowym, burzanami, oczeretami, brodami rzek moczarowatych, opisywał mu Mychajło.
Roiło mu się więc i to, aby otworzyć nowy kraj, Doboszowy i pokolenie bogate i silne tam zasiać, które by w potęgę rosło, rosło w ciągłej wojnie.
Tak zbliżała się fala górska burzliwa — do morskiej. Lecz tu uderzył dzwon doli Doboszowej.
Podobnie jak śmierci zarodek zabiera ze sobą człowiek lasowy, zabiera i ten drugi zalążek — miłowania. Aby tym bujniej w puszczy się plenił, aby wystrzelił podobny drzewom puszczowym.
Chybaby święte ręce go ochraniały.
Młodość tak po raz ostatni w nim się wzburzyła.
Marzyły o Doboszu dziewczyny i lepły do niego. Wykradały się doń mołodyce. A nawet popadie i szlachcianki, pewnie, że tylko tak po pańsku, dla zawracania głowy, lubowały się nim w myślach. Kędy zaszedł, zaglądały za nim kobiety. I Dobosz — nie pogardzał nimi. Ale ot, jak człowiek lasowy: nigdy o żadnej nie myślał. Jak zbyt dużo nie myślał o wielu słodkich jagodach, czarnych i czerwonych, które dojrzewają przy końcu lata w Czarnohorze, na stokach Pop Iwana. Takie wielkie, dorodne i soczyste jakby czereśnie. Zerwiesz to bracie w tym pustkowiu, gdzie nic się nie rodzi, ani pomyślisz dobrze, co robisz. Polubujesz się słodyczą: ech, jakażeś kraśna! I cóż więcej? Wiele jest pięknych jagód, nie jakaś jedna, wybrana. Dzięki Bogu! Nie przychodziła nań pętla miłowania. Nie przychodziła — aż przyszła. I siła mu nie pomogła. Bo nie wszczepił w serce słów stareńkiego dziadka wieszczuna. Coraz to więcej tego babiństwa gromadziło się koło niego. Czasem już na połoninach czatowały nań, gdy schodził w dnie świąteczne do wsi. Po dwie smukłe dziewczyny, kraśne i rumiane, śmiejąc się wesoło, szczerząc zęby i szczebiocąc, wiodły go pod rękę. Albo, chowając się w gęstwinie leśnej, nawoływały nań, jak zazule, wiwkały jak chłopaki swawolne, gruchały, słodko nęcąc, jak gołębie dzikie, śpiewały, uciekały i dawały się doganiać. A im więcej tych bab koło niego się kręciło, im więcej i on z babami się pętał, tym więcej zwracał na nie uwagi. Tym więcej też jakby szukał nowych. Aż znalazł taką, co mu pokazała, jakie to szukanie.
Na południowy wschód od Peczeniżyna, między wielką poprzeczną kotliną Berezowską a Żabiem, leży na uboczu od dróg i gościńców wieś Kosmacz, stare i rozległe osiedle huculskie, oparte od strony południowo-zachodniej o góry i połoniny: Łysyna, Wersałem, Grahit i inne, które stanowią rozwidlenia wielkiego działu wodnego między Prutem a Czeremoszem. Rwące rzeczułki i strumienie górskie, wypływające ze stoków działu wodnego, łącząc się nieco dalej, zdążają ku Prutowi. Niższe pasemka obfitują w złoża ropy naftowej. Czy ucisk górnych pokładów na warstwy roponośne, czy też działanie wód sprawia i teraz czasem, że strugi ropy same wydostają się na zewnątrz. Stąd też niejeden stok kosmacki miał dawniej tę niesamowitą, dotąd w opowiadaniach przechowaną, sławę, że nie można doń było zbliżyć się z ogniem, ani nawet z fajką zapaloną. Gdyż wtedy, widocznie z powodu zajęcia się lotnych, łatwo zapalnych części ropnych, płomień wybuchał ze skały. Czasami czepiał się ziemi, pełzał powoli i długo po skale, albo też huczał, wystrzelał, rozsadzając skały, wyrzucając kamienie i ziemię.
Z tą kotliną niesamowitą a ponętną, pod której powierzchnią kotłują w podziemnych głębiach ciemne źródliska, jakby tylko na iskrę czekające, na zawsze związana jest opowieść i przejmująca dotąd całe góry wieść o miłości i zagładzie młodziutkiego Dobosza. I dziś jeszcze dudnią te źródła. I dziś tłoczą się i huczą w skałach gazy, ogień kryjące w swym łonie. Obcy przybysze szukają tam teraz bogactwa i pracy. Młode, zbiedniałe pokolenie marzy, jakby tu jakiś grosz na chleb koło panów zarobić. A starzy ludzie niewiele troszczą się o to wszystko, przebywają myślą w dawności. Wspominają też dzieje doboszowe. Gdy wiertniczy świder zacznie rąbać warstwy skał, gdy śpiew-sygnał z wieży wiertniczej zajęczy Ohej! Oheja-heja! gotów! — wybuchnie i dziś czasem ten ogień, skały rozsadzi, ziemią rzygnie. I znów sam siebie grzebie, zasypuje. A dla starych oczu błyśnie, w tym porywie ognia, gorąca dusza, płomienna dola doboszowa. Lecz ropny ogień błyśnie, a potem znów zgaśnie. I dalej świdry walą, gruchocą skały. Dalej motory grają równomiernie, sapią i oddychają, pracując bez przerwy, dalej tłoczą gazy, pompują skalną żywicę. Gdy zaś noc nadejdzie, stok góry rozmigoce się światłami elektrycznych żarówek. Ale opowieść płomienna bez przerwy dalej się snuje, wśród szamotania się świdra, wśród rozmowy i wzdychania motorów, i wśród migotania gwiazd żarówkowych. Opowiadania o doboszowej miłości nie kończą się nigdy.
∗
∗ ∗ |
Żadna zwierka leśna nie jest tak czczona w górach jak łasiczka. Święto Ułasja obchodzi się uroczyście, aby udobruchać łasiczkę, aby nie czyniła szkody, aby ukąszeniem nie zatruwała ludzi i bydła. Aby obrażona, choć i nie wiadomo czym, nie podmawiała innych złych mocy i groźnych sił i aby one za nią się nie ujmowały. I zapewne wiedziały o tym łasiczki, bo dawnymi laty nie bały się ludzi zupełnie. Jeszcze i teraz mniej się boją ludzi tutaj niż gdzie indziej, ale dawniej nawet ludziom z drogi nie ustępowały. Przeciwnie — ludzie na palcach schodzili im z drogi, uśmiechając się przy tym uprzejmie, aby się nie obraziła łasiczka, aby nie była pamiętliwa za niedobre czy nieufne spojrzenie. Nawet małe dzieci już to wiedziały. Nie korciło ich nigdy zaczepiać się z łasiczką. Tylko o Doboszu tak mówiono właśnie, że — choć zapewne nic złego łasiczce nie czynił — chciał sobie z niej zakpić, chciał pobawić się, poigrać z łasiczką. Bo czemu łasiczce ma ustąpić, jeżeli przed nikim na tym świecie nie ustępuje.
Wybierał się właśnie Dobosz na wyprawę w dalekie stepy — bezpańskie, nad morze. Siedział na przełęczy (między Kosmaczem i Żabiem), na Wersałemie, odpoczywał przed zejściem do Kosmacza, gdzie miał się spotkać z towarzyszami. Żegnał się z górami, spoglądał to w dół na cykoty, głazy i płyty pogruchotane, to daleko na Czarnohorę w chmurach. Obrócił się ku Grahitowi i strzelił do echa z pistoletu, a echo powtórzyło jedenaście razy. To patrzył w dół ku północy, ku Kosmaczowi i ku Podgórzu. Wzrokiem krążył, szybował jak orzeł i był wszędzie. A wtem zobaczył, że spośród cykotów mknęła ku górze łasiczka. Postanowił ją schwytać. Gdy łasiczka, nie przeczuwając nic złego, pewna ochrony i czci ze strony poddanego jej człowieka, przesunęła się koło niego, nakrył ją wysokim kapeluszem, zatrzymał i zawinąwszy w kapelusz, mimo straszliwy pisk, pełen złowróżbnych gróźb, mimo złowieszcze warczenie łasiczki, ze śmiechem schował ją do małej berbenicy, aby ją towarzyszom pokazać. Tym większe to było pogwałcenie zakazu, że właśnie były święta Rozihry, o czym zresztą Dobosz zapomniał. I poniósł ją tak ku wsi, warczącą, jęczącą i odgrażającą się z całą furią, a głosy te niesamowicie kotłowały i dudniły w próżnej berbenicy. Gdy w końcu, ku przerażeniu towarzyszy wypuścił łasiczkę, zatrzymała się na chwilę, jakby chciała się nań rzucić, potem zmierzyła go wzrokiem i uciekła, znikła. Ale nikt z tego nie wróżył nic dobrego. Posmutnieli wszyscy obecni towarzysze. Kwaśno im było i nieswojo. Zmiarkował to Dobosz:
— Czyż nie widzicie, że każdy już ludzki zakaz przestąpiłem, że nie uląkłem się żadnego?
Ale towarzysze nic nie mówili. Nie byli pewni, czy łasiczka to ludzki zakaz.
A że było to święto Rozihry, że mieli na długo pożegnać się z Wierchowiną, chciał Dobosz rozweselić towarzyszy, zanim pójdą dalej. Wiedział on o ogniu w skałach czającym się i sam go wypróbował. Gdy nadszedł wieczór, wyszukał takie miejsce, które już z daleka po silnej woni można było poznać, podsunął się pod skałę tak, że był zakryty wystającą płytą i skrzesał ognia, prędko się w dół staczając. Nim jeszcze zdołał stanąć na dole, już ogień i grzmot buchnął ze skały, a po chwili wyleciały kamienie jakby z wielkiego działa. Później zaś, gdy już wyładowała się góra, gorzał przez całą noc już równomiernie wielki słup ognia, rycząc i dudniąc. Przy tej ogłuszającej dudnieniem watrze opryszki posilali się i pili, weselili i śpiewali. Tańczyli taniec prastary, wznosząc topory w tańcu, a cienie olbrzymie, rzucane przez watrę, tańczyły na przeciwległym stoku, jakby cienie ich przodków-Wielitów.
Nad ranem, gdy zaledwie zaczęło się rozwidniać, zobaczyli nagle na stoku przeciwległym wielki cień, który ukazywał odbicie nagiej kobiety z rozpuszczonymi włosami. Spojrzeli w górę ku dudniącej watrze ropnej i zobaczyli nachyloną ciekawie postać kobiecą, złotą od ognia, z włosami, które błyszczały jak złoto. I wtedy usłyszeli przenikliwy pisk, podobny do głosu łasiczki. A postać znikła, biegnąc od ognia w górę ku carynkom.
Tam właśnie, wysoko na górze, ponad stokiem ropnym było obejście Stefana Zwinki. I tam wtedy Dobosz poznał się i zaznajomił z żoną Zwinkową — Ksenią. Domyślał się, że przed świtaniem biegała nago po trawach, świętując Rozihry, ale nigdy o tym nie wspominali.
Pieśń przekazuje, opowieść szeroko się rozwodzi o kochance doboszowej, o żonie Zwinkowej z Kosmacza. Mówiła tak słodko, powoli i śpiewnie, jak i dziś śpiewają, mówiąc dziecięcym głosem, jak dzwoniąc głosem nęcą i czarują niewiasty huculskie. Nigdy niczego nie rozkazywała, nie żądała, nawet nie mówiła stanowczo, tylko prosiła, a raczej nie prosiła, tylko z cicha zapytywała, pozwalała się domyślać. Wiedźma taka słodka, jędza miodowa, biesica cukrowana! Nie płakała nawet nigdy, jak to baby umieją. Całą kapelę grającą wypłakują jękiem, łkaniem zawodzą, płaczem wycieniowują, aby głupiego chłopa za serce targać. A ona popatrzyła tylko czasem na Dobosza oczyma pełnymi łez. I już było po nim. Potem zaś znów jej oczy niebieskie, szeroko otwarte, patrzyły spokojnie, łaskawie, bez żalu. Ale i nieprzenikliwie, a nawet jakby z surowością zadumy głębokiej. Podobne były te oczy, łagodne i surowe zarazem, sierpownicom modrym, co latem przy ścieżkach, na carynkach kwitną. Patrzyły z takąż słodyczą spokoju, ale i jakby z chłodem nieodgadnionym. Tak, jak to jeziorko Niesamowite pod Turkułem w Czarnohorze w pogodny dzień letni niebu wielkiemu się otwiera.
A im łagodniejsza była Ksenia, im bardziej grzecznym słowem, szeptem-powiewem słowa, muśnięciem rzęsy, spojrzeniem cichym rozprószyć umiała burzę i gniewność doboszową, tym więcej lgnęło do niej serce wdzięczne. I kto wie, po co to wszystko tak robiła? Czy miała podziw dla młodości i sławy doboszowej? Czy też ciche poczucie siły, by mieć u swych nóg Dobosza, którego nikt nie mógł przemóc? Są tacy, co powiadają inaczej i pieśni właśnie tak głoszą: „Suka to była, chciała się gzić i puszczać z najpiękniejszym na całe góry łeginiem. A gdy wyciągnęła od niego dość skarbów, gdy miała go dość, prędko go zmarnowała, zgubiła“. Lecz są i takie głuptaki, co przedstawiają ją, dumną gazdynię kosmacką, jako narzędzie jakichś żandarmów, a nawet żandarmów austriackich, kiedy jeszcze o żadnej Austrii nikomu się nie śniło. A z aktów znów inaczej udowadniają inni, na podstawie zeznania samego Stefana Zwinki, który jak niejeden mąż w dziejach ludzkich, o żadnych miłostkach swej żony nic nie wiedział, a nawet wręcz im zaprzeczał. Tak więc na podstawie zeznań męża, który zawsze wszystko wie o swej żonie najlepiej, nie tylko czarno na białym mamy w papierach udowodnione, że Ksenia nie znała w ogóle Dobosza, ale że i Dobosz wcale się nie kochał, a tylko wciąż myślał o napadach, nie wiadomo po co i dlaczego.
A może tylko skarby i klejnoty do całego jej czaru były potrzebne. Bo przecież nie chciała porzucić swego gazdy, nie chciała iść z Doboszem aż na Czarne Morze, na stepy wielkie, na skały i wyspy. Czy też bała się życia ludzi lasowych i wiedziała, że najlepiej na gazdostwie bogatym będzie rozkwitać jej piękno. Ale, choć dzisiaj wszyscy przeklinają Zwinkową żonę, choć wymyślają jej, depcą ją brudnym słowem i twardym, jakby butem hajduckim podkutym kopiąc, nikt nic nie wie o niej, nikt nic pewnego powiedzieć nie umie. Nikt też nic nie wie o jej czarze, o jej pięknie.
Znosił Dobosz wszystkie skarby, jakich jej się tylko zachciało. I jeszcze inne skarby jej oddawał. Oto zwierzał jej wszystkie swoje tajemnice. Ciągnęła go ona jak śmierć słodka, jak dno jeziorka Niesamowitego. Komuż miał odkryć wszystkie swoje tajemnice jak nie tej słodkiej śmierci? Z tych zwierzeń wiedziała już wszystko: o orłach zwiastunach, o toporze gromowym, o zielu wielikańskiem, o sokach tego ziela i o radach staruszka. Wiedziała też, jak to można wszystko odczarować. Skąd się bierze moc doboszowa i dlaczego go nie można zranić? I jak to można odmienić... I jak to te włosy złote wielikańskie ukryte są wśród czarnej gęstwiny kędziorów. Gdyby je wyrwać? Już byłoby inaczej...
Ale ilekroć Dobosz pełen serdecznej wdzięczności opowiadać jej zaczął o nakazach falowych — nie słuchała. Mgłą znużenia zasnuwały się jej oczy — nie rozumiała, co mówił. Tyle tylko chciała wiedzieć, aby go mieć w rękach. A co i dlaczego, to jej nic do tego. I dlatego nigdy się nie dowiedziała najgłębszej tajemnicy. Chociaż i Dobosz przy jej śpiewankach zapominał na chwilę nawet o chórach falowych. „Tyś najpiękniejsza gra dzwonkowa i śpiewaneczka tyś falowa“ — tak do niej mówił. A gdy doń słodko szepnęła: — Ołeksoczku! — już siła wielikańska w nim malała, już słabość niemrawa wślizgiwała się w młode członki. Może już i sam słyszał, jak zaczyna banować matka-Wierchowina za swym synem, co z wodnicą-niauką się skojarzył i gdzieś jakby na dnie Niesamowitym, igra z nią, pieści i całuje.
Tak to ględzą tu i tam, wciąż inaczej, sobie samym przeczą, a tylko doświadczeni ludzie rozumieją i mocną myśl mają o tym, taką: to nie ta, to nie ta sama. Pod spodem, pod wszystkim trwały oczy niebieskie, zanadto rozwarte. Ich szukał Dobosz, nie żony Zwinkowej, Kseni. Praktyczni ludzie, ci szczególnie, co pobyli samotnie w naszych puszczach i połoninach, wypróbowali, że w samotności Leśna — czasem Niauka — czyha na męskie pragnienia, tęsknoty i myśli, najzawzięciej na te co są całkiem pod spodem. To nie bajka, nie podanie jakieś ani zabobon, tylko taka prawda, że kości trzeszcą i palą się, aż trzeba je odrąbać.
Czasem podsunie się leśna biesica tak bliziutko, że zaledwie dosłyszy jak zawyje tęsknota, zaraz wślizgnie się i bierze na siebie jej postać. I dobrze, zaraz ją uspokoi, ukołysze tak na miesiące, może i na lata. A coraz zawzięciej się wkleszcza i niektóry zmiarkuje za późno. Wyrywa sobie potem przez lata jej korzeń. Nie pozbędzie się jej nawet w domu na piecu, przy ślubnej żonie, dopóki jedna żywa nitka korzenia w nim tkwi. A inni ludzie, choćby najbliższa rodzina, nic nie wiedzą aż usłyszą w nocy, po północy, łopot skrzydeł tej, która z niego krew wypija. Niejeden wyszastał się przez taką miłość z męskiej mocy, a potem chodził oszalały z językiem wywalonym, tylko ślina mu ściekała po brodzie na przerażenie i ostrzeżenie innych. A inny był dzielniejszy, odrąbał sobie tę rękę na której nie dostygło jeszcze, dostygnąć nie chciało, ciepło ostatniego uścisku Leśnej. Albo też, aby pozbyć się, twardo i okrutnie włożył rękę do watry bukowej w kolibie, a gdy zwęgliła się, odrąbał ją. I natychmiast odskoczyła Leśna, koniec. A on tak dotąd chodzi po świecie bez ręki. Mało który miał szczęście natknąć się na przemównika wielkiego a serdecznego, który by go uleczył żywą watrą, żywą wodą i żywym słowem.
Także Dobosz był człowiekiem lasowym i zaledwie skosztował słodyczy już w samotności targały nim pragnienia, trwały pod spodem, zjawiały się czasem i znów znikały.
Przeto ludzie doświadczeni tłumaczą tak: czasem podszywała się pod tamte oczy Ksenia Zwinkowa, ale najwięcej Leśna biesica. Gazdyni kosmacka czasu nie miałaby wciąż latać z Doboszem po łąkach, po lasach. Chyba wyrwała się kiedyś z chaty na chwilę, na godzinkę, na pół dnia lub pół nocy. I jakże by jej nie wyśledzili nasi strzelcy, co czorta samego wyśledzą? Potem zapewne miała go dość, chłodniała i za to, że Ksenia chłodna, na tamtą Leśną ciskał się i wściekał. A Kseni był wdzięczny za szczerą miłość Leśnej, nie wiedząc, że to nie ta sama. Taka wdzięczność. A dlaczegoż Leśna garnęła się doń tak? Bo to także była dusza samotna, wypędzona z ojcowizny i, kto wie, może w ciało kwiatowe wygnana. Z kwiatowego rodu, z dzwonkami, z storczykami i bławatkami posiostrzona, kwiatów wodzirejka, z zapachem kwiatowym, z wszystkimi lekami, ale i z całym szałem jadowym, jaki w trójzielu się kryje. Gdzieżby tam baba mogła być taka? Baba to także z człowieczego rodu. Krzyczałaby, drapałaby, gdy ją męczył i kości chciał łamać — hulawy głuszec, taki zalubiony. Złościłaby się, gdyby inne dziewki koło niego się kręciły! Gdzie tam! Uśmiecha się wdzięcznie i patrzy gdzieś daleko w zadumaniu łaskawym. Tak jakbyś wielki prochowy nabój w jezioro Niesamowite wystrzelił. Pluśnie to, tryśnie pióropuszem fal i znów gładko, pogodnie, śladu nie ma. Na pewno znikała na święto Rozihry tam pod Stawiorą, w zawiei kwiatowej, kąpała się w jeziorkach zapachów, w tańcach kwiatowych się zabawiała. I od nich przynosiła zapach kwiatowy i jad trujezielny.
Wielkie jest podobieństwo, że ciało i dusza takiej były kwiatowe. Kwiatowe ciało — pełne tajemnic, schowków, zakątków czarownych. Pełne szkatułek z klejnotami, jakby klejnocików małych, co otwierają się i zamykają na słowo lub znak. Wysypiesz trochę pyłu złotego — to już w mowie kwiatowej oznacza przysięgę, że kochać będziesz — wiecznie. A znów gdy innego płynu, zielonego słodkiego kleju dotkniesz, to jest śmiertelna obraza kwiatowego wstydu. I tak sam nie wiesz, kiedyś związał się wiecznie, kiedyś wstyd podeptał, kiedyś popełnił przestępstwo.
Ileż przestępstw? Dwa a może trzy, a może tylko jedno główne?
Lecz wyrywał się Dobosz swej doli jak mógł. Młody był i cały świat górski był młody jak rzeka młoda, której wody ojcowskie nie wykuły jeszcze gościńca. Przebijały się te wody, buszowały, wdzierały, zapuszczały zagonami fal, kto wie którędy i po co?
Następnej wiosny na Święto Rachmańskie kto tylko przyłożył ucho do ziemi, usłyszał dzwonienie tak wyraźne jak nigdy dotąd. Uwiadomiony o tym Dobosz przez cały dzień biegał po bukowinkach, po carynkach i po połoninach. Wszędzie to samo, przykładał ucho do ziemi i wszędzie słyszał dzwonienie tak wyraźne jak nigdy i coraz wyraźniejsze.
Niewyraźne i mgliste są wieści o tym, jak Dobosz wyruszył ku wschodowi słońca, ku stepom, ku morzu z garstką wybranych towarzyszy. Był wśród nich wędrowiec i bywalec — Mychajło z Ukrainy, i srogi Dżemyga gazdowski syn, i przemyślny śmiałek, biedackie dziecko, Iwańczyk Rachowskij i twardy obieżyświat, majster mazurski Jasiek Sęk, ojciec licznych dziatek i Sulatycki-Sędogórski młody szlachetka, z pańskiego rodu, którego losy — kto wie jakie — między ludzi lasowych zawiodły.
Szli jarami Dniestrowymi, kilka razy przeprawiali się przez Dniestr. Puścili się ku stepom. Nocami jechali, a dniami odpoczywali, leżąc wraz z końmi w lasach bodiaków. Tylko orły stepowe zauważyły ich i krążąc nad nimi, towarzyszyły im odtąd ciągle. Doszli w końcu do brzegów morza.
Wielka tęcza jak brama rozwieszona jaśniała nad morzem.
Nazwał je wtedy Dobosz morzem weselnym, morzem „dużym i dużnym“ — to jest tęgim i tęczowym. A zganił — jak przekazują — nazwę morza Czarnego.
Szli dalej skałami, ku wyspom się kierując. Nikt nie umie powiedzieć, jak daleko zaszli.
Tam zobaczyli lwa skrzydlatego z błyskającymi oczyma. Spłoszyli go, widać, z gniazda skalnego. A on się zerwał, furkotał skrzydłami, jak wiatrak wielikański, z daleka walił w nich światłem, ale nie ośmielił się uderzyć na junaków.
Na skalnych teatrach — tak wysokich jak teatry Szpyciowe w Czarnohorze — spadających na tysiąc sążni przeszło prosto w dół ku morzu — zobaczyli mieszkania ludzkie sprzed wieków, już może przed tysiącami lat opuszczone. Skały podziurawione tymi komorami i otworami wyglądały jak sito ulów trzmielich lub jak wejścia do mrowisk potwornych. Morze tęgie i tęczowe — uderzało o brzegi falami tak potężnymi, jakich jeszcze nie widziały oczy junackie. I przelewało się barwami od czarności sępiej aż do białości mlecznej. — Nad przepaścią morską stali tak ludzie górscy i konie połonińskie. Wciągali pełną piersią słone powiewy morskie. Patrzyli na wszystkie strony. Widzieli stepy bezkresne, urodzajne, mogące wyżywić nieprzejrzane rzesze. Widzieli zatoki z białego kamienia błyszczącego, z cudownymi drzewami, tak szerokimi, jakich nawet w puszczach nie było. I winne grona, pnące się w pobliżu po skałach, wyspy zielone z czarodziejskimi sadami, które samo słonko tam wyhodowało. I tedy posłyszeli: nie spod ziemi, lecz z daleka od wschodu słońca, dzwonienie zza mórz. Tętniły dzwony rachmańskie, niosły się dudnieniem potężnym przez morze, a potem rozsypywały się w jasne piosenki dzwonkowe. Pozdejmowali kapelusze junacy. Błogosławili tę chwilę, kiedy ich poznała i powitała święta zamorska Wierchowina. Dziękowali Świętym niebieskim za ten znak.
Dobosz zaś wdarł się na Chmurce Gromowej na cypel skalny, wiszący w powietrzu nad falami, do którego tylko wąska szyjka skalna prowadziła. Potrącone nogą konia kamyki osypiska spadały w przepaść do zatoki.
Przekazane jest na chwałę Dobosza młodziutkiego — to właśnie: Gdy patrzał Dobosz ku skałom dalekim, gdy spoglądał na Skałę-Dziwo, na Skałę-Mnicha, na Skały-Sieroty, w kołysce falowej uciszone, gdy patrzał ku zachodzącemu w stepach słońcu krwawemu, gdy ogarnął wzrokiem i sercem stepy, straszliwe stepy, jakby za wielkie dla człowieczego rodu, gdy znów spojrzał ku białym i zielonym wyspom — wtedy to, zwierzając się Chmurce Gromowej, wyciągając ramiona ku słońcu, wśród grzmotu fał tę pieśń zaśpiewał ostatnią, zapowiedź Doboszową, której ułomki do dziś się przechowały.
Oj, koniu, koniu, Chmurko Gromowa,
Ziemia przed nami odkryta — nowa! —
I ziemia — nowa i świat wieliki,
Tam nie ma ludu, nie ma władyki.
Tam błyśnij Chmurko! zagrzmij kopytem!
Porwij mnie z mieczem i z jasnym szczytem.[20]
Tam królem będę, królów namnożę,
Ludy rozplenię jak złote zboże.
Zamki zbuduję — i złote wieże,
Stepy uśmierzę — miasta rozsieję,
Tum z skał ci wzniosę, Boża Dziecino!
Szczęście rozleję jak święte wino.
∗
∗ ∗ |
Wracali już z wyprawy, kierując się ku Dniestrowi, na próżno szukając go w spalonym, zwęglonym przez pożary, czarnym, bezlitosnym stepie, na próżno wypatrując bez przerwy na jasnym niebioskłonie choćby cieniów rodzonej Wierchowiny. Wówczas to ognista spiekota słońca i pożaru, dławiąc oddech i przypiekając stopy, ogarnęła junaków i ich konie. W spalonym stepie ani śladu wody, ani śladu kałuży nawet. Pragnienie rosło w nich nieznane dla ludzi i zwierząt z Wierchowiny, nie przeczuwane nawet przez nich, rosło, rozsadzając głowy i piersi. Padły wszystkie konie wierchowińskie, przywykłe do obfitych źródeł i do wody lodowej. Orły zaczęły się przybliżać i zniżać. Siadały, by zaglądać w końskie oczy, umęczone, zgasłe daleko od połonin. Tylko Chmurka Gromowa nie poddawała się. Lecz już i ludzie słabli. Pierwszy zaczął się słaniać najstarszy wiekiem Jasiek Sęk. A po nim niestrudzony, groźny Dżemyga. Na próżno brali ich na konia towarzysze. Spieczone usta kąsały własne ręce, ssały krew własną. Aż wreszcie wyzionęli ducha. Zgasł Dżemyga i zginął chłop mazurski Jasiek Sęk, w sieroctwie dziatki zostawił. Szeptem błagał Pana Dobosza, aby o dziatkach jego pamiętał. I Mychajła nie poznały stepy rodzone, pochłonęły i jego. I dalej spiekota i pragnienie — grały jak piec ognisty, dzwonem piekielnym dudniły, jakby nie to samo boże słoneczko, co na Wierchowinie, lecz inne smokowe słońce tu gorzało.
Dobosz nie porzucał ciał towarzyszy na pastwę ptaszyskom stepowym. Ostatkiem sił, wraz z Iwankiem odpędzali ptaki, a nocą kopali doły, grzebali ciała i sypali mogiły. Sławili nockę bożą, promienistą, a ciemną, łagodną matuleńkę stepową, kojącą jak dobra śmierć.
Sędogórski ledwie wlókł nogi, wyglądał jak bodiak sczerniały, lecz zawsze coś opowiadał, gwarzył, żartował. I tak ich pocieszał. Powiedział wtedy sam Dobosz, że chwalić trzeba ród rycerski, jeśli to jedno tylko ma, że samej śmierci w oczy się śmieje. Zginął Sędogórski nim dotarli do Dniestru.
Tylko dwaj synkowie biedaków Dobosz i Rachowskij i tę biedę przetrzymali. A z nimi Chmurka Gromowa, koń pański wschodniej krwi, wytrzymał ogień potwora słonecznego i przebrnął przez czarną pustynię zwęgloną.
Gdy wreszcie doszedł ich odległy szum fali Dniestrowej, zapłakali zaschłą źrenicą. Płaczem witali fale siostrzane. Zarżała donośnym głosem Chmurka Gromowa. Gdy dopadli wody ludzie i koń, położyli się na wodę, żłopali ją, chłonęli, bulgocąc i smakując, chlustali się w rodzonym żywiole. Nawodzili może na pamięć, jakie to szczęśliwe, łaski bożej pełne są te potoki górskie, co roztapiają się w słoneczne południe letnie w falach Czeremoszu, gdy woda z wodą, fala z falą się przenika. Modlili się do niej, sławili ją, wodę-wodyczkę, najstarszą caryczkę — świętą Jordanyczkę — słowem i pozdrowieniem dziękczynnym. Potem ujrzeli już bladosine cienie gór na zachodzie. Odpoczywali w jarach Dniestrowych. Strząsali ze stóp gorący, czarny popiół stepowy, z duszy oddech płomienny śmierci. — —
Hej! żwawy był Dobosz. Niespożyty a rześki jak woda. Młodość zeń biła jak źródło. Nad Dniestrem to jeszcze jak dziecko płakał za towarzyszami, skarżył się i żalił. Dziatki Sękowe wciąż mu się widziały, rączki do niego wyciągały. Aż postawił nogę na ziemi Wierchowińskiej! aż przyszedł nad uroczysko słobódzkie, na pierwszą połoninkę swoją, rodzimą — Waratyk! Aż zobaczył stamtąd czuby Czarnohory, płatami śniegu pokryte! Oglądał się to na wschód słońca ku stepom i dołom, to ku Czarnohorze, łącząc je wzrokiem. I już znów gotów był nowe hufce skrzesać toporem gromowym, zebrać naród cały, skoczyć na groźne stepy, uśmierzyć je, podścielić pod nogi człowiecze. Płynęły świeże powiewy od szczytów i miodowe zapachy łąk. A on ściskał Iwanka z radości, obejmował konia i śpiewał sobie, aż grały echa górskie: „Oj koniu, koniu, Chmurko Gromowa, Ziemia przed nami odkryta — nowa!“
Posuwając się dalej ku górom, ujrzeli tam na rozległej połoninie Rokiecie, jak przy watrze pasterze i opryszki tańczyli, jak się zabawiali i wywijali dziewczynami w tańcu. Weseliły się skrzypce, cymbały i dudki. To znów fłojery grały przy wtórze wichrowym. A kozy patrzyły z ciekawością, przytupywały nóżkami jakby coś rozumiały z tego.
Dobosz i Rachowskij z ukrycia z radością oglądali pobratymów. Rachowskij rzekł do Dobosza: — Patrzaj dobrze Panie watażku. To sobie zapamiętaj, gdy chcesz nowe ziemie otwierać, stepy jakby zasiewać ludźmi i dzierżawy zakładać: nie ma ludu, co by tak się radował życiem jak ten. Żyją tak sobie, dla nikogo, dla świata. Jak ptaki w pobratymstwie z wiatrami, z chmurami, z puszczami. Ten skarb jeszcze im dodałeś, tęś słobodę im darował, żeś panów przepędził, że nikt im głowy nie zawraca, nikt tej radości nie mąci — dopóki jest radość...
Niepostrzeżenie wysunął się Dobosz z gęstwiny leśnej i nagle znalazł się w gronie tańczących.
Końca nie było okrzykom radości. Strzelano bez przerwy z pistoletów na powitanie Dobosza. Chłopcy i dziewczyny skakali przez watrę, wywijali kozły, tańczyli w prysiudach wokół niego. A wciąż palili z pistoletów opryszki, aż odpowiadały hukaniem połoniny Liszniowej, bliższe Gorgany i dalekie kosmackie góry.
Rozłożono watrę, strzelającą na wysokość dobrego drzewa. Był to znak umówiony, że Dobosz wraca. Po pewnym czasie zapłonęły na połoninach co bliższych podobnie wielkie watry. Dawały one znak dalszym, coraz dalszym górom, jedne drugim i dalsze następnym, że Dobosz wraca. Tak to, tej nocy znaki watrowe przeleciały przez całą Wierchowinę, aż na wołoski bok, aż na węgierski bok. Radośniej, szczerzej od lubki najsłodszej wyciągnęła doń ręce Wierchowina.
Lecz wieść ta odbiła się od Grahitu kosmackiego echem złowrogim. Radość — strzaskana, wróciła echem wielokrotnym, niesamowitym.
Wieść taka: że jeszcze przed odejściem ku stepom wyrwała mu włosy złote, wielikańskie, lubka, zdradliwa Ksenia. Że w zmowie z mężem przygotowała kulę ze złota stopionego z jarą pszenicą i miodem, poświęconą w dwudziestu czterech cerkwiach i na może dwudziestu czterech nocnych obchodach z niaukami czarowaną. Że czeka nań zasadzka i śmierć od zdrady w chacie Zwinkowej.
Nietrudno uwierzyć, bo Ksenia spokrewniona z Giełetami z Bereżnicy, takiego rodu co przechytrzył i przewyższył wszystkich opryszków. I sami chwalą się, że dotąd każdego zwabili w pułapkę i zrobili mu koniec.
Błagali Dobosza pobratymi, aby nie szedł do Kosmacza, gdzie zdrada i czary piekielne nań czyhają. Sami pójdą, rozniosą chatę toporami, na mak porąbią sukę zdradliwą. Ale zakazał tego Pan Dobosz. Pognał sam do Kosmacza. A za nim, śladami leśnymi się trudząc, pośpieszali pobratymi-junacy.
„To nie płomień żywiczny huczy w Kosmaczu na skale.
I nie źródliska ropy w łonie skał się kłębią.
To nie tętno ziemi dudni i nie kroplami krwi czarnej przez skałę się sączy.
To ogień spętany wre w piersi junackiej, jeziorem kotłuje.
To miłość szarpie serce, łono i jądra porywem rozdziera.
Nie wiadomo skąd przychodzi, nie wiadomo dokąd znika i wsiąka, gdzie kryje się, skąd znów wraca — miłość. —
To Dobosz dobija się do zawór dębowych grażdy, do drzwi cisowych chaty, do zamków stalowych. Rąbie toporem gromowym ściany kiedrowe“.
Tak to wszystko wyśpiewane w pieśniach niezliczonych.
„Puszczaj miła, czas jeszcze, otwórz — duszko“ — woła Dobosz.
— Może śpisz ty serce moje, czy też nie słyszysz?
Ale z chaty głos łagodny i spokojny dochodzi.
Pieśń za pieśnią tę odpowiedź powtarza.
Oj ne spiu ja, ne noczjuju,
Weczjereńku ja hotuju,
Ta weczjerja duże pilna,
Wsemu świtu bude diwna —
I jakoś zagadkowo dodaje pieśń:
To ne z mojej — duszko — woli...
A gdy Dobosz, mimo wszystko, werwał się do chaty, kula wystrzelona ze strychu przez Zwinkę, kula poświęcona i czarowana przebija pierś Dobosza.
I przeraźliwy pisk łasiczki, jakby śmiech, dochodzi z głębi chaty.
Pytają go junacy skamienieli z bólu i z przerażenia: czy porąbać sukę, czy zastrzelić wiedźmę?
— Zostawcie bracia, nie rąbcie, nie strzelajcie, dość, że moja pierś przeszyta.
Pijdit jei zapytaty
Czy mia bude szje kochaty! —
Padł Dobosz i każe wynieść się pod buka, aby tam rozstać się z przyjaciółmi.
I tutaj wplątuje się jeszcze jedna — jedyna zwrotka z pieśni, która zaginęła. Gdy widzi Ksenia że upadł, wykrzykuje:
Serce my sy wzwesełyło,
serce my sy wzwyło,
Jek ja moho Ołeksoczka na
kolinkach wzriła.
Odwet za niewolę miłości, wdzięczność doli za zerwanie pęt. Wolność — koniec.
Lecz Dobosz sam nie może jeszcze uwierzyć, że umiera.
Pyta „czy to góry tak się podwyższyły, czy tak ociężały jego nogi“.
Oczy mu już mgłą zachodzą. Stoją nad nim zrozpaczeni junacy i płacząc pytają:
Jak nam batku wże hulaty?
Jak nam zamkiw dobuwaty?
Na to odpowiada Pan Dobosz. Do dziś cała Wierchowina tę odpowiedź powtarza:
— Wże topory ponechajte,
Ludzku krow nie prolywajte!
Ludzka krowcia ne wodicia,
Prolywaty nie boditsa!
Taka była ostatnia wola, ostatni rozkaz Dobosza, watażka opryszków czarnohorskich.
Przylecieli doń ludzie różni, rządca księcia, gazdowie, sąsiedzi Zwinki i przechodnie. Pytali go:
„Czy chcesz przyjąć święte tajemnice — sakramenty?“
„Czy pragniesz spowiedzi i wijatyku?“
„Już jam się i spowiadał, jużem się i uświęcał, kiedym na tę drogę wstępował — drogę człowieka lasowego“, odpowiedział Dobosz poważnie. Tak przyświadczają akta sądowe.
„Gdzie twoje skarby?“ — pytali go inni. — „Powiedz, bo zginą, przepadną w skałach!“
Gasnącym głosem, słowo za słowem powoli odpowiada Dobosz:
„W Czarnohorze — w połoninach — Bóg wie — ziemia wie — ja wiem... Otworzymy, kiedy przyjdzie czas...“
Szeptem poprosił Iwanka mieć staranie o dziatkach Sękowych mazurskich. I uśmiechając się, nakazał odprowadzić Chmurkę Gromową do Ilka. Myślał widać: Niech panowie o koniu mają staranie. To jedno potrafią.
Zamknął oczy Dobosz.
Widziało mu się jeszcze, że wysoko na skale stoi stary, ukochany capek z Kiedrowatej. Patrzy ciekawie, głowę wykręca po koźlemu, przygląda się uważnie i badawczo. Poznał go, życzliwie i czule pyszczek wyciąga.
— Mądryś ty, capeczku najdroższy, sieroto! Oj mądryś! — marzy Dobosz. — Aniś mnie nie uderzał rogiem po hulowemu, gdym cię drażnił. Aniś mnie, choć pobratymowi, nie ufał zanadto. Zawsze rozumnie wiedziałeś, jak trzeba.
A potem we mgle wypłynął dziadek-wieszczun, starowina jedyny. Słodko się uśmiecha, chichoce radośnie, głową na obie strony kiwa.
Oczy niebieskie patrzą coraz bliżej, bliżej. A potem rozszerzyły się te oczy, rozszerzyły jak wielki błękit bez końca.
I nie stało Dobosza.
Znów znakiem płomiennym szły wieści po górach. I sumną skargę zawiodły trembity.
Czy wiatru śpiewy słychać i płacze? Czy to zazule zakukały, czy drobne ptaszki w boru zakwiliły? Czy zapłakały dziatki mazurskie Sękowe? To wszystkie dzieci biedackie płaczą — po Doboszu.
Stare pożółkłe akta sądowe, „Czarne Księgi“ czy późniejsze kroniki biedzą się nieraz widocznie, bo jeszcze po latach świadkowie czy wspólnicy Dobosza, bądź dobrowolnie bądź „korporalnie“, i za pomocą tortur wypytywani, świadczą o wielkoduszności Dobosza. Skąd to czy tamto do rozbójnika? A pieśń i wieść śmiało sławią rozbójnika nie zwycięskiego, nie władcę lecz pokonanego, nie za czyny lecz za zamiary. Nawet nie z przekory wobec doli macoszej, lecz jak gdyby z wdzięczności za nadzieję, za młodość. Nade wszystko za słobodę i dla rojeń o słobodzie dawnej i przyszłej. Nie tylko sławią go, także pomniki stawiają Doboszowi. I w ciągu lat wielu nie znalazł się żaden zbój, co by się targnął na nie, co by przemalował pomniki lub przezwał je innym swoim imieniem, jak to się dzieje teraz w świecie z nazwami ulic, placów, miast i gór. Bo nie rozbójnicy te nazwy nadali i nie za rozbój. Prawdę mówiąc nie za żadną cnotę pańską, chłopską czy mieszczańską, ani dlatego że się godzi, ani dla nagrody ziemskiej czy niebiańskiej.
Podobnie, cokolwiek twierdzą czy tylko seplenią o końcu Dobosza akta i kroniki, pieśń śpiewana na wszystkich stokach pasm karpackich zapewnia śmiało, że Dobosz zginął nie z braku mocy, ani siły wrogie go nie zmogły. Zgubił sam siebie. Grzeszna miłość do kobiety zadurzyła go, oślepiła, zatopiła. Zapomniał o ostrzeżeniach wieszczuna i o głosach falowych. Nie tylko pieśń, także opowieść, co nie kończy się nigdy, a wciąż wynurza się nie wiadomo skąd, dotąd nieznana, wciąż inna, wciąż to samo powtarza: miał siłę wielikańską, kule go się nie imały.
Akta twierdzą, że Dobosz zmarł w Kosmaczu, że potem ciało jego wieziono wozem do Kołomyi, a na wszystkich drogach i rozdrożach „publikowano“ śmierć Dobosza i ogłaszano uniwersał wojewody. Że go potem wystawiono na widok publiczny dla odstraszenia całego ludu.
Może dla otrzeźwienia? Ale to darmo. Bo pieśń głosi i cały naród wierzy, a góry świadczą, że Dobosz pochowany na Kiedrowatej połoninie wśród skał i skarbów niedaleko Krzesła Doboszowego. Niech breszą sobie panowie, dopóki im to na zdrowie wychodzi, niech podszczekują podpanki, niech papiernicy papier zapisują! I tak im nikt nie uwierzy.
Junacy wzięli pana Dobosza na topory, płacząc nad nim, opatrując jego ranę zanieśli go na Kiedrowatą. Sam im przecież tak nakazał przed śmiercią.
Podnieście mnie na topory,
Zanieście mnie w Czarne Hory.
Cóż? Czyż naprawdę pójdzie ktoś szukać po Kołomyjach, po Zabłotowach jego kości, z ciała porąbanego na sztuki i porozrzucanego po polach, jak się chełpili pankowie? Puste gadanie! Kto chce coś wiedzieć o Doboszu, kto chce znaleźć choć ślad Dobosza, pójdzie w Czarnohorę. Powiedział przecież sam pan Dobosz jeszcze więcej:
Zanieście mnie w Wierchowinę,
Gdziem się żywił, niech tam zginę.
Tam stoją dwaj jaworowie,
To rodzeni mi bratkowie.
I tam kwitną dwie jedlice,
To najmilsze mi siostrzyce.
Tam jest wielka rodzina Doboszowa, tam Doboszowe pomniki, tam sam Dobosz. Ziemia nie zapomni o Doboszu.
Lecz niech rozedrą jękiem pierś dzieci Wierchowiny:
Jak orlęta bez orłońka
Jak dziecięta bez tatońka.
Niech zawodzą, że rozsypie się w proch krasa starowieku, że zginie ten świat. Potoki wyschną, kamienie zawalą łożyska wód, łąki się zamulą, głazami zasypie się Czeremosz. Nie popłyną wody na wschód słońca, nie porwą pisanek do świętych Rachmanów naszych opiekunów. A dzieci gór, ograbione z pierworodztwa, będą po gościńcach kamienie tłuc, schylać głowy junackie przed każdym szarapatką, przed każdym śmieciarzem. Lub z wywalonym językiem gnać będą do roboty na ryk syreny tartacznej, rozpierającej się władczo po górach.
Aż się wypali słoboda i krasa do cna! Aż z łańcucha zerwie się potwór, sam Archijuda, on duch niewoli, patron ucisku, bóg wyzyskiwaczy. Zamieni ludzi w potulne zwierzęta, każe im źreć lub niedojadać, bez jutra żyć i bez wczoraj, własny nawóz zbierać jak skarby i tego tylko pilnować.
Niech no pokaże czy świat może żyć bez słobody, bez krasy, bez śpiewu i bez śmiechu! Bo jeśli nie pokaże — znów pójdzie na łańcuch, na wieki.
Wtedy to zagrzmi z Kiedrowatej trembita, hasłem połonińskim zwołując narody. Wstanie młodziutki pan Dobosz, uśmiechnie się. Chmurka Gromowa zarży gromowym głosem, błyśnie grzywą śnieżną, zagrzmi kopytem na skale. A na ten znak rozpęta wszystkie konie gromowe święty junacki Eliasz, prorok wiechobrody. Otworzą się skały, zagoreją skarby z łona gór, duma doboszowa rozchwieje się, zatrzepocze, puszczami w doły poleci. — — I wówczas wstanie wielki młody świat.
Więc wciąż na Czarnohorę pątnikują ludzie aż pod to Krzesło skalne. Wysłuchują wieści o Doboszu, a wciąż czekają, wyczekują. — — Ale to jeszcze nie przyszedł ten czas. Nie duma doboszowa grzmiąc leci ze skały. Nie kropelki dźwięków z fłojery cisowej od Doboszowego Krzesła trzepocząc się sieją. To wodospady Kiziej grzmią, lecą w puszczę. To fale dzwonią na skałach w pustkowiu.
Tak cieszą cię, bracie, te wody, koi ich granie, bo razem z nimi pracują, wysilają się inni pomocnicy serdeczni, piastunowie mocni: gromy, wiatry, Słoneczko święte. To młotem kują, to dłutkiem czarodziejskim cieniują pomniki Doboszowe. I cała Wierchowina — organem wielikańskim gra nieustannie sławę młodości Doboszowej.
czyli
KONIEC OPRYSZKOM
Czas by nam już skończyć z ludźmi lasowymi! Wojowali, co wojowali. Siły namarnowali, natopili dość tej siłki, jakby wszystkie skarby płomienne, gorejące z Kiedrowatej w Szybene jezioro powrzucali. Setki ich były i tysiące. Setkami na szubienicach pańskich poginęli. I to nie tylko po miastach tak ginęli, bo gdy panowie posunęli się w góry, wszędzie: po miasteczkach, po wsiach i po wzgórzach stały te czarne szubienice. A ilu ich poginęło od ran! Sami towarzysze na ich własną prośbę nieraz ich dobijali. Niektórzy powrócili na gazdostwo, lecz mnóstwo po świecie się rozeszło. A ilu po puszczach gdzieś przepadło!
I nic nie wywojowali! A teraz jeszcze tęskno nam, nieznośnie smutno od tych powieści. Bo już zapieczętowany dla nas ten świat, od kiedy junaków nie stało!
Lecz, jeśli sam Dobosz z toporem gromowym i siłą wielikańską nie mógł dać rady! To już gadanie puste! Ot chyba, aby się gęba-kłapaczka nie zamykała tym powiastunom-gadułom różnym, co to niby nas pocieszają i grzeją nas, a naprawdę to na smutku naszym wygrywają sobie jakby na cymbałach, targają serce jak ząb rozbolały. Bo w piersi coś tak głęboko nam odjęknie, jakby cymbały wodne zagrały! Jakby granie samo szło z głębi od tej trembity skalnej Prutowej, co to ukryta w skałach, dzwoniła w wodospadzie pod Jamną, nie tak dawno, jeszcze przed stu laty, zanim panowie te skały szczęśliwie prochem rozsadzili. —
Ot, tak sobie poczyna i w nowszych czasach ten powiastun Andrijko z Ropy-Uroczyska, co o kędziorach junackich wciąż baje, a sam łysy jak połonina, gdy śnieg ma spaść. Po nocach spać nie może, tylko by wciąż coś wymyślał, wspominał. — A gadałby, choćby i do drzew. I razem z wiatrem połonińskim trawy by pobuntował. Albo czasem jakiegoś nieszczęśliwca gdzieś w lesie opadnie i parzy go gębą, jakby nań miechem ognistym dął.
Nieszczęście to i kłopot dla wszystkich, a może i dla siebie samego, ten Andrijko. Samograjka jakaś i to taka, co ciągle coś innego wygrywa. Co mu zatykali gębę od dzieciństwa, co go karmili mądrością różnych ludów! I państwa wszelakiego dali mu skosztować. Pieścili go, rozpieszczali! A tak go kochali, że omal go nie zadusili. Z tej to miłości chcieli potem wyprać z niego te mary wszystkie i bajania. Prali go tak, jakby przed świętami pralnikiem szmatę żydowską, naftą nasiąkłą, trzepali. Tak weń walili. Ale co zrobić z takim? Otrząsnął się, jak gęś dzika, skrzydła w locie wysuszył, rozprostował, trzepie się nad górami w słońcu i swoje klekocze.
Słychać było potem co innego jeszcze. Gadanie jak gadanie, niechby było. Ale powiadają, że Doboszowych skarbów mu się zachciało. Wałęsał się, latał, męczył się, szukał i nie wiadomo, czy co znalazł. Jedni mówią, że znalazł, że zabrał dla siebie te skarby. Po prostu ograbił całe góry ze skarbów, złupił wszystkie komory skalne. Na to, by mógł wałęsać się po świecie, znów gadać, baraszkować i znów wędrować. By mu, broń Boże, nogi nie zdrewniały, gdyby jeden tydzień na miejscu posiedział. A drudzy powiadają: — Nie, to puste gadanie. Ot, uroiło się durnej głowie, że sam będzie jak Dobosz. Ludzi zamyślał uszczęśliwiać. Rozwłóczył się i wielu młodych ludzi porozwłóczał z tym szukaniem i kopaniem, rozpróżniaczył ich, rozbujanił. A skarbów to jeszcze mniej mieli niż przedtem, bo się wszyscy pozastawiali u Żydów na te wymysły. —
Potem wracali z pustkowi, przylatywali z Andrijkiem te gołowąsy z łopotem jak jastrzębie, przychodzili do gminy z hałasem, strzelaniem, ze śpiewem. Chcieli ludzi uczyć swoich porządków. Na to chyba, by nowe karne wyprawy tu zwabić.
Więc słychać było wreszcie i to, że już zrobili z nim porządek ludzie stateczni, aby zaprzestał buntowania: wypędzili go zewsząd, zesłali go z owcami aż na samą Babę Lodową i zostawili go na zimę w chacie sianowej. Tam, gdzie najdalsza i najzimniejsza połonina! Tam, gdzie stoi wielki słup kamienny, oblepiony lodem i soplami! To ona, wiedźma śmiercionośna, pałuba, sama Popadia Eudokia, jędza skamieniała i zlodowaciała! Pilnuje, aby było zimno na świecie! Aby wszystko marzło i kamieniało.
Niech siedzi sobie teraz tam stary Andrijko! Niech tej skamieniałej Babie Eudokii opowiada, czego inne baby mają już dość. Niech ją rozgrzeje, albo niech usiłuje ją nawrócić, czy może zbuntować?! Oho! Niechże tam, razem z nią, zmieniony w kamień, przesiaduje. Takie mu najlepsze pobratymstwo.
I tak by już było...
Ale, gdy zlodowacieje ten świat, gdy wiatr zimowy powieje od Czarnohory ku Babie Lodowej, rzeźbi wtedy szronem na młodych świerczkach, pod szczytem połoniny rosnących, delikatną sieć. Wydłuża postacie igiełek smerekowych w niewiarygodnie długie paliki i kolumienki szronu, w kwiaty lodowe, bodiaki kolczaste błyszczące, złocienie puszyste, długie powikłane powoje, wzorzyste różyczki, w misternie splątane siateczki, mieczyki, koronki i gwiazdy. Istne baśnie szronowe sam wiatr młodym smereczkom rozsnuwa, wyhaftowuje, cieniuje.
I tak samo wyszarpuje wiatr inną jeszcze tkaninę baśniową, tajemniczą na Babie Lodowej. Tka, snuje, czy chcesz, czy nie chcesz, opowieść: o junaczku złotowłosym, o śpiewaku i opryszku niewinnym, z wielkiego rodu Wasylukowych-Ponepaleków, ze słynnej osady Hołowy, który tam właśnie na Babie Lodowej kiedyś dawno przebywał.
Więc, choć może już zamarzał i nie dbając o owce, ze smutku kamienieć zaczął stary Andrijko, tuląc się do Popadii lodowej, jednak gdy powiał wiatr baśnionośny, zaczął się ruszać i nasz powiastun, jak jedna z tych jaszczurek pstrokatych, co wiosną na Babie Lodowej łażą. Potem rozsłuchał się, powieścią się ogrzał i ożył. Znów zakorciło go, by gadać. I przyniósł nam z krainy lodowej opowieść zimową, tę szronową baśń.
Teraz już do spraw gminnych nie mieszał się Andrijko, za skarbami się nie pętał, nikogo uszczęśliwić nie próbował. Tylko gadał. To nie szkodzi: niech sobie pobrechuje, ile chce.
Jednak ludzie nieraz urągają i powiastunom, przeklinają ich nawet. Kto wie, czy szczerze, czy też z jakiego żalu do życia. Być nawet za to, że ich durzą, że zakrywają im — jakby obrazkiem malowanym — złą dolę. Wymyślają (i to siarczyście) jeszcze i teraz także samemu Andrijkowi. Co prawda przedtem nim przyjdzie, nim zacznie opowiadać, a także nazajutrz po opowiadaniu. Tak już być musi.
Ale niech tylko gdzie zjawi się Andrijko: czy wieczorem na tołoce, czy po południu w niedzielę, czy przy zasnowinach chaty, czy też na połoninie, już wszyscy jednym głosem krzyczą, proszą, zanudzają: — Opowiadaj, Andrijku, słodki, wspaniały! Gadaj, bratczyku! Obyś doczekał setki lat! Obyś gazdował ta panował, Andrijku!...
I Andrijko, trąc łysą głowę takim rozmaszystym ruchem, jakby rozczesywał bujne kędziory, zapatrzony w jeden punkt — uśmiecha się tajemniczo. Rad wielce, ale niby to trochę oporny i niechętny. Siada, dłubie coś koło fajki, dłubie, aż zrobi się cisza. A wtedy napycha fajkę tytoniem i zapala kilka razy. Ale coś myśli zbyt długo, bo fajka ciągle gaśnie, nie ma z niej pociechy. Tak też, trzymając w palcach lub przytykając do ust zgasłą fajkę, zaczyna opowiadać. I jak puści ten kołowrotek! Oho! Końca nie widać!
Siedzi tak Andrijko, patrzy jasnymi, iskrzącymi oczyma, wąsy krzaczaste krzewią się potężnie, a nos w uśmiechu jak miech się rozszerza. Jak tylko popatrzy, od razu ciepło na sercu się robi, lubo na świecie. Srebrne, długie włosy okalają łysinę i spadają na ramiona. Ukazują jeszcze lepiej tę głowę łysą, wielką i mocną. A ręce ma takie delikatne Andrijko! Od razu poznać, że nic nie robi.
A choć mu dziewczyny i mołodyce niejedną barwną, jedwabną chustkę kupiły, by zdobiła jego szyję, fajka prędko robi swoje. Po tygodniu najpiękniejsza chustka, pełna dziur wypalonych — czernieje. Wygląda, jakby ją od pradziadów odziedziczył.
Nie tylko o chustki jedwabne nie dba teraz Andrijko; nie dba i o gazdostwo. Niech baby gazdują! A on by tylko wędrował światami, carami, słuchałby pieśni i gadałby o Dmytryku i o dawności. Baby zaś dziękują Bogu, że Andrijko do gospodarstwa się już nie miesza. Bo zaraz by porozdawał choćby wszystkie chaty swoje pierwszemu lepszemu przybłędzie z wdzięczności za to, że słucha jego bajdurzenia, albo za to, że mu opowiedział coś ciekawego. A rodzina niechby poszła z torbami po świecie! I sam Andrijko nieraz kilku groszy na tytoń nie ma. I nie dba o to.
Dziwne to bardzo, bo ludzie pamiętają dawne czasy i wierzą, że Andrijko wie wszystko, wszyściutko o skarbach. Dlatego też nie brak i takich, co powiadają, że Andrijko, co prawda dobry, a nawet serdeczny człek, ale przecież chytry. Bo kiedyś dawno, wiadomo to, odnalazł już gdzieś aż pod Palenicą, w jakiejś jamie — skarb ogromny: miedziany kocioł, pełen złota i brylantów. I już chciał to wyciągnąć z jamy. A to jak zacznie nim ciskać i rzucać o ziemię! O mało śmierci nie pokosztował Andrijko. Od tego czasu już tylko opowiada o skarbach, innych niejako po nie posyła. Może czeka, aż przyjdzie taki, co będzie świadomy przymówień i zaklęć. A może ciekaw wiedzieć, co „On“, który siedzi na skarbach, sam bies — szczeznyk, będzie wyrabiał z innymi ludźmi. Andrijko ani nie myśli szukać, ani brać się do kopania.
Gdy opowiada Andrijko, nabije się ludzi do chaty, jak pszczół koło matki. Posiadają, poustawiają się grzecznie, jak w pańskim teatrze. Andrijko pod obrazem świętego Mikołaja, w kącie na ławie rozparty, siedzi na grubych liżnykach. Po obu stronach koło niego długowłosi starcy o stół wsparci. Dalej na ławach pod ścianami gazdowie poważni. Baby, czeledyński ród, gdzieś po łóżkach i po przypieckach. Poobsiadały je gęsto. Ta i owa koło watry się kręci, co wesoło trzaska na hrubie. A co młodsze dziewczyny i dzieciaki, jak na piętrze, na górnej części pieca i z głębi zapiecka gapią się jedno poprzez głowę drugiego. Młodzieńcy koło drzwi, koło półek stoją lub gdzieś niziutko przy samej ziemi na małych stołkach przykucnęli. Wszyscy wpatrują się w Andrijka. I tak słuchają wszyscy, w słuch się zmieniają. Czasem pocą się i kraśnieją, otwierają usta, głowami kiwają, spoglądają znacząco jeden na drugiego, a czasem śmieją się, aż szyby dzwonią. Czasem jaki okrzyk padnie, zawrze krótka utarczka słów i zaraz zamilknie. I dalej słuchają, słuchają bez końca. Wsłuchują się także i w to, co wicher, połoniński gaduła, naszeptał Andrijkowi na Babie Lodowej, bo mrozi, Łudowej, bo łudzi i zaciąga.
Bo niegdyś wiatr połoniński wyrzeźbił — tak samo jak te hafty szronowe — tak sobie, dla nikogo, chyba dla wiatru samego — i samo życie watażka i śpiewaka Dmytryka. A potem rozwiało się to, minęło. Postrącał wszystko huczący wiatr bujny, jak te swoje siateczki szronowe i pajęczynę cudowną porozbijał, stopił z wielką pokrywą lodową, zdeptał na zawsze.
Na południowy wschód od Czarnohory, daleko na południe od osiedli nad Czarnym Czeremoszem wznosi się Baba Lodowa, najwyższy szczyt pasma, dzielącego oba Czeremosze. Stoki Baby Lodowej spadają łagodnie w długich zboczach ku Białemu Czeremoszowi, a ścięte są krótkim spadem w stronę Czarnej Rzeki. Połonina jest bardzo rozległa i szeroka jak jaki step. Zapominasz czasem, że w górach jesteś i na grzbiecie, konne gonitwy można by tam urządzać. Ale też i samotny to bardzo obszar, bo odcięty od całego świata zamieszkałych gór huculskich. Od strony południowej widok daleki się roztacza ku Torojadze, ku jeszcze wyższym szczytom Rodny. Ale od strony północno-zachodniej Czarnohora jak ciemna ściana zasłania widok. Od wschodu, od strony Białej Rzeki chyba tylko tu i ówdzie bardzo daleko widać z rzadka samotne chaty. Na samej połoninie wznoszą się porozrzucane głazy, jakby jakieś zwaliska i ruiny. Miało tam być kiedyś zamczysko, a raczej jakby całe miasto zamków, przed tysiącami lat. I dziś tam być mają piwnice, lochy ogromne, do których dostęp znalazł pono Dmytryk.
Jeden z tych głazów to właśnie skamieniała Popadia Eudokia, sama Baba Lodowa.[21] Głaz ten jest wystawiony na nieustanne wianie wichrów zachodnich. W zimnych porach roku wiatr oblepia go śniegiem, słoneczko topi śnieg, ale znów obmarza lodem Pałuba od mroźnego wiatru. Tak to lodowa powłoka, jakby warstwa kożuchów, osłania Babę, o której głosi legenda, że była to macocha bez serca. Porą zimową wypędziła swą pasierbicę po maliny na tę połoninę, ale sama, ścigana przez burze i wichry, za karę skamieniała i mimo wielu kożuchów, zamarzła i tak dotąd stoi.
Tam to właśnie, jak Andrijko przekazuje — lat temu ze sto trzydzieści — siedział, przesiadywał, siedem zimek przezimował, tylko z Babą Lodową pogwarkował, to tulił się do niej i zwierzać usiłował, to Babę wyśmiewał i w nos jej dmuchał — Dmytryczek jasny.
Było na Hołowach junaków dość i opryszków. I dzielni, godni chłopcy bywali między nimi. Puszkary i routy wojskowe piersi i nogi pozrywali, uganiając się za nimi po górach. A Hołowcy do szubienicy się nie spieszyli. Prędzej dziesięciu puszkarów wyszczerzyło zęby i poszło gryźć piasek, zanim jeden hołowski chłopiec dostał się im w ręce.
Ale nie było śmielszego, weselszego, a zarazem jaśniejszego i delikatniejszego junaczka na całe góry, nie było większego modara-wynalazcy, nie było śpiewaka sławniejszego — jak Dmytro. I nowych pieśni nikt lepiej odeń nie umiał ułożyć. Dotąd rozbrzmiewają jego pieśniami góry całe, a najwięcej te sławne, słoneczne Hołowy.
∗
∗ ∗ |
Niechby, kto mądry rzekł, że Synycie to nie góry czarodziejskie! Nie tylko skarby są tam Doboszowe i Pełechowe w komorach wśród skał, a także w wywrotach i skrytkach. Może na wieki pogrzebane pod falą płyt i cykotów ruchomych, ciągle zsuwających się po stromej ścianie ku Czeremoszowi, zarastających gęstwiną młodych brzózek. Nie tylko tam dostęp tajemny do tamtego świata, lecz w dodatku podług Synyć nasze góry na dwa światy są rozdzielone.
Z tej strony, od północy, nad Czarną Rzeką, w Krzyworówni — pańskie gniazdo, zamknięte w sobie i obwarowane. Właśnie sto trzydzieści lat temu na nowo je odbudowano. Otoczono je grażdami z budynków, opasano kamiennymi wałami, strzeżonymi przez wieże drewniane, opatrzone w strzelnice i kryte ganeczki, po których ciągle krążyli hajduki. I postawiono tam w sadzie z wielkich kamieni więzienny loch dla opryszków, furdygę, co później także służyła za areszt pańszczyźniany. Ludzie, co przechodzili tamtędy obok dworu i furdygi dawną ścieżką cłową, czy też w późniejszych czasach drogą, odwracali się z obrzydzeniem lub nawet z przerażeniem. I o tym staruszka, Mariczka Czornysz, co to mimo dziewięćdziesięciu lat wędruje i jednego dzionka na miejscu nie może usiedzieć — widać, że młynarska dońka — jeszcze teraz wspomina:
— Trząsł się chrześcijanin, a cóż dopiero żydowin, gdy koło tej furdygi się cichcem przemykał. Ale prawda, jednego odchodziła ochota do bujności, a drugiego do praktyk przemądrych. To ci była furdyga! I siła też była w tych panach jakaś. Nikt by teraz nie uwierzył.
Później przyszły inne pokolenia i przemieniły pańszczyźnianą twierdzę. Wniosły tam światło i radość, a w góry przyjaźń i pomoc. Ale tego nie odziedziczyli nowi dziedzice. Przyszli i zmarnowali wszystko. Więc dziś rozwalone i spalone całe to pańskie siedlisko. Znikły, ulotniły się jak zaczarowane świętości i skarby. Przepadły pamiątki rycerskie, obrazy, stare rzadkie książki, rękopisy i zapiski z pomiarami. Nie słychać rżenia koni, ani też turkotu kolas po dziedzińcach. Nie słychać też muzyki, ani śpiewów. Dziedziców tam żadnych już nie ma. Tylko drzewa, jako prawi synkowie, niewidzialnie odziedziczyły życie tej osady. Ale wśród starych sadów, wśród potężnych modrzewi i dębów wyszczerzają się i teraz, jak powybijane zęby z czaszki potwora, głazy furdygi pańszczyźnianej.
Za Synyciami z drugiej, południowej strony wysoko ponad ponurymi jarami, wyżłobionymi przez burzliwe i niepewne Riczki, wysoko ponad osiedlem Diduszkowym, na siedmiu gruniach i nad siedmiu potokami rozsiadło się inne gniazdo — Hołowy, siedziba słobodnych, zasobnych i hardych gazdów, co nawet nie wiedzieli, jak panowie wyglądają, i na co potrzebni są na tym świecie. Kiedyś, może przed trzystu laty, a może nawet jeszcze dawniej, z południa, znad Białej Rzeki zaczęli się wciskać tędy w puszczę bukową pierwsi osadnicy-pasterze. Szukając skarbów i kopiąc gdzieś tam wysoko aż na dziale wód, znaleźli trzy głowy ludzkie, wypełnione złotem. I od tych głów nazwali to miejsce — Hołowy. Jeszcze do niedawna gmina miała w herbie trzy głowy. Z początku osadnicy może tam mieli tylko jakieś szałasy i koszery. Z konieczności utrzymywali zawsze nocami naokoło zagród tych co najmniej po cztery wielkie watry, z daleka widzialne, dla ochrony przed surowymi gośćmi leśnymi. Wkrótce też zatarasowali koliby naprzód głazami i wywrotami korzeni, a potem pobudowali grażdy z budynków, stawianych z ogromnych, doborowych kłód. Była tam bowiem zwierna okolica. Niedźwiedzie uwijały się dziesiątkami i marżynę trzeba było dobrze strzec na każdym kroku. Tam też każdy człowiek od dziecka już był strzelcem i myśliwcem.
Wydaje się także, iż wtedy tam człowiek tak bardzo był sobą, że strasznie myśleć o tym. Bo jeśli zdarzył się twardy albo ostry, jak włochata pszczoła leśna, czy też nawet zły i bez serca, to do ostateczności był srogi. Ba, nawet nazwisko niejedno jak gdyby świadczy, iż dzicy i straszni bywali tam ludzie: Bahàn znaczy po wołosku potwór, nazwisko Łupajło to wilczysko, Szkinda to oprawca. Wszakże jeszcze bies żywy i straszny chodził po świecie, zanim go zabił Hołowacz. Ale przeważnie byli tam ludzie dobrzy, a nawet tak serdeczni i życzliwi, jakich teraz nie można sobie wyobrazić. Bo może w dzisiejsze czasy samego człowieka zniszczyłaby i zgubiła dobroć taka. Niektórzy wyszukali ziele gwarowe i pili z niego sok czarowny na to, by znać i rozumieć mowę ptaków i gwarzeniu różnych istot się przysłuchiwać. A przez to pozwalali innym rozumieć mowę swego serca. Nie było jednak komu słuchać, ale też nie było komu źle użyć tajemnic, bo ich chroniły bukowinki i puszcze.
Dziś tam łagodne łąki, wysoko położone, ale soczyste carynki, dobre sianokosy i resztki owych słynnych bukowin — potężne buki, jakie trudno znaleźć na świecie, a także stare sady na miejscu dawnych puszcz rosnące. Wszystko to daje świadectwo o łaskawości słoneczka świętego dla Hołów. Przed stu trzydziestu laty jednak Riczki zawalone były łomami, a wspinający się nad przepaścistym brzegiem (nazwanym od niedawna Cygańską skałą), płaj, przesieczony przez puszczę i zwany stąd Prosicznyj, stanowił jedyne połączenie z Synyciami. Naokoło były bory i gęstwiny, łomowiska nieprzebyte. Jeszcze teraz basztowe jodły i porozkraczane buki, pnące się nad urwiskiem, wskazują, jaki las tam ongiś był. Dopiero na górze było równe, bezleśne miejsce, zwane Ihrowyszczem na pamiątkę wiosennego igrania i hulania junaków.
I dopiero za Prosicznym rozbudowały swe domostwa po górach i stokach, wśród potężnych bukowin stare rody: Szkindów, Palijów-Szekieryków, Tomanów-Sypriańczuków, Wasylukowych-Ponepaleków, Graków-Januszewskich, Bahanów, Purszegów i inne. Każde domostwo na osobnym gruniu, każde otoczone grażdą, obwarowane i ogrodzone, każde wśród swojej własnej bukowinki. I podsunęły się z czasem te osiedla na zachód, aż pod Riczkę czarną, aż pod wysokie połoniny pod pasmo Skupowej i dalej poza pasmo, nad Czarny Czeremosz, na Zełeny. Każdy z tych rodów nieomal był innego pochodzenia: ruskiego, rumuńskiego, polskiego, tureckiego i ormiańskiego. Lecz rody te do niedawna jeszcze żeniły się i kojarzyły tylko z równymi sobie. I pieśń starowieku o tym powiada:
— A ty rodu wełykoho, taj ja ne małoho,
Jak se budesz żenichaty, to ja ne wyd toho. —
Z Prosicznego widać te chaty hołowskie porozrzucane po gruniach, pozakrywane grażdami, jak zakryte przyłbicami jasne srebrnawe szłomy. A gdy się rzuci okiem wstecz ku wschodowi, widać tam głęboko w dole kopułę cerkwi i sioło, Diduszkową Riczkę, zwaną także Krasnojylą.
Diduszkowa Riczka wywodziła się z osadników i sług, osiedlonych tam i obdarzonych wianem przez starego Diduszkę.
Jak głoszą kroniki przechowane w plebanii, pierwsza cerkiew została zbudowana przy końcu wsi (przy ujściu Riczki do Czeremoszu) przez dziedziczkę Ludwikę Potocką, hetmanową wielką koronną i ks. Jana Gadzińskiego w r. 1757. Było to dwanaście lat po śmierci Dobosza. Rosła tam niegdyś nad Czeremoszem bardzo wielka jodła. Z niej to właśnie wtedy zbudowano tę cerkiewkę, a z grubego pnia-odziomka zrobiono ołtarz. Od tej też jodły nazwano parafię i osiedle Krasnojyla, co znaczy piękna jodła. Jeszcze przed stu trzydziestu laty stała ta cerkiewka u wylotu Riczki nad Czeremoszem. Później przeniesiono i parafię i cerkiew w górę Riczki Diduszkowej, bliżej ku Hołowom, na miejsce zwane Dubowem. Tam też zbudowano w roku 1821 nową dużą cerkiew, która i dotąd istnieje. Z przeniesieniem cerkwi nazwa Krasnojyla przeniosła się na całą Diduszkową Riczkę. Kto by zaś chciał zobaczyć stareńką cerkiewkę, zbudowaną przed dwoma wiekami, z pięknej jodły, cerkiewkę, do której chadzali junacy z Hołów, w której ochrzczony był Dmytro i cały ród Wasylukowych, ten musi udać się do Czehrynówki. Tam właśnie przy drodze z Kosowa do Kut stoi foremna, choć zmurszała, cerkiewka, o przekroju krzyża z krótkimi ramionami, z wieloma daszkami, przyczółkami i krytym gankiem. Nad tym gankiem widnieje napis pół po łacinie, pół w starocerkiewnym języku, że dla dobra społeczeństwa przeniesiono w roku 1821 tę cerkiew z Krasnojyli.
Przez to założenie parafii Riczka weszła w pewien stały związek z kościołem i ze światem. Lecz Hołowy nie były ściśle związane z tą parafią. Niektórzy chodzili do cerkwi w Krasnojyli, inni zaś aż do Foreskuły nad Białym Czeremoszem. Hołowy żyły swoim życiem. Przez długie lata rody hołowskie nie żeniły się nawet z najbliższymi Krasnojylcami. I tak przez wieki wsie, osiedla i rody żyły, każde dla siebie, na łonie puszcz i połonin, bez dziejów, bez innych zdarzeń jak urodziny, gazdowskie życie, śmierć, bez innych przygód jak walka z niedźwiedziem i burza z piorunami.
Od czasów napadów tatarskich osadnicy górscy oficjalnie i formalnie zależni byli od zamków podgórskich i od ich dowódców, kasztelanów. Takie castella były w Kołomyi, w Śniatynie, później i w Kosowie. Atamani, wybierani przez osiedla a zatwierdzani przez kasztelanów, utrzymywali luźną łączność z zamkami, zanosząc drobne, roczne daniny. Te zwyczaje i te zobowiązania pochodziły może jeszcze z czasów nadania osadnictwa. Ale nikt w góry się nie pokazywał, a tym bardziej na Hołowy.
Przed dwoma wiekami nawet ów jedyny trakt, wiodący w góry od Kut doliną Czeremoszu, był niezmiernie uciążliwy. Zaraz powyżej Kut Sokolska skała, wyrastająca niespodzianie, jak kręta zawora wielikańska, zamykała szczelnie i tę bramę do gór, jaką zdawał się gościnnie otwierać przełom Czeremoszu.
Gdy się tam teraz jedzie od strony Kut, przybywa się w ciągu pół godziny do stromego i urwistego wierchu Sokolskiego. Czeremosz, stanowiący granicę dwu krajów, uderza wartkim prądem o skały, zatrzymany przez nie, gwałtownie skręca i zmieniając kierunek biegu, zwraca się ku wschodowi.
W tym miejscu, u wylotu jaru — dawnymi czasy — uciążliwa ścieżka pięła się na wierch Sokolski i z trudem przedzierała się przez wertep leśny, zasypany głazami. Z biegiem lat uchodzono i utorowano tamtędy płaj, który teraz wije się ponad skałami grzbietem sokolskim, a w dalszym ciągu spada w dół za zakrętem Czeremoszu, ponad ujściem i wodospadem potoku, zwanego Sykawką. W nowszych już czasach wykuto na dole w skałach, tuż nad Czeremoszem obecną drogę, podmurowaną i silnie obwarowaną przed naporem fal.[22]
Przed dwustu laty ludzie ze świata docierali od strony Kut tylko do rubieży skały Sokolskiej i nie zapuszczali się dalej na urwiska, w puszcze i wertepy.
Opowiadają, że w owym czasie, w kilka lat po śmierci Dobosza (może w okresie budowania cerkwi nad ujściem Riczki Diduszkowej) ataman wsi Hołowy, Czokàn, wracał właśnie tamtędy z Kut do domu. Ale po powrocie był jakiś smutny i zadumany. A że to był człek zdrowy i mądry, pogodny i śmiały — dziwili się Hołowcy. Czokàn zwołał kilku poważnych gazdów do swej chaty. I rzekł im krótko:
— Bieda, ludzie dobrzy! Dziś na Sokolskim wykryłem ślad — buta! —
I więcej nic im nie powiedział stary ataman.
Wspominano jednak jego słowa dopiero wtedy, gdy nie wiadomo skąd jacyś pankowie i ich posiepaki zaczęli się pchać w góry i żądali naprzód pańszczyzny i poddaństwa, a potem zaczęli łapać młodzieńców w rekruty. Wtedy też dobrzy i źli w Hołowach stawili opór rozpaczliwy. Hołowy na długi czas stały się gniazdem, skąd wywodzili się opryszki. Z gazdowskich bujnych synków nie tylko najzuchwalsi, nie tylko najbardziej nieuchwytni, lecz przekorni i psotni kpiarze, niesamowicie nękający puszkarów i routy. Nic dziwnego, bo całe Hołowy stały za nimi.
Z czasem powietrze junackie, płynące z Hołów, ogarnęło i Krasnojylę. Stojące do dziś dnia nad Riczką domostwo rodziny Pankiewiczów, krewnych watażka Antosia, zwanego Rewizorczukiem, świadczy o tym, że nawet rodziny rewizorów, urzędników austriackich, przysłanych tu dla poskromienia bujności, nie mogły się oprzeć temu powietrzu i także wydawały opryszków. W tych bowiem czasach każdy młodzieniec, który nie był niezdarą lub kaleką, musiał należeć do towarzystwa junackiego. Pieśni śpiewano tylko o opryszkach. Dziewczęta nie chciały patrzeć na innych chłopców, tylko na junaków. I zdaje się, że gdyby sam syn cesarski tu przyjechał, a wpadłaby mu w oko jakaś czarnobrewa, musiałby stać się junakiem.
Kiedy tak rozhulały się Hołowy, kiedy straże puszkarskie i oddziały wojskowe ciągle osaczały i ścigały opryszków, szczyty, lasy i ustronia pełne były lasowych chłopców.
Teraz to łatwo przejść z wsi do wsi, chyba że Riczki rozszaleją się podczas ulewy, chyba, że czasem potoki i huki pokażą, jak groźne niespodzianki czają się jeszcze po górach. Ale przed stu laty dla obcego człowieka przejście z jednego obwarowanego obejścia do drugiego, a tym bardziej przejście ze wsi do wsi przez zarosłe czarną smereczyną, zatarasowane łomami ciemne, ponure jary i szczeliny skaliste, nie tylko trudne było ale i bardzo niebezpieczne. Wszędzie czyhali ludzie lasowi, jak wyhodowane przez puszcze tęgie wilczyska i mocarne niedźwiedzie. I mogli każdemu, kto nie był ich pobratymem, roztrzaskać głowę toporem, albo czasem jeszcze przypiekaniem boków zmusić do zeznania, gdzie ma ukryte pieniądze lub skarby. I cóż to mu była za pociecha, że potem ten sam opryszek odciętą głową zabitego naznaczył krwawy krzyż na tym miejscu, gdzie były pieniądze, nie wiadomo po co: dla zmazania grzechu, czy też dla oczyszczenia zagrabionego skarbu od piętna mordu.
Ale i to pewne, że przedtem, zanim przyszli w góry ci ludzie w butach z obcego świata, życie tu było spokojne i ciche jak dzisiaj, a nawet szczęśliwsze.
Wśród łagodnych stoków i gruniów rosną sobie jeszcze i teraz bukowinki. Każda ma inną nazwę od rodu, do którego należy osiedle: bukowinka Szkindowa, bukowinka Palijowa, bukowinka Semenkowa, bukowinka Wasylukowa. Olbrzymy-buki rosną w małych gromadach, częste są buki-bliźniaki. Każdy niemal buk z głównego, grubego pnia dość już nisko wysyła od razu wiele grubych konarów rosochatych, porozgałęzianych, powyginanych. Wszystkie mają postać wielkich półkulistych dachów, wszystkie dają schron od deszczu i słońca. I tam są stare chaty, mające nieraz po dwieście lat, stawiane z wyborowych, kolumnowych kłód smerekowych, chaty przestronne i obszerne. Na dole, w Diduszkowej Riczce jedna tylko taka chata się zachowała, zbudowana po spaleniu przez Dobosza dawnej zagrody. Teraz pokryta jest wewnątrz czarną, świecącą warstwą dymu, jak gdyby grubym lakierem. A na Hołowach wszystkie nieomal chaty dają świadectwo, że nie zawsze tak biednie się działo w naszych górach, jak teraz. A także świadczy każda niemal chata o rodowodzie gazdów, o dawnych swych gazdach, którzy żyli tu przed stu i przed stu pięćdziesięciu laty. Dzieje każdej chaty, dzieje każdego rodu dotąd znane są starym ludziom.
Wewnątrz tych chat są duże i przestronne izby i alkowy, a także wielkie klecie czyli komory. W kleciach tych dziś jeszcze znajdziesz dostatek niemały. Wielkie stosy ubrań, wszystkie we własnej chacie sporządzone. Zwoje płótna, koszule wyrabiane zeń, wyszywane wzorami prostymi lub bogatymi i pstrymi, lecz pełnymi umiaru. Tkaniny wełniane, całe zwały liżnyków, serdaki, zapaski, gugle i manty. Wszystko tkane w chacie, barwione różnokolorowo barwnikami, sporządzonymi z kory śliwkowej, olchowej, z kory jabłoni słodkiej i winnej. Tam też w niejednej kleci leżą na dnie starych, rzeźbionych skrzyń zapylone i nieużywane dziś starowieckie stroje: manty, opynki, peremitki. Na półkach stoją trójce, to jest rzeźbione, inkrustowane trójramienne świeczniki, a na ścianach i kołkach wiszą: bardki i laski, strzemiona i tarnice drewniane — nieoczekiwanie pięknie rzeźbione, drewniane i mosiężne krzyże, stare korale, paciorki i nawleczone na sznurki całe szeregi starych monet i krzyżyków, tak zwane — zgardy. W potężnych beczkach i berbenyciach znajdują się spore gospodarskie zapasy żywności, bryndzy, mąki kukurydzianej i huślanki czyli mleka składanego. A ze swołoków zwisają całe gałęzie czarnej wędzonej kiełbasy i połcie słoniny. W niejednej komorze i teraz przechowuje się (lub do niedawna jeszcze była) junacka broń: pistolety wykładane, rzeźbione krisy, topory bojowe, bałty, rohatyny, a także retizy, to jest mosiężne zdobne łańcuchy, w które stroili się opryszki. A już tylko wspomnienie pozostało, że w tych kleciach leżały niegdyś, w czystych białych berbenyciach schowane, czerwone dukaty. Mierzono je wówczas i czerpano miarą garści, a nawet kapelusza, nie licząc sztuk.
W izbach szerokie stoły i wiele wygodnych ław z oparciem. Wiele grubych, wełnistych liżnyków na ławach i na łóżkach. Wielkie hruby czyli piece i szerokie zapiecki do spania, także nieraz liżnykami zasłane. Piece te czasem wykładane są płytami glinianymi, wypalanymi i malowanymi. Malunki przedstawiają często świętego Mikołaja, to obrazy cerkwi lub polowania, tu i ówdzie walki opryszków z puszkarami, czasem zaś żartobliwie ujęte postacie i zdarzenia z życia gazdowskiego. Wszystko to praca mistrzów kosowskich, wędrownych garncarzy polskiego pochodzenia, którzy przyplątali się kiedyś aż tu na Hołowy, bawiąc i zadziwiając gazdów swym kunsztem, a potem unosząc sutą zapłatę. Wszędzie są stare rzeźby, tu i ówdzie obrazy na drzewie i na szkle malowane, przedstawiające patrona junackiego, Świątka gromowego Eliasza, jak toczy się po chmurach złotą kolasą, ciągnioną przez czwórkę rumaków gromowych.
I właśnie z Dmytrem Wasylukowym związana każda niemal chata, spokrewniony każdy ród, o nim świadczy niejeden znak, niejedna pamiątka i wspomnienie.
W dawnej chacie Palijowej, warownej i obronnej, a słynnej z tego, że w niej opryszki, właśnie Wasylukowi towarzysze, oblegani byli przez puszkarów i liczne routy, widzi się, kładzione z prastarych ciosanych belek, ściany gęsto postrzelane przez pistolety puszkarskie i z wyrąbanymi dziurami dla krisów opryszków, którzy bronili się od wewnątrz. W chacie tej, gdzie niegdyś było tak rojno i wesoło, a dzisiaj cicho i nawet pusto, mieszka teraz Bahańczuk, którego prapradziad Hrycio Bahan, pobratym i kum Dmytrowy, przez lat trzydzieści był opryszkiem.
Bliżej ku pasmu Skupowej jest Tomaniukowa chata. Mieszka w niej potomek groźnego opryszka Tomana, młody lecz stateczny gazda, o orlim wyrazie twarzy. Widać od razu, że prawnuk junaków. Nie zajmują go jednak ani dukaty kupców ormiańskich, ani karawany wołoskie, jak jego przodków. Z zajęciem rozprawia o nowoczesnym wytwarzaniu masła i rozwodzi się nad zaletami różnego rodzaju wirówek. Lecz innych Tomaniuków, współczesnych Wasylukowi junaków, zna pieśń starowieku, dotąd jeszcze po całych górach śpiewana:
A my chłopcy Tomaniuki
Nie strach nam pogoni,
Górskim ludziom niecierpliwie
Wrą toporce w dłoni.
Daleko na końcu wsi, pod Krzemienistem, w przestronnej chacie mieszka stary wójt Hołów, szlachcic polski w huculskim stroju, potomek starej rodziny szlacheckiej Graków-Januszewskich, także spokrewniony z Wasylukami.
Wysoko za Prosicznym, z widokiem w dół ku Riczce białej stoi chata Łupajła, ostatniego dziada-poczynacza i czarodzieja, który po Dmytrze Wasylukowym czary odziedziczył, a umarł dopiero przed trzydziestu laty. Najdziwniejsza to chata w całych Hołowach i tajemnicze, choć niedawne, podania z nią związane. Naokoło chaty bramy z daszkami, komórki, letniczki, schowki i drewutnie — każda z wygiętym daszkiem jak kapliczka, — pozakręcane ganeczki i skrytki, a poniżej grażdy w zaciszu słonecznym ukryte sady i ogrody. Tam, odwrócony od tego świata, dziad odmawiał zaklęcia, odpędzał złe prądy i napaście. Używał swej mocy na dobre sprawy, uwalniał ludzie od zaklęć, miotanych przez czarowników, radych szkodzie i zawziętych. I za to ci wypowiedzieli mu wojnę. Łupajłowe gazdostwo wcale nie było bogate. Wrogom zaś jego przewodził możny gazda na sąsiedniej bukowince — Szkinda. Przed wiekami przodek Szkindy zbuntował się przeciw samemu padyszachowi i uciekł aż tutaj. Lecz i czarnooki, kruczowłosy potomek nie ustępował przed nikim. A sprzymierzony ze złymi mocami, gotów był zniszczyć każdego, kto mu się oparł. Szkinda nie tylko miał cały rój sług, różnych zajdów z dołów, co mu pilnowali licznych stad chudoby. Miał także pochowane po dziupłach swej bukowinki czartowskie służki, biesowych gońców i pędków, czarcięta, popychadła i podlizajki diabelskie, co wciąż kłóciły się, hałasowały i piszczały po bukowinkach, a przycichały kornie i czekały nabożnie, gdy gazda ze wzgardliwym uśmiechem wchodził do bukowinki, by zawezwać któregoś czarcika przed swoje oblicze. Gazda Szkinda kroczył powoli i niósł przed sobą ogromne, ciężkie naczynie, wydrążone z pnia kiedrowego, pełne wody ze źródła, bijącego ze skały w pobliżu zagrody. Woda ta czyniła go niezwyciężonym, nawet dla ran — nieprzystępnym.
Teraz, gdy Łupajło oparł się mu i począł zwalniać ludzi z jego czarów, Szkinda postanowił go zniszczyć. Nieustannie słał gońców biesowych z rozkazami do innych, podległych mu czarowników. Łupajło przez lata toczył walkę z tymi wrogami, którzy nasyłali nań choroby, wielkim molfarskim kunsztem wbijali mu drzazgi do gardła i szerść do krtani, niszczyli mu chudobę, nasyłali nań leśne dziewczęta-biesice, by go kusiły i nękały czarami. Wtedy zaczął szukać jeszcze większej mocy przeciw nim. Co dnia przy zachodzie słońca czerpał wodę z dziewięciu źródeł, wychwytywał moc z każdego źródła i składał ją, spajał z mocą innych źródeł. Tak zmieszaną i wyczarowaną wodę wypijał co rana. Woda ta upajała go i rozszerzała mu piersi. Gotów był wszystkim siłom świata stawić czoło. Wykrzykiwał do słoneczka świętego, modlił się i śpiewał. Letnią zaś księżycową nocą leżał w sadzie wśród srebrnych cieni drzew, zawinięty w grube liżnyki i szeptał modlitwy tak ciche jak światło miesięczne. I sam wysyłał z serca jasne, prądy. Przed świętami pościł i suszył, aby zaklęcia miały większą moc. Stał się mocniejszy od wszystkich czarowników. Odrzucał z powrotem nasłane nań napaście z taką mocą, że niejednemu czarownikowi żyły pękły. Wytępił całe robactwo czartowskie, wichrem wymiótł z bukowinek cały ten wrzaskliwy i smrodliwy drobiazg szczeznyków i inkluzów. Bukowinki stały ciche. Lecz odtąd już Szkinda chodził po nich samotny, niemocny, ponury. Łupajło zaś uzdrawiał ludzi i bydło. Gospodarstwo jego rozkwitło, wszyscy pracowali w dwójnasób, wszystkiego przybywało. A nawet nad puszczą miał moc. Gdy wszedł do lasu, każda zwierka zmieniała swój bieg, wszystko szło prosto na niego, tak że mógł wybierać, co zechciał strzelać. Umarł spokojny, potężny. Umierając, prosił, aby natychmiast po jego śmierci wylano zmieszaną wodę z dziewięciu źródeł, aby ktoś źle jej nie użył, aby świat się nie rozpadł. Nad chatą zagospodarowaną w ciągu pokoleń, której klecie swym dostatkiem i teraz radują oczy gościa, unosi się błogosławieństwo dziada i spokój.
W tej to chacie dziada-poczynacza gazduje teraz, choć stara, bo blisko osiemdziesięcioletnia, jednak zdrowa i potężna, a nawet niemal groźnie wyglądająca, siwooka baba z rodu Palijów, bezdzietna wdowa. Nabrała sobie od ludzi kilkoro małych, jasnowłosych dziatek. Gdzie tylko stąpisz w chacie — siedzi dziecko. A surowa baba hoduje to wszystko, pieści i hołubi. I opowiada im o dawności, o przodkach, o gazdach bogatych, o junakach i wieszczunach potężnych.
W niedalekim sąsiedztwie, na drugim stoku grunia, wśród najpiękniejszej bukowinki Szkindowej, na górze nad Prosicznym, otoczone wielkimi, rosnącymi bliźniaczo bukami, przyrodzone zagłębienie, jakby twierdza, kryje w sobie owo źródło Szkindowe, bijące ze skały i w wielkiej wydrążonej smerece poidło dla bydła. Tam właśnie jest wielkie, jakby za wielkie dla obecnego gazdowania, dziś jakieś smutne i niczyje, Szkindowe obejście. I po podwórcach, wśród worini kręcą się blade, czarnookie dzieci, tureckiego rodu.
Z drugiej strony Riczki białej na wzgórzu jest Wasylukowe obejście. Tam urodził się Dmytro Wasyluk. Stamtąd wzięła rozpęd jego wędrówka, żywot śpiewaka i opryszka. Około tej chaty wciąż krąży opowieść Andrijkowa. Tam jeszcze przed trzydziestu laty żył i przebywał ostatni z Wasyluków, potomek bratanka Dmytrowego: jasnowłosy, łagodny, gościnny, lecz małomówny i nieprzenikniony, a spokojny jak największy pan — jak wszyscy z rodu Ponepaleków.
O rodach swoich panowie co możniejsi kazali pozapisywać dużo papieru. I to takich papierowych wieści całą mogiłę pozapisywali, których nikt nie pamięta, ani nikt nigdy nie przekazywał słowem żywym, co to jak krew bieży od pokolenia w pokolenie. Tylko siedział nocami jakiś połatany papiernik chudogęby, na głodno wymyślał i wypisywał po to, by mu grosz pański nie tak skąpo spływał, albo, aby go ci mocarze do furdygi nie posadzili. Ale o rodach górskich, to jasna rzecz, nikt nic nie mógł wymyśleć, gdyż nie tylko sam swoim rodem każdy się chełpił, lecz i drudzy to samo o nim powiastowali. Jednak nikogo dotąd nie skorciło to zapisać. Niech będzie! Wolą końskich rodów prowadzić metryki. Bo za konie z papierami jest grosz jaki taki. A za rodowego człowieka?
Tutaj jednak zmuszeni jesteśmy przynajmniej o rodzie Wasylukowym opowiedzieć. I to tylko najważniejszą rzecz; z czego się wziął, od kogo poszedł. Bo dlaczegóż powiadają, że to słonkowy, ognisty ród?
Był to najstarszy ród na całe Hołowy, a może i na góry całe.
Kiedyś, przed wiekami, przyszli tu Słowianie świętoruscy z daleka, od wschodu słońca. Uciekali przed Syrojidami, przed szarańczą tatarską, w ziemię zagórską, uhorską. Ratując słobodę świętą przed hańbą i niewolą, szła tak rodzina jakaś tym płajem, który i teraz uhorskim zowią. Wszyscy znużeni byli drogą, zbiedzeni uciekaniem i dolą tułaczą, ale śpieszyli się, radzi co prędzej przedrzeć się na bok zagórski. I wtedy córka tego rodu, młodziutka dzieweczka jasna, usnęła gdzieś przy płaju. Obudziwszy się w nocy, dzieweczka przeraziła się, a chcąc co prędzej podążyć za rodziną, zabłądziła w strasznych lasach, utonęła w puszczy bezdennej i bezbrzeżnej. Wołała, płakała, jęczała, rozrywała krtań od krzyku, aż zwierzyna leśna zlitowała się nad nią, żaden dziki zwierz jej nie tknął. Odjęło jej rozum, odjęło jej mowę, połknęło ją jak muszkę bezwolną czarne morze leśne. Pozbawiona sił — usnęła pośród bukowinek.
A gdy wypłynęło słoneczko od Pisanego Kamienia i wędrowało sobie swoim własnym płajem, tędy na Hołowy, ujrzało z góry, z wozu ognistego dziewczątko śpiące. Przeniknęło jej dolę. Uśmiechnęło się do niej łaskawie. Pocałunek zesłało swój, swe ziarno słonkowe. Cóż mu to? czy mu ubędzie? Ma tego nasienia złotego całe morze. I dalej popędziło swoje smokowe koniska, dalej pognało ucieszne i jasne.
Od kiedy zabrzemieniała dziewczyna słonkowym nasieniem, uleczona była od strachu i szału... Tu w bukowinkach osiadła, zbudowała sobie szałas, zwierzęta dzikie szły za nią, pomagały jej.
Z jasnowłosej dzieweczki i ze słoneczka poszedł ten ród.
Takie były Hołowy. Takie są.
Z takiej to osady gazdowskiej, z takiego rodu pochodził Dmytryk.
Już jako dziecko rwał się do świata. Takie to było bieluchne z delikatnym, różowym rumieńczykiem. Włosy miał białe, złotawe, kędzierzawe i gęste. Śmiało się to do wszystkich. I kto go zobaczył, także się uśmiechał, nie wiadomo dlaczego.
Ciągle coś mądrował. Młynki sobie jakieś stawiał na wodzie. Stał nieraz długo pod wodospadem opryskany i mokry, wciąż coś pilnie koło młynka regulował, aby szło równo i sprawnie, aby nie było przerwy. Przychodził do chaty mokry, mokrusieńki, całe bajory na ławie zostawiał. To znów na połoninie gdzieś pod Skupową, nad Krzemienistym wyszukiwał, gdzie wiatr największy. Powystrugiwał sobie wiatraki i stamtąd zboczem aż ku dołowi szereg wiatraków ułożył. Słuchał potem, który wiatrak pierwszy grać zacznie, który najostrzej furkocze, który zaś najpóźniej zaczyna stosować się do gry. I tak je posuwał, nie leniwił się, aż wreszcie się dowiedział, którędy wiatr idzie, jakby płaj wiatrowy, niewidzialny wyśledził. Największy wiatrak, stojący na górze na wietrze najsilniejszym, nazywał się Dido. — Ot, jak Dido da znak, załopocze z góry, Bożeńku! to ci zaraz całe wojsko wiatraków, jeden do drugiego przekazuje, gada. A wszystkie razem głoszą i ukazują, którędy król wiatrowy przechodzi. —
Prędko, pędrak taki mały, grał na fłojerze, na skrzypcach i cymbałach. Sam też sobie fujarki robił i skrzypce lipowe. Macierz ganiła trochę, że pusty chłopak, do roboty nieciekawy, a tylko ot do takich wymysłów. Wesoły, przyjemny — ani przekorny, ani zuchwały — prawda, ale pusty. Gadaj do niego, nakazuj mu, a on śmieje się serdecznie i w oczko całuje: — Nenieczko słodka, cziczko śliczna, zorniczko moja jasna. — Ale, aby choć raz posłuchał. Gdzie tam! Jak mu się zachciało trembity, poszedł sobie przez Synyci i lasy aż na Bereżnicę i tylko przekazał matce, że idzie do dziada za trembitą.
— To ci bachor niesforny, nieprzydatny do niczego, pusty, no! całkiem pusty. Gazdy z niego nie będzie. Trzeba by go dobrze okładać! — Gadała matka, gadała i zaraz śmiała się ze swej złości. Ale ojciec, Wasyluk, uśmiechał się spokojnie. — Zostaw — to dziecko takie, że — Wiedział on i ona wiedziała, że takiego dziecka nie ma na całe góry. A do tego był on najmłodszym dzieckiem. Dwaj synowie o wiele starsi minęli się, poginęli, czy przepadli gdzieś na wojnach jakichś.
Dmytryk wyszukiwał i wysłuchiwał różnych pieśni. Gdzie jaka pieśń zabłądziła w góry, cygańska, węgierska, czy wołoska — już ją znał. I na kolędę brał go z sobą ojciec, choć był mały. Chodził tak po górach z dorosłymi przez ośm dni. Grał na skrzypcach po zaśnieżonych ścieżynach, grał pod chatą i do pląsania świątecznego przygrywał. Chadzał też z ojcem na jarmarki do Kut i do kupców Ormian. Widział tam i słyszał śliczne katarynki-samograjki. Przynosił też stamtąd różne pieśni: polskie, żołnierskie-niemieckie, żydowskie i ormiańskie. Gdy wracał do domu z jarmarku, usiłował gębą, nosem i gardłem wygrać, wybełkotać podobne dźwięki jak te, które wydawały piękne samograjki, ozdobione z przodu i z tyłu jaskrawymi obrazkami.
Idąc płajem ze skrzypkami, witał ludzi i zatrzymywał ich śmiało: — Sława Isu! A ja umiem grać putyłowską i mazurską! Chcecie? — Ludzie zatrzymywali się, siadali na worynia i słuchali. Kto wracał z jarmarku, dawał czasem Dmytrykowi kołaczyk, kto zaś z połoniny, figurynkę, baranka z sera zrobionego.
Tak też zapoznał się z opryszkami w czasie pobytu na połoninie Skoruszny powyżej Zełenego. I przygrywał im do tańca na połoninach. Ustawi się, bywało, dwudziestu opryszków, a pośród nich siedzi na kamieniu różowy, jasny chłopczyna Dmytryk. Opryszki strzelają w takt muzyki jeden za drugim, a Dmytryk promienieje od radości, gra zapamiętale, gra całym ciałem, łącząc muzykę ze strzałami, jakby to były odgłosy bębna lub pukanie kastanietów. A przed nimi tańczą pozostali opryszki, od czasu do czasu również paląc z pistoletów dla ochoty.
Dmytryk znał także młodego opryszka Pełecha, który nieraz przesiadywał w Synyciach. Opowiadano o Pełechu, że miał wielkie bogactwa. Od niego to nauczył się śpiewanki Pełechowej, krótkiej lecz tęsknej, a utulającej w sen jak kołysanka. Sam Pełech ułożył tę śpiewankę i zwierzył się małemu Dmytrykowi, że mu szczęście przynosi.
I zawędrował raz Dmytryk z połoniny wraz z opryszkami przez góry aż pod Bolechów, gdy watażko Szwed poprowadził swe towarzystwo napadem na to miasto.
Potem znów wracał do swego „modarstwa“. Próbował, która siła mocniejsza: wiatru, czy wody. Łączył młynek z wiatrakami powrózkami z przędziwa, ustawiając je tak, że ruch wywołany uderzeniem wodospadu szedł w przeciwnym kierunku, niż ruch z wiatru pochodzący. Ale rwało się to nieraz, stawało i narowiło. Zdawało mu się w końcu, że wiatr silniejszy, ale pomyślał, że dla sprawiedliwej próby trzeba by i wodospad większy wyszukać. Nie było tu kogo poradzić się, nie mógł jakoś Dmytryk wybrnąć z tego zadania.
I choć czasem matka zrzędziła za „pustotę“, choć te wszystkie zajęcia nic nie miały w sobie, co by wróżyło o jego zdatności gospodarskiej, jednak rodzice z podziwem patrzyli na Dmytryka. Miłość otwierała im oczy i pokazywała w jakimś dziwnym, nowym świetle wszystko to, co poczynał złotowłosy, różowy chłopaczek.
Wyrósł tak Dmytro na junaka. I to, nie ma co mówić, na pięknego. O drugim takim nie przekazują w górach. Powiadają, że kędziory miał złote, tak gęste i puszyste jak grzywa wykędzierzawiona. Z daleka już to się świeciło. Każdy nagłownik był mu za mały dla tych gęstych włosów. Oczy miał takie jasne, niebieskie, iskrzące się — jak gwiazdy, a lice różowe jak u dziewczyny. Chciało się po prostu palcem sprawdzić, czy nie namalowany. Tylko malutki, biały wąs lekko się znaczył na górnej wardze. Był wysoki, i wydawało się, że nie umie chodzić, że tylko do biegania stworzony. Opowiadano też, że w biegu sarnę dopędzał, goniąc ją i skacząc z kamienia na kamień, ot tamtędy w dół, po cykotach, jak się schodzi z Synyci do Czarnej Rzeki w stronę Bednarówki. Szczególnie zasłynął był z tego, że skakać umiał wysoko i daleko. A choć wtedy wszyscy u nas ze strzelbami i pistoletami chodzili, Dmytryk nie. Ot, tylko bardkę miał ze sobą i czasem jakieś pistolątko małe w torbie, od wypadku. Ale skrzypce to zawsze ze sobą nosił w bordiuhu.
Cieszyli się starzy. Nie mieli dotąd szczęścia z dziećmi, ale Bóg nagrodził. Nie wiedzieli — jak to zawsze rodzice biedaki — czy modlić się mają, aby zawsze pozostał taki piękny, czy aby się jeszcze rozwijał, rósł w siłę jak dąb. Ale niedługo trwało to weselenie.
Mówiono, że wtedy właśnie sam Pan Cesarz posłał tędy w góry tych mandatorów, kostiów różnych. Ale to nie tak było. Nie posłał on ich biedak, tylko tam w Burgu u siebie nie miał co zrobić z nimi, nie miał gdzie trzymać tej psiarni. Bo to i niezdałe jakieś, tępe i po głowie bite — tak mu się widziało. Więc zapchał ich w góry, gdzie, tak by się zdawało, nie trzeba wielkiej nauki ani rozumu. Ot, niech tam sobie pilnują granicy. A oni tu dopiero pokazali, że nie zanadto głupi. Tylko tam w Wiedniu musieli podłość swoją jakoś ukrywać i przed cesarzem głupotą się przykrywali, aby pańskie serce zmiękczyć. A tutaj pokazali swoje. Ciągle słali listy do gubernium, jaki to niebezpieczny i hardy naród tutaj: na to, aby im stamtąd pieniądze przysyłali. W Kutach zbudowali sobie „katusz“, katownię i jak zaczęli nękać, drzeć i niszczyć naród! Naprzyjmowali sobie kuckich oprawców, psiołupów, do służby. Do dziś dnia to pamiętają ludzie. Kiedy ta „nekrutancja“ przyszła, to łapali junaków, jak psy na arkany, a kiedy kto chciał się zwolnić, kieszenie napychali.
Ojciec Dmytra, stary Sztefanko Wasyluk-Ponepaliyk, był to gazda poważny, ale i złotej dobroci, rachmanna dusza. Zamożny, ale też pracowity, przezorny, a dla ludzi pomocny. Piękny to był starzec ten Sztefanko. Niegdyś śpiewano o nim:
Oj, Sztefanku, ty Sztefanku,
Malowany panku.
Jedno dziewczę w bukowince,
Drugie czeka w ganku.
I dumny był Sztefanko jak nikt inny, ale dla każdego miał słowo życzliwe, uśmiech uprzejmy. Najwięcej jednak sławiono go za to, że zawsze mówił prawdę, że nigdy kłamstwo ani krętactwo nie przeszło przez jego usta. Tak widać rzadka była prawdomówność w naszym kraju wonczas, jak i dziś. Chociaż Wasyluk to tylko mówił, co chciał. A trudno go było rozsierdzić, spokojny był i pogodny.
Kiedy ta rekrutacja upadła na ludzi, nie gadał dużo. Posprzedawał konie do cesarskiej stadniny, a Ormianom z Kut woły dla Węgier i całe stada kóz;[23] pieniądze do berbenicy naskładał i czekał spokojnie, aż mandator poszle po nie swoją brać posiepacką. Zwyczajnie jak na kupców z Kut, Ormian porządnych, nieraz czekał u siebie, w chacie na Hołowach. Bo zapewne myślał sobie, że pan cesarz taki handel mandatorom otworzył, aby ludzie wykupywali u nich junaków, kto ma pieniądze. Nie bardzo się dziwił, bo kto tam te pańskie sztuki rozwikła, od kiedy panowie tych podpanków nasłali. Widać, że i oni, mandatory, żyć muszą. Niech zapłaci, kto może. Rozpłodziła się zanadto ta psiarnia, więc nie ma sposobu im teraz nastarczyć sam cesarz. Dał ich tedy ludziom na utrzymanie, jakby krowę na zimowlę. Tak jakby powiadał: Pomagajcie dobrze ludzie waszemu Cesarzowi, bo mnie samego zjedzą te psiska.
Tego nie wiedział Wasyluk, siedząc na górze w Hołowach, że one psy-mandatory nie przychodziły otwarcie handlować. Że trzeba było do nich zachodzić po cichutku, przez kuchnię, błagać i do ziemi się kłaniać. Niby to z łaski zwalniali, a także z łaski, tak od niechcenia, na prośbę ludzką przyjmowali pieniądze. Czekał, czekał Wasyluk. Pomyślał w końcu:
— Pewno już nie chcą rekrutować i pieniędzy nie chcą. Zwyczajnie jak kupcy.
I oni czekali. Ale nie jak kupcy. Bo wreszcie posłali routę z jakichś oprawców kuckich złożoną. I napadli Dmytryka po drodze na Bukowcu.
Ale uratował Dmytryk złote kędziory od strzyżenia, uciekł od łapanki wojskowej. Już zarzucili nań arkan i jeszcze doń strzelali, gdy się wywinął. A wtedy palnął dwu z pistoletu i świsnął nogami chyżymi. Tyle go widać było. I był od razu na wielkim rejestrze szubienicy! A choć mógł teraz na ten rejestr zabijać, ile wlazło, nie miał żadnej ochoty nikogo naruszać. Bo już i tak honor ten opryszkowski miał, że szubienica nad nim dzień i noc się kiwała. A on i przez całe życie nigdy na zgubę niczyją nie dybał.
Uciekanie od branki i nawet z wojska, z samego już regimentu, nie było w owe czasy niczym nowym, ani niezwykłym. Dmytro niejedną taką opowieść słyszał od samych zbiegów, którzy się potem stali opryszkami. Więc też i on sam, lotnymi nogami wpadł do chaty na Hołowy, opowiedział wszystko przerażonym rodzicom, osiodłał dwa konie, nabrał i naładował żywności, kożuchów, liżnyków, płótna całe zwoje, wziął łopatę, czekan i wielką bardę leśną, nie zapomniał też skrzypki i fłojery. Wziął wszystko, co potrzeba. Uściskał płaczących rodziców, przytulił raz jeszcze matkę i puścił się płajem przez Skupową ku Babie Lodowej.
Było to wczesną jesienią, było pogodnie i sucho, więc konie mało śladów zostawiały w wysokich jeszcze i suchych trawach. Ale Dmytryk jeszcze przed Babą Lodową rozsiodłał je, ukrył rzeczy i dla zmylenia śladów, okrężną drogą, przez potok Probijny znów na Skupową zaprowadził. Stamtąd nagnał je do domu. A na pożegnanie koło uszu im wystrzelił.
Była tam wtedy, gdzieś poniżej szczytu, tam gdzie się schodzi ku połoninie Kamieniec, wielka chochłata jodła, powalona przez wicher. Nie darmo mówi się na taką jodłę — baszta.[24] Zapewne siedmiu ludzi nie objęłoby jej obwodu. Wyglądała istotnie, jak wielka wieża powalona i częściowo strzaskana. Była przy tym najeżona rosochatymi gałęziami i ramionami tak potężnymi, że same wyglądały jak wielkie drzewa. Padając, wyrwała swym ciężarem cały korzeń, a z tym wywrotem i wielkie bryły skalne. I utworzyła jaskinię. Zapuszczając się w tę jaskinię, Dmytryk odnalazł ciasny korytarz, prowadzący do prastarych podziemi zamkowych.
Nikt tam teraz nie ma dostępu. Jodła zgniła, spróchniała i rozsypała się bez śladu. Jaskinia zasypana, porosła trawą połonińską. Ale to pewne jest, że tam, w tym podziemiu, gazdował Dmytro.
Dopóki jeszcze nie było śniegu, Dmytryk jak mógł, uwijał się i przygotowywał do zimowania. Nie był przyzwyczajony do pracy, jednak robotę leśną znał jak każdy. Ścinał i ciosał na dole w lesie wielkie drzewa. Potem przynosił ociosane kłody aż na górę do jaskini. I tam, w tych lochach zapewne jakąś kolibę wybudował. Może taką niską ośmioboczną, stożkowatą, ze słupem w środku, jak bywają i teraz lasowe koliby. Także drzewa na opał naskładał sobie. Z płyt kamiennych zaś postawił „kahłę“, czyli kominek do wyprowadzania dymu.
W tym to czasie, zapewne, karna wyprawa ze Stanisławowa na wezwanie kuckiego mandatora wyruszyła w góry. Tak pieśń współczesna głosi:
Przyleciały z Stanisława dziwaczne ptaszęta
To konni żołnierze austriaccy w białych mundurach, z potwornymi czakami i wielkimi kitami na czakach posuwali się powoli w górę Czeremoszu; kiwając się na koniach, rozglądając się po lasach, zadzierając czasem głowę do góry, sprawiali wrażenie, że szukają opryszków i zbiegów wojskowych. Ale tyle tylko nawojowali, że powywracali w chatach, że babom i dziadom starym dali się we znaki. Tymczasem Dmytryk daleko na Babie Lodowej już przygotował swój zimowik.
Pierwszą zimę sam, samiutki tam przesiedział.
Gdy śniegi przywaliły połoniny, Dmytryk siadywał nieraz długo wieczorami przy watrze. W tej samotni podziemnej, w próżni niezmierzonego podziemia, ciemnego i niezbadanego, wśród pustkowia górskiego, pogrążonego w potopie zasp śniegowych, jakby jeszcze jedną warstwą przywalających góry — watra dlań była jak wymię życiodajne. Matczyne grało w niej serce. Soki weń z niej spływały. Zima tak stała jak ściana lodowa, niezmierna, sięgająca do nieba, dzieląca go od całego świata. Mroźne zimno płynęło zewsząd jak wielkie bezlitosne morze, wrogie wszelkiemu życiu.
A wśród tej pustyni śniegowej watra ogarniała go łonem gorącym, jak niegdyś matka żywotem go chroniła. Przemawiał półgłosem do watry, czasem słuchał, zasłuchał się w jej śpiew, w jej zawodzenie matczyne. A czasem nucąc, naśladował jej głos. Warzył kuleszę jęczmienną i przysmażał słoninę. Potem brał skrzypce lub fłojerę i wygrywał sobie lub wyśpiewywał wszystkie pieśni, jakie znał. Śpiewał przy tym tak głośno, jak mógł, aż czasem w podziemiach odhukiwało. Powoli zaczęły mu napływać, tłoczyć się do głowy, nieraz pod nutę watrowej kołysanki, pieśni i słowa nowe, których jeszcze dotąd nie słyszał. Układały mu się same pieśni o tym co było, o tym co będzie i jakby to być mogło. I wypieścił je tak, siedząc przy watrze w podziemiu, „wykochał“ pośród zimy śpiewanki nowe, świergotne i lotne jak młode jaskółki lub śmiałe, skoczne, a psotne jak kózki.
Lecz nie pomyślał nigdy, aby się skarżyć. Bo też i wyśpiewywał tylko dla siebie. I wiedział, że choćby jak tam hałasował, te głosy z podziemi nie dochodziły na zewnątrz, na połoninę. Choćby na połoninę całe armie przyszły, nie usłyszałby ich Dmytryk. I nikt też nie mógłby się domyśleć, że tu pod ziemią, w lochach, o których może od lat tysięcy wieść zaginęła, w tej samotni i biedowaniu lasowego, jaskiniowego człowieka, baśnie i pieśni się snują. Że siedzi tam młody śpiewak złotowłosy, zagrzebany wśród rumowiska głazów, zakopany, zasypany śniegiem, bez słuchaczy, bez słowa ludzkiego, bez innego głosu, prócz śpiewu watry. I pieśni wydumuje, kpi z kuckich prześladowców, a śmiertelną Babę Lodową wyzywa.
Gdy przestawał śpiewać, głucho było w podziemiu, jak na tamtym świecie. Zapewne niejednemu byłoby straszno, krzyczałby z przerażenia, aby strach zagłuszyć krzykiem. Dmytryk zasypiał spokojnie, budził się kilka razy w nocy i nucąc z cicha, watrę podsycał.
Przychodził dzień — wtedy Wasyluk, odwalając płytę, wyłaził przez wykrotową jaskinię pod jodłę. Wdrapywał się na potężny pień zlodowaciały: Stamtąd patrzył naprzód ku wschodowi. Kłaniał się głęboko w milczeniu Słoneczku świętemu, cicho uśmiechał się do Niego jak dziecko, ramiona wyciągał i szeptał modlitwy. Potem tańczył na pniu, na cześć słoneczka i wyśpiewywał. „Słoneczko, Ty słoneczko, Boża dziecineczko“. — Następnie szedł po długim i szerokim pniu ku Babie Lodowej, Odokii. Gdy tak szedł po długiej nocy zimowej wesoły, uprzejmy i towarzyski Dmytryk, wielką zapewne miał nieraz ochotę powitać ją serdecznie:
— Boże pomahaj, Babaszko. Jak ci się trwa na świecie? Czybyś nie skosztowała mamałygi, bryndzy lub słoninki? A może śpiewanki nowej posłuchasz? —
Ale, gdy zobaczył jej lice, do połowy zasłonięte chustami śniegowymi, obłędne oblicze, głuche i ślepe — wiedział już, kto to jest: Sama zła-dola przeklęta. Dawał jej wtedy prztyczka w nos i śmiał się z niej głośno. I to go krzepiło.
Lecz mocą główną Baby Lodowej jest, że nic nie rozumie. Bo gdyby coś zrozumiała, warto by było choć śmiać się z niej. Bo gdyby choć ten śmiech rozumiała, przez to i sama by się ogrzała. Stopiłyby się jej pokrywy lodowe, roztajałyby i rozpłynęły. I może już mogłaby się ruszyć z miejsca zaklętego. A tak, to stoi skamieniała, zlodowaciała. Nic nie pyta, nie widzi, przetrzyma wszystko. I wieje bez końca zimnem, mrozi, uśmierca, w lód wdeptuje.
Nawet upośledzeni, od urodzenia zabiedzeni i zadeptani już przez nią ludzie chowają się od widoku złej doli, zakrywają oczy i głowę płachtami zasłaniają, nie chcą wymówić jej przeklętego imienia. Może dlatego już dawno nazwali ją Odokią, co znaczy „dobra zjawa“. Lecz nawet i we śnie, gdy czasem mignie tylko jej cień upiorny, już jęczysz, człowiecze, i budzisz się z krzykiem, spotniały z przerażenia.
A ten tam junaczek, choć go dla szczęścia, jak widać, cały świat boży wybrał i błogosławił, co dnia Babie Lodowej przeklętej, w maszkarę spozierał, co dnia się z niej wyśmiewał: —
— Wiej sobie wiedźmo-zimnico! Twoja to robota. Serca watrowego mi nie zgasisz. Choćbym ginął na tej tu połoninie, jeszcze śmiać się będę i śpiewać. —
I tak żadne z nich nie przemogło drugiego. Milczała i mroziła Baba Lodowa, śmiał się i śpiewał Wasyluk. Każde dla siebie.
Co dnia wychodził do słoneczka i do Baby Lodowej i tak długo przebywał na połoninie, jak długo było jasno. Gdy śnieg zaśrenowiał, owijał nogi w kapczury wełniane, brał strzelbę i chodził daleko połoninami. Oglądał świat. Patrzył ku szerokim kotlinom nad Białą Rzeką, ku strasznym lasom nad Czarnym Czeremoszem, spoglądał ku śnieżnym kopcom Czarnohory. A kto by tak podówczas w słoneczny, oślepiający jasnością, dzień zimowy przez tęgie szkła z Czarnohory ku Babie Lodowej spoglądał, z daleka nie widziałby zapewne tych niezliczonych kropel barwnych i pyłków tęczowych, wyiskrzonych przez słońce, lecz może zobaczyłby Dmytra jak kraśną kropeczkę czerwoną, jak zazulę-biedronkę malutką, pełzającą po śnieżnej przestrzeni.
W piękne dnie, gdy przygrzewało słoneczko, gdy ulewy blasków i wodospady światłości zlewały się na biały świat, Dmytryk czuł się szczęśliwy i słobodny. Nieraz tak myślał, jak by to było, gdyby go wtedy na Bukowcu porwali kuccy oprawcy i wraz z rzeszą innych ogolonych młodziaków zawlekli gdzieś daleko, po gościńcach, po drogach kamiennych, na więzienną dolę żołnierską, tak jak Ormianie stada bydła z połonin gonią na rzeź. Gdy tak sobie rozmyślał — śpiew radosny sam z piersi mu się wydzierał i płynął wśród przestrzenności białej, rozegranej słońcem, skrzącej pod szafirowym sklepieniem.
„Hoj — hoja“ płynął śpiew jak głos trembity aż na Czywczyn, a echo odpowiadało w borach nad Popadyńcem. Co tu zła dola, Baba Lodowa, może mu zrobić, gdy niebo jak wielki dzwon go otacza, a słoneczko jak serce dzwonowe się rozegra.
Po tych dniach pełnych pijaności następowały noce przy watrze. I wtedy znów zamyślał się nad dolą chłopców, towarzyszy porwanych w dalekie kraje, schnących z tęsknoty. Płakał nad ich dolą żołnierską. Tę piosnkę śpiewał:
Płynie rzeczka pokrwawiona — aż ze samej Widni!
A ktoże ją tak ukrasił? Nasi chłopcy bidni.
Gdyby wtedy już znał pismo Dmytryk, to wszystkie skały i kamienie tam na Kamieńcu pozapisywałby piosenkami, które podczas tych nocy ułożył. Ale i tak, co wymyślił, niejedno zapamiętywał, utrwalał w pamięci na to, aby pobratymom i dziewczynom na wiosnę wyśpiewać. Roił tak sobie już wtedy, jak to na wiosnę zasiądzie na carynie wysokiej, gdzieś na Hołowach nad bukowinką Szkindową, wśród dziewczątek i junaków. I zaśpiewa. I pójdzie po górach, rozszerzy, rozszumi się pieśń jak ogień. Rozpleni, jak nasienie wichrem zaniesione. To śmiać się, to płakać będą ludzie.
Ułożył wtedy Dmytryk znane smutne pieśni o kędziorach junackich:
Hej! już mosty sporządzone, nabite podłogi.
Tam kędziory nasze poszły — pankom popod nogi.
Śpiewał pieśń o dziewczynie, która na rynku miejskim zbierała do chustki ścięte kędziory junackie, w błocie rozsypane. A także szyderską pieśń o kuckich psiołupach, pieśń o wojewodzie Sztefanie i o tym, jak pan Dobosz umierał. W końcu śpiew o Hukach-potokach, podsłuchany od starego Czeremoszu.
Opowiadają także, że w owym czasie Dmytryk sanki smokowe „wymodował“. Widział on kiedyś w Kutach, jak dzieci ormiańskie puszczały w czasie wiatru smoka papierowego albo, jak się to mówi, orła. I pomyślał, że takie sanki latające, smokowe można by zrobić. Więc długo dumał, próbował; z płótna, którego dużo miał ze sobą, zrobił skrzydła, przytwierdził je do sanek i jeszcze w wiatraczki jakieś zaopatrzył. Gdy tak wszystko przygotował, wypatrywał którędy wiatr idzie. Zjeżdżał wtedy na sankach po stwardniałym śniegu ze stromego zbocza Kamieńca. I — śmiesznie to może powtórzyć — ale tak zapewniają ludzie, że Dmytryk na tych sankach unosił się w powietrzu, że latał. A kiedy wiatr był silny, zanosił go nawet w dół, na lasy. Wiatraki furkotały, sanie okręcały się w powietrzu, a Dmytryk lądował na wierzchołku jakiejś wysokiej smereki.
Takie to były zajęcia i zamiłowania Dmytra Wasylukowego, na którego głowę wyznaczona była cena przez mandatorów i gubernium.
Przed Bożym Narodzeniem gęste mgły tygodniami zalegały połoniny. I dnie i noce chociaż księżycowe, były szare i nieprzeniknione. Teraz bardziej jeszcze od wszystkiego odcięty był Dmytryk. Jodła i jej rozgałęzienia, potężne suchary, były oszronione, drzewa na dole, w lesie pokrywały się coraz gęstszym szronem. Powoli mgła zaczęła rzednąć i jakby zza przejrzystego muślinu przesiewało się światło błękitne. Na samo Boże Narodzenie mgły już rozbiły się na bezkreśną świecącą kurzawę szronu. A gdy wyszło słońce zza Diłu czarnego, zobaczył Dmytro dziwo, jakiego nigdy dotąd w życiu nie widział. Słońce wyglądało jak jaje, spowite w lekkie całuny i zasłony, jakby pieluchy. A po całym niebie ogromne kręgi, półkola i koliste tęcze słonkowe roztaczały się i jaśniały. I połączone były z jądrem słonecznym, jakby złotymi pękami strun. Gdy zaś podeszło słonko wyżej, zasłoniło się na chwilę, a potem, zamiast słońca, wielki krzyż słoneczny wytrysnął, rozlał się szerokimi skrzydłami płomienia, długo płonął na całym niebie, pokrytym srebrnym przeźroczem mgły i szronu.
Zobaczył wtedy Dmytryk w tym znak, że w dniu, kiedy Dziecię Święte się rodzi, słońce samo się przemieniło.
Wspomniał modlitwę ojcowską prastarą, rodową. Padł na śnieg, na kolana. Wołał, śpiewał i szeptał modlitwę, którą odtąd zawsze powtarzał. A komu dane było i w nasze czasy podsłuchać, jak na wysokich połoninach rankiem zamglonym modlą się na klęczkach do wschodzącego słońca pastuchy — to uroczyście wygłaszając stare wezwania i zaklęcia, to swobodnie i ufnie gwarząc ze słonkiem — ten mógł usłyszeć w ich słowach tę modlitwę, te okrzyki tęsknoty Wasylukowej.
Tak tedy modlił się Wasyluk:
Lelio[25] Słoneczko!
Serdeńko lelkowe, ojcowskie, złotostrunne!
Wschodzisz zza Kamienia Pisanego, zza Lelkowej góry,
Morzem słonkowym się rozlewasz na Synycie — Cerkwy tajemne.
Płyniesz płajem świetlistym nad Hołowy, nad chatą ojcowską.
Chowasz się za Czarnohorę. —
Błyskasz i śmiejesz się! Grasz w trembity anielskie! Dzwonem na służbę bożą wzywasz.
I widzisz! przepalasz okiem świętym!
Ciemności rozcinasz, mroki wymiatasz, w słonecznej kurzawie rozsiewasz!
Trawy — hodujesz,
Oborom błogosławisz,
Klecie — komory napełniasz,
Kołyski uświęcasz —
Lelio, Lelieczko — Słoneczko ojcowskie! Wasylukowe! Złotostrunne!
Gdy tak ojcowską modlitwę odmawiał, zobaczył siwe oczy ojcowskie, wspomniał głos swego lelia. Czyż woła doń teraz? A może sługi mandatorskie poniżają starca świetnego?
Znów do słoneczka ręce wyciągał i tak doń przemawiał gorąco:
Chodzisz w pancerzach złotych, w blachach mosiężnych i w zbrojach.
Stąpasz krokiem straszliwym.
Skrzydła krzyżowe rozpinasz. Albo — końmi rwiesz smogowymi. Twoja wola!
Kusze na pół nieba naciągasz. Miotasz strzały ogniste!
Chorość spalasz, depcesz duchy nieczyste.
Słoneczko, gospodynie junacki! Święty, krzepki, a bezśmiertny.
Zadzwoń pancerzem! Zbudź groźne struny gromowe! Strąć jedną strzałę Bożą słonkową! Choć iskrę z kopyt smokowych!
Uderz nią! Poraź oprawców ród! Złodziejskie szczury norowe! Plemię ciemności na cudze ziarno łakome!
Usłysz mój głos! Jak muszki śpiewankę, brzęczenie bożej krówki.
Daruj twym dzieciom nieświadomym, dzieciom nierozumnym ale wiernym. — Twym dzieciom słonkowym!
Poucz nas słoneczko! Mądrości świętej dolej!
I wróć Słobodę starą.
Lelio! Słoneczko.
Tak witał w dzień Bożego Narodzenia Dmytryk Boże Dziecię słonkowe. I taką miał kolędę w zimowiku na Babie Lodowej, gdy po wsiach grały trembity i skrzypki, a ludzie bawili się hucznie i pląsali wesoło, podnosząc topory w tańcu.
Ot tak ten powiastun łysy Andrijko z Ropy-Uroczyska (może i na utrapienie ludzkie) o tej samotności Dmytrowej nam naględził, że i kat kucki nie rozsądziłby, co tu naplątał powiastun, a co Dmytryk sam mówił i myślał. Ale choć sądy pańskie chwalą się, że wszystko wiedzą, to zdaje się, że gdyby nawet odnaleziono te zaginione kuckie akta — trudno by to było rozsądzić, które pieśni Dmytryk na pewno ułożył, które wynalazki wymyślił, które modlitwy odmawiał i jak mu z tym na duszy było.
Bo też takie to akta te wszystkie! O modlitwach by im wiedzieć? Nie darmo zwało się to „Księgi czarne“. To pewno znaczy: czartowskie! Widać, bo przez panów wymyślane, prawdziwe pańskie świętopisanie: O szubienicach wałkują, o karach i katowaniu dokładnie wiedzą wszystko. Ale — z życia ludzkiego ani tchu nie ułowią. Ani tyle co oddech kurki. Sam hycel kołomyjski o psach swoich lepiej by napisał.
Za to o niejednym junaku i opryszku od dawna tak wspominają i gadają powiastuny, gaduły i kręcipyski różne — bez końca: jak to zimkę niejedną przesiadywał w schowkach i zimowikach ot tam albo tam, na tej albo na tamtej górze. I najwięcej to lubią opowiadać, które to wynalazki powymyślali wtedy junacy. Bo mówią: — Tam w tych zimowikach mieli dużo czasu. Więc było im kiedy „modować“ i wymyślać i praktykować to wszystko. A także było kiedy układać śpiewanki i muzykę. Kto miał do czego pęd. — I nawet wymieniają różne wynalazki takie: to zapałki siarkowe, tak wielkie jak łuczywo, to młynki ręczne do mielenia ziarna, to tajemny kamień brylantowy, świecący w ciemności jak latarnia, to latawce, to wóz jakiś samojadący. I wiadomo, że niektóre nowości od nich przejęli ludzie, że zawdzięczają je junakom. A niejedną modę to oni ze świata, z wędrówek dalekich do nas przynieśli. Głupio zatem nazywać wszystkich opryszków pustakami, jak to dawniej czasem mówiono. Bo chociaż prawda — te wynalazki więcej do zabawy tylko, a nie do gazdowania, i może za wynalazki ludzie nie są tak wdzięczni, ale za pieśni — czemużby nie? Więc i dzisiaj należy im się wdzięczne wspominanie.
Ale, żeby który bajarz nam opowiedział, jak się do tego brali junacy, jakie było ich życie w tych zimowikach, co każdy z nich robił? Z czego poszły te dumy i wydumki, myśli i wymysły? Z jakiego nasienia, z jakiego korzenia się to narodziło? Hej! żaden nic nie wie.
Tylko nasz powiastun Andrijko, choć i łysy, jakże mądry jest, jak świadom wszystkiego! Aż strach bierze!
Ale — byle tylko nie zanadto!
Bo taki brechun też by wart, aby mu język stanął dęba pod szubienicą, gdyby się zaczął rozpierać tak i brzuch wydymać, gdyby zaczął w ludzi wmawiać, że na pewno i naprawdę zdolen coś o samotności czyjejś opowiedzieć. Bo widzi mi się, że i sam człowiek o swojej nawet samotności niewiele pamięta, a o nasieniu i korzeniach swych dum nic nie wie. —
Gdy wiosna się przybliżała, oczekiwanie i nadzieja naprowadziły w końcu Dmytrykowi gości do jaskini. Gadały mu w półśnie głosy towarzyszy, przylatywały słowa dziewcząt. Ale także oba Czeremosze szeptały, gadały i wykrzykiwały. Nie mógłby przysiąc na pewno, czy może sam te słowa wymawiał, czy mu się przyśniły, czy też naprawdę skądś doń zalatują. A do głosów przysuwały się nieraz jakieś twarze. To stare, to młode, to ponure i tajemnicze, jakby z gęstwiny smerekowej się wychylające, to jasne, jakby razem z kwiatami szafranu tańczyły. I miał już towarzystwo.
Pewnego dnia powiał gorący wicher od Czarnohory, przygrzało słoneczko. I Dmytrykowi jakby skrzydła zaczęły rosnąć. Porywało go coś i gnało, by latać po połoninach. Poszedł na przełęcz niedaleko Łukawic. Już był wieczór, kiedy na połoninach silną woń rozlały kwitnące wśród śniegu, różowe kwiaty krzewu, zwanego wilczym łykiem. To myrty połonińskie sposobiły się do godów weselnych wiosny. I odurzały wonią, tumaniły, nęciły — nie wiadomo kogo. Już i ziemia leśna pocić się zaczęła, zapachniała wiosną.
Gdyż naszeptało słoneczko wszystkim tę wieść wiosenną. Zawezwało do szkoły wszystkie swoje dziecięta.
W tej zaś szkole podsłuchał Dmytryk takie tajemnice, jakich nikt dotąd nie słyszał.
Bo któż w owe czasy był tam kiedy w tym pustkowiu na wiosnę?
W ciemności leśnej ukazał mu się na mig — aż strach go przeszył ostrą rohatyną od stóp po serce — starzec z zielonymi włosami i z brodą soplową. Zmiarkował Dmytryk, gdy trochę ochłonął ze strachu, że był to sam Czeremosz.
Z daleka, z ciemności leśnej gadanie Czeremoszu usłyszał wtedy Dmytryk tak wyraźnie jak głosy w jaskini. Nie tylko gadanie i okrzyki, lecz także śpiewy i granie Rzeki.
Później je nieraz w życiu wspominał.
Stary Czeremosz zwoływał swój ród, swe pobratymy. Czekał na swe dopływy, drzemiące pod lodami i pokrywami śnieżnymi, uśpione po jarach, przepaściach i derbach leśnych. Roił o nich, przypominał wszystkie. I wzywał je, swe Huki-strumienie, by rozbiły, zgruchotały okucia zimowe.
Huki! — — —
Gdzież wy?
Moje Huki. —
Gdzież wy me strumienie?
Braty, syny i prawnuki!
Czyż moc moja w was się pieni?
Hukiż! moje Huki!
Kędzierzawe wy junaki,
Wy hulaki — gruchotniki,
Jastre łowce — połowiki,
I watahy wy sędziwe
Zadumane orły siwe,
Diaczki boże i dzwonniki,
Ojce śpiewne, kazalniki
Huki! moje Huki!
Powiastuny i wieszczuny,
Grajki, mistrze pisankowe,
Leśne skoczki wiewiórkowe,
I tancerze lekkopylne,
Wody! Rody me wszechsilne!
Odezwijcie się z daleka!
Huki! —
Wyzwolcie mnie Huki —
Huki, moje Huki! — — —
Tak w ciszy nocnej górskiego przedwiośnia stary leśny dziad stękał pomrukiem falowym. Jękiem wołał, rykiem zdławionego mocarza pierś rozdzierał, zmagając się z lodami.
Nie wracał już Dmytryk tej nocy do jaskini. Siedząc na łęku, na dziale wodnym, wypatrywał jastrzębim okiem, uchem rysim wysłuchiwał, chłonął wielką szkoły słonkowej naukę, której od dziecka był ciekawy.
Zbiegł ku źródłom Probijnej, towarzyszki Białej Rzeki. Słyszał tam pełkotanie kroplinowe. Sączyły się krople, pukały do lodów, próbując się przebić, moc lodu wybadując. Potoki szeptem zwierzały się ziemi, lizały ziemię, ssały i chłeptały wodę ze śniegów stopionych. Potem znów cichły, zasypiały.
Dmytryk przebiegł przez szeroki grzbiet połoniny ku stronie Czarnej Rzeki. I usłyszał w potoku borkuckim pod Łukawicami uderzające co chwila poszumy rytmiczne, jakby od zegara wodnego. A tam gdzieś daleko w lasach, na południowej stronie, potok Popadyniec zagruchotał nagle kilka razy, jakby z wieży wysokiej godzinę uderzał. Po całej Wierchowinie podawały sobie znaki hukowe zegary.
Ogarnął Dmytryk sercem pieśń dziada. Objął myślą wszystkie strumienie i potoki w górach. Wtórować zaczął starcowi zielonowłosemu. Śpiewał czeremoszową śpiewankę, pomagając słabym ludzkim głosem ojcu wód. Pocieszał dziada, przekazywał mu, co się dzieje. I po imieniu wzywał wszystkie Huki-strumienie.
Już zmawiają się, już szepcą,
Ojcze, twe strumienie.
Z ziemi krew wiosenną chłepcą,
Słonko w nich się pieni!
Dziś — już — zaraz — przed północą
Już wyfruną, zafurkocą
Słonkowe dziecięta,
Kroplowe ptaszęta,
W szczebiotnym rozgwarze
Wstaną twe pieśniarze!
Budzą się twe Huki,
Ptaki — wylotniki,
Ucznie bystroukie,
Słonkowe szkolniki.
Wstańcie Huki jastrolotne!
Ty Probijny, ty Gromotny,
Srebrny ty i ty Lelkowy,
Ty Studzienny, ty Lodowy,
Ty Hostowy, Jezierneński,
I Smokowy — ty Zmyjeński,
Ty Rabyńka — ty Dobryńka,
Ty Dzembronio, ty Kryniczny,
Ty Weselny, ty Rosiczny,
Marmurowy i Gadżynie,
Ty Waliło, ty Bystrzycu,
Ilcio ty i Bereźnico.
Pawi ty i ty Pajęczy
I ty sławny Warytynie![26]
Wasza pieśń niech w rzekę spłynie!
Grajcie Huki — tańczcie Huki,
Hukowa muzyko — — — — — — —
A na to już zda się, wołanie, gdy nadeszła północ, zaczęły pękać i gruchotać lody. Gromem hukały zasowy śnieżne, wodami porwane. Zakipiały strumienie i rzeki. Po całej Wierchowinie pustynnej zagrały Huki-taneczniki i rozśpiewały się; w odpowiedź pojękom ojcowskim i do wtóru śpiewki małego słuchacza Dmytra na nutę Pełechową.
Hoj! Huki, my Huki!
My jare młodysze!
Groźni towarzysze!
Chwaty! Łamignaty!
Pisane bułaty
Wzniesiem, machniem bardą
Błyskotną i hardą!
Huki rozdobędy!
Tędy w tan — raz tędy! —
Krokiem — rysim skokiem. —
Wzlotem orlim — grzmotem —
I hulackim pląsem!
Ziemi wielkim wstrząsem
Rozwalim, strzaskamy —
Lody, skały, tamy!
Hoj! wałem-przegonem!
Hoja! sercem-dzwonem
W grającej szumawie,
Wierni wiosny sprawie —
Świat przemienim — wodą
Śpiewną — rodną — młodą —
Nie było tam wtedy pod szczytami klauz, zastaw i zapór na wodach. Mogły więc sobie hulać Huki-potoki słobodnie, bez przeszkód. Przekazuje nawet Andrijko, że góry w owe czasy były wyższe, bo ciągle jeszcze rosły. Brzegi i stoki były stromsze, a także potoki bujniejsze były niż w nasze czasy i nie tak zasypane głazami.
Toż to hulanie wiosenne tam było!
Morze wiosenne kipielą wypełniło wszystkie doliny i jary. Tylko połoniny jak wyspy, półwyspy i rafy, wynurzały się z fal rozhukanych. Dmytryk wrócił na górę. A gdy rankiem słonko się rozegrało, oglądał z radością, jak morze wtóruje słoneczku blaskami; słuchał, jak grzmi i szumi cały świat. I patrzył, jak Baba Lodowa popadia płacze, że nie zamrozić jej od razu świata. — —
I w nasze czasy wielu ludzi godzinami daje się nudzić takim ot gadaniem i śpiewaniem. Słuchają tych gadek o opryszkach, wysłuchują cierpliwie, a nawet nieraz chętnie. Głównie może jednak po to, aby jakoś chytrze wyciągnąć, wydębić od takiego powiastuna — jedną, ważną wiadomość. Bo to on, niedźwiedź stary, zęby zjadł na tym, że chodził wierchami, berdami i syhłami. I wybadywał, wysłuchiwał o junakach — wszystko, wszyściutko — (wygląda, że z czartem do spółki). To już pewnie musi wiedzieć, gdzie się podziały te opryszkowskie skarby. Sam ich przecie nie dobędzie, ani też nie połknie wszystkiego! A kto, jak kto, ale ten Wasyluk Dmytro (cały świat to wie) miał tego, tych skarbów — do licha! Niech tylko puści farbę taki skoropyskacz drankawy! To już będzie można na wiosnę coś zacząć: samemu pójść albo i kompanijkę małą zebrać, i szukać, nypać, kopać łopatą, czekanem, albo i wiercić świdrem wiertniczym. Albo też można nająć do roboty tej kilku biedaków i przybłędów, aby nie było żadnej przerwy...
Niech tylko bukowinka się rozwinie.
Hej! szeroko na świecie! Inaczej na sercu robi się człowiekowi wtedy.
Także i w nasze czasy zbierają się na wiosnę, niemal co roku, takie kompanie. Idą kopać skarby — w wielkiej tajemnicy. Wtedy ożywiają się te odległe ustronia i samotne szczyty, te różne schowki, komory Doboszowe, Pełechowe, Pihułowe, Wasylukowe i inne. Tylko bieda, że z nas teraźniejszych ludzi nikt nie umie utrzymać tej tajemnicy. Zaraz gadają, rozgadują, i zaraz wszyscy wiedzą. A to bardzo szkodzi. Skarby tę słabość mają, że nie lubią rozgłosu, nie znoszą gadania. Do tego też dochodzi i ta trudność, że trzeba dobrze rozplątywać, co taki powiastun nagadał. Boć on nigdy otwarcie nie powie, ani miejsca, ani zaklęć, ani godziny nie wskaże i jaki post tu potrzebny. Ani nie powie dokładnego ostrzeżenia, jak to pilnować się od przeklętych i krwią splamionych skarbów. Tylko zawsze gada ogródkami, straszy i zadziwia, a czasem i naśmiać się lubi. Robić nie chce, starać się i łopatą machać, ale jakby do podziału przyszło — to pierwszy.
I teraz ten taki dym nam puścił w oczy i powiada, że Andrijko. — Hou! stój bratku. Wygląda niby to, że znów naród buntuje. Ale on jeszcze coś za tym kryje i...
— Posłuchajcież ludzie delikatni. Tu nie pański parlament wiedeński, ani sejm tych tam szarapatków warszawskich, aby każdy kukurikał, a głosem własnym upijał się jak głuszec na tokowisku. To przecież towarzystwo. Godne, gazdowskie. Zamiast językiem młyńcować tak, a puste mleć, dajcież dokończyć, opowiedzieć: jak to Dmytryk z tego biedowania, czy z tego, że mu durijka samotności uderzyła do głowy — stał się opryszkiem. I tak doszedł do — skarbów wielkich...
Tym sposobem, bez krętactw właśnie i do tych — do tych skarbów się dogadamy...
A wszystko, rzetelnie według tego, nie inaczej, jak sam Andrijko opowiadał.
Otóż tak to było właśnie:
Wiosną, gdy czemięrzyca[27] zazieleniła się na połoninie, zobaczył Dmytryk pewnego dnia opodal jodły basztowej pierwszego gościa z tamtego, żywego świata. Z tego świata, co to był dlań jakby zatarasowany wielką nieprzeniknioną ścianą lodową zimy i samotności. Właśnie stamtąd jakoby idąc, przykołysał się od strony Łukawic potężny, stary, szary, niemal siwy niedźwiedź. Przyszedł na to, by sobie poszczypać i pokosztować niedźwiedziej przekąski wiosennej — czemięrzycy.
Naprzód ucieszył się Dmytryk tym niedźwiedziem, bo powiadają przecież, że to dusza chrześcijańska. Głośno nań zawołał: — Wujeczku, myròm! Jak się wam zimowało? — Lecz stary mrukliwy niedźwiedź-samotnik nie okazał ani tej uciechy, co Dmytro, ani nawet zdziwienia żadnego. Wspiął się lekko i ostrożnie przednimi łapami na ścianę pnia jodłowego, powąchał pień, popatrzył na Dmytryka, a potem już raczej z chłodem surowym, choć poprawnym, przeszedł koło Popadii. Obrócił się jeszcze raz za Dmytrem i kołysząc się powoli, poszedł ku Hostowemu szukać czemięrzycy. I jakoś już ani jeden niedźwiedź się nie pokazywał.
I choć niedźwiedź ten ani nie zmawiał się z mandatorami, ani także i z przyjaciółmi Dmytra pobratymstwa nie trzymał, to jednak uderzyło teraz coś Dmytra między oczy, jakby pękniętym odłamem z tej lodowej ściany. Nie był to strach ani uciecha. Tylko coś takiego: oto znów zobaczył, że choć nie sam jeden tylko po świecie chodzi, czuje i żyje, jednak ani on ani nikt nie może nic udzielić nikomu, jakby zamurowany w komorze lodowej. Teraz wszystkie te dumy, pieśni, wynalazki i nauki, wszystkie te skarby, co je nagromadził przez zimę, w jednej chwili jakby stopiły się i znikły. Tak jak byś śnił, że leżysz wśród dukatów i brylantów płonących, a rano zbudzisz się, sięgniesz ręką, a to kamień twardy i kożuch stary pod głową.
Gorzko zrobiło się Dmytrykowi a nawet strasznie. Poczuł się tak sam, jak ten gorejący na wietrze w ciemności płomyk łojowego kaganka, co tylko na dwa kroki jasność sieje. Chwieje się płomień taki, pełkoce, wymyka się wiatrowi, zagaśnie lada chwila. Zdawało się Dmytrykowi, iż już nie doczeka wiosnowania połonińskiego, widoku ludzi i zwierząt, pasterzy i marżynki. Nie mógł już nocować w jaskini. Dusiło go tam. Tak tedy w odrętwieniu przez kilka dni nie jadł nic, nie chodził nigdzie, głowy do nieba nie podnosił. Siedział na jodle basztowej zatopiony w drzemocie i tęsknicy albo dla rozgrzania chodził naokoło baszty ze zwieszoną głową. Taką biedę mu ten niedźwiedź stary przyniósł. Hej! czarną mazią mu się to po sercu rozlało.
Poznał Dmytryk, że już nie był ten sam, co przedtem i że już nigdy takim nie będzie. Bo przypatrzyć się bliżej, to może nie ma za czym tęsknić. Niemy cały ten świat, ślepy i głuchy. Właśnie ludzki i żywy świat był tylko taki, jak echo tam pod szczytem Hostowym. Co mu krzykniesz, co doń zaśpiewasz, to ci przynosi z powrotem. I wszystko to takie samo puste bajanie, z jego tylko własnej głowy nieszczęsnej wysnute, co sama jedna dzwoni i tętni pośród martwoty świata. Tak akuratnie i ludzkie i inne żywe głosy. Niby to przemawiają podobnie, jak te szepty i pieśni, które słyszał podczas nocy godowych wiosennych. Póki słuchasz, słyszysz to, co sam mówisz i co chcesz. A gdy milczysz, gdy się odwrócisz i nie patrzysz, to kto wie, jaka potwora i paskuda za plecami twymi zęby i paszczękę na ciebie wyszczerza.
A może inaczej?
Może dopiero teraz jeszcze lepiej mógł poznać, jaka to ona Baba Lodowa, jaka jej moc! Może to ona i jemu teraz uszy zatkała, oczy zamurowała. Może i tu i wszędzie naokoło i teraz płaczą wszystkie istoty, jęczą te głosy tak jak stara matka, tak jak rzeka stara. Ale zamknęła, zacisnęła, zaszpuntowała lodowa Wiedźma usta wszystkie. Serca pozaklinała i zmroziła, pępki poprzecinała Baba ona od powijania śmiertelnego.
I głodem morzy tęsknotę żywą.
We śnie ponakładała Baba Dmytrowi raniące więzy na ręce, ciężkie okowy na nogi, a na serce obręcze żelazne. Szarpał je i rozrywał z wściekłością i budził się z okrzykiem rozpaczy i grozy.
I tak wreszcie wysadziło go, jakby z harmaty wielkiej z tego naboju samotności. Pędził i rwał przed siebie, by złamać obręcze milczenia, wydrzeć kraty połonińskiej samotności, roztrzaskać bramy więzienia puszczowego.
Nie wiedział sam, kiedy znalazł się blisko Hołów. Przedzierając się lasami i jelenimi ścieżkami, płosząc po drodze głuszce, łopoczące skrzydłami jak płachtami, podsunął się tak aż pod chatę ojcowską.
Było raniutko przed świtem, gwiazdy już zbladły, gdy ze skraju puszczy zobaczył, jakby wierzchołki świątyni, rosochate, rozczapierzone, pokryte jasnym liściem, konary bukowinki Wasylukowej. A pośród nich powyginane dachy ojcowskiej grażdy. Dalej zaś ku północy, wysoko na Prosicznym zieleniła się jeszcze potężniejsza bukowinka Szkindowa. Wiedział, że tam, gdzie po dwa prastare bliźniacze buki się zielenią, jest tajemnicze, ukryte w zagłębieniu źródło i koryto-poidło. I tam po wodę przychodzi czarnooka Szkindowa dziewczyna. Stał tak i patrzał, jak na największe dziwo. Na pewno gdyby mu zimą na Hostowym albo daleko na Czarnohorze ukazało się było roziskrzone, światłem wirujące, zamczysko smokowe, nie dziwowałby się tak bardzo jak teraz, gdy zobaczył swą chatę i rodzone bukowinki. Nagle zazula zadzwoniła gdzieś w dole w gaju nad Riczką swój pierwszy poranny hejnał. I zaraz rozśpiewały się zbudzone przez nią kosy, zięby i wilgi. Na chwilę cudem jakimś odwróciły się, cofnęły się listki jego doli. Sam nie wierzył, że stał się człowiekiem lasowym. Tak bowiem zawsze wysłuchiwał od dziecka tych głosów ptaków o świcie. Było mu teraz jak wtedy, kiedy na Zwiastowanie chodził raniutko z ojcem, do cerkwi aż na Krasnojylskie miejsce. Jedno nabożeństwo odprawiały po bukowinkach i gajach kukułki i małe ptaszki, a drugie ksiądz z diakiem i gazdami w cerkwi. Nieśmiało wchodził do wnętrza cerkwi rozjarzonej światłem świec woskowych. I teraz jeszcze z większym nabożeństwem, żegnając się znakiem krzyża i wznosząc ręce ku wschodowi słońca, wchodził do swej bukowinki. Na przywitanie uderzał buczyska bliźniacze po pniach, jakby starych druhów po plecach. Wchodził do swego osiedla, które choć jemu świat się przewrócił, stoi tutaj, nie zapadło się jeszcze i nie rozwiało się jak mgła.
Ale — zatrzasnęła się przed nim brama więzienia puszczowego, gdy już wychodził na wolę.
Chata była pusta i zaryglowana, mieszkańców i bydła nie było. Widać było, że św. Jurij już był lub zbliżał się i że wszyscy wyruszyli z bydłem na wspólne pastwisko dla przepędzenia bydła przez ogień, dla wiosennych praktyk i wiosennego świętowania. Nie mógł tam pójść i tu czekać nie mógł. Wyrył tylko toporem przed progiem chaty swój znak słonkowy i strzałkę w kierunku szczytu Baby Lodowej. Siedział tak w cieniu buków i żałośnie spoglądał w górę ku konarzystym ramionom, ku ich głowom kędzierzawym, ojcowskim. I znów wdrapał się na grzbiet. Znów surowy wiatr połoniński go ogarnął. Znów zasunęły się na serce sztaby i okowy żelazne.
Latał tak grzbietem, po połoninach po kilka dni drogi, aby ciągle widzieć coś innego: lasy kosodrzewiny, to skały i debry, to dalekie, rozległe widoki. Ale im więcej gór widział, ciągle nowe góry, tym bardziej beznadziejne było jego więzienie, tym bardziej bezkresne. Uciekał przed tym przestworzem, leciał przed siebie stepem połonińskim, jakby go coś goniło, przewracając się na kopcach, raniąc się i zakrwawiając lice. Szał ogarnął młodą głowę. Szarpał włosy, porozrywał na sobie ubranie. Czasem zaś szeptem, albo jęcząc i rzężąc bezprzytomnie, powtarzał bolesne okrzyki rzeki:
— Huki! Gdzież wy, moje Huki? Wyzwolcie mnie Huki!
Hukiż, moje Huki. —
Tylko echa odpowiadały, tylko w głębiach, po jarach i puszczach szumiały potoki. —
Nieraz już słyszeliśmy, jak to się odbywały wiosenne wyroje ludzi lasowych. Niejeden powiastun to opisywał: jak się wychylali z zimowików, gdy buczki się zazieleniły, a szyszki zaróżowiły, jak się ściągali zewsząd, zbierali, hukali, witali i wyruszali na wyprawy. Każdy też powiastun pięknie nam z daleka to pokazuje, trochę tak jak widowisko w teatrze, albo kolorowy malunek. Kto wie, czy też tak potrafi Andrijko. Ale za to wiedzie cię tam bracie, za rękę, prosto w te ciemne dawne puszcze i w te odległe czasy. I już zaraz i z tobą, hejby, to samo się dzieje, co junakom było. Choć od tej samoty dusznica tęskna ściska ci serce, w kiszkach burczy ci od głodu, a w głowie dzwon tętni od burzy i gniewu, to jednak ramiona ci nabrzmiewają mocą junacką, a pierś hardością się pyszni. Ot, jakbyś rąbnął czy mandatora, czy gubernatora samego, to nakryłby się nogami cienkimi biedaczyna i pękłyby mu białe, galowe sztanięta świecące — na samym tyłku.
I w różne czasy rozmaicie odbywały się te wyroje. Taki buntownik jak Dobosz otwarcie wzywał wszystkich i przez samo trembitanie z połoniny już zdolen był cały naród w watahę swoją przemienić. Inaczej też było, gdy ściągali wiosną na szczyty, w umówione miejsce, starzy bojowcy, doświadczeni opryszkowie.
Inaczej znów teraz, w czasy Wasylukowe, gdy rozprószeni, poukrywani i zbiedzeni młodociani zbiegowie, jak wylęknione gołębie, co rozprysły się ze stadka rozbitego przez sokoły, powoli wynurzali się ze swych nor i odszukiwali się po lasach i połoninach. W owe już czasy nie tylko w bliższych osiedlom górach, ale i na Wierchowinie pustynnej zimowało, ukrywało się wielu zbiegów, uciekinierów i przybłędów, chociaż mało było tam jeszcze kolib i gospodarstwa połonińskiego. Ale za to było gdzie się chować tam w tych obszarach, więc nieraz jeden o drugim nie wiedział, bo i dymy z watry umyślnie ukrytymi kahłami do dworów wypuszczali. A teraz z wiosną niejeden z dołów zemknął, niejeden ze schowków bliższych wsiom tutaj się schował.
Na wiosnę po szczytach zaczynały się ukazywać wysokie dymy jako znaki i sygnały junackie. Porozumiawszy się tak z połoniny na połoninę dymem watry, młodziaki zaczynali się dopiero odszukiwać. Niejeden był zupełnie bez broni, niejeden zaś wygłodniały lub nawet schorowany, że ledwie wlókł nogi. Niejeden żywił się całą zimę kuleszą bez soli, albo żył mięsem z ubitej zwierzyny. Mało który był dobrze lub chociażby nawet tylko ciepło ubrany. Bo choć i miał w chacie dostatek ubrań, nie było czasu chwycić ze sobą, albo stracił głowę zmykając i nic ciepłego nie zabrał. W czarnych zasmolonych koszulach, ze skudłanymi włosami, na twarzy osmoleni, na nogach mieli jakieś sczerniałe szmaty zamiast kapczurów, postoły powykręcane i poprzepalane od suszenia przy watrze. A woleli tak biedować, niż dać się zasznurować w kamasze wojskowe lub w kajdanach hodować sobą wszy więzienne.[28]
Schodzili się powoli, ostrożnie, wyglądając zza gęstwiny kosodrzewu, śledząc i wytężając uwagę. Bo choć routy puszkarskie i wojskowe rzadko zachodziły w wysokie połoniny i to chyba na jakąś umyślną, wielką obławę, to jednak każdy z junaków znał dobrze te dzieje pochodu szubienic w góry. Wiedział, że szubieniczka wszędzie czuwa i nie miał ochoty biegać przez „gasję“, to jest ulicę z pałek leszczynowych, przeznaczonych dla dezerterów.
Podszedłszy bliżej, nawoływali się trzykrotnie, stosownie do pory dnia: piskiem jastrzębia lub furkotaniem sowy. Ujrzawszy się wreszcie, o ile nie byli znajomi, oglądali się wzajemnie długo i bacznie, wypytywali z daleka jeden drugiego, czasem z pistoletem w ręku, z palcem na cynglu lub z bardką podniesioną, a przybliżali się tylko na odległość rzutu toporem. W końcu zawierali znajomość i pobratymstwo. Znajomi zaś witali się serdecznie, hucznie śmiejąc się, prawie płacząc, ściskając i potrząsając dłonie, nieustannie krzycząc sobie pytania i odpowiedzi, grając na fłojerach, tańcząc i wiwkając, dzieląc się żywnością, tytoniem i prochem.
Gdy już utworzyli rój cały, gwarzyli sobie, radzili. Radzili, skąd wziąć watażka. Bo jak pszczoły matki, potrzebowali watażka, aby im wskazał, co mają zrobić z biedą i z siłą, ze swą niedolą puszczową i z junacką słobodą. Niejeden z obcych zawołoków był nędzarzem, a nie miał w górach rodziny ani pobratymów. Niejeden zaś, choć i zamożny chłopiec wierchowiński nigdy nosa poza góry nie wychylał, a nawet dalszych osiedli górskich już nie znał. Musiałby zatem krążyć wciąż koło własnej wsi, koło własnej chaty. I tak wpadłby niechybnie w ręce puszkarów. Więc niezbędny był watażko. A musiał to być chłop nie tylko śmiały i mocny, lecz także bywały, doświadczony i bystry. Jeszcze lepiej było, jeśliby się nadarzył człowiek uczony, jak mówiono „hłubokoukij“, albo nawet świadomy przymówień, czarów, z wieszczuńskiego rodu.
Siedzieli tak młodzi, obdarci wygnańcy tam wysoko na połoninie Łostun, na zachód od źródeł Czeremoszu. I tam gdzieś na skraju ogromnych, daleko rozciągających się gęstwin i lasów kosodrzewiny, tuż przy połoninie, wypalili sobie wśród żerepu niewielką polankę, pryłuczkę. Rozpalili watrę i piekli nad ogniem mięso z jelenia, ubitego maczugą przez myśliwego Kudila. I tam przy watrze opowiadali sobie o swoich przygodach i czynach, o ucieczce i o zimowaniu. I radzili, radzili długo nad tym, jaki by watażko im był potrzebny.
Pośród pól kukurydzy albo wśród wysokich fasoli jaskrawią się nieraz latem po ogrodach podgórskich długimi smugami maki: różowe, białe, czerwone, purpurowe. Jedne nierozwinięte, stulone w sobie, inne rozwarte, wyciągające barwne ramiona, inne wreszcie z opadającymi płatkami. Ot tak jaskrawią się w pamięci ludu te wspomnienia o junakach, chociaż ich wnuki i prawnuki już pomarły.
Byli tam wtedy między nimi — jak przekazują — ci sławni zbiegowie wojskowi: Czuprej! — Kudil! — Łyzun!
Ktoś może by myślał sobie, że to jacyś niemrawcy, ot dezerterzy. A to wojacy byli prawdziwi, nie kamaszowi. Krzyknij na nich, to zaraz polecą ci wojować cary i zdobywać grody, choćby i sam Carogród.
Od jesieni już siedział tu w schowku Martyszczuk, młodziak, niemal dzieciuch — ale chwat. Postrzelił jakiegoś komisarza lasów niby to cesarskich, wysokiego dostojnika z gubernium. Martyszczuk był myśliwym, szedł sobie lasem, za śladem zwierzyny, sam jeden, ze strzelbą tylko. A pan komisarz w towarzystwie dostojników i puszkarów. Martyszczuk wcale nie szukał zaczepki, ale panek zawołał:
— Hejże opryszku! Po naszym lesie cesarskim łazisz i kradniesz?
Chłopczyna Martyszowy odpowiedział jak dorosły człowiek:
— Panku! Las to boży i ludzki z pierwowieku, nie twój. Prędzej tyś złodziej niż ja, gazdowskie dziecko! —
Wtedy panek zakrzyknął na puszkarów:
— Hola! łapcie tego zucha! wiązać go! —
Takich żartów chłopiec nie znał wcale. Strzelił bez namysłu. I tak świetna komisja się nie udała, a Martyszyna uciekł między chłopców lasowych.
Był tam jeszcze dalej gazdowski chłopiec Dunia z Żabiego, który zbyt śmiało upominał się o należność od jakiegoś strażnika celnego. Strażnik zmykał na koniu, a Dunia leciał za nim i krzyczał, że całe Synycie słyszały: „Nie puszczę cię, nie puszczę, oddaj mi moje!“ I dopędzając, chwycił konia za uzdę. Celnik zsiadł z konia i harapem uderzył przez głowę Dunię. Ale Dunia tak go rąbnął bardką, że ten już został na miejscu. Widziało to wielu ludzi.
Młodemu Bulidze groziła niechybnie szubienica, bo na chramie w Jasienowie — choć może po pijanemu — śpiewał sprośne piosenki, wyśmiewające i wyzywające mandatora, a jak mówiono nawet samego cesarza Józefa... I jeszcze uczył innych ludzi tych śpiewanek.
Chłopi podgórscy Żołob i Gryga uciekli od srogiego komisarza pańszczyźnianego, gdy do niedawna w ich wsi była słoboda.
Młody gazda z Krzyworówni, Biłohołowy, nabił i jakoś nieopatrznie trochę uszkodził puszkara, który zbytnio przystawiał się do jego żonki. I za to już był przynależny do katowni w Kutach. Więc zostawił żonę, gazdostwo i schował się tutaj. Mieszczanin Piskozub miał być obity publicznie na rynku w Kołomyi i uciekł przed samą egzekucją. Zaś szlachcic z Berezowa, Grabowiecki, z powodu złych czasów i braku zajęć rycerskich, podczas bijatyki niedzielnej porąbał coś dwudziestu ludzi, a w tym i puszkarów. I już nie miał co popasać w Berezowie. Między uciekinierami byli jeszcze także jacyś „panowie“ Oświęcimski i Jasielski, honorni ale grzeczni. Nie wiadomo co im się przydarzyło, bo nie zdradzali się z niczym. Grali sobie w karty spokojnie, a inni przypatrywali się w milczeniu ciekawie tej nie znanej im pańskiej modzie. Także szarapatka jakiś Chlupkiewicz, oficjalista, uciekł od swego pana aż tutaj do czarnych chłopców. Ze starszych ludzi znalazł się tam tylko Klam Bojczuk. Wataha, do której należał, została rozbita i rozsypała się, a on tu przezimował i teraz wylazł z zimowika. Klam to nie byle dziad był, lecz hardy, bywały opryszek, z tych starowieckich, co Doboszowe zapowiedzi pamiętali. Zmogło go jednak wtedy to zimowanie i słabość. Leżał blisko watry, nie odzywał się. Było jeszcze kilku zbiegów wojskowych, lecz nie przekazano, jak się zwali. Przyplątali się i tacy ochotnicy, którzy dotąd jeszcze nic nie zbroili, tylko wiosna, tylko chętka hulania, a może i ciekawość, zwabiła ich na szczyty.
Najwięcej wykrzykiwał, żartował i wodził rej w gadaniu łegiń, zwany Czuprejem. Był w płóciennym ubraniu szpitalnym i narzucony miał przez plecy szary, długi, sukienny płaszcz wojskowy.
Stał oparty o karabin, z nasadzonym bagnetem, a kiedy mówił, wywijał czasem nad głową tym karabinem. Już dawniej, jeszcze przed służbą wojskową, nazwano go w Żabiem Czuprejem od potężnej, płowej czupryny, co mu zawsze na głowie niesfornie wiechciem sterczała jak u puchacza. Duże, ciemne oczy, głęboko osadzone śmiały się ciągle zuchwale. I rechotał jakoś dziwnie. Istny puchacz. Miał duże, białe zęby i usta tak złożone, że zęby wciąż było widać. Wyglądało, że ciągle się z kogoś wyśmiewa. Gdy kto inny mówił, spoglądał nań z ukosa, mrużąc oczy, jakby już nikt w świecie, prócz niego, nie umiał nic powiedzieć do rzeczy. Czuprej uciekając z wojska, zbuntował żołnierzy w szpitalu i w krótkim czasie popełnił kilka zabójstw. Wszystkie urzędy szukały go, nałożono kilka nagród na jego głowę, a może nawet nie wiedziano na pewno, czy to ten sam. Zakrawał trochę na watażka, ale był jakiś za głośny. Widać to z uciechy, że dostał się w góry, tak ciągle hałasował i pyskował.
Obok niego siedział, trzymając w ręku fłojerę, piękny i spokojny młodzian gazdowski. Wysoki, szczupły, nieco wątły, ale bardzo zgrabny, ze ściągłą twarzą i siwymi oczyma. Był to Kudil. Czuprynę miał strzyżoną po wojskowemu. Ten tylko jeden ze wszystkich był ubrany czysto. Miał na sobie pod barwnym kożuchem czerwony kaftan zapinany na pętle i guziki błyszczące, czerwone spodnie i wysoki pas skórzany. Ręce miał delikatne, widać, że muzykant. Słuchał cały czas uważnie, co mówiono, jak gdyby się zgadzał. Gdy tak siedział nieruchomy jakby rozmarzony, mogłoby się wydawać, że jest powolny. Tymczasem wiadomo było powszechnie, że oprócz Dmytra Wasylukowego nie było chyba biegacza ponad Kudila. Wiele jest przedziwnych wieści o jego myślistwie i strzelectwie. Polował raz na dzika z toporem. Pierwsze uderzenie chybiło, gdyż dzik ranny już z pistoletu, wypędzony przez naganiaczy z góry do jaru, gdzie czekał Kudil, powalił go w rozpędzie ciężarem swojego ciała. Lecz Kudil zerwał się zaraz. Lecąc i skacząc w dół przepaścistym jarem, dogonił dzika i położył go, roztrzaskując mu głowę toporem. Innym razem oparty o drzewo obronił się całemu stadu wilków, zabijając bardą leśną jednego po drugim. I teraz z zasadzki dogonił jelenia, co wyszedł paść się na połoninę, ubił go, z braku innej broni — maczugą, sprawiając ucztę towarzyszom.
Kiedy przerywano rozmowę i opowiadania, Kudil przygrywał sobie po trochę na fłojerze. Próbował tonów i melodii, a potem już grał na dobre. Wszyscy słuchali mimo woli. Słodkie i tęskne dźwięki wydobywał Kudil z fłojery. Umiał dobrze grać starą nutę doboszową, posępną i lekką zarazem. „Nie woda to lodowa grzmi, lecąc ze skały“.
Gdy tak bezładnie to gadali, to znów przycichali, wykrzyknął Czuprej: — Wiecie co wam powiem? Panowie junacy! Niech każdy opowiada, co mu się przydarzyło, jak uciekał, wojował i biedował. A inni niech tymczasem słuchają. To może tym sposobem zobaczymy, kogo warto postawić na watażka. —
Zdawało się, że Czuprej opanował już całe towarzystwo. I nim się kto zgłosił, zaczął opowiadać o sobie. Szeroko rozstawiwszy nogi, stał oparty o karabin, gładząc go czasem jedną ręką jakby czule.
— Oto jest mój kris. Cesarski karabin wojskowy. Popatrzeć się nań warto, to już widno wszystko, opowiem wam jego dzieje. I moje także.
Byłem ja — pełnych siedem miesięcy — w kamaszach cesarskich. W mundurze mącznym białym, jak gąsienica malowana, chodziłem. Z początku nie chciałem uciekać, ani wyrywać się z wojska. Myślałem, ot babskie gadanie i zabobony bać się wojska. W chacie u nas niebogato się żyło, biednie się działo. Niech tylko — myślałem — dadzą mi ten kris do ręki. Niech tylko do harmaty mnie dopuszczą, oho! to mi już nie odbiorą. My młodzi, my junacy, my sami sobie zrobimy wojnę, jak nas zakorci. Czy z Turkiem, czy z Syrojidami, czy z panami samymi — to wszystko jedno. Skarbów przyniosę sobie, świata napatrzę się, wojowania pańskiego, żołnierskiego się nauczę. Haj! To im potem pokażę, czy puszkarom, czy mandatorom, jak naruszać mnie, Czupreja.
Tak sobie myślałem. Ale po durnemu.
Bo to widzicie, łatwiej dla naszego człowieka tam na spodzie pod ziemią wytrzymać, w piekle samym, niż w tych urządzeniach pańskich. Żeby to na wojnę wypuścili! Na bajonety lecieć, na szturmy się rwać, na festunki się drapać. Tam pierwszy ja, a nie jakiś major, czy sam generał. Co mi to harmaty. Widziałem, jak podszczekuje. Niech hauka. Sama z siebie haukać nie będzie. Pacnij tylko dobrze kanoniera, albo to wojak? Już twoja.
Ale oni te psy pańskie i cesarskie, zamiast wojny, w ciemnych komorach, po kasarniach, po hofach kamiennych kryminalnych, cembrowanych trzymają i męczą chrześcijanina. Za murami, za ogrodzeniem wysokim. Światła nie widać, ani jednego drzewka, ani trawki. A z okna, z tej kasarni-katowni widna tylko jedna goła, szara ściana.
I cóż z tego, że dali kris? Ładny on, nie ma co mówić, ot jak się śmieje, zęby stalowe wyszczerza. A ten bułatny nóż szerokopyski, bajonet to tam zowią. Tylko pociśnij nim, to i niedźwiedziowi, a nie to mandatorowi kiszki wypuścisz. Ale zamiast tego, tam przez pół roku... — Baj Fuss, Baj Fuss, Baj Fuss. — Od rana do nocy, jak młyn, a i nieraz w nocy na łóżkach — tak nas gzycyrują.
Sam siebie nie poznawałem. Czy gorączka jaka mnie źre? Czy czart mnie takie pańskie sztuczki pokazuje? Czy może ja u samego Archijudy na służbie? Żeby tak ze mnie, samego Czupreja, rodu junackiego, zrobić takie bydlę. Tak jak w szwabskich krajach, na dołach, gdzie nie ma wody, psa wstawiają w klatkę z młyńskim kołem, a biedna kotiuha podskakuje coraz prędzej i porusza koło. I tak ciągnie, z wywalonym językiem, dyszy, charczy, a wciąż na jednym miejscu skacze. Aż nogi sobie do krwi pogryzie, aż się wścieknie.
Tak i ze mną coś się stało. Zamurowało mnie. Sam już niezdolen jestem teraz powiedzieć. Czy może dusza gdzieś sobie poszła i z daleka się przypatrywała, a ciało tu sterczało? Wygląda, że tak. — Słowa z gęby nie mogłem wydrzeć. A czasem mnie taki śmiech napadnie. Czasem chcę mówić, ale mi coś nie daje. Siedzę tak koło okna, patrzę na ścianę. Co kto przyjdzie i gada, słyszę, ale co powiedzieć — nie wiem. Kolbą mnie dobrze szturchają, kurują mnie tak, pomagają, bajonetem kłują, abym przemówił. Na darmo. Major sam przyszedł. A ja nie wstaję, nic. Patrzę na tę ścianę szarą i jeszcze więcej mnie korci skoczyć tam na dół.
Powiada on, major, po czesku: Oho, już i tego górska durijka źre i pali. A szkoda. Taki to nieszczęsny, zatracony naród te opryszki...
Sam tak powiedział. I zakomenderował:
— Do szpitala. —
Zwiędły byłem taki, kroku stawić niezdolen. I zawiedli mnie siłą-mocą gdzieś do jakiejś niedużej, białej chaty piętrowej. Myślałem, że już na śmierć. Niech będzie. Ubrali mnie w biały chałat śmiertelny. Koniec! Tam było naszych chłopców niemało, każdy tak jak ja oniemiały i pozieleniały jak upiór, łyska okiem jakby z grobu. A niejeden krwią rzyga, dławi się krwią.
Trochę dalej, naokoło szpitala ciągnęło się ogrodzenie, wysoki biały mur. Szpital był na piętrze, i na dole widać było mały ogródek.
I już mnie coś trochę jakby popuściło. Przybliżała się wiosna. Co się we dnie przez okno na trawę tę napatrzę, jak rośnie zieloniutka, to mi już lepiej. W nocy mi się już krówki, owieczki widzą. A rankiem już gadałbym. Ale jak wejdą warty, te kaprale, łapiduchy, felczery, jak zaczną się kręcić i szwargotać, krew się zbiega. Oho! znów gęba się zamknie.
Na dole mieszkał wachmistrz służbowy od szpitala, felczer się to zowie, z żoną, z dziećmi. Miały być ich Wielkanocne święta, toż oni wynosili bety, pierzyny, poduszki, koce. Trzepali, czyścili i cięgiem po ogródku się uwijali, szwargotali po niemiecku, czort wie co. Wszystko widziałem przez okno. Aż raz wynieśli całą dużą blachę z kwiatami. Każdy kwiat w osobnym glinianym garnku.
Było na co patrzeć. Kwiaty bialutkie i niebieskie. Kieliszkowate, podobne jak nasze boże świeczki, ale jakby sytsze i pełniejsze. I zapach poszedł od nich! Jak mnie tym zapachem zaleciało! Wierzcie albo nie! Całkiem mnie pokręciło w środku, jakby grom we mnie uderzył. I dusza wróciła do mnie. Wdarła się do ciała jak wiatr. Prawdę powiem, już ot tu byłem, na połoninie wysokiej. Jak nie krzyknę, jak nie zarechocę — jakby koń Doboszowy zarżał w Czarnohorze. Jak zatańczę, zatupocę nogami, zaśpiewam, zadudnię głosem tym, aż szyby szpitalne dzwonią:
Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki
Cóż! pójdziemy pobratymy tej wiosny w opryszki?
Co tam było gdzie naszych chłopców, huknęli wraz ze mną:
Wyrobimy toporczyki, bułatne topory,
Skarby sobie otworzymy, zamki i komory.
Jak to wszystko zacznie się ruszać, kręcić, śmiać, huczeć i hałasować. Hospody! jakby kto ogień pod nich podłożył. A ja jak skoczę do sieni, porwę na siebie jakiś gruby płaszcz — ot ten tu. Jakiś półmarod miał teraz wartę. Sprzeciwił mi się. Jak go nie świsnę w pysk. Odebrałem mu ten karabin nabity. Wracam do cymbry szpitalnej i jednym machem, buch! wyskoczyłem przez okno. A oni wszyscy, jeden po drugim za mną. Czy zdrowy, czy chory, jak jabłka z worka, przez okno się wysypali. Lecimy prosto ku murowi. Ale tymczasem felczer, szarże i warty alarm zrobili. Dopędzają nas koło muru i dalej okładać kolbami, łapać, trzymać, nawet z muru za nogi ściągać. Mogli sobie tych słabszych ciągnąć, ale nie mnie. Dwóch jakichś napastliwych przyczepiło się do mnie, to jednego kolbą po głowie, a drugiemu bajonetem w brzuch. Krew ich zalała, już tam zostali pod murem. Zaczęli ich inni podnosić, mundury rozpinać. A my tymczasem już na drugiej stronie. Leciałem dalej i krzyczałem strasznie, sam nie wiem co i nie wiem po co. Za mną kilku naszych chłopców. A kto nas zobaczył z cywilów, uciekał i gwałtował, że to opryszki lecą i mordują.
Potem nas jeszcze raz nad rzeką dognali konni dragoni. Ale palnąłem jednego z karabinu i już byłem za rzeką w lesie. Ogarnęła nas zielona bukowinka.
I po drodze, tu na Jasionowie, też napaść miałem. To już tak żgnąłem dwu puszkarów bajonetem, że innym odechciało się strzelania.
Pewno z pięcioro tego paskudztwa ubiłem, zanim tutaj się znalazłem.
I byłoby jak w raju świętym, na tej połoninie, gdyby nie ten brzuch, ten kaluch świński. Ciągle by tylko żarł. Te parę dni ostatnich toto ssał mnie i męczył. Ale niech się zapadnie, kaluchata wiara jego! Lepiej tu korzenie wysysać i korę obgryzać, lepiej zdechnąć, niż tam kiełbasę smakować i miodem popijać. Bo to właśnie jest ich pańskie prawo kaluchate. Za to, że ci ochłap rzucą jak psu, już cię i w okowy zakują. Ale nasze prawo jest inne. I dlatego będziemy ich pędzić, gnać, a siebie, jak nie ma czym, żywić lasem. Bo to dopiero początek polowania. My ich, bratczyki, wykurzymy jak szerszenie, wytrzebimy, wyparzymy jak robactwo.
No, a teraz gadajcie wy, czy który tak umie polować? Hahaha! — śmiał się, rechotał Czuprej.
Junacy z zajęciem rozważali po cichu opowiadanie Czuprejowe.
— Kudilu, ty? — mówił dalej Czuprej. — Tyś do polowań najpierwszy. Ale czy z tą zwierzyną umiesz się obchodzić? Opowiadaj nam teraz, Kudilu. —
Kudil milczał przez chwilę, potem patrząc na watrę, skrzywił się lekko. Powiedział:
— Alboż to ciekawa zwierzyna? — i dodał:
— Co tu dużo opowiadać. Jak mi się tam nie spodobało, to uciekłem. I już tak było. —
Skończył Kudil i znów próbował fłojery.
Za to Łyzun miał ochotę opowiadać. Łyzun był pogodny, otwarty i wesoły. Mówił żartobliwie, lekko i z beztroską. Lubił się śmiać, lubił, gdy inni się śmiali. Podczas jego opowiadania śmiali się junacy, aż echo hukało daleko po żerepach.
— Nie ubiłem ja nikogo — mówił Łyzun. — Nie wiedziałem kogo to zabijać i za co. Ot! nie moja to rzecz. Ale za to mnie wytłukli. Oj! Gdzie jaki kij był, wpakowali mi w tę moją biedną huzycię. To — prawdę powiadam — istny jakiś męczennik święty, a nie prosta huzycia. I żeby to raz, albo dwa! Ale ciągle. Ot jak się ta dola-wiedźma do kogo przyczepi! To już go motłosi, to go źre, ssie jak pluskwica.
Co kijów, tak na boku, na to nie ma rachunku. Ale były dwie główne parady: z bębnami, z generałami, z wszelaką oślą szkórą. Gasja to się nazywa, to znaczy po szwabsku ulica. Twoi koleżki stoją w szeregach, a ty masz iść krokiem przez tę niby ulicę. Oni trzymają pałki. I mają rozkaz — muszą dobrze cię łupić.
A wszystko to — powiadają — za moje zuchwalstwo. Tylek niech cierpi za ten pysk! No — i prawda — za uciekanie także. Bo sobie przysiągłem: wy w tę stronę — a ja w tamtą.
Biegałem raz przez gasję. Zanim miałem biegać, wykrzyknąłem tym moim kamratom tak, że starszyzna cała słyszała:
— Bij sobacza szkóro! Wal! bo z tego twój tato chleb będzie jadł. Ty oraj tu mój tyłek! A twój tato, tam w chacie gówno w zęby weźmie! —
To jeden bił. Bił jak się patrzy. Cóż? Służba. A drugi tylko tak machał pałką, aby się zdawało, że bije. Niezłe chłopczyska. Rzadko który taki, aby z serca bił. Ale nad głową im stoi Herod taki z czakiem strzepichatym. I wrzeszczy:
— Wal, wal psi synu. A nie, to zaraz sam pójdziesz przez gasję! —
Spuchł mi ten tyłek, męczennik boży, jak góra. Dawali potem leki jakieś i bandaże przykładali. Taki to u nich tam porządek i przepis. A ja, jak tylko ocknąłem się w szpitalu, już sztudyrowałem jakby znów uciekać. Myślałem: połamiecie patyki, a da Bóg nogi swoje i zęby wszystkie, a ja ucieknę. I uciekłem. Ale nie byłem jeszcze w tym akuratnie wypraktykowany. I znów mnie pojmali. Ot tam na Jasienowie — te puszkary. I bili. I w regimencie znów była gasja. Poplułem wtedy dobrze krwią. Wszystkie hofy krwią moją tam pomalowane. Ale nie takie znów licho było z tym. Nauczyli mnie rozumu. Już teraz nie uciekam tak na blind! Już gzycyrkę robiłem wesoło, dobrze — sztram. A w głowie ciągle mam swoje. Wszystko sobie przygotowałem. Ułożyłem w głowie dokładnie; gdzie nocą iść, a gdzie dniem, gdzie przeczekać, gdzie odpocząć. No i już tu jestem od zimy. —
Łyzun skończył. Ale choć opowiadał żwawo i wesoło, choć i słuchacze śmiali się niemało, w końcu jednak jakaś cisza ogarnęła ich wszystkich od tego opowiadania. A Łyzun jakby się dziwił trochę, bo przecie nic smutnego nie powiedział.
Po chwili jednak ten i ów zaczął go rozpytywać o gasję.
Stary, ogromny Klam Bojczuk wstał, dorzucił żerepu do watry, wziął z niej węgle do fajki. Odezwał się po raz pierwszy. Ucichli wszyscy, słuchali chciwie. Klam pykał długą, mosiężną, zakręconą fajkę, poprawiał węgliki i mówił:
— Roznosi mnie za ciebie, młodziaczku. Pękam bratczyku, gdy to słyszę. Ty synku żartujesz, że tyłek twój święty, a ja mówię prawdę, że tyś chyba czerniec i ugodnik, nie junak. Albo może najprędzej półgłupek jaki.
Kto by z dawnych ludzi, z dawnych junaków na takie pozwolił. Za dawnych czasów nikt nie śmiał tknąć ręką naszego człowieka. Mógł go oszukiwać, podchodzić z daleka. A z bliska — to wara!
Powiem wam coś i ja! Niech będzie! Jak tylko cesarskie prawo nastało lat temu blisko czterdzieści, złapali i mnie do wojska. Ja i słowa do nikogo się nie odezwałem. Zaczepki żadnej nie szukałem. Ale tam dali mi jakieś czako — czy jak się ta bieda nazywa — na głowę. Zatem ubrałem to, jak mi było wygodnie. A taki wymoczony, mąką jakąś wybielony oficyrko podchodzi i chce trącić mi to czako do góry. Ja byłem chłop basztowy. A to oficyrko, biedota, niedużo powyżej pępka mi wystawał. I o nos mnie, niedola, zaczepił. No! To była jego ostatnia zaczepka. Rozwaliłem mu kolbą czerep. Mózg się rozleciał na wszystkie strony. A potem zaraz nasza Feldkompania rozleciała się — ze strachu. A ja, bez pośpiechu — cóż? — miałem czas — w mundurze i z karabinem aż tu doszedłem.
I parzyłem ich przez tyle lat tego życia lasowego. Ale ot! widzicie, tymczasem oni nas wyparzyli. Tymczasem. — Bo to nie dzisiejsze dzieje i nie dzisiaj się skończą. Tylko to wam mówię. Serce stare mnie gryzie, że zamiast ich stąd wymiatać, wypalać, parzyć na każdym kroku — jak to dobrze tamten młodziak powiada — wy uciekacie w góry jak wilki. Co mówię? jak ten pies parszywy, pobity. I jeszcze się cieszycie, żeście uciekli. —
A Bóg to widzi, nie parzy ich gromem, znaku nie daje. —
Było już południe. Zrobiło się duszno w lesie kosodrzewiny. Gdy tak gwarzyli, od strony zachodniej oznajmiła się dalekim grzmotem burza wiosenna. I przyleciała na chyżych skrzydłach chmurowych. Zaczął prać deszcz ulewny. Lekkie pioruny trzaskały naokoło. Deszcz był tak silny, że wkrótce zagasiłby watrę. Lecz młodzieńcy prędko nakryli ją gałęziami kosodrzewiny i sami głęboko zaszyli się w chojary żerepu. Wtem oślepiający błysk i zaraz po nim suchy grom rozdarł powietrze. Uderzył widocznie bardzo blisko, bo jak się zdawało junakom, rozsypał się iskrami naokoło, i niejednego ukłuło coś jakby szpilką. A wszystkich ogłuszyło na chwilę. Wyczekiwali w milczeniu, czy nie uderzy po raz drugi. Ale grom rechotał już dalej, potoczył się ku wschodowi i bił już coraz dalej na Palenicy i na Hostowym.
Burza przeszła prędko. Po kilku godzinach ustał i deszcz. Rozpogodziło się niebo, słońce grzało. Na połoninie trawki i kwiaty wiosenne kołysały się w lekkim wiaterku. Z lasów kosodrzewiny szła lekko woń żywiczna, a z połoniny świeżość rosista. A gdy wyszedł Czuprej popatrzeć gdzie grom chlasnął, aby poszukać strzałki gromowej, zobaczył wśród traw i kwiatów na połoninie leżącego nagiego człowieka, jak gdyby we śnie pogrążonego. Czuprej, podchodząc ku niemu, zawołał na towarzyszy. Wtedy leżący zaczął się ruszać powoli, wyciągając ręce i nogi, jak gdyby zdrętwiałe i zesztywniałe.
Był to Wasyluk Dmytro.
Kiedy w szaleństwie biegał półnagi po połoninach, grom zdzierając zeń poszarpane resztki ubrania i odrzucając je daleko, dotknął go leciutko strzałą ognistą: Aby go uleczyć, aby odeszło odeń szaleństwo wiosenne, aby spał sobie tam na trawach pod ciepłym deszczem...
Rychło rój junaków zjawił się i skupił koło niego. A kiedy Dmytro — z lekka osmolony i siny — zaczął otwierać oczy, członki prostować i ocierać rosę z ciała, otoczyli go kołem młodzieńcy. Poznali go. Wielka już poszła o nim sława, choć nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Opowiedzieli teraz wszystko nie znającym go towarzyszom.
Dmytro, uśmiechając się i prostując, wstawał. A wiedzieli już wszyscy, że to grom naznaczył go na watażka, że sam stary, brodaty świątek go tu zesłał.
Witali go chórem:
— Myròm! Dmytryku. Myròm! Panie Watażku. —
Zaraz już inna w nich rozszumiała ochota.
I sam Dmytryk to wiedział. Ręce wyciągnął przed siebie, uśmiechał się do nich, jakby widzenie senne zobaczył, rozgarnął włosy. Stojąc tak nagi, przemówił cicho, palcem wskazując na niebo:
— Uleczył mnie z szaleństwa — świątek.
Na skrzydła wziął, w złote dwory gromowe zaniósł. Palcem ognistym skarby ukazał. I słowo rzekł: że przyjdziecie, że prawo powróci — nasze, krasa i słoboda.
Hospodu Sława! Sława wam junacy — błogosławił ich Dmytryk.
— Sława na wieki. I tobie sława, Dmytryku, chrześniaczku gromowy!
Już zapomnieli, że ten i ów chciał być watażkiem. Gromowy duch nimi owładnął. Któryś z nich miał zamiast płaszcza długą i grubą, białą guglę weselną z kapturem. Narzucił ją prędko na Dmytra.
Spędzili tę noc przy watrze na połoninie Łostun, wśród lasu kosodrzewiny. Obgryzali resztę kości Kudilowego jelenia, pili juszkę z kości wywarzoną. Opowiadali sobie, gwarzyli i planowali, aż sen ich zmorzył...
A nazajutrz, o świcie pognali ku Babie Lodowej, do Dmytrowej jaskini, gdzie były jeszcze składy żywności, zapas prochu i ubrania. Był to pochód, jakiego nikt jeszcze nie widział. Nagi Dmytro w weselnej gugli biegł naprzód z rozwianymi kędziorami, za nim zaś rój oberwanych, zasmolonych chłopców. I choć niejeden uśmiałby się szczerze, gdyby ich tam tak zobaczył, im było dobrze, gdyż mieli już watażka zesłanego przez gromy.
I odtąd już zawsze w białej gugli chodził Dmytro, zawsze miał ją przy sobie.
Lecz po drodze, gdzieś niedaleko Kamieńca, dziwo dziwne im się przydarzyło. Połoniną gnał rozhukany koń, z uzdą lecz bez siodła. Rżał i kwiczał. Za chwilę zobaczyli, jak jakiś wyrostek jasnowłosy ucieka przed goniącym go niedźwiedziem.
Naprzód wyskoczył Dmytro, tuż za nim Kudil i Czuprej. Dmytro był bez broni. Kudil miał starą, ogromną maczugę z korzenia kiedry, nabijaną żelazem i kamieniami, Czuprej zaś karabin wojskowy z bajonetem.
Stary siwy olbrzym, znany i Dmytrykowi niedźwiedź, jakby dla zabawy i nie spiesząc się, kołatał ogromnym cielskiem i truchtem człapał za chłopcem, ten zaś wrzeszczał, i wył z przerażenia.
Nie było w Hołowach i nad Białą Rzeką, a także w Synyciach, człowieka, co by o tym niedźwiedziu nie słyszał. Był to pierwszy mocarz, sława Wierchowiny pustynnej, groźny, nieustępliwy, a doświadczony. Nawet wieść taka o nim poszła od myśliwców starych, że czarami włada, niedostępny dla kuli, że znikał niepostrzeżenie, kiedy go osaczano.
Gwar cichy poszedł między towarzystwem:
— To on, sam dziad-niedźwiedź, wielita puszczowy. —
Mogli się cieszyć młodzieńcy, że spotkali go w czystym polu na połoninie. Jednak Kudil, gdy go ujrzał i gdy zmiarkował, że niedźwiedź tylko grozi, przestał biegnąć, rozumiejąc, że w braku dobrej broni lepiej tym razem zejść z drogi siłaczowi. I Dmytryk zatrzymał się razem z Kudilem. Krzyczeli za Czuprejem. Lecz ten nie słuchając nikogo, cisnął płaszcz, ujął karabin jak do szturmu i bez pamięci pognał ku niedźwiedziowi. Zakołysała się i dęba stanęła w wichrze gonitwy płowa, snopiasta czupryna. Tak podbiegł do niedźwiedzia, stającego, jakby w zdumieniu, na tylne łapy. Wcale nie celując, już samym rozmachem biegu i ciężarem ciała porwany, wbił niedźwiedziowi z boku cały bagnet pod żebro. Trysła krew niedźwiedzia. Skończyła się zabawa z chłopcem, a dla niedźwiedzia, ale i dla Czupreja, zaczęła się gra ciężka. Bo gdy Czuprej chciał wyciągnąć nieopatrznie wbity bagnet — niedźwiedź, grzmiąc rykiem, obracając się z wściekłością i śmigając tkwiącym w ciele karabinem, cisnął Czuprejem, aż zadudniło. Czuprej tarzany, wleczony po ziemi i posuwany przez kroczącego ku niemu niedźwiedzia, trzymał kurczowo kolbę karabinu, powiększając niedźwiedziowi ranę bagnetem, tkwiącym w ciele. Teraz dowiedział się, że połoniński wujko to nie łapiduch szpitalny. Wyrwawszy w końcu bagnet z ciała i uciekając tak prędko jak przybiegł, upadł, puścił karabin i omdlał z wyczerpania, czy też ogłuszony tym upadkiem. I kto wie, co by się stało, gdyby nie to, że zaraz w odmierzonych, skokach podbiegł wysoki i smukły Kudil, podnosząc maczugę. Rozmachnął się Kudil i gruchnął niedźwiedzia po łbie, aż coś zatrzeszczało — i zaraz odskoczył. Dobrze widać zdzielił starego groźnego mocarza, bo ten zachwiał się na chwilę. Ale też to niedźwiedź był nie byle jaki. Siłacz straszliwy. Ocknął się zaraz, zahomonił rykiem ponurym, krew z gardeł wyrzygując, wydzierając z siebie oburzenie, przeraźliwą skargę przed całą Wierchowiną pustynną, skargę na taką dolę dla jej wiekowego gazdy i bohatera. Wszystkie lasy po stokach zawyły w odpowiedzi. A on rzucił się ku Kudilowi. Kudil cofał się zręcznie dalej, aby mógł po raz drugi się rozmachnąć, ale niedźwiedź tak go przypierał, że Kudil zmuszony do ucieczki, to pędził przed siebie, to, obracając się twarzą ku niedźwiedziowi, skakał wstecz. Co tylko zdołał się cofnąć, to niedźwiedź chociaż krwawił silnie, jednym potężnym susem już był koło niego. Tak Kudil, zmuszony uderzyć maczugą, wymierzył cios bez dobrego rozmachu. A że, widać, niedźwiedź był poczynacz nielada, jakby człowiek, umknął ciosu potężnej maczugi. Uderzyła w próżnię, wyrwała się z rąk Kudilowych maczuga ciężka. Potoczyła się kędyś w dół, kopcami. A niedźwiedź w jednej chwili dopadł rozbrojonego przeciwnika — człowieka.
Wtedy to wyrósł przed nim Wasyluk Dmytro, wykrzykując i urągając.
— Takiś ty? Tyś nie wujko połoniński. Tyś knur pohany, mandator zdradliwy. Mnieś wiosną serce urzekł, a chrzczonych ludzi jak ścierwa chcesz rozdzierać? Ustąp stąd! Bo sobacza dola ci nakarbowana. —
Odrzucił guglę Wasyluk i stanął nagi z rozwianymi włosami, tak blisko niedźwiedzia, że prosto w pysk mu obelgi ciskał, smagając guglą. Zamarło wszystko. Nikt się nie ruszył. I niedźwiedź na chwilę przystanął. Może to nie słowa go wstrzymały. Może sobie przypomniał swą znajomość wiosenną z Dmytrem. Może też wtedy już Dmytro czary swe pokazał. A może i niedźwiedź, wojak puszczowy, także miał obyczaj junacki, nie walczył z takim, co nie szedł nań z bronią. Zdawało się, że walka przerwana, że wszyscy rozmyślili się, by nie walczyć z mocarzem, że i on się opamiętał. Ale Kudil już poleciał za maczugą, podniósł ją i oglądał. To podrażniło starca niedźwiedziego, bo omijając Dmytra, znów skoczył z mściwym stękaniem ku Kudilowi, który uciekał miarowo, chcąc znaleźć stosowne miejsce do uderzenia maczugą. I wtedy znów dogonił niedźwiedzia i zastąpił mu drogę Wasyluk. Lecz niedźwiedź już opętany walką, otworzył paszczę i stając powoli na tylne nogi, ryczał tuż nad głową Dmytra. Dmytro przyskoczył doń błyskawicznie, zatkał mu paszczę grubą, włochatą guglą, w kłębek zwiniętą, wpychając ją coraz głębiej. Rzężąc i dusząc się, niedźwiedź już obejmował Dmytra łapami, gdy stary Klam, nie gorszy od niedźwiedzia wojownik, przyskoczył z długim nożem, wykrzykując obraźliwie, zwracając tym na siebie wściekłość bojową kudłacza. A wtem niespodzianie zjawił się obudzony z omdlenia Czuprej i celnym pchnięciem bagnetu w samo serce ugodził niedźwiedzia. Padł wiekowy gazda Wierchowiny puszczowej, waląc z nóg Dmytra i wyrzygując skrwawioną guglę weselną. Już padali, gdy Kudil wycelował swą maczugą i uderzając nią jak wytrawny rębacz, pobijający doubnią bardę leśną, czaszkę niedźwiedziowi roztrzaskał. Jeszcze inni towarzysze, zachęceni okrzykami Klama, rzucili się z toporami, ale niedźwiedź już nie żył.
Teraz dopiero zobaczyli, co to był za chłopczyna i skąd się tu wziął. Oto matka Dmytryka po powrocie do chaty, odczytawszy znaki, posłała ku Babie Lodowej siostrzeńca Graka-Januszewskiego, chłopaka może szesnastoletniego, z dwoma końmi obładowanymi żywnością, ubraniem i prochem.
Młody Grak, szukając Dmytra, kręcił się z końmi i myszkował po Babie Lodowej. Wtedy stary niedźwiedzisko wypatrzył go, podsunął się bliżej i rzucił się na jednego z koni. Powalił konia, z miejsca rdzeń mu złamał i wlókł go w dół ku lasowi. Grak miał jakiś pistolecik i z początku nawet dość śmiało przyskoczył z nim do niedźwiedzia. Nie dość, że przyplątał się ten chłopczyna hołowski z dwoma wypasionymi babskimi szłapakami w dziedzinę staroniedźwiedzią, lecz jeszcze stawiał się do sędziwego mocarza ze swym pistolątkiem, jakby miał przed sobą jakiego niedźwiedziego młodziaka, burzannika, co po zaroślach się włóczy, słodkich jagód i kwasków smacznych szukając, miną mrukliwą niedźwiedzia udaje. Przeto nim zdążył zmierzyć chłopczyna Grak, surowy kudłaty samotnik (któremu żaden zwierz, żaden niedźwiedź nawet nie śmiał pokazać się na oczy) puścił się ku chłopcu. Obyczajem niedźwiedzim prychnął nań oddechem potężnym. A już od razu Grakowi wypadł pistolet z rąk. Stary wędrowiec puszczowy dobrze obeznany i z rodami ludzkimi, zmiarkował od razu, z kim ma sprawę. Strasząc wyrostka rykiem, gonił go daleko, aby pozostawił zasłużony łup, aby mu się odechciało zabawy pistolątkiem i zaczepki z władcą. Nie wiedział jednak nic o Czupreju, nie wiedział o nowym towarzystwie, które dopiero co zebrało się i w swą moc wzięło Wierchowinę pustynną.
Hucznie witali teraz junacy młodego Graka, a on sam jeden tylko trochę dygotał, to płakał z przerażenia, to śmiał się z podniecenia. Potem stojąc wszyscy kręgiem koło zabitego niedźwiedzia, niemało dziwowali się jego ogromowi i potężnej budowie. W końcu zdjęli skórę niedźwiedzią, wycięli serce, a także zdatne do jedzenia części mięsa niedźwiedziego, złapali ocalonego konia, przeładowali resztę zapasów i z głośnym szumem, z okrzykami i śpiewaniem, przy dźwiękach fłojery pobiegli ku zimowikowi Dmytrowemu. Kudil grał na fłojerze miękko i słodko, jakby to nie było po ciężkiej walce z niedźwiedziem, to znów tak tęsknie, jakby opłakiwał zabitego zwierza, gazdę puszczowego. A Czuprej podrapany i dobrze posiniaczony wykrzykiwał i śpiewał pod nutę fłojery:
— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?
Lasy niezliczonymi głosami odhukiwały w przerażeniu i zdziwieniu. A odpowiadał im śpiewem sam Dmytro, układając tę słynną pieśń:
Jako w mojej bukowince zielonego lista. —
A że matka Dmytrowa przysłała, co tylko mogła, więc przybywszy do jaskini, posilali się nie tylko świeżą, nad watrą pieczoną niedźwiedziną, lecz także wędzoną słoniną, bryndzą tegoroczną i chlebem-korszem. Zapijali gęsto miodem i palinką przemycaną. Na dobrą wróżbę i dla nabrania mocy pili gorącą juszkę, wygotowaną z serca niedźwiedzia. I porozdzielali między siebie papusze, zwoje tytoniowe. Po posiłku poprzebierani tańczyli przy watrze, podnosząc topory i przerzucając je jeden do drugiego. Zwyczajem opryszków palili z pistoletów podczas tańca.
Wtedy to Dmytryk rozniecił w nich tę iskrę, to nieustraszone zuchwalstwo, którego nie znają ludzie z osiedli, a które grom święty w nim rozpalił. Nauczył ich śpiewanki swej, śpiewanki Hukowej. Tam ją śpiewali, tam hukali obok jodły basztowej na Babie Lodowej, na połoninie wysokiej. I śmiali się w nos skamieniałej Popadii, arendarce od szubienic. —
Hej Huki, my Huki —
My jare młodysze,
Groźni towarzysze.
— — — — — — — — — — —
Huki rozdobędy
Tędy w tan — raz tędy —
Krokiem — rysim skokiem —
Hoj! Wałem — przegonem —
Była to odtąd ich pieśń, pieśń Wasylukowych junaków — aż do końca ich wędrówek.
Posłał potem Dmytryk junaków swych na cztery strony świata: jednych na Czarnohorę, drugich na Kamień Pisany, innych aż ku Kosmaczowi i hen ku Rokiecie, aby pozapalali na każdej górze po trzy watry. A kto z daleka, czy to z podgórza, czy z podola, z węgierskiej, czy z wołoskiej strony trzy wielkie słupy dymu zobaczył, wiedział już, że to prastarym zwyczajem nowy rój junacki się zbiera, nowe towarzystwo zwołuje pobratymów i ochotników na szczyty, wzywa do walki. Znów wykradali się zewsząd młodziaki. I tacy, co nie mogli przywyknąć do pańszczyzny i różni nieszczęśliwcy, nad którymi kołysała się szubienica lub zawisł harap, uciekali też z koszar żołnierze, którzy wytrzymali tam aż do wiosny, szukali schronienia wykolejeńcy z różnych stanów.
Tej wiosny pamiętnej, kiedy, śpiewak Wasyluk zebrał towarzystwo, dała się znów nagle odczuć działalność opryszków. Zewsząd, ze wszystkich urzędów, najwięcej z zarządu kas cesarskich, rozległy się alarmy.
Dzieje napadu Dmytrowych watah nie są znane dokładnie i dokumentarnie, bo akta kuckie gdzieś zaginęły, i dotąd ich nie odnaleziono. Może są w Czerniowcach, może aż w Wiedniu. Ale niedużo więcej pewności można by nabrać z tych aktów, a może jeszcze mniej niż z tego, co Andrijko przekazał. Bo nie było jeszcze junaków tak honornych, o takiej hardości jak owe Huki Wasylukowe. Choć ich nawet łowiono kilkakrotnie, choć męczono ich po katowniach wyszukanymi torturami, choć niejeden swą zuchwałość życiem lub kalectwem przypłacił, żaden z nich ani nie pisnął o napadach, o towarzyszach, ani o schowkach. Ba, nieraz nawet zamiast swego imienia i nazwiska, inne jakieś przybrane lub zmyślone podawał. Wszyscy to zgodnie stwierdzają. Cóż więc ciekawego może być w tych aktach? Chybaby jaki taki gryzipiórka zasmakował w tym i zadał sobie ten trud obliczyć, ile pieniędzy zagrabiło Wasylukowe towarzystwo. Wiadomo to bowiem wszystkim, iż Dmytryk w ciągu pięciu lat wielkie miliony guldenów cesarskich zdobył. Wiadomo też, że gdzie stąpił, wszędzie zyskiwał sobie pobratymów i przyjaciół, nawet pośród panów, że nie miał wrogów oprócz mandatorów i urzędników. Bo tak w głowinie swojej niegłupiej obmyślił, że nigdy nikomu krzywdy nie zrobił, że nigdy nie pozwolił na nikogo napadać, tylko na kasy cesarskie. A także i to, że nigdy żadnego napadu nie robił naprędce, na chybił trafił. Tylko tak długo dumał, siedząc na Babie Lodowej, chodząc ze strzelbą po lasach i jarach, słuchając szumu wód, leżąc na połoninie i podśpiewując sobie, aż wszystko dokładnie obmyślił.
Dmytryk prawdziwe towarzystwo stworzył, nie takie, gdzie każdy robi, co chce, sam rządzi się, jak chce. Od razu poznali towarzysze, że ich watażko to wielki czarownik. Nie tylko słyszał, jak słonko święte dzwoni, jak rzeka woła, ale i strzelbę miał śpiewającą, która gdy spał, nuciła mu wszystko, czy to jaka zwierka nadchodzi, czy też nieprzyjaciel się zbliża, a także wyszukał ziele kluczowe, przed którym żaden klucz, żadne zamknięcie, żadna brama się nie ostała. Ten i ów junak baraszkował, kiepkował i swawolił tak długo, aż usłyszał słowa przysięgi gromowej, wypowiedziane przez Dmytra. Na tę właśnie klątwę zaprzysiągł wtedy Dmytryk każdego junaka tam na wysokiej połoninie, na Babie Lodowej.
Była pogoda złota, niebo bez końca aż za Torojagą świeciło błękitem. Nie było ani chmurki. Słońce patrzało na nich okiem potężnym, do serca wpijało się każdemu. Niejeden trząsł się, gdy wołał, powtarzając za Dmytrem do słoneczka:
— Zbudź groźne struny gromowe. Usłysz nas, słoneczko. —
Sam zuchwalec Czuprej, jak małe dziecko to powtarzał, klęcząc i bijąc się w piersi. Tak bardzo zaś chłopczyna Martyszczuk bał się tej przysięgi, iż błagał Dmytra i towarzystwo, aby go zwolnić. Płakał, szlochał głośno, że raczej od towarzystwa odejdzie i niech dostanie się w ręce katowskie, a nie przysięgnie za nic w świecie, słowa strasznego z ust nie wypuści, klątwy gromowej na siebie nie ściągnie. Zżalił się Dmytryk nad tym chłopięciem. Zwolnił Martyszczątko od przysięgi, kazał mu pozostać w towarzystwie. Nawet stary Klam tę przysięgę uszanował. Tylko jeden Kudil powiedział prosto:
— Mnie niepotrzebna gromowa przysięga. Ja słowo kładę swoje, słowo strzeleckie, puszczowe na wieczny ślub z towarzystwem, na pobratymstwo i wierność dla watażka. —
I Dmytryk przyjął słowo Kudilowe, strzeleckie.
Nieraz do ostatniej chwili nikt nie wiedział, co Dmytryk zamierza, dokąd mają iść. Wszystko było nagłe i niespodziewane. Jednak czasem naradzał się z Klamem, Kudilem i panem Oświęcimskim. To była starszyzna, a dopiero gdy trzeba było wykonać coś, czasem coś szaleńczego wykonać, wtedy wołali Czupreja. A Czuprej już wyszczerzał zęby, rechotał, hałasował. I już ledwie go można było utrzymać. Porywczy był ten Czuprej, zawzięty na wrogów, zanadto pochopny do tępienia puszkarów i posiepaków, ale oddany watażkowi i towarzystwu.
Dmytryk nieraz umyślnie po kilka oddziałów wysyłał w różnych kierunkach, i to niemało zwodziło i myliło mandatorów i prześladowców.
Tej samej już pierwszej wiosny przed słynnym napadem na kasę w Śniatynie Wasyluk posłał pana Oświęcimskiego i Kudila z małym oddziałkiem naokoło przez Bukowinę w przebraniu wędrownych muzykantów cygańskich, aby grzecznie panom przygrywali, aby pili i bratali się z żołnierzami i strażnikami. Równocześnie zaś wysłał Czupreja z większym oddziałem opryszków w przeciwnym kierunku, na zachód słońca, aż w stryjskie góry. Nakazał mu wziąć całą żywność ze sobą na koniach, iść samymi grzbietami, nie wstępując do wsi i osiedli, omijając zagrody i tak prześlizgnąć się aż pod sam Stryj. Tam zaś w okolicy tak hałasować, weselić się i hulać, aby sam pan cesarz we Wiedniu usłyszał. A potem wracać! połoninami w cichości, nie śpiąc ani jednej godziny! Dodał mu też starego Klama, aby Czuprejową durijkę po trochu miarkował.
Wasyluk sam zjawił się na dzień umówiony pod Śniatynem. Wtedy zabrali tak cicho z kasy cesarskiej te papierowe miliony, jakby z własnej chaty je wynieśli. Widno to i dużo o tym pogwarki było, że im samo ziele kluczowe te wrota pancerne i te kasy otworzyło. I tylko tyle było po nich śladu, że strażników i warty powiązali.
W tym samym czasie watażko Czuprej dawał w okolicy Stryja o sobie znać panu cesarzowi do samego Wiednia. Konie ukrył na połoninie i posunął się ze swym oddziałem pod samo miasteczko. Wtedy widziano tam i w okolicy liczny oddział Wasylukowych opryszków w kraszonych strojach. Słyszano w wielu wsiach i miasteczkach granie, strzelanie i okrzyki, słyszano też wasylukową hukową pieśń. Żydowla i wszyscy miasteczkowi ludzie w strachu siedzieli w budach swych i murach jak myszy w norach. Ale o napadzie żadnym nikt nie umiał opowiedzieć. Skończyło się na strachu.
Zaalarmowano tedy całe gubernium, że rozbójnicy dotarli już w okolice Stryja, że i tam hulają, świat wywracają. I urządzono po kilku dniach wielką obławę. Tymczasem oni już cichcem wrócili przez szczyty. Zeszli się z obu stron na Babie Lodowej. I tam opowiadali sobie, baraszkowali, weselili, śmiali się z gubernatorów, mandatorów i rout, aż lasy razem z nimi się śmiały. Po każdym napadzie Dmytryk układał piosnki o tym, jak to było. Gdy tak śpiewał nową pieśń, zaraz uczyli się jej towarzysze. Cały rój junaków odpowiadał mu, grzmiał pieśnią tam na Babie Lodowej.
Gdzież się podziała samotność zimowiku? Góry zaroiły się znów. Znów zawrzały życiem ustronia, pustkowia i wysokie połoniny. Towarzystwo śpiewało, szumiało, hukało. A świetnością strojów i broni błyszczało, jak dotąd błyszczy na wiosnę pyszna bukowinka Wasylukowa. Rozeszła się wtedy po Hołowach i nad Białą Rzeką ta pieśń, ułożona po zabiciu niedźwiedzia, co i dotąd śpiewana, o dawności świadczy.
Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?!
Jako w mojej bukowince zielonego lista.
Posiepaki, mandatory, puszkary i routy wyskakiwali ze skóry, bo po każdym napadzie zastygał wszelki ślad opryszków, a tylko pieśni opryszkowskie, przez wsie całe śpiewane, dochodziły do ich uszu. Widać stąd było, że cała ludność pomagała Wasylukowi. Musiano się zabrać do tępienia ludu górskiego, zaczęto spełniać to, co niegdyś, tylko groźnie palcem w bucie kiwając, obiecywał i górom możny magnat, pan Józef Potocki, wydając słynny uniwersał przeciw Doboszowi: „Będzie wycięta każda gromada, która by chroniła, albo w żywność jaką opatrywała lub do schronienia przestrzegała Doboszczuka czy innych hultajów.“[29]
Miano może na uwadze i to, co zalecał pewien światły i świętobliwy proboszcz,[30] dając zbawienną radę, aby Hucułów wytępić, a góry innym, spokojnym ludem zaludnić. Teraz jednak groźniejsze niż kiedykolwiek zbliżało się niebezpieczeństwo.
— Ale — powiada Andrijko, — już pierwszej wiosny widoczne było, że Dmytryk, ot, nie potrzebował pieniędzy. Bo przecież rody jego, przecież Hołowy całe karmiły i jego i junaków, zaopatrywały ich obficie. Kiedy zaś stary Sztefanko Wasylukowy swoje stada kóz sprzedał ormiańskim kupcom dla opłaty mandatora, Ormianie, którzy według zwyczaju tylko skóry zabierali i za skóry płacili, tyle mu zostawili koziny, że mógłby regiment cesarski tą budżenycą, kozią wędzonką, wyhodować.
Toteż, kiedy Dmytryk już przyodział dostatnio swych chłopców, kiedy uzbroił ich, kiedy napełnił swe komory skalne na wierchowinie pustynnej żywnością, bronią i ubraniem, nie bardzo wiedział, co robić z pieniędzmi. Tyle tylko, że sobie w Czerniowcach różne instrumenty muzyczne kazał kupować. Wszystkie jakie tam były. Kupował także podarki dla rodów hołowskich i dla dziewczyny Szkindowej. Z czasem nauczył swoich chłopców grać na różnych instrumentach i to na takich, jakich dotąd nikt w górach nawet nie widział. Nauczył (jak się dało nauczyć ludzi lasowych), tak że utworzyli i zestroili sobie na Babie Lodowej całą kapelę. I gdyby ktoś teraz zaczął kopać na Babie Lodowej i poszukiwać, znalazłby może czy wielkie trąby i puzony wojskowe, czy teorban ukraiński, czy lirę podolską. Całe lato zabawiali się tym, nie dbając o skarby i pieniądze. To znów wędrowali, uganiali się po górach, po osiedlach, po krajach sąsiednich. Dokąd tylko można było zajść i wcisnąć się, tam byli.
Dlatego to zapisał Petro Donykowy,[31] że u Wasylukowych cały milion papierowych guldenów, gdzieś w dziuple bukowym schowany, zegnił, bo nikt nie miał czasu o nie się troszczyć. A gdy wreszcie wrócili do bukowinki ojcowskiej, gdy sobie przypomnieli, już było po milionie. Niejeden bogacz, co ciężkim trudem, albo bez trudu, z biedaków złupił milion taki, płakałby gorzko a może i stryczka by sobie poszukał sam, bez mandatora. A Dmytryk nie myślał się tym martwić. Wyciągał z dziupła półzgniłe banki, same setki, całymi garściami i rzucał na watrę. Gdy tak płonęły papierki, bardzo smrodliwym dymem napełniając bukowinki, w milczeniu siedzieli junacy naokoło watry markotni trochę. Pierwszy powiedział Czuprej:
— Cóż to? czy już papieru nie stało w tym Wiedniu? Da mocne rozkazy sam pan cesarz, i znów wypiszą dla nas pieniądze nowe. Jest komu o nas dbać... —
— Ejha! bracie Czuprejku — odrzekł Dmytryk. — Niechby już nie dbał o nas, ani o nasz kraj. Niech się obrazi, albo niech nas się wcale wyrzeknie, że my lasowe dzieci, biesowe, nie jego cesarskie. Wtedy by szerzej na świecie nam było. Niechby i wszystkie swoje skarby papierowe, śmierdzące zabrał do tego Wiednia. A nam niech jedną tylko słobodę starą pozostawi!...
Później zaśpiewał im tam Dmytro nową pieśń o starej słobodzie. Zapomnieli o bankach, setkach, papierach i wymysłach pańskich. Śpiewali. Z nim razem radowali się pieśnią, towarzystwem i samą słobodą junacką.
Dopóki robili napady i wypady, dopóki wędrowali junacy, było im wesoło i rześko na duszy. Lecz, kiedy zbyt długo siedzieli w połoninach, zawsze warty ustawiając, wciąż na baczności się mając przed pogonią, robiło im się wtedy ciasno. Niespokojnie, tęskno, niesłobodnie. Cóż dopiero w porze zimowej. Ale cóż mieli robić? Gdzie podziać się na świecie? Nieraz wtedy dochodziły ich ze wsi wieści niewesołe, męczące, nudne. Prawie już otworem osiedla stały dla mandatorów i puszkarów. Pańszczyzna wciskała się powoli i gramoliła czarnym ptachem na barki rodów junackich, jak choroba nieprzeczuwana, co chyłkiem olbrzyma dopadnie.
Teraz jeszcze lepiej zobaczył Dmytryk, jak to każdy pies parszywy, wierzchem jeździ na słobodzie, jak to żadna świnia nawet do swego świńskiego korytka przypuścić nie chce tej sieroty, nie da jej żyru świńskiego pochłeptać. Chodzi ona słobodoczka, nypie puszczami, marznie i obdarta — gołym tyłkiem łyska. Czeka, aż ci młodziaki oberwani nad nią się zlitują. Ale jak ją ratować? Jak wrócić jej moc dawną? Tak śpiewał, tak myślał.
Jeśli niezdolni wypędzić wojska cesarskie, ani drogi im tu zatarasować, to czy przynajmniej znajdą tyle siły, by pieśń słobodna przetrzymała, jak to ziarno pod śniegiem do wiosny.
A do czegóż te skarby?
O tym właśnie Andrijko tak znów opowiada.
Przerywa opowieść, w zadumie głowę pochyla, może i kręci coś, czy zakręca którędyś, ale jakoś robi się sumno.
— Skarby! Ha, takież to one. Więcej ci świata nie otworzą, niż twemu sercu jest odsłonione. Innej doli nie nakarbują, niż ta, co głęboko w kościach twoich, w twego rodu kościach, pismem światowym wyryta. Siły wielikańskiej nie użyczą. Buntu nie rozpalą. Skarby? Może i szkoda, że się to tak nazywa? Cóż z tego, że mieli te jakieś miliony junacy?
I to czy złote takie, co w oczy niejednemu czerwienią zaświecą, a już go opętają, czy też nawet papierowe takie lekkie, że można zajść z nimi na koniec świata. Kiedy nie tego im było potrzeba! Zamiast odzyskać słobodę, siedzieli znów uwięzieni w puszczach, osaczeni przez puszkarów, przez wojsko, co się w góry napchało. Wsiom zaś i rodom swoim, miast słobody, nową napaść sprowadzili.
To warto by nazwać, że skarb, gdyby Doboszowy topór gromowy odnaleźli!
Ale i tak mieli dziękować Bogu, świętemu Eliaszowi, że im zesłał Dmytryka. Bo to, rzetelnie powiedziane, u niego w głowie, w sercu — skarby były prawdziwe. Umiał z nich ludzi zrobić, honorowych rycerzy, śpiewaków. Zginęłaby może wieść o dawności, i wszystkich ludzi Górskich już mandatory przemieniliby w chłopstwo bez pamięci o przodkach, w pachołków bez dumy, gdyby nie junacy. —
I tak dalej Andrijko powiastuje:
Było to piątej wiosny Dmytrowego wojowania. Dmytryk wymyślił wtedy owe naloty na wsie z całym towarzystwem, aby i sami towarzysze nie czuli smutku, siedząc w puszczach jak w furdydze, a także, aby szerzyli między ludem Dmytrową pieśń o słobodzie. Tak wędrowali, niespodzianie zjawiając się to w tym, to w tamtym osiedlu. Jako te orły i sępy z przestworza niebieskiego spadają na połoninę Hostowy, porywają jagniątka, i w mig ulatują, znikają, — tak też i oni wpadali do osiedli, któż wiedział skąd, spędzali noc pełną śpiewu, wesołości, zabaw, żartów i nowin. I zostawiając tę smugę radości, znów wyrywali się w pustkowia, któż wiedział dokąd...
Napadali nie na jagnięta niewinne, lecz na puszkarów. Ci nie mogli już bezpiecznie w pojedynkę mieszkać po chatach, kryli się lub uciekali do Kut. Słynne były te opryszkowskie tołoki, odwiedziny ze śpiewem, hulaniem, muzyką i winem. Nieraz pół wsi zbierało się na zabawę taką. Dmytryk przynosił prócz śpiewanek swych podarki różne, czasem też jakieś mody ciekawe, które sam wymyślił albo gdzieś kupił. Opryszkowskie bractwo śpiewackie wschodziło nad wsiami jak słoneczko, hodowało nadzieję. Junacy przyjaźnili się z osiadłymi ludźmi, kochali się z dziewczynami. W niejednej wsi, a najwięcej w Hołowach, w Jasienowie, na Synyciach ludzie osiedli przyzwyczaili się do tych zabaw i śpiewów tak, że nieraz już w czasie świąt niecierpliwie wyglądali czy nie widać śpiewaków. Układali też sami śpiewanki o Dmytrze i o junakach. A gdy widziano, że puszkary kryją się po norach przed Dmytrem, jak myszy przed kanią, jak uciekają przed każdym junakiem gromowym, to wsie i osiedla powoli jakby przyłączały się do Wasylukowego towarzystwa. Już po całych górach rozlegała się pieśń:
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszej bukowince zielonego lista.
Andrijko nie przeczy, że wtenczas, jak który swoją dziewczynę uchopił albo i do nieswojej się przyczepił, to go nikt nie mógł odnaleźć. Chybaby jaki ciekawski albo wywąchiwacz taki, co, kryj Boże, mocy męskiej pozbawiony, zaglądać tylko lubi i szpiegować kochanków. Chybaby taki mógł słyszeć po lasach i zaroślach pieszczoty szeptane, słodkie słówka i ciche nucenie. Bo tak, jak te ptaki na wiosnę grzecznie sobie szczebiocą, ledwie dosłyszalnie kwilą i czerlikają słodko w gąszczach, tak oni sobie kryli się tam w tajnikach lasu. Albo może jeszcze bardziej podobni byli pstrągom chybkim i srebrzystym, pisanym kraśnie, jak gdyby w paciorki ustrojonym. Uganiają się one całe lato za zdobyczą, buszują po wodach, strzałą przecinają tonie, przeskakują w górę przez wodospady, czatują zaszyte w głębiny zielone albo wdzierają się w nory i komory nadbrzeżne. Jesienią zaś wędrują ku szczytom, ku źródłom, ku maleńkim potoczynom i strugom i tam w tej przejrzystej, cichutkiej a płytkiej wodzie samowtór tkwią długo bez ruchu. Odpoczywają po wędrówkach i coś tak sobie milczą miłośnie. Taka to jest ta jesień pstrągów. I z junaków niejeden choć raz do roku tak sobie z lubką tonął w puszczach na czas jakiś.
Zdarzyło się zapewne także, że niejeden gazdyk niemłody niekoniecznie był rad, gdy mu młoda żonka nagle zniknęła podczas tańców. Szukać i czatować — śmiech i wstyd, a nie szukać i czekać samemu na tołoce — złość. I tak także bywało, jak piosnka podczas pląsania świątecznego powiada:
Gazda iz chaty,
A my do chaty
Jeły w gazdyńki
Medu szukaty.
Ale te rody niewieście w górach, jeśli im wszystkie części ciała Pan Bóg dał soczyste i zdrowe, to już na pewno głowę mają nie na darmo. Więc który tam mąż domyśli się czego. I o tych sprawach dawniej nie gadano wiele. Jak który drugiemu w drogę właził, to jest od tego bardka, by głowę durną ściąć, choć tu całkiem inny patron właźliwy nagrzeszył. A dzisiaj namnożyło się tylu plotkarzy w naszym kraju, jak nasiał. Może to tak dla pokazywania mądrości swojej, dla dowcipu. A może naprawdę niejeden biedak skapłoniony tym sobie życie umila, że ze smakiem opowiada dokładnie, kto z kim spał gdzie i o której godzinie. Są już i tacy, co o dawności plotki tylko umieją pleść, a o swoich prababkach opowiadają, która z kim kochała się i obejmowała.
Ale powiedzcie, czy słyszał kiedy kto o Ołence Szkindowej? Czy umie coś opowiedzieć o tej dziewczynie przez Dmytra wybranej? Spytajcie o to największych gadułów. Ciche, tajemne było to kochanie, jakby u najwstydliwszych i najdzikszych ptaków, u orłów i u dzikich gołębi. Chybaby bukowinki mogły coś wyszeptać. Ale nie tak to! Bukowinki nasze, choć i ogromniej śpiewają od chórów cerkiewnych, niepodobne do ludzkich śpiewaków. Śpiew mają z samych tajemnic pozwiewany. Znaki ci tylko podają, byś jeszcze tajemniej zadumywał się i milczał. I czyliż mogłyby wydać bukowinki swych druhów, swe dzieci? Chyba, że jakaś białeczka, wiewiórka płocha, któraś z tych młodszych, ostro latając z drzewa na drzewo, przez gałęzie zaglądała i widziała, jak Ołenka leżała oparta na ramionach Dmytra, małymi rączkami rozgarniała mu kędziory. Chyba, że taka leśna plotkareczka poleciała dalej i prędko wypaplała wszystko przed leśnym ludem.
Ołenka była czarnooka, stan miała bardzo smukły, ręce i stopy małe, oblicze śmiałe, junackie. Oczy czarne, głębokie, lecz twarde, a równy, ostry nos jak gdyby wykuty. Widać od razu, że ze Szkindowego rodu, którego przodek z samym padyszachem szukał zaczepki. Marzyła o wojowaniu. Wierzyła w wojowanie tylko. Ciągle napierała się, by iść razem z opryszkami, buszować, wędrować i wojować po świecie. Ale Dmytro nie chciał. Stąd nieraz swarki były między nimi. To jest: może nie swarki, a tylko tyle, że ona swarzyła się, furkotała ostrym głosikiem jak gołębica rozsierdzona, a Dmytryk czy śmiał się, czy milczał ale postawił na swoim. W Hołowach jakoś ludzie nie lubili Ołenki Szkindowej (bo i Szkindów nie bardzo lubili, za to się ich bali). Powiadano: Dumna, honorna dziewka, a zła, sama złość, to parząca, to lodowata. A twarda, nikomu kroku nie ustąpi, choćby i święci z nieba zeszli. Za to ludzie ze Szkindowego rodu obstawali przy tym, że Ołenka, co prawda trochę popędliwa i zamaszysta, ale to wszystko ze szczerości, serce ma szczere i mocne jak brylant, dziewka wierna, niezdradliwa, pewna jak podwaliny skalne. Z tego znów niejeden w Hołowach podśmiewał się i z tych Szkindowców, co ją chwalili, bo wiadomo było, że przed tą juchą-dziewczyniskiem od starego do małego wszystko na palcach dreptało. Mówili zatem nieprzyjaźni ludzie: — Oj dobre to serce, dobre a szczere, tylko, że nikt nie śmie kichnąć przy tej wiedźmie smarkatej. A brylant tak świeci, że każdy oczy trzyma zażmurzone, ani łypnie. —
Ołenka jednak nigdy nie dbała, co kto o niej powiedział, nie słuchała tego. Ją obchodziło tylko, co ona mówi. Bywało, słowo lotne wypuści:
— Bo — ja — wam mówię sprawiedliwie —
to już cały ród Szkindowy, czy stary, czy mały (i to każdy nie byle jaki) wszyscy grzecznie słuchali, nabożnie głowami kiwali. Chłopcy nie śmieli, broń Boże, ani przybliżać się do Ołenki, ani żartować z nią. Bo taki, co próbował, od razu dostał bardką czy po prostu laską, a czasem słowem ostrym już tak go rąbnęła, że go zamurowało. Aż śmiech było patrzeć, jak Dmytro musiał godzić pobratymów z Ołenką. Nie rozumiała żartów, śmiać się nie lubiła i nie dziwiła się niczemu. Zgrabna była i chyża, tańczyła lekko jak mgiełka, ale chłopcy bali się z nią tańczyć. Biegała, skakała, krążyła jak jastrzębica bojowa, zawsze patrząc prosto przed siebie, zawsze wyprostowana i śmiała. Najpierwsza była do konia — tak, jak jej prababki. Gdy siadła na górze na Prosicznym, to migiem zleciała w dół po stromej ścieżce. A tak pędziła konia, że wicher świstał, ziemia drżała, a koń dyszał, stękał i rzężał ze zmęczenia i z przerażenia. A Ołenka ledwie nań spojrzała. Tylko jeden Dmytro umiał ją pobudzić do śmiechu i do wesołości. Gwarzył z nią, opowiadał jej, czasem śpiewał, bo najlepiej go słuchać umiała. Gdy daleko od osiedla ukryli się gdzieś w gęstwinach leśnych, śmiali się razem serdecznie i głośno jak dwa górskie potoki. —
W owym czasie Dmytro nieraz w chacie ojcowskiej przesiadywał, tulił do siebie te starowińskie lica od łez wilgotne i serca starowińskie. Czulił się z nimi, jak to niegdyś mały Dmytryk się czulił. Witał też bukowinki swe, każdego buka pozdrawiał i obejmował.
Wtedy też w chacie ojcowskiej poznał się z młodziutkim wieszczunem żydowskim, którego Dmytrowy ojciec w góry przyprowadził i jakby syna przygarnął. Młody żydowin, jasnooki, blady chłopiec, była to głowa słonkowa. Poważny jak starzec, różnych wynalazków i mądrości świadom. Sam chodził po puszczach, bez broni, a nie miał lęku, nie troszczył się o siebie. Radość to była największa z nim gwarzyć. On to opowiedział Dmytrowi, że istnieje od samego Boga objawione prawo nowe, nowa nauka. Tam w skale sokolskiej, w jaskini żył przed laty biedak, pustelnik żydowski, człowiek dobrego imienia, tajemnego imienia, co się zwie Baal-Szem w mowie świętej. Miał on taką łaskę od Boga, że co dzień ze słoneczkiem się naradzał. Na święto zaś stamtąd z góry, z tej skały sokolskiej lasy zwoływał na modlitwę do wielkiej bożnicy podniebiesnej. I sam prowadził modły. A wszystkie drzewa puszczowe powtarzały je za nim i głosiły. Z samej wielkiej księgi światowej jeden list za drugim obracał i co dnia odczytywał. Taka to była nauka jego, dla wszystkich stworzeń żywych objawiona: że grzech największy — to smutek i szerzenie smutku, a najsławniejsza chwalba boża — to radość święta, pogoda serca, pieśń i sianie radości. Młody pobratymko żydowski właśnie przyszedł tu w góry szukać śladów i tchnienia świętego człowieka, przyszedł też, aby tu szyby wstawiać, by ludzi leczyć, opowiadać o nowej nauce, kto zechce słuchać. A najwięcej — żyć z tym światem wielkim, radość ssać zeń, jak dziecina z piersi matczynej.
Zawsze tak myślał i Dmytryk, że zgryzota obraża słoneczko święte, że i on sam już tym grzechem się splamił, odskoczył od słoneczka na dno piekielne, gdy pierwszej wiosny durijka sumna czarną płachtą głowę mu nakryła. A to nowe prawo czyliż nie jest to stara słoboda, — prawda starowieku?
Wspomniał tedy Dmytryk i opowiadał chłopcu żydowskiemu, jak ongiś pośród nocy godowych wiosny cały świat doń przemawiał, aby stał się pustelnikiem.
I czemuż nie doczekał się, aż samo granie światowe tak ciche, jak struna komarowej muzyczki, zawezwie go i powoła? Czemuż nie dotrzymał tam, aż światowe pismo w błyskotnych zakrętach wód samo się zacznie układać?
Kiedy ten stary niedźwiedź zjawił się wiosną na połoninie, zrozumiał Dmytro, jak samotny jest człowiek. Strasznym brzemieniem ta samotność go zdławiła. Wydźwigniony z dna smutku i żałości przez grom święty, naznaczony tajemnie, zebrał towarzystwo junackie, to śpiewackie bractwo, aby starej dumy rodowej nie dać w jarzmo niewoli, aby starą słobodę rozsiać pieśnią między ludźmi.
Pierwszy to raz w życiu tak porozmawiał sobie Dmytryk. Gdybyż teraz tak mógł razem z tym pobratymkiem żydowskim przebywać! Jak on żyć z tym światem wielkim. Ucho i usta do ziemi przykładać. Słuchać serca wód. Słuchać szeptów traw i kwiatów wszelkich. Chłonąć słonkową naukę. I czegóż mu więcej potrzeba? Ale już zebrał to towarzystwo jakby rodzinę, pilnuje i hoduje ich jak ojciec dzieci. Gdyby tak sobie gdzieś odszedł, rozleci się towarzystwo i może jeszcze biedy narobi z bujności. Wtedy niewola usadowi się na karkach ojców i rodów, a pieśń zaginie.
Tak sobie gwarzyli wtedy w chacie ojcowskiej na Hołowach, jak dwaj bratkowie rodzeni, gazdowski syn, watażko Dmytro i żydowski wieszczun-biedaczyna. Działo się to piątej wiosny Dmytrowego wojowania. —
Ale rozgłos o tym zuchwalstwie nowym, o wesołych i szumnych zabawach, o bractwie śpiewackim nieuchwytnym a groźnym i o brataniu się z wsiami doszedł w końcu aż do Kut, do mandatorii. I znów puszkary wystraszeni surowymi rozkazami zbierali przemocą po wsiach setki ludzi, i tak liczne routy ścigały opryszków, gnały po wertepach i połoninach za Dmytrem. Znów, chociaż było lato, musieli siedzieć opryszki po schowkach w ciągłym pogotowiu. Nie dość bowiem, że płaje i osiedla pełne były żołnierzy, puszkarów i rout wiejskich, przemocą zwerbowanych, a wałęsających się tędy i owędy, lecz w dodatku zaczęto budować czerdaki i wartownie, naprzód poniżej Jasienowa przy ujściu Riczki (tam gdzie teraz murowana kaplica Babijowa postawiona z opryszkowskich pieniędzy), a później w Żabiem, aby stamtąd codziennie góry patrolować. Zrobiono wreszcie (na rozkaz mandatorii) zastawy na rzekach; w miejscach przeprawy koło płaju utrzymywano straże, a także patrolowano rzeki na małych darabach, aby opryszki nie mogli przeprawiać się z jednego brzegu na drugi. Miał bowiem myśl taką mandator z Kut: zbudować później w tych samych miejscach, gdzie były czerdaki, nowe katownie, nowe kaźnie — kátuszi, jak je zwano. Bo, jak mówił, nigdy inaczej w górach nie będzie porządku.
Tymczasem jednak trudno było schwytać opryszków, czy Wasylukowych czy innych, więc za porządkiem kazał mandator łapać i pakować do katowni ludzi wiejskich. Tych tylko oszczędzał, którzy razem z puszkarami brali udział w routach, ścigających opryszków. Jednych wypuszczał i znów chwytał drugich, trzymał ich, najwięcej jednak ludzi starych, zamożnych, których wszyscy poważali. Może chciał pokazać naocznie moc mandatorską i cesarską. Coraz więcej ludzi nie tylko więziono, ale także czasem męczono niewinnie, coraz więcej też krwi bryzgało w tej katowni kuckiej, jak zaświadczają starzy ludzie.
Całe góry jednak zawrzały i zastękały, gdy także starego Sztefanka Wasyluka odprowadzono do Kut ze związanymi rękami i to w biały dzień na to, aby wszyscy widzieli.
Już z góry z Prosicznego na płaju zaczęli się ściągać ludzie i tłumem szli za Wasylukiem, chociaż puszkary ich odpędzali. Nim doszli w dół pod Sokolską górę, cały pochód — tłum z wielu wsi zebrany jakby wielobarwna procesja, w której nie brakło kobiet i dzieci, podążał za starcem i puszkarami, nie wiadomo po co. I nie byle jaki to był widok. Piękny starzec, niebieskooki i siwy Sztefan Wasyluk, wysoki i smukły, z siwymi bokobrodami, z białym sutym wąsem, bardzo dostatnio ubrany, ze złoto-czarną, puszystą, jedwabną chustką na szyi, w wysokim kapeluszu, ustrojonym w wielkie złote talary tureckie, powoli jechał konno, chociaż ze związanymi rękami: ze wszech stron zaś otaczali go uzbrojeni puszkarze na koniach, ubrani podobnie jak opryszki i wyglądający raczej jak straż przyboczna, niż jak eskorta aresztancka. Tak podążali ścieżką, wijącą się tamtędy po skałach nad Czeremoszem. Z tyłu zaś wlókł się pstry i jaskrawy, długi wąż gapiów czy też ludzi współczujących. Gdy przyprowadzili Sztefana Wasyluka przed oblicze mandatorskie, Wasyluk powitał uprzejmie, życzliwie i nawet serdecznie cesarskiego sługę starowieckim, długotrwającym pozdrowieniem. Ciągnął tak i cedził powoli z uśmiechem, to znów mówił tak głośno, jakby krzyczał w Hołowach z jednego grunia na drugi. Ale w końcu rzekł mu cierpko i z góry:
— Mandatorio jasna! Szanując władzę, moc cesarską i waszą — czemużeście od razu nie przysłali po te pieniądze? Skąd mnie staremu wiedzieć, jak to kuchniami łazić, czy pod stoły się skradać? Tyle stąd biedy się narobiło dla was i dla nas przez tę jedną głupią berbenyczkę czerwonych! Dał wam pan cesarz, mandatorio, zarobek uczciwy, to trzeba pilnować, na starość grosz jaki złożyć sobie, a nie jeszcze koszty robić swemu panu. —
Czy przysadkowaty, gruby i sapiący mandator (który zapewne i niejednego starca miał na sumieniu) stracił rozpęd swój, gdy zobaczył i usłyszał świetnego gazdę Sztefanka, czy też zamierzając go wybadać, od razu chciał z nim z innej beczki zaczynać — nie wiadomo. Przerwał mu wprawdzie przemowę tę, ale wyjaśnił zaraz, że kazał go przyprowadzić po to, aby się odeń dowiedzieć: gdzie Dmytro przebywa, czy bywa u niego w chacie, co robi i co teraz ma zamiar robić.
Nie na wszystko od razu umiał odpowiedzieć stary Sztefanko.
— Gdzie przebywa? Ha, kiedy mi nie mówi. Od dziecka nigdy mi nie mówił — słobodny chłopczyna. Ale cóż? Nie będę wam taił: gdyby mi nieraz i powiedział, nawet wam, mandatorio nie mógłbym tego wyjawić.
Przychodzi do chaty nieraz on, synek jedyny, a siedzi zawsze w matczynej izbie przy hrubie. A co robi? Najwięcej gra i śpiewa. I w bukowinkach — strach lubi przesiadywać. Tam widno, raz w raz, czary molfarskie praktykuje. Ale cóż wam z tego, mandatorio — biedaku? Powiada Dmytryk, że siły nie macie i śmiałości przyjść po niego. To już tak być musi, że nie macie, bo ja wam dostępu do obejścia nie bronię.
To jedno powiem wam szczerze, jasna mandatorio, wy strzeżcie się tego Dmytryka. —
W tej chwili obecny przy przesłuchiwaniu wysłużony żandarm Brnatzik, stojący obok, przysunął się do Sztefanka, aby w stosownej chwili przerwać i zdusić niebezpieczne pogróżki, a siedzący przy stole zasuszony justicjariusz, podniósł z powagą pióro, by je protokołować.
Ale Sztefan ciągnął dalej powoli, niezmącenie i tylko zniżył głos, jakby tajemnicę wielką powiadał:
— To, mandatorio, sprawa taka: on dziś z panem waszym cesarzem na bakier, niby że wojuje. A jutro, ha, jutro może być i w pobratymstwie. I będzie dla was bieda. Po co ci za służbę pokutować, sieroto? Bo oni tak to zawsze ci wojacy między sobą. Ja coś wiem o tym. Ale cicho, wszystkiego mi mówić nie wolno. —
Tych jednak tajemnic mandator jakoś nie był ciekawy. Zapytał go tylko w końcu o wspólników Dmytra, czy ich zna i ilu ich jest. Rozweselił się stary:
— A cóż to wy, bratczyku-mandatorio, pieśni nie znacie, co to łuną pała po carynkach i połoninach? Taże całe góry ma za wspólników. Każdy, którego spotkacie, to wspólnik jego. Niech tylko wystąpi Dmytryk, wszystkie wasze routy się rozlecą i z nim pójdą.
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszej bukowince zielonego lista.
Tak to śpiewają wszędzie, i wszyscy to wiedzą. — Ale jednak mnie wierzcie, mandatorio, bez niego — to puste wszystko, piana sama. On to tylko, mój sokołyk, wojak jedyny, czarownik najpierwszy! Wszystkich cesarzów na ziemi się nie boi. —
I wtedy, jak przekazują, spotkały się oczy mandatora z oczyma żandarma Brnatzika i potem obaj spojrzeli znacząco na drzemiącego justicjariusza. Zaskrzypiało pióro groźnie, i po raz pierwszy pieśń Wasylukowa znalazła się na piśmie, w protokole justicjarnym. Zadowolone były władze, uśmiechał się z zadowolenia Sztefanko Wasyluk. A uważając, że porozumieli się, dodał w końcu:
— Wychodzi na mój rozum, mandatorio synku! Weźcie już raz tę berbeniczkę! nienaruszona stoi, calutka od pięciu lat. Dmytro o tym wiedzieć nie będzie, boby może był gniewny. Ale pan cesarz może się uraduje, że jego sługa, jasna mandatoria nie tylko kłopotami się hoduje ale i zarobek ma. I wy dajcież już pokój tym wymysłom, tym puszkarom-głodniakom z rozdziawionymi gębami. Niech tu już raz będzie spokój i zgoda. Będziem pobratymami — ja stary, już tu z wami, mandatoriami — a mój Dmytryk z panem cesarzem... A nie skąpcie się. Tym oto czeladnikom kapnijcie parę czerwonych... —
Sztefanko mówił te słowa w obecności justicjariusza i Kostja Brnatzika, wysłużonego żandarma, głównego hajduka katowni. Nie pozostawało zatem tymczasem nic innego mandatorowi, jak kazać odprowadzić starego Sztefanka do celi więziennej. Nie obchodzono się źle ze starym Wasylukiem, po kilku dniach wypuszczono go na wolność. Opryszki już krążyli w pobliżu Kut, widziano ich wszędzie naokoło. Miasto Kuty było w strachu, a załoga w ciągłym pogotowiu.
W tym samym czasie (nie wiadomo kto — mówiono, że widocznie jacyś nasłani przez mandatorię zabójcy) hen na Synyciach, niedaleko Doboszanek, podczas snu ubili Pełecha. Niektórzy już wtedy od razu mówili, że to ktoś ze swoich złakomił się na Pełechowe skarby, gdyż obcy nie mogli znać kryjówek Pełecha. Ale zdarzyło się tak, że puszkary od razu zabrali wszystkich pobratymów Pełechowych do katowni, a między nimi ulubionego przez Pełecha Pletienia. Zobaczył Dmytro — bo widoczne było — że puszkary już wszędzie się wciskają, że trzeba ich wypłoszyć i że należy pomścić obrazę Sztefanka i śmierć Pełecha.
Nim wrócił Sztefanko w góry, rozeszły się dziwnie groźne wieści po osiedlach i pośród pasterzy, wędrujących połoninami i pośród wszystkich watah opryszkowskich, że mandatory budują czerdaki, że każde osiedle będzie miało stałą katownię, że oprócz pańszczyzny człowiek będzie musiał przesiedzieć część życia w katowni, każdy za porządkiem. I że idzie od Moskala wojsko Syrojidów na pomoc Cesarskim, mrowie tatarskie malutkich, kościstych, śmierdzących a hałaśliwych ludków, potworków żarłocznych, z jednym okiem w środku lica i z wielkim kłańciastym pyskiem. A kiedy zajdzie ta bieda tu w góry, zje na pniu wszelką pszenicę jak szarańcza, poźre na surowo, schrupie cały dobytek, niczym tysiąc niedźwiedzi. W tymże samym czasie Dmytro Wasyluk kazał obwieścić wszędzie po górach przez gońców, że teraz on zaczyna prawdziwą wojnę przeciw mandatoriom i katowniom, przeciw puszkarom i wojsku. Myślał, że gdy już rozsiał pieśń, może się zmierzyć teraz z wrogami, porwać brać górską przeciw nim. Miał myśl taką: wymieść wszystkich posiepaków, a potem układać się z panem cesarzem.
Tak właśnie, jak stary Sztefanko mandatorowi dawał do poznania.
Tylko biesowe dzieje powracają, bo bies niezniszczalny, da sobie radę bez usług dziejopisów. Ludzkie dzieje, te lokalne i czasowe, są jednorazowe. Bez zmiłowania ciągnie je w dół fala, jak Czeremosz tratwy, a choćby strojne latawce falowe. Patrząc z tej fali okiem przelotnym można podzielić je na dzieje zwycięzców i zwyciężonych. Lecz w ostatecznym wyniku powszechne dzieje, to dzieje zwyciężonych.
To samo, roszczeniami Rzymu sięgające, wielkie cesarstwo, co powaliło i wchłonęło w ciągu dziesiątków lat buntownych pastuchów, po stu latach, samo rozsadzone i zwyciężone, bez śladu znikło z dalszych dziejów ludzkich, chociaż wcale nie było najbardziej nieludzkie. Można pocieszyć się: dostanie się każdemu i wszystkim. Ale może krzywda polega na tym, że wszelkie dzieje nazwane powszechnymi, zapisali zwycięzcy tylko i to jedno w każdym razie po nich pozostanie? Tak wydaje się temu, co nie dopatrzył cierpliwie do końca, łudząc się, że człowiek zwycięski jest powszechny, przeto tak samo niepokonalny jak bies. Dla podtrzymania takich złudzeń zwycięzcy pozwalają — a czasem nakazują — któremuś z niedobitków plemienia zwyciężonego zakarbować dzieje jego klęski, a nade wszystko, że klęska była konieczna i sprawiedliwa. Tak jak niegdyś pozwolili dziejopisowi Józefowi co przezwał się Flawiuszem. Wypisał on nie dzieje swego rodu, tylko chwałę i rację zwycięzców.
A przecie — tak się wydaje przynajmniej — cóż by zaszkodziło imperialnym i powszechnym zwycięzcom, gdyby pokazali zwyciężonych na widowisku w cyrku, wielkodusznie, to jest tak, jakby ci sami siebie odgrywali i swojej racji bronili, nawet sławili ją po śmierci. Zwycięzcy nie czynią tego. Nie mogą czynić, bo to nie tylko sprzeciwia się ich ostatecznemu zwycięstwu, lecz przede wszystkim powszechnej zasadzie zagłady. Co najwyżej przejściowo pokazują zwyciężonych w takim cyrku, który uświetnia zwycięzców i potwierdza, że dla zwyciężonych nie ma powrotu.
Widać z tego, że całe dzieje ludzkie o tyle nieprzemijalne są i mogą powrócić, o ile należą do cyrku dla widowisk i o ile doń dotrą. I to jednakowo, czy są to zwycięstwa z ważnością na dwa lata, czy też na sto lat i nawet na więcej.
Słusznie rozgrzeszamy takich jak Andrijko, gdy sławią zwycięstwa krótkie bez naruszania sensu dziejów człowieczych.
Tak oto opowiadał Andrijko o sławnej szóstej wiośnie Dmytrowego wojowania i śpiewania.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Czterdzieści koni tęgo objuczyli na Babie Lodowej sprzętem wszelakim, bronią, żywnością i przeprowadzili je ledwie dostrzegalnymi ścieżkami leśnymi a potem łożyskami strumieni aż pod Łostun. Pobudowali sobie koliby wśród gęstwiny kosodrzewu, a co tam przygotowywali, nikt nie wiedział ani nie przeczuwał. I dzisiaj można by na Łostunie uknuć coś niespodziewanego, o czym by się świat cały nie dowiedział. Cóż dopiero sto pięćdziesiąt lat temu!
Dmytro miał nową myśl: popłynąć darabami na Żabie, na Jasienowo, na Kuty same. Porozbijać rogatki i zastawy puszkarskie, wystraszyć straże, poniszczyć czerdaki, wymieść z kraju mandatorię i wojsko, w końcu rozsadzić Katusz. I wówczas, jeśli Bóg pomoże, układać się z panem cesarzem.
Lecz w owe czasy dno Czarnej Rzeki najeżone było skałami. Co krok otwierały się paszcze, co chwila szczerzyły zęby haby, szypoty i skoki. Płynąc przy niewielkiej wodzie łatwo było darabę rozbić, kości naruszyć i głowę roztrzaskać. Przeto, aby popłynąć całym towarzystwem i to uzbrojonym jak należy, trzeba było sporo wody uzbierać. Budowali zatem wielką tamę, a także wiązali i stroili daraby osobliwe, korabie-straszydła, tak jak Dmytro nakazał. Nikt jeszcze nie wiedział dobrze, co z tego będzie, Dmytro nikomu nie pozwolił oddalać się z Łostunu. Dzień i noc utrzymywali warty z bronią gotową do strzału. Bo jak las lasem, nie było tam jeszcze takiego gwaru. Daleko tętniło stukanie siekier, rypiący skrzyp i grzmot padających drzew. Zdumione puszcze odhukiwały, podwajały, zwielokrotniały każdy stukot, rozsiewały w dal te posiekane odgłosy. Gdyby tam ktoś obcy zabrnął wtedy nieszczęsnym trafem, pomyślałby może, że widocznie cały ród leśnych czortów łażąc pomiędzy ludźmi napytał sobie jakiejś biedy, nabawił się wścieklizny, a może oszalał i tak zbuntował się przeciw starszyznie czortowej.
Stanęła wreszcie hać potężna, zapora wodna jak twierdza z drzewa. Gotowe także były trzy daraby, a na nich korabie cudaczne na postać dziwotworów puszczowych. Napełnili je każdy z osobna, jakby komorę sprzętem wojennym. Na jednym umieścili żywność i pozawijane w ramaty pęki łuczywa siarkowego, słynne, wielikańskie zapałki wynalezione przez opryszków. Na drugim korabiu ułożone były stosy kosodrzewiu i chwoi jałowcowej sporo, by w każdej chwili watrę rozpalić. Były tam także długie berbeniczki próżne i czerpaki do wody. Na trzecim korabiu zgromadzono broń zapasową, dużo bardek, strzelby, beczułki z prochem i kule ołowiane.
Lecz nikt nie wiedział, kiedy wyruszą. O świcie na samego Kupała wynurzył się Dmytro z mgieł, co zakrywają wciąż młaki łostuńskie. Strzelił z pistoletu i zaraz Kudil zagrał hukową pieśń. To był znak umówiony. Wszyscy pośpiesznie siedli na korabie. Na pierwszym korabiu, czerwonym smoku białoskrzydłym, kiermanił Czuprej. Na drugim skórami obitym, który wyobrażał postać kudłatego niedźwiedzia, najmłodszy ze wszystkich, Martysz, a trzecim, ustrojonym na kształt strasznego knura puszczowego, kierował sam Dmytro. Gdy spuszczono daraby, gdy woda z podniesionej zastawy zagrzmiała tak, aż brzegi zadrżały, a Czuprej ukryty w darabie smokowej ruszył wiosłem, wszyscy junacy odpowiedzieli wodzie pieśnią hukową z pełnej piersi. Za smokiem pomknął korab niedźwiedź, potwór nieruchawy, aż dziw brał, że tak chyżo mknął po falach. Nieco dalej w odstępie sunął czarny ponury knoroz.
Przeskakiwali przez skały i progi lekko jak pliszki. Czasem korab zsuwając się przodem i skacząc z haby zanurzał się w głębię jak ptaszek białobrzuszek. To znów strzeliło jak z harmaty, z hukiem spadały kłody z progu skalnego, pieniła się woda. Tak w gęstych mgłach, niewidzialni i nie widziani przez nikogo, dotarli na Zełene. Tam dopiero wynurzyli się z mgieł i poranne niebo błękitne im zajaśniało. Sunęli dalej miarowo równym łożyskiem. Wówczas ten i ów pasterz hołowski, który wypasał tam wiosną trzody gazdy Graka-Januszewskiego, wypędzając je raniutko na paszę zobaczył całkiem z bliska dziwotwory.
Pierwszy korab był cały czerwony. Rusztowanie miał obite czerwonym suknem, a na wierzchu świeciły rozciągnięte białe skrzydła płócienne. Z wzniesionego pyska wystawały jak kły i zęby zaostrzone żerdzie i pale. Kraśny był ten latawiec, ino że umieszczone z tyłu wiatraki płócienne furkocąc od razu nasypały strachu pastuchom hołowskim. Jeszcze straszniejszy był korab — niedźwiedź z wyszczerzonym pyskiem. Tak dyrdał po falach w prawo i w lewo i tak tym pyskiem ciskał, jakby szukał, kogo ma połknąć. Czasami otwierało się okienko jakieś w brzuchu niedźwiedzim i stamtąd wyzierała głowa ludzka już połknięta. Ale o dziwo, ta głowa nie krzyczała, nie wrzeszczała o pomoc, wykrzykiwała wesoło, przekornie.
W popłochu zapędzali krowy pastuchy, uciekali od brzegu. A gdy już byli dość wysoko na wzgórzu, dojrzeli jak czarny i groźny dzik, jak gdyby zdyszany, machając chwościskiem, dopędzał na rzece swoich pobratymów czortowskich. Pastuchy zmykali, zmykali, a junacy płynęli dalej.
Płynąc przygrywali na fłojerach do wtóru powodzi Czeremoszowej, co dudniła jak potężna kobza. To znów, gdy nieburzliwe było łożysko, tańczyli sobie. Gdy przybliżyli się do puszczy, która wówczas pokrywała całą kotlinę żabiowską, i do potoku Słupejki, gdzie była rogatka puszkarska i gdzie puszkary na małych darabach trzymali straż nieustanną, zagrali w puzony wojskowe. Nie tylko puszkary, całe Synycie i inne osiedla lęku zakosztowały, gdy rozległ się ryk trąb, gdy na biało-zielonej fali zamigotały w słońcu białe skrzydła smokowe, a z tyłu za smokiem pojawiły się kudłate potwory. Opryszki palili do puszkarów i strażników. Powkładali strzelby do pustych berbenic, aby huk był tym donioślejszy. Porozbijali zastawy toporami, a wyskakując z korabi, tych puszkarów, których zdołali pojmać, rozbierali i gdzieś tam na zakręcie Rzeki rzucali do wody. Płynęli dalej do Krzyworówni.
We dworze w Krzyworówni stała niemała załoga. Sami panowie właśnie niedawno przybyli licznie, wszyscy ze strzelbami, całą karawaną konną, z orszakiem uzbrojonych hajduków, sług i psów myśliwskich, przedarli się przez puszcze i przez przełęcz Bukowca. Zjechali tam na lato i na jesień, aby używać kąpieli i polować.
Były tam obok furdygi dwie armatki, co łatwo szkodę by przynieść mogły darabom, drewnianym korabiom. Ale już od dawna nieprzerwany rozejm trwał między Dmytrem a panami. Podobnie jak w puszczy, dwa gatunki drapieżne, jednakowo silne, rzadko kiedy wchodzą sobie w drogę. Czuprej jednak skoczył na wierch daraby smokowej i czy to z żartu, a raczej dla przechwałki i szyderstwa kłaniał się nisko dworowi i furdydze. Ale dwór był cichy, ani jeden strzał nie padł stamtąd, żaden odgłos nie doleciał. Młody pan tak nakazał, a sam ciekawie spoglądał z wieży przez szkła. Zaś jego siostrzeniec kilkoletni Wojciech, pradziad naszego pokolenia, wysuwając język z nadmiaru ciekawości wdrapał się do okienka wieży i oglądał potwory tańczące na falach błękitno-srebrnych. Wówczas to zobaczył czupryniastego olbrzyma, jak stał wśród skrzydeł na grzbiecie smoka, postać tę, jak sam opowiadał, zuchwałą, ale miłą. Panowie wiedzieli zresztą, że Dmytro Wasyluk i tym razem coś nowego wymyślił przeciw Państwu i przeciw mandatorii, a nie przeciw nim. Cieszyli się po cichu. W milczeniu też spoglądali przez okienka grażd i wież strażniczych hajduki pańscy. I kto wie, czy niejeden z nich nie pozazdrościł opryszkom takiego hulania. Tak przepłynęły daraby junackie nie napastując dworu, same nie napastowane.
Zatrzymali się dopiero w Jasienowie, u podnóża połoniny Pisany Kamień, pod skałą nazwaną w nowsze czasy Fokową. Tam to, niedaleko Szumejowej zagrody, odbywały się nieraz opryszkowskie tołoki i śpiewania, tam znano dobrze i nieraz wyglądano Dmytra. Tam zamierzali poczekać na nową wodę, którą miał spuścić z Popadyńca stary Toman ze swoimi chłopcami. Tomaniuki i ich towarzystwo chadzali swymi drogami, całkiem odrębnymi niż Dmytro, ale teraz połączyli się zgodnie dla wypędzenia napastników i dla zniszczenia mandatorii.
W Jasienowie chcieli też Wasylukowi junacy zachęcić do buntu cały naród jasienowski, tak niemal hardy jak hołowski. Czuprej zwoływał ludzi trembitą. Dmytro z Kudilem wysiedli na brzeg, a reszta towarzyszy została na darabach. Zbiegali się zewsząd ludzie i zbierali koło kaplicy na płaju pod skałą. Gdy Dmytro Wasyluk stojąc na skale dał znak muzykantom, zebrani Jasienowcy, tak skłonni zresztą do kpin, żartów i figlów, odkryli głowy. Czekali w milczeniu. Wtedy wśród ciszy ozwała się naprzód fłojera Kudilowa, tak smętna i lekka jak sen motyli o słobodzie, motylim skrzydłem duszę muskająca. Potem zadźwięczały cymbały, jedne, drugie, trzecie. Dotąd ich nikt nie znał, tym bardziej dziwiły, czarowały. I Dmytro zaśpiewał swoją pieśń o słobodzie.
Oj, słobodo rodzona,
Słonkowa udała,
Była niegdyś z ciebie
Bogu-ludziom chwała.
Błądzi ta dziecina
Nad berda-urwiska,
Marznie i obdarta
Gołym tyłkiem łyska.
I któż się zlituje
Nad kniahinią sławną?
I jak ją ratować,
Jak wrócić moc dawną?
Wtedy to także Czuprej wskoczył na skałę, stanął obok Dmytra i swoim zwyczajem przechwalać się zaczął. Wykrzykiwał, aż lasy z drugiej strony Rzeki odhukiwały:
— Słuchajcie mnie. Jasienowcy, rodzie junacki z pierwowieku! Zapamiętajcie to święto Kupały. Od dziś ani jedna wesz puszkarska w górach się nie uchowa. Ani jeden smrodek mandatorski tu nie doleci nawet do psiego nosa. Zdepczcie to robactwo! Bo my tu wszyscy razem nie takich jeszcze dzieł dokonamy. Pozakładamy góry jedna na drugą, pozacinamy lasy, wodami zalejem doliny i płaje! Choćby zbierały się Bóg wie jakie wojska cesarskie, nie zostawimy im przejścia ani wyjścia. A potem także panów przypieczemy. Albo niech tu znów słobodę zaprowadzą, niech razem z nami przeciw miastom staną, albo niech idą w Czeremoszu panowania kosztować.
Gdy tak wykrzykiwał Czuprej, zaszumiały z daleka fale spuszczone spod szczytów z zastawy Tomanowej. Mocniej, buntowniej niż Czuprej, sam Czeremosz, sam huk wezbranych wód przemówił do Jasienowców. Gdy zobaczono zbliżającą się darabę, kierowaną przez czarnego i śniadego Tomana, jednym okrzykiem zawrzał cały zabrany lud Jasienowa: „Na Kuty! Na mandatorię! Na posiepaków!“
Zanim Dmytro dał znak, wszystko tłumnie gorączkowo tłoczyło się na daraby. W tym zamieszaniu niektórzy wpadali do wody, lecz znów wyskakiwali i, choć zmoczeni, czepiali się darab. Wśród huku fal niosła się po Rzece i rozbijała się po górach pieśń:
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Tak jak w naszych bukowinkach zielonego lista.
Zapewne, już kilkadziesiąt lat temu, mało kto chciał wierzyć tym gadkom i opowiadaniom o najściu latawców falowych na Kuty. Bo już i wtedy nadłamany był naród gazdowski, wgnieciony w ziemię i trochę ogłupiały. Powoli zapominał, co niegdyś wiedział, a mało czego się uczył. W czasie opowiadania — co prawda — jak i dzisiaj — wierzono powiastunom. Tym bardziej znajdował wiarę Andrijko. Ale potem, ludzie patrzyli jakoś jeden na drugiego, głowami kręcili. Na drugi dzień zaś nawet już wymyślali. Wymyślali przecież i samemu Andrijkowi — na wszelki wypadek, aby ktoś nie pomyślał, że są zanadto głupi, bo łatwowierni.
W nasze dzisiejsze dni nie tylko o watażku Dmytrze, ale o powiastunie Andrijku pamięć powoli zanika. Któż zechce teraz tego słuchać? Tym więcej, że niejeden syn Wierchowiny zielonej — z musu, nie z junactwa — świat nogami przemierzył od Francji do Amuru, od Adriatyku po morze Lodowate. Także przez ocean, tam i z powrotem, za drogie pieniądze ten i ów dał się przewieźć jak kot w worku. I dobrze widział, jak wszędzie ten sam czart, smok Archijuda, króluje, bez fatygi maszynami krew z ludzi pompuje, w kotłach wielkich warzy, na skarby dla siebie i dla swoich smocząt kłańczastych przetapia — sczezłby! Jak tylko jedną katownię ludzie biedni gołymi rękami i czaszkami własnymi rozwalą, to ten ci taką drugą postawi, że niebo zasłania.
Cóż więc za honor wielki, że kiedyś tam jakąś katownię w Kutach rozbili nasi junacy?
I właśnie widać tu, jak to w tej łysej, sękatej głowie Andrijkowej mądrość orłem się rozsiadła i dumnie gazduje w niej hejby w grażdzie szczytowej.
Andrijko nigdy nie nabrał serca do tego, co się teraz dzieje. Pogodny, pobłażliwy pozwalał kręcić nosem na to i na owo, ale nie na Dmytrową wyprawę. Mało czym można go było tak rozeźlić. I na to nieuctwo — zwykł odpowiadać, wprawdzie mądrze, ale i groźnie. Zdawało się, że sam Czuprej się zjawił. Jak wstanie — to i włosy długie, okalające łysinę, same dęba mu się podniosą, a cienie ich na ścianie wyciągają się, jakby stado gęsi wielikańskich zadziobać chciało wroga. Jak nie krzyknie, aż szyby zadzwonią, a niejeden Bogu ducha winien słuchacz zlęknie się i poderwie z ławy. A jak kułakiem o stół grzmotnie, to stół podskakuje i kruhlaka tańczy przepisowo.
— To jest wojowanie wasze? rodem szczury obłupione!
To, ot teraz? z musu? z niewoli? gdzie każdy kaluchem trzęsie, w portkach bulgocze? A z rowu tyłek wrogom wystawia, zamiast głowy junackiej. To archijudzki wynalazek, aby świat cały niewolą pokryć, jakby kirem czarnym. Aby każdy ze strachu dopiero robił się śmiały. Patrzcie na takiego jednorała: czupryna wygolona kryminalna, jak budz spleśniały, a swój regement w kupie trzyma, jakby na powrózkach, jakby na łańcuszkach, jakby na motuzkach prowadził. Jak zgonnik stado podświnków do Kosowa na jarmark popędza. To ma być watażko? A to towarzystwo? To jest bujność? To junactwo? Nie o żadne katownie nam chodzi. Budują je sobie, a potem sami w nich gniją. Tak trzeba. Lecz niechaj o junactwie pamięć się przechowa. Bo świat ten teraz to macocha bez serca, dla nas haj! skąpa, a dla siebie rozrzutna. Niechże dawność nas zakołysze!
∗
∗ ∗ |
Oto co głosi opowieść Andrijkowa. Na wstępie przekazuje szczątek pieśni o Czupreju.
Czy lasy się łamią, czy grają tak wały?
Czy tucze-trembity po skałach zagrały?
To dziwa się niosą skrzydlate — zębate,
To hula Czuprej sam, watażko czubaty.
To płynęły cztery daraby jedna za drugą. A wciąż z nich to huczne pieśni szły, to granie trąb. Wywijały się daraby, wykręcały się szczęśliwie na zakrętach i cieśninach, dopłynęły do skały Sokolskiej.
Jak tylko wodospad potoku Sykawka, spadając z góry do rzeki i obryzgując pianą korabie, zasyczał z lewego brzegu, wiedzieli już kiermanycze, że najcięższa zbliża się chwila. Boć ta wiedźma, skała Sokolska, nawet wodę tam czaruje i więzi w zatoce. A chrześcijanina naprzód wirami zaciągnie, potem szeptami otumani, chwyci w kły skaliste, głowę mu i kości o głazy roztrzaska i wypluje w fale jak szmatę krwawą.
Wpłynął pierwszy Czuprej swym korabiem smoczym w łono skały, w niesamowity rozgwar biesowy. Już mąciła mu zmysły czarodziejnica. Już miała powódź cisnąć smoka niesławnie ku głazom. Furkotały wiatraki, chybotał się i sprzeciwiał czerwony smok. Ale powódź gnała, a skała ciągnęła wirami bez zmiłowania. Nie zląkł się Czuprej, dopuścił smoka tuż-tuż pod skały, o dłoń, o palec, przeżegnał się, szczerze a głośno zawołał do świętego Mikołaja falowego. Wsparł się o kiermę aż kości zatrzeszczały, aż ból nim szarpnął od jąder ku sercu. Pocisnął kiermą darabę na prawo, ku wołoskiemu bokowi. Skrzypnęły, zajęczały kłody, zastękał smok, rozbite fale pieniły się, syczały i bełkotały. Oddalił się tak powoli od tych westchnień kuszących, szeptających w mroku, wypłynął na jasne. A kiedy już wyrwał się skale biesowej chwycił kiermą fale za kędziory, za nim równo i gładko, jak gdyby wodnym gościńcem utorowanym pomknął Martysz i następne daraby. Stąd już bez przeszkód płynęli ku Kutom. Słońce zaszło, gdy mieszkańcy miasteczka zobaczyli dziwotwory na falach.
Na lewym brzegu rzeki jest miasteczko Kuty, prastara osada, podówczas siedziba i stolica Ormian. Oni to w owe czasy skupowali konie i bydło w górach, oni też od wieków już stadami całymi kupowali kozy. Dawali niezłe zarobki gazdom górskim, a sami jeszcze lepsze ciągnęli zyski. Z dawien dawna górskim szlakiem przez Czarnohorę przewozili na koniach wyprawioną skórę safianową na wielkie targi węgierskie aż do Debreczyna. A gdy ich karawany wracały do Kut, przewożąc dukaty i wszelką kramszczynę na koniach, niejedna bardeczka, z ukrycia rzucona, ich dosięgła, a drapieżne ręce sięgnęły po złoto. Jednak Ormianie ci to mądrzy ludzie byli i zaradni. Nieraz śmiało stawali, umieli się bronić w potrzebie. Stąd także niejedne kości zbyt pochopnego napastnika zostały tam gdzieś w pustkowiu na płaju w Czarnohorze. Ale nie było wrogości między ormiańskimi a górskimi ludźmi. Przez lata i przez wieki zżyli się jak sąsiedzi. A w czasie tych wędrówek niejedno ormiańskie nasienie zasiało się pośród górskiego ludu. —
Po dnie dzisiejsze wspomina się owe czasy. Jest też taka zabawa, nocą na posiedzeniu pogrzebowym praktykowana.
Ludziska schodzą się wtedy i tłoczą do chaty, w której leży ciało zmarłego. Od łkania trembit odbija gwar. Wesołość, śmiech huczy aż biją od obejścia. Zaraz poznać, że ktoś umarł, a ludzie czczą jego pamięć. I dusza umarłego przez okienko domowiny-trumny zagląda, przysłuchuje się. Widzi, że może odejść w spokoju, gdyż ludzie czczą prawo starowieku: Przelatują nad śmiercią, jak ptaki przelotne nad ciemną głębiną morską. I dodają serca domownikom, otaczają ich serdecznością, pokazują im, że nie sami zostali na świecie. Tak gdy wiatr liść jeden z drzewa strąci, a zaraz potem zaszumi buk, zagra cała bukowinka zielona. Widać, że życie zostaje jeszcze, że cały ród bukowy gra, szumi i śpiewa.
Wtedy to różną dawność się wspomina. Wtedy też bawią się w Ormianina. Kupiec ormiański ważny, poważny a grzeczny (zwyczajnie zwą go Kajtanem), przyjeżdża konno do chaty. Dwóch chłopców, trzymając się rękami za plecy, odgrywa czworonoga-konia. Koń wierzga, bryka i rży co niemiara. Ma być widoczne, że to kupiecki koń, bujny, ziarnem obficie karmiony. Kajtan przyjeżdża do zagrody i targuje z gazdą kozy, capy i watujki, tj. kozy jałowe. Te są właśnie w najdroższej cenie. Najęci przez Kajtana puszkary zganiają trzodę do koszery. To jest, naprawdę, zganiają mołodiczki, dziewczęta i chłopców do sieni, do choromów. Spędzona do sieni młódź tłoczy się, słychać wesołe piski, krzyki młodych kobiet i śmiech z tego tłoku. Chłopcy szturkają się przystawiają się w żarcie do kobiet. To ma znaczyć, że trzoda, jak się to mówi, wałuje się, czyli że się paruje. Następnie puszkary łupią ze skóry kozią czeredę, to jest zabierają kobietom chustki i zapaski, a chłopcom rzemienie i co się nadarzy. Tu jeszcze większy hałas i pisk powstaje w sieniach. Ale w końcu znika to wszystko. Zjawia się chłopak nasmarowany sadzą i wszystkie złupione skóry odbiera. W końcu dziewczęta i mołodyce muszą wykupywać swoje rzeczy i całować tę czarną maszkarę. Kto wie, kto to być może...
Ale można się domyśleć, że to któryś z czarnych chłopców lasowych — opryszków — napadł na pochód Ormianina, zabrał mu cały towar, a pana kupca, Kajtana i jego puszkarów przepędził na cztery wiatry. —
∗
∗ ∗ |
Kuty były podówczas pod cesarskim prawem i panowaniem. Była tam mandatoria, był zastępczy plackomendant wraz z wojskiem, były też sztajeramty od podatków, czyli, jak mówiono, od draczki. Poniżej kościoła, pod górką są i dziś jeszcze zabudowane resztki piwnic i lochów. Tam to był Katusz czyli więzienie i miejsce tortur, a obok niego stała mandatoria. Naokoło było obszerne podwórze obwiedzione wysokim murem.
Ryk puzonów, rogów i granie trembit rzuciły strach na miasto. Zatarasowywano bramy dworów i zajazdów, zatrzaskiwano okiennice. Puszkary mandatorskie potracili głowy, a alarm żołnierzy cesarskich nie odbywał się tak gładko i sprawnie, jak to nakazywała owa molfarska książeczka cesarska, zwana reglamentem służbowym. — Dzwony dzwoniły.
Od kilku dni jakieś dziady, nietutejsze zajdy, przepowiadały, że lada dzień zjawią się z gór ptaki ogniste czy smoki, zadziobią wszelką żywocinę, a miasto spalą. Tak przynajmniej później wspominano w Kutach.
Junacy wyskoczyli na brzeg, od razu wziąwszy łuczywa, owe siarniki opryszkowskie. Migiem też na brzegu rozpalili watry jedną koło drugiej, kładąc kłody kosodrzewu, a podkładając chwoję jałowcową, której tak dużo ze sobą przywieźli. Każdy już wszystko z góry wiedział, co ma robić. Tomaniuki mieli pozostać w zapasie na darabie, którą odprowadzili ku wołoskiemu brzegowi. Tam mieli czekać znaku, pieśni Pełechowej i wtedy dopiero przeprawić się na lecki brzeg. Jasienowcy wynosili pośpiesznie na brzeg kłody, polana i bardki, a towarzystwo Wasylukowe zbroiło się, zasuwając po kilka bardek za pasy i retizy. Potem rozdzielili się na dwie części. Dmytro z małym oddziałem prześlizgnął się do miasta, a Kudil i pan Oświęcimski z resztą towarzystwa i z całą gromadą jasienowców zostali na brzegu. Z Dmytrem poszedł Czuprej, Łyzun, stary Klam, poszedł Biłohołowy, Buliga i Dunia. Niejeden z nich miał swoje porachunki w Kutach. I już ten i ów smaku nabierał, gdy myślał, jak to dziobnie wroga i jak mu głowę bardką przedziurawi. Biłohołowy i Dunia szukali tych puszkarów, których z obawy przed zemstą mandatoria zabrała do służby aż do Kut. Buliga szczerze pragnął wieszać mandatora, ale przysięgał, że przedtem jajka mu wytnie, aby zakończył żywot bez sławy i ozdoby — jeśli tylko zezwoli pan watażko. Łyzun jak zwykle szedł dla ochoty, a Klam dla wojny samej i dla podpalania. Tyle tych kołów siarkowych nabrał na plecy, że uginał się stary, ledwie to dźwigał. Każdy z nich w zapasie miał te łuczywa. Strzelb nie brali, lecz każdy miał po kilka pistoletów za pasem wysokim, po kilka bardek ciasno założonych poza retizy miedziane, wielką karbowaną czeprahą spinane. Tak mieli się przemknąć do miasta, a tylko tego po drodze ścinać, kto by się im sprzeciwił. Potem tak długo siedzieć cicho gdzieś w bliskości urzędów, aż ozwą się trembity od brzegu. Dmytro i Łyzun wzięli jeszcze także do besahów po dwie nieduże berbeniczki prochu, dobrze w siano zawinięte.
Tymczasem nad brzegiem zaczynał swą robotę Kudil. Nie miał nieborak harmat, więc do długich berbenic bez dna kazał powkładać po dwa krisy. Jak huknęło to raz za razem, to nawet zastępczy komendant wojskowy (z gubernialnego detaszementu okupacji i pacyfikacji) Rudolf Wajgl, wysoki nad miarę chrześcijanina, syty, nieruchawy i kłodziasty Niemiec, którego nigdy nic na świecie nie mogło poruszyć — na chwilkę zdumiał się tą kanonadą. Ale na miasto jeszcze większy strach padł, a porządek w alarmie wojskowym jakoś naruszał się i mieszał. Dobry zmrok już zapadł, gdy zwabiona tą strzelaniną, ciężka i twarda kompania, z samych Niemców złożona, wyruszyła ku brzegowi. Z daleka już widać było watry, szeregiem na brzegu płonące. A na ulicy, wiodącej ku brzegowi, pośród ciszy wieczornej słychać było tylko komendę niemiecką i tupot nóg maszerujących. Gdy przybliżyli się żołnierze, od brzegu widoczne były ich bielejące się mundury. Lecz opryszki leżeli w milczeniu w tyle za watrami, rozrzuceni długim szeregiem. Nie strzelali, ani nie odzywali się.
Pan plackomendant Wajgl (z gubernialnego detaszementu), stary oficer cesarski, nie dał się byle czym zaskoczyć. Na wszystko miał książeczkę. I nie byle jaka książeczka to była, ale właśnie słynny cesarski reglament służbowy. Choć to może i nieprawda, że pan cesarz sam się fatygował pisaniem, ale zawszeć podpis cesarski na niej wykarbowany stoi. Plackomendant Wajgl nie potrzebował jej, broń Boże, czytać przed szeregiem, jak szkolnik jaki, nosem nypać po książeczce. Miał ją w tornistrze zawsze, to się rozumie. Ale czytał tylko wtedy chyba, kiedy nikt nie widział: w czasie wypoczynku, w czasie urlopu, przy piwie i przy fajce. Czytał powoli, z namaszczeniem, smakował w niej, uśmiechał się, czytając. Wiedział pan cesarz, komu ma swoje książeczki dać do czytania. Bo też głowa to była mądra, niemiecka, sama w książkę zmieniona. Głowa wylepiona reglamentem jak kancelaria — i basta. A tak błyskawicznie kartkuje w tej głowie, jakby właśnie w książce dobrze wyuczonej kartkował. I zawsze znajdzie swoje, znajdzie co mu trzeba. Komendę wypuści z gęby, hauknie i już to wojsko suwa tędy i owędy, jakby ryglem posuwał. Dziwy!
Plackomendant nigdy nie dbał ani o bajonety nieprzyjacielskie, ani o te kule-bzdulki, co koło ucha latają, ani nawet o harmaty. Co mu tam! Tylko o jedno dbał gorliwie i twardo: aby każdy krok był podług reglamentu, by reglament był wykonany co do kropeczki. By zawsze być w porządku!
I teraz na ten wypadek miał dokładny przepis: bunt cesarskich poddanych cywilnych. Świstem przekartkowało mu w głowie. Znalazł, zastosował natychmiast. Podniósł szpadę do góry:
— Nabić broń! Gotuj broń! — postąpił trzy kroki naprzód. Poczekał trzy chwile. Zawołał trzy razy do poddanych:
— Rozejdź się, rozejdź się, rozejdź się!
Takie to bowiem były przepisy, przemówki i czary w tej molfarskiej książeczce. Tak pouczała. Bieda tylko, że wołał po niemiecku, bo tak to w książeczce stoi. A tu nikt nie rozumiał. I nikogo z poddanych to nawet nie obchodziło, co ta szwabska żuchwa z żydowska podhaukuje. Ale on był w porządku. Tymczasem jednak zaczęły padać strzały od brzegu. Kudil nie mógł już utrzymać, ani dopilnować jasienowców, leżących w długim szeregu. Tyle tylko, że nikt jeszcze nie wstał i nie ruszył się przed czasem.
Wtedy to pan plackomendant Wajgl (z detaszementu gubernialnego) odwrócił się gwałtownie i kroczył ostrym, równym krokiem ku oddziałowi.
Znów kartkowało mu w głowie:
— W wypadku buntu poddanych, gdyby nie chcieli się rozejść, trzeba komenderować: Hoch an — do góry broń. — I strzelać w górę. — Ależ ci cesarscy poddani atakują! Ot! ciągle padają strzały, ranią strzelców cesarskich. — Halt! Tego nie ma w reglamencie... Czyż możliwe? Czyż jest jaka rada? Spokojnie! W reglamencie jest wszystko.
Kartkowało, kartkowało za porządkiem w tej mądrej głowie, wreszcie znalazł:
— Ogień jest potrzebny dla obrony i dla ataku. Tutaj jest tymczasem obrona... —
Podniósł szpadę. Wtedy watry zadymiły białym dymem od chwoi jałowcowej.
— An! — zakomenderował.
A już tymczasem gwałtowne strzały, nieporządnie i bez komendy padające od brzegu, ze strzelb w berbenicach tkwiących raziły wojsko.
— Faaaaaajer! — przeciągle a miarowo śpiewał plackomendant tak dokładnie, jak reglament wypisuje.
A salwa to była także figurowa. Upatrzyła sobie salwa jakiegoś dziada przybłędę, co w Jasienowie wdrapał się na darabę, aby coś koło opryszków zarobić w Kutach. Po drodze było z niego śmiechu co niemiara, że to z „proszieka“ — opryszek. Podczas strzelania nie leżał, tylko stanął sobie spokojnie koło watry. Jasna rzecz, że walka to nie jego sprawa. Ale tak przyciągnął ku sobie cały rój kul. Podziurawiony był teraz jak rzeszoto. Widać, że nauczeni byli celować żołnierze, aby się patrony cesarskie nie marnowały, chociaż sam pan plackomendant, z powodu ciemności, nie podał celu. Tak jak to reglament nakazuje.
Zaraz po salwie odezwała się fłojera Kudilowa Wasylukową pieśnią. I wszyscy opryszki zerwali się i puścili się biegiem ku wojsku. Wstający i biegnący czerwienili się tu i ówdzie w blasku ognia jak plamy krwawe. Czasem błysnęły blachy mosiężne na kapeluszach. Otoczyli oddział wojskowy, strzelając z pistoletów, przyskakując coraz bliżej, rąbiąc bardami karabiny i ręce. W tym samym czasie ozwały się z brzegu, czy też z korabi, trembity.
Ale i ten wypad nie stropił plackomendanta. Miał sposób i na to. Zakomenderował i półkompania obróciła się w tył, jakby na zawiasach naoliwionych. Znów huknął coś i wszystkie boki najeżyły się długimi bajonetami. Zwarły się te szeregi wytrwałe i ciężkie z lekkimi i chyżymi ale niewytrwałymi napastnikami. W przeważającej sile dobierali się opryszki. Ludu śmiałego u nas nie brak, ale takiego twardego, czy może tępego, jak ci Niemcy — nikt dotychczas nie widział. Stoją w porządeczku, choć lecą na nich kule, choć bardy rąbią. Jeden trzyma bajonet i macha nim, drugi swój giewer nabija, a trzeci strzela. I tak na przemian. Stoją jak skała.
Tymczasem już podpalone domy i urzędy w miasteczku zaczęły pałać płomieniem. Zmiarkował Kudil swoje. Rozumiał przecie Wasylukowe rozkazy. Wśród strzałów, rozgardiaszu i szamotania się w ciemności znów słodko zagrała fłojera. Zagrała pieśń o słobodzie.
Wtedy to zaczęły lecieć ptaszyny ostrodziobe. Fruwać zaczęły natoczone bardeczki, bułatne i miedziane. Leciały leciutkie, a spadały jakże ciężko. Śpiewały, świergotały i gruchały w locie, a uderzając dudniły głucho. Pruły powietrze chyżo i słobodnie, a gdzie się wdarły, już ich nie wyciągnąć. Wzlatywały wesołe, a gdzie odpoczęły, słychać było jęki ludzkie. Opadały ciemne i ciche, a gdzie błysnęły, tam już zgrzytały rębane kości i czerepy.
Ten śpiewający rój niesamowity zachwiał wojskiem żelaznym. Od takiego uderzenia już jaka taka młoda dąbrowa by się położyła. Przecie Niemcy stali jeszcze.
Gwałtownie zaczęło kartkować w głowie plackomendanta. Wstecz i naprzód furczały te kartki. Ale i bardki furczały jeszcze prędzej i coraz głośniej.
— Ani to nie jest bój bliski, ani też daleki — myślał komendant, szukając w reglamencie. Bardka wraziła mu się w ramię.
— To nie należy do rzeczy — reglament przede wszystkim! —
Coraz jaśniej płonęły budynki miejskie, coraz jaśniej się robiło od pożarów. Wajgl zobaczył, jak wielkie jest spustoszenie w szeregach żołnierskich. Ładowanie giewerów było coraz bardziej utrudnione. Szyk liniowy się łamał, wiele bajonetów było nieczynnych, skrzydła szeregu były nieochronione, coraz bardziej ściskało się koło napastników jakby obręczą żelazną. Znów odezwała się fłojera śpiewanką Pełechową:
Hej Huki, my Huki —
Podano ten znak za rzekę, a stamtąd odpowiadały już fłojery niewidzialne. Gdy tutaj dalej walczono zawzięcie, Tomaniuki pospiesznie płynęli przez rzekę darabą. Pan Oświęcimski właśnie zwarł się z samym komendantem i zabawiał go, fechtując się i machając długim toporem. A tu nagle z brzegu rozległa się dzika, ochrypła pieśń Tomanowa.
A my chłopcy Tomaniuki
Nam nie strach pogoni,
Górskim ludziom niecierpliwie
Wrą topory w dłoni.
Walczący opryszki, podnieceni tą pomocą, rozgorączkowani i rozjuszeni twardością niemiecką, zaczęli rąbać niemiłosiernie, razić dziko i okrutnie.
I wtedy kartki w głowie plackomendanta (detaszementu gubernialnego) osłabiły swe furkotanie. Szeleściły tylko tędy i owędy. Sam on dusił się niemal w tłumie żołnierzy. Był także osłabiony upływem krwi.
— To nie należy do rzeczy. On musi jasno zdać sobie sprawę, on musi być w porządku! —
Widział złamany szyk, widział swój oddział zbity w bezładną kupę, a przez to obezwładniony. Widział coraz groźniej pałające i rozszerzające się w mieście płomienie. Zamknęła mu się na chwilkę książeczka reglamentowa. Ale znów otworzyła się twardo i spokojnie. Plackomendant podniósł szpadę, ogłosił twardo, krótko:
— Baczność! Pardon! Złożyć broń! —
Był w porządku — (chociaż o pardonie przed poddanymi cywilnymi nic w reglamencie nie stało...).
Jak zatrzymany nagle w rozpędzie młyński kamień, stanęło wojsko z bronią u nogi. Z trudnością tylko mogli powstrzymać pan Oświęcimski i Kudil towarzystwo od rąbania, waląc rozwścieczonych rębaczy po rękach, a tego i owego bardziej durnego po pysku smagając dla otrzeźwienia, aby znów nie rozgorzała walka. Pan Oświęcimski i Kudil wystąpili naprzód. Wyciągnęli dłonie do komendanta. Wojsko ustawiło się w długi szereg. Opryszki usunęli się na bok.
Znów dały znać Dmytrowi trembity. Grały raźnie, skocznie i tanecznie, obwieszczały, że bój zakończony.
Teraz wystąpił pan Oświęcimski. On jeden potrafił się porozumieć z komendą niemiecką. A kiedy przemawiał, wszyscy słuchali w milczeniu uważnie.
Dziś nawet prawnuki pana Oświęcimskiego, co tutaj w górach różne poprzybierali nazwiska, nic nie potrafią o nim opowiedzieć, a wtedy to tylko pewne było, że pan Oświęcimski przedtem żadnym zbójectwem ani junactwem się nie zajmował. Opowiadał nawet jakiś przybłęda Żydom w Kosowie, że Oświęcimski z wielkich panów pochodził, w dostatku wielkim żył wśród sług i hajduków. Tylko — powiadał — jakiejś słobody pilnował dla panów i o to z cesarzem się prawował-mocował. Jak to zwyczajnie panowie między sobą, choć kto by mógł odgadnąć, jakiej jeszcze słobody panom było potrzeba. Ale to widać było, że z prawem cesarskim był niezgodny. Dlatego może najwięcej Dmytra przeciw urzędom cesarskim podmawiał. Pan Oświęcimski nie śmiał się, nie żartował, ani nie śpiewał. Za to uśmiech miał jakiś dziwny, do twarzy przymarznięty. Kiedy nie było bitew, dniami i nocami grał w karty. I całe towarzystwo tego nauczył. Nieraz przegrał wszystko, co miał. Chociaż należał do starszyzny, był dobrym towarzyszem. Mówił krótko, ostro, nikt też nie miał śmiałości do niego. Tylko z jednym Dmytrem, a także z Kudilem żył w pobratymstwie.
Pan Oświęcimski przemówił do plackomendanta i do wojska zawojowanego. Przemówił krótko lecz grzecznie, po pańsku i po ludzku, przemówił jak się patrzy. Obwieścił głośno, że taki jest rozkaz watażka, aby ich zdrowo i cało odstawić tymi darabami panu cesarzowi. Powiadał też, że zabitych tu pogrzebią wszystkich razem na cmentarzu. A ciężej rannych sami Ormianie opatrzą. Lżej rannych i takich, co zdolni chodzić, mogą wziąć ze sobą. Pan plackomendant niech robi, co chce. Może tu zostać. Może wziąć podwodę i jechać, jego wola.
I tak zakończył pan Oświęcimski swą przemowę:
— Rozgłoście to wszystkim żołnierzom cesarskim, wszystko coście tu widzieli. Opowiedzcie jacy tu ludzie mieszkają! — Taka była przemowa pana Oświęcimskiego, watażka.
Komendant stał spokojnie, jakby nic nie zaszło. I tylko jedno z powagą powtarzał: Ja, ja! — tak, tak!
Taka to była przemowa komendanta z detaszementu gubernialnego.
Nikt ani nie przeszukiwał, ani nie rewidował plackomendanta, chociaż niejednemu jasienowcowi oczy iskrzyły się do tych wysokich butów oficerskich. Pan Oświęcimski znał się na rycerskich sposobach i nawet szpady mu nie zabrał. Ale i żołnierzom niczego nie zabierano. Każdemu z rannych dobry łyk gorzałki-przemycanki dano po chrześcijańsku. Czekano tak do świtu. Ten i ów drzemał koło watry. A inni gwarzyli sobie, paląc fajki, jakby nie było dopiero co wojny. Kazano w końcu żołnierzom wsiadać do środka korabia-niedźwiedzia, a przy wsiadaniu każdy rzucił na brzegu broń, bo tak było umówione. Martysz prowadził darabę, a Kudil wraz z kilkoma uzbrojonymi towarzyszami płynęli dla ochrony. Daraba doszła do wideł rzecznych, gdzie rzeki się schodzą. Tam to kazali wysiadać żołnierzom na cesarski brzeg. Pożegnali się bez żadnej złości. Życzyli sobie szczęścia na drogę. Wojną wojowali, ale z uzbrojonymi. Rozbrojonych bez krzywdy odwieźli tu i odstawili. Może sobie pan cesarz z nimi robić, co zechce. Pokazali cesarzowi swój honor junacki. Niech już da raz spokój z mandatoriami!
Po odpłynięciu daraby pan Oświęcimski pospieszył z całym swym towarzystwem ku mandatorii na pomoc Dmytrowi. Na brzegu zostawił kilku ludzi, by pilnowali korabi i broni.
W tym czasie, gdy na brzegu jeszcze walczono, Dmytro zbudził i wyciągnął z łóżka samego pana Paschalisa Jakobenca — „wójta nacji ormiańskiej“, aby mu pokazał, gdzie są jakie urzędy cesarskie, wejścia i klucze. Poszli naprzód do sztajeramtu, wszystkie książki sztajeramckie poskładali na stos, i Klam tym podpalił sztajeramt. Pieniądze w kasach były papierowe. Dmytro nie licząc ich, garściami do besahów narzucał, ale Jakobencowi dał sporo za fatygę. Jakobenc nie sprzeciwiał się.
Za porządkiem podpalili resztę budynków urzędowych. Jeszcze tylko mandatoria była nienaruszona, i tam były resztki kuckich sił wojennych. Mur, okalający obszerne podwórze mandatorii, z jednej strony graniczył z ulicą, idącą ku brzegowi, z drugiej zaś były ogrody i sady. Zebrani tam na podwórcu za murem kręcili się puszkary niespokojnie. Czasem strzelali na ulicę, czasem zaś wyzierali przez mur.
Gdy strzały na brzegu ucichły, gdy się najmniej spodziewali, nagle Dmytro jednym skokiem znalazł się na murze od strony ulicy. A zapalając dwie pochodnie siarkowe, stał tak wysoko na murze i patrzył w dół ku puszkarom. Tak jakby kurczętom bez kwoki najstarszy połowik-jastrząb nad głowami się zjawił i dokładnie sobie rozglądał, które ma porwać.
Cofnęli się w kąt, gdzie tylny mur przylegał do schodów, wiodących ku mandatorii. Spoglądali to ku bielejącemu się w blasku pochodni Dmytrowi, to wstecz ku piąterku, gdzie mandator co chwila zjawiał się w oknie, to wychylając się, to znów się chowając.
Mignąwszy w oknie zakomenderował mandator, a właściwie wrzeszczał cienkim głosem: Strzelać, strzelać! ognia, ognia! —
Ataman puszkarów, Szwed, niepewnym głosem powtórzył ten rozkaz. Puszkarze strzelili salwą do Dmytra właśnie w tej chwili, gdy z muru na dół zeskakiwał. Nietknięty żadną kulą Dmytro leciał ku mandatorii. Tuż za nim błyskawicznie zjawił się na murze Czuprej, wskoczył do środka, a za nim inni. W końcu i stary Klam wdrapał się jakoś, zlazł z muru. Na plecach dźwigał, prócz pęku siarkowego łuczywa, saż. Z trudnością wlókł za sobą naruszoną tym dźwiganiem i skakaniem nogę, w której była jakaś stara kula.
Czuprej był tylko w soroczce i w czerwonych spodniach. Tylko wysoki, bardzo gruby pas go chronił. Za pasem miał sporo pistoletów i bardek. W blasku łuczywa widać było czasem, jak rozwichrzona czupryna sterczała i kiwała się jakimś półkolem wiechciatym, jakby u czorta puszczowego, aż naprawdę strasznie było patrzeć. Wykrzykiwał i rechotał też jak sam czort, napędzając tym strachu puszkarom. Dmytro jak zawsze w swej długiej, grubej, białej gugli weselnej, spokojny był, spokojnie i lekko biegł, a tak leciutkie kroki stawiał, jakby do jakiejś cichej muzyki się stosował. Lecieli tak z pochodniami ku mandatorii, kierując się ku przeciwległemu kątowi muru, gdzie skupili się puszkary. Mandator ochrypł od krzyku i przeklinania, wciąż nakazując strzelanie, a puszkary zdrewnieli z przerażenia, gdy sam młody molfar z Baby Lodowej, nie wiadomo skąd się zjawił, a kule go omijały. Jeszcze nigdy nikt nie widział go tak z bliska w boju jak wtedy.
Dmytro stanął nagle w środku dziedzińca. Stanął szeroko, krzyknął donośnie, a wesoło:
— Ciskajcież, chłopczysza, na ziemię pistolety i krisy. Wolno was puszczam. —
Cisza zaległa podwórze. Ale mandator, to wydzierając się gwałtownie z okna, to znów nurkując w ciemności, jak wyskakujący z budy pies, którego naprężony łańcuch wciąga z powrotem do budy, właśnie też tak cienko zalewał się wrzaskiem, jak kundel łańcuchowy. I wojsko puszkarskie zacięło się jak daraba w zahacie. Ani tędy, ani owędy. Już byliby rzucili broń. Ale nagle z góry od mandatorii padło kilka strzałów, prosto ku Dmytrowi wymierzonych. I choć z białej włochatej gugli zlatywały sobie na dół te kule, brzęcząc na kamieniach jak guziki blaszane, jednak wściekłość targnęła garstką opryszków.
— Strzelają psiołupy, godzą w watażka! —
Strzały z pistoletów gruchnęły ku oknom piąterka. Zadzwoniły rozbite szyby szklane i posypały się na głowy puszkarskie. Zaczęły furkotać bardy w powietrzu, a okrom nich leciały na puszkarów płonące łuczywa siarkowe. — Czuprej krzyknął dziko i zapalczywie:
— Wyrżnąć to wszystko! Dmytryku, do szczętu wyciąć!
Choć szczere chęci miał Czuprej, bardzo nierozsądne to było słowo. Między puszkarami bowiem różni ludzie bywali. Byli i tacy, co już nauczeni byli do najmowania się za pieniądze i na groszowych zdrajców wyhodowani. Tych łatwo było spłoszyć, przepędzić samym krzykiem. Byli między nimi i opryszki o podwójnych duszach, wszędzie niezadowoleni, wszędzie zgrzytali zębami, raz przy opryszkach, raz przy hajdukach służąc. I ci rzuciliby służbę zaraz, uciekliby chętnie i jeszcze wyrabowaliby miasteczko. Ale byli tam i synowie rodów gazdowskich, co chociaż zbiednieli, z biedy, czasem z musu, chleb mandatorski jedli, a chociaż nie mieli ochoty walczyć z Wasylukiem, jednak rodu junackiego, nie bali się wojowania, a całkiem też nie mieli ochoty ginąć z rąk takiej garstki i znosić obelgi młodziaka. Był tam ataman Dunia, krewny opryszka, był dawny watażko, sławny Szwed, który na starość dla ratowania gazdostwa i rodziny porzucił swą brać junacką, przystał na służbę do mandatorii i został atamanem puszkarów. On, choć pokazywał posiepakom kuckim niektóre przejścia i kryjówki opryszkowskie, jednak jak mówiono, zawsze tak to urządzał, iż jego dawni pobratymi mogli uciec.
Teraz znów rozjuszyli się puszkary. Na pyskowanie odpowiadali pyskowaniem, na bardy — bardami. Stary Szwed powymiatał z kątów i spod schodów tych, którzy tam się pochowali. A wyszedłszy ku Czuprejowi na rzut bardki, tak się odgrażał i wymyślał:
— Ty szubieniczny puchaczu. Będziesz ty rechotał jutro, hen, z samego wierszeczka, z szubienicy! Coś kiedy zrobił, ha? Kamasze strachu ci nasypały! Toś łapiduchów porznął jak prosięta. Cuda! — Nie strzelać doń, chłopcy! Od razu powrozem łapcie jak sobakę. —
Czuprej dalej wyzywał śmiechem, a w odpowiedzi tak głośno wykrzykiwał, że zapewne daleko na ulicy było go słychać:
— Twoje to psiołupskie majsterstwo z powrozami, ty gazdo słobodny — z łaski psiołupów! Jużeś się napeckał dość kaszy złotej. A może czerwońców tych z krwi opryszkowskiej miałeś mało? To teraz popijesz juszkę z huzyci mandatorskiej. —
Znów przerwał mu Szwed:
— Tobie opryszkiem być?! Na jarmarku by ci wykrzykiwać! W Kutach na targu cebulę sprzedawać. Ale zasiedziałeś już miejsce swoje. Pora ci wisieć. —
— To tobie pora od dziś handel zmienić. Jużeś skórami pobratymów się nahandlował, a teraz hajda! dziewkami targuj, córkami własnymi, niech jak jałówki pędzą je tu puszkary na dziwowisko. Ja ci płacę i traktuję każdego. —
Zwarli się toporami, trzaskając w ciemności. Ale Szwed musiał ustąpić przed większym i silniejszym Czuprejem. Broniąc się, cofał się ku puszkarom. Zaczęły lecieć bardki od strony puszkarów. Jedni mieli je przy sobie, inni starym zwyczajem podnosili lub chwytali je w locie i odrzucali z powrotem. Czasem tak krzyżując się, zderzyły się bardy, zgrzytając i skowycząc. Znów zagrzmiały pistolety. Czuprej wysunął się na sam przód, był zbyt dobrze widzialny. Zarzucił puszkarów bardkami, a lecące ku niemu, chwytał i odrzucał. Znów zaczęły padać strzały z góry i Czuprej odstrzeliwał się ku piąterku. Wtedy, nie wiadomo czemu, wrzask jękliwy ozwał się z góry. I już słodka nadzieja w niejednym się zjawiła, że mandator ubity. Lecz strzały z góry dalej się sypały i zamiast tego Czuprej upadł zalany krwią.
Wtedy, gdzie jaka bardka była, poleciała ku puszkarom. Łyzun wpadł między nich i, machając długim toporem, w ciemności gruchnął po głowie tego i owego. Klam, podbiegając i kulejąc, rozmachnął się długim siarnikiem zapalonym, aż płomień półkolem zasyczał koło jego głowy, a płonące łuczywo wleciało w sam środek tłumu puszkarskiego tak, że rozproszyli się na wszystkie strony.
Tylko watażko Dmytro — jak gdyby nie dbał o bój. Zaświecił łuczywo siarkowe, schylił się nad rannym pobratymem. Rozpinał mu soroczkę i oglądał ranę. Tak stojąc schylony przy świetle w białej gugli, dobry cel stanowił dla wrogów. Ale nie dbał o to. Może i gniew zajął się płomieniem na tym jasnym obliczu. Ale jemu ważniejsze było ratować pobratyma, jednego z najmilszych, niż mścić się na posiepakach. Rozdarł własną koszulę i przewiązał ranę ściśle. Zamawiał długo, do ucha coś szeptał Czuprejowi. Na strzały nie zważał, ani się nie obejrzał. Widać — kierował tą kulą po żyłach, po krwi, jak kiermanycz darabą po wodach, tak, by ją z płuc wyciągnąć, wydobyć na wierzch. Gdy zobaczył, że jakby trochę lżej Czuprejowi, wziął go na ręce, zaniósł ku przeciwległemu murowi i wrócił ku towarzystwu.
Tymczasem puszkary znów byli górą, podsunęli się, próbując oskrzydlić garstkę opryszków. Parli ławą ze starym Szwedem na czele. Opryszki pędzeni przeważającą siłą cofnęli się w stronę muru ulicznego.
Jeden tylko Dmytro został na miejscu, stał nieporuszony. Puszkary otoczyli go ze wszystkich stron, ale nie odważyli się doń zbliżyć na odległość rzutu bardki. Nie walczył dotąd. Wszystkie bardki spokojnie tkwiły za pasem, a pistoletów używał chyba tylko w ostateczności. Z niezmierną siłą i celnie zaczął ciskać bardki. Co zaświszczała rzucona barda, walił się na ziemię puszkar. I tak wszyscy całą gromadą znów cofali się przed tym jednym młodym molfarykiem — jasnym watażkiem.
Już świtało. Z daleka coraz głośniej słychać było pieśń. Widać pan Oświęcimski zbierał się na pomoc. Można się było teraz spodziewać, że sprawią rzeź posiepakom i pomszczą na nich Czuprejową ciężką ranę. Lecz Dmytro chciał zakończyć walkę, chciał, by cały honor był po stronie jego garstki. Zakazał boju, zagrzmiał głosem potężnym:
— Zaprzestać! dość bitwy! Słuchajcie, co powiem! —
A teraz już nie tylko junacy, ale i puszkary i posiepaki mandatorskie nadstawiali uszu, a z okien ostrożniutko wysunął długi nos sam mandator. Dmytro wzniósł do góry baryłkę z prochem, a oświecając równocześnie łuczywem całe podwórze, klepał berbeniczkę po gładkim brzuszku tak łaskawie jakby mołodyczkę jaką udałą. I tak mówił dalej:
— Słuchajcie mnie, wy mandatory, służki cesarskie, wy patentniki służałe, wy puszkary najemne, groszowe i wy zwyczajne kuckie posiepaki. Oto ta berbeniczka prochem zdrowym, baniasem węgierskim napełniona. Drzemie on teraz czemnie sobie, makiem się przyczaił. Ale zaraz wam zagra. Zamuzykuje samograjką gromową. To wam nakazuję: dopóki ja tu zmówię trzy Ojczenasze, wszyscy macie stąd wyjść migiem, dokąd chcecie. Ot, przez ten mur! W pośpiechu zbroje ciskajcie, wymiatajcie się stąd, jak miotłą. Te trzy pacierze święte będą was chronić od baniasu. Potem ja sam podkładam pod mandatorię tę ciężką berbeniczkę. A drugą z lontem na puszkarów rzucę. Więcej nic nie powiem. —
Nastała cisza. Dmytro po chwili zdjął kapelusz, zaczął odmawiać Ojczenasz starowieczny. Mówił powoli i głośno.
— Na górze Syjońskiej, na łące niebiańskiej wśród ziela Bogarodzica usnęła. —
Co słowo padało, tym głębsza cisza była, tym bardziej groźna.
Poklękali towarzysze Dmytrowi, poklękali mimo woli niektórzy puszkarze. Razem odpowiadali chórem powoli:
— A źródło święte Jej grało, w sen kołysało. —
Znów mówił watażko:
— We śnie malutki Jezus-Dziecina tak to Jej wypomina:
Ty śpisz, mateńko, mąk moich nie czujesz, mych ranek nie widzisz —
Dotąd cicho jeszcze było między puszkarami. Ale nagle wyleciał schodkami mandator z głową nakrytą grubymi kocami, otoczony kuckimi posiepakami jakby obręczą. Opomnieli się, zerwali się puszkary, podsadzili mandatora na mur. A potem sami zaczęli powoli chyłkiem i cicho przez mur się wymykać ku ogrodom, ciskając broń co cięższą. Modlitwa głosiła:
— Dwaj starcy święci, Piotr, Paweł księgę ciężką czytają, Dziecię-Jezusa proszą, błagają —
A tu zgrzytały rzucane na podwórzec pistolety i krisy.
A gdy Dmytro wymawiał słowa:
— Czy stary, czy mały, czy głuchy, czy ślepy, czy grzeszny —
nie było już puszkarów na podwórzu, a tylko gdzieś za murem słychać było głuche kroki uciekających.
Kończył Dmytro:
— Wrota piekielne zatrzaśnie. Na oścież bramy niebieskie otworzy, kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy —
A była już cisza naokół jak w cerkwi. Bez strzału, bez hałasu, bez złości nawet, znikło posiepactwo wszystko, jak upiory, tą jedną zapaszną modlitwą wykadzone... Tak jakby dzwonami wydzwonione, jakby trembitami wytrembitane. Tylko sporo krwi na podwórzu mandatorskim na piasku zostało. Właśnie tak te upiory, co wyglądają niby krwawe pęcherze-dymała, po wyklęciu pękają i zostawiają plamy krwawe. Junacy zmówili pacierz trzy razy, gdyż tak się powiedziało. —
Cicho i pusto było na podwórcu mandatorii. Coraz jaśniej robiło się na dworze, a coraz bardziej wzmagał się gwar z ulicy. Całe towarzystwo szło od brzegu i coraz huczniej hałasowało, idąc kupami. Ulice szumiały, to odhukiwały jakby burzą, dziką pieśnią.
Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa? —
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista. —
Potem w mandatorii odpoczywali wszyscy. Urządzili sobie popas. Zanieśli Czupreja na miękkie łóżko. Posłali po doktora wojskowego. Niektórzy spali, a inni tymczasem rozbijali katownię.
Tylko Klam nie spał, ani nie zajmował się rozbijaniem katowni. Żal mu było puszczać wolno mandatora. Miał ze sobą saż, kiedy gdzieś wyszukał, myszkując po miasteczku. Od razu przeznaczył go dla mandatora. Była to duża klatka na kury, umieszczona na kółkach, jakby na wózku. Wziął ten saż na plecy i poszedł ogrodami, na przeszpiegi. Już było całkiem jasno na dworze, gdy daleko w sadach pod Tiudowem, w jakiejś budce stróżowskiej, ukrytej w gęstwinie zarośli, znalazł mandatora śpiącego, zmożonego trudami, trupio bladego. Obok spało w trawie dwóch puszkarów. Z jakąż ochotą utopiłby teraz Klam nóż krzywy w tej sobaczej piersi mandatorskiej! Ale Klam, choć pierwszy rozbijaka był — należał przecież do starszyzny opryszków, a sumienie też miał. Sumienie — pewnie, że nie dla tego ot gównorodca, tylko dla swego wodza, watażka. Bo kto wie, co tam zamyśla watażko. On, Klam, tu straci to pomiotło posiepackie, a Dmytro z tym cesarzem pańskim się już nie dogada. Nie, to nie! Ale musi sobie z nim pobaraszkować.
Podsunął się cicho i uderzył bardką, aż budka się rozleciała. Mandator zerwał się na równe nogi i zaraz upadł ze strachu. Ale raz tylko wrzasnął. Puszkary ocknęli się i uciekli cicho jak duchy. Gdy mandator zemdlały leżał w budce, Klam nad głową jego rozrąbywał sobie deski. Licha to była, niedobra godzina, ta świtowa, dla mandatora. Jak strach go powalił w omdlenie, tak teraz na nowo go ocucił. Pół siedząc, pół leżąc, to zakrywał twarz rękami, to odsłaniał ją i wyciągał ręce, patrząc z cichym błaganiem, bez nadziei. Klam odszedł na chwilę, a mandator zerwał się i klęcząc, śledził za nim z przerażeniem. Klam tymczasem przyciągnął saż na kółkach. Otworzył drzwiczki w milczeniu ponurym, wskazując palcem, kazał tam włazić panu mandatorowi. Biedny sługa cesarski, nie wiedząc co się z nim dzieje, wpełzł powoli na czworakach do kurzej klatki. Klam zamknął drzwiczki, przymocował je kołkiem i ruszył. Wśród ciszy poranku drewniane osi i kółka sażu kwiczały, jęczały i zawodziły pod tym ciężarem tak rzewnymi głosami, jakby sama dusza mandatora swą niedolę śpiewała. —
Rozbijanie katowni nie szło łatwo. Klucznicy i posiepaki pouciekali wraz z mandatorem. Musiano zatem bardami rozbijać drzwi, roztrzaskiwać i wyrywać zamki. Dmytro sam nie próżnował i innych zaprzęgał do roboty. Niektórzy jednak omdlewali ze znużenia, a inni już przedtem gdzieś rozleźli się po miasteczku. Niejeden zmęczony, pracując ciężko, przeklinał tych lutrów cesarskich, że tak uparcie się trzymali. Któż to widział tak długo wojować?! Ale te kłody szwabskie byłyby tam sterczały i tydzień cały bez słowa, bez jadła, gdyby ich było więcej. Bezbożny naród! I to żywe stąd wypuszczać? Inni znów narzekali: cóż to za nowy sposób po nocy wojować. Machać tyle bardą i ani dopatrzeć dobrze, gdzie ta sobacza głowa posiepacka, aby ją rąbnąć. I wreszcie cóż to za honor nocami się rozbijać? Śpiewa się przecież: „Aby w mieście tak pohulać — ta wpośród południa“.
Wreszcie pootwierano wszystkie cele. Po zwolnieniu więźniów, po rozkuciu łańcuchów podłożono ogień pod katownię, a równocześnie Dmytro podłożył w któryś z lochów baryłkę baniasu. Sprawiedliwie huknęło: katownia wyleciała w powietrze. Teraz znów wesoło się zrobiło. Cieszyli się ludzie, więźniowie płakali, a wszyscy razem poklękali i modlili się, gdy ogień skrzydlaty hulał sobie, łopotał skrzydłami, grał i zaśpiewywał wesolutko tam, gdzie przedtem niejeden niewinny człowiek, przywiązany do podłogi, gnił we własnym kale, jęczał i świat przeklinał.
Dmytro chciał potem koniecznie dowiedzieć się, co się stało z Pełechem. Pośród zwolnionych z katowni był Pletień. Wiedziano o nim, że był pobratymem Pełecha. Dziwne było, że choć trzymano go w katowni, nie był przykuty ani do ściany, ani do podłogi. A izba, w której go więziono, nie była ciemna ani wilgotna. Ucieszył się Dmytryk Pletieniem, opowiedział mu, że zrobili tę wielką wyprawę junacką, by wymieść posiepactwo, by pomścić Pełecha, by zwolnić jego, Pletienia i innych. Pytano go o Pełecha, ale Pletień nic nie umiał powiedzieć. Był milczący, smutny, przerażony. — Widać że katownia odebrała biedakowi rozum i mowę — myślał Dmytro — bo nawet od dobrej przemycanki się odmówił. A ten Pletień był taki: niewielki, szczupły, jasnooki, cichy i niemrawy. Oczy zawsze miał spuszczone jak wstydliwa dziewczyna. Tylko czasem spode łba ciskał chyże, przerażone spojrzenie. I znów oczy spuszczał niewinnie. Gniewny był Wasyluk, że takiego nieboraka trzymano w katowni.
W końcu przeniesiono Czupreja do ormiańskiego kupca na łóżko, skórami kozimi wyścielone, a pierzynami i puchami nakryte. I zabrano się do tego, by i mandatorię wysadzić w powietrze.
W mandatorii były dwa lustra wielkie. Jakżeż godnie odbijał w nich Dmytro w gugli białej ze złoconymi brzegami! Żal było niszczyć te lustra, ale gdzież to dźwigać z sobą! Tylko święte obrazy i wielki obraz, przedstawiający samego pana cesarza Józefa, Dmytro zdjął ze ściany i kazał wynieść. Poszedł do piwniczki, wsadził tam w mur dwie beczułki z prochem, połączył je lontem i zapalając lont, wybiegł szybko. Huknęło raźnie, wyleciała w powietrze i mandatoria. Na gruzach mandatorii, na popieliskach katowni, wśród dźwięku fłojer hucznie rozlegały się teraz Wasylukowe pieśni.
W końcu Dmytro wysłał towarzysza Gienyka, zwanego Kwiatkowskim, do roboty. Kazał mu uprzątnąć w całych Kutach ciała zabitych. Gienyk był kiedyś grabarzem, rozumiał się dobrze na takim zajęciu. Na tym zakończyła się kucka wojna.
Jeszcze raz Dmytro zawołał do siebie burmistrza Jakobenca. Ani przedtem, ani teraz nie wiązał go skałuszem, ani go, broń Boże, nie szturkał, nie policzkował, jak to zwykły robić komendy wojskowe w owe czasy z burmistrzami. Wiedział, że ormiańska wiara to sąsiedzi, że jest z nich pożytek. Dmytryk przemawiał doń grzecznie i tak głośno, aby wszyscy słyszeli. Mówił, że odtąd przejście przez góry jest wolne dla kupców. Bo nie ma posiepaków, bo jest słoboda! A jak słoboda, to mir i zgoda!
Delornie gościł ich Jakobenc, powyciągał ze skrytek różne smaczne ormiańskie napitki. Dolewał a dolewał Kajtanisko czemny. A gdy który z gości dobrze pociągnął, Jakobenc cmokał, ruszał nosem potężnym, mlaskał językiem i gładził swój gruby brzuch, jakby sam wraz z każdym smakował ten napitek kosztowny. Pili naprzód na cześć ormiańskiego apostoła świętego Kirkora. Następnie, po trzy razy, na cześć tego wielkiego i mądrego patrona, głównego Ormianina — samego świętego Kajtana (oby łaska jego świeciła nad Kutami!) W końcu na cześć świętego poczciwca Antończyka. I choć lasowi to ludzie byli, dobrze wiedzieli, komu jaka cześć należna. Pili zdrowie swoje sąsiedzkie. Zakąsywali koziną szczerą, tak twardą jak stary pas i znów pili, aż niejeden zmożony trudami i napitkiem słodkim legł czy pod stołem czy na ławie, czy gdzie na podwórzu i spał smacznie.
Szkód miasto nie miało wielkich. Wasylukowi junacy pociągnęli sobie tu i ówdzie trochę dukatów i talarów. Ale też było za co, bo napracowali się na Łostunie i w czasie samej wyprawy niemało. Więc kupowali w miasteczku, co im wpadło w oczy, a nie targowali się wcale. I jasienowcy mogli się cieszyć, bo Dmytro porozdzielał między nich papierowe pieniądze cesarskie. Mieniali je sobie u Ormian na złoto i kupowali, co widzieli. I tak koniec końców kupcy ormiańscy na tym zarobili.
Czupreja zostawiono pod opieką ormiańską. Stary kupiec z aksamitnooką córeczką mieli go leczyć i pilnować. Dmytro od razu zapłacił im za niego. A burmistrza prosił, aby dobrze nań uważali.
W południe już strąbili towarzystwo ku darabom. Brakło jednak wielu, widać odpoczywali sobie gdzieś po trudach i po pijatyce. Ci co przybyli, rozdzielili się na dwie części. Pożegnali się. Pan Oświęcimski kazał sobie podać konie osiodłane i z garstką trzeźwych wrócił w góry. A Dmytro miał popłynąć w tureckie kraje. Przygotowywali się do drogi wodnej. Sposobili daraby, odwiązywali łyka i kurmany.
Tylko Buliga, choć także miał jechać, nie troszczył się o daraby. Nasmakował się tych napitków niezwykłych, aż czarne oczy pociemniały mu jeszcze więcej i jakoś trochę nierówno, każde swoją drogą chodziły. Zaczął wyciągać z torby wielkie talary, na których Teresia, Panna cesarska, była wypisana ładnie i akuratnie. Oglądnął sobie ten i ów talar, polubował się nim, a potem rozmachnął się dobrze i przerzucił przez rzekę na wołoską stronę. Tak się zmartwił biedak, że mandator uszedł jego rąk. Wołano nań od darab, krzyczano, wzywano go, a on wciąż jeszcze zapamiętale ciskał talary przez wodę. W końcu jednak, gdy już odpływali, wskoczył na darabę. I jego korciło obejrzeć Tureczczinę kraśną.
Płynęli daleko ku Tureczczinie aby coś zobaczyć z tej Tureczcziny kraśnej, aby spotkać się tam z Kudilem i kto wie jeszcze po co. Ale to nie tutaj należy. Przed nimi świat nieznany, wody-dunaje. Za nimi przemoga, zwycięstwo. Rozbita niewola, rozdziobane posiepactwo. A wszędzie słoboda. Każdemu człowiekowi, każdej wierze, aby żyć! Wodom do tańca, cmentarzom dla spoczynku i górom do snu.
Po odpłynięciu darab ożywiło się znów barwne miasteczko. Zaroiły się targi, wszyscy opowiadali sobie dziwa o wyprawie junackiej. Gwarno było i rojno na uliczkach. Młodzież ormiańska hałaśliwie i hucznie gromadziła się, a starzy nosaci kupcy stali w drzwiach sklepów spokojni, pełni pobłażliwej mądrości i życzliwej powagi. Czasem przewinął się gdzieś prędko Żyd z piękną brodą wiechciatą i takąż czapką. Na targu zjawił się stary Klam, kulejąc. Ciągnął saż piszczący na kółkach. Wmieszał się w rojowisko. Wykrzykiwał głośno: — Słuchajcie kupcy! Dobry towar! Trzy dukaty, kto da więcej! — Ormianie zobaczyli wtedy za kratkami sażu na wpół żywego mandatora. Nie z kupieckiej ochoty, lecz z grzeczności ormiańskiej, czy z litości, wykupili mandatora. Musiał jednak przedtem publicznie przysiąc, że nigdy do Kut nie wróci. Tak Klam zażądał. Klam otworzył drzwiczki i mandator wysunął się z sażu. Trzykrotnie wzniósł palce do góry, trzykrotnie przysiągł drżącym głosem. Chłopcy ormiańscy rechotali, bełkotali sobie coś i przygadywali chrapliwymi głosami. A starzy Ormianie patrzyli niby to zakłopotani i jakby z grzeczności zmartwieni, choć dobrze znali mandatora. Mandator idąc niepewnym krokiem, zniknął w rojnym tłumie.
Tak zakończyła się wyprawa Wasylukowych junaków na Kuty.
Gdy powrócił w góry pan Oświęcimski od razu wiedział co robić. Wszystkie płaje, ku dołom idące kazał rowami poprzekopywać, pościnać wielkie drzewa i przejścia kłodami zawalić. W lasach zaś porobić zasieki. Tak to, ciężko było i stąd się wydostać nawet, a nie żeby jakie wojsko z dołów mogło się tu przedrzeć. Pilnowali przejść, bacząc pilnie czy ktoś nie zbliża się z dołów. Po nocach palili cziuhy, dawali sobie znaki ogniste. Czekali, aż wróci Dmytro, czekali, jakie wieści przyniesie z Tureczcziny, jakie nakazy wyda.
Opowiadano, że w tym czasie Oświęcimski po cichu wąchał się z panami z dworu w Krzyworówni, że się naradzali. Ino, że ci dworscy panowie jakoś nie spieszyli się otwarcie wystąpić przeciw prawu cesarskiemu i przeciw urzędom. Chociaż o dziedzicu wiadomo było, że kiedyś dawniej im się sprzeciwiał. Teraz widać było, że czekali jeszcze na coś. Ciągle słali gońców z listami gdzieś aż do Stanisławowa. Bo wciąż coś słychać było o jakichś Francuzach bezbożnych. Że nie szanują cesarza, grożą mu, że w cesarskie dziedzictwo pchają się zuchwale.
A kiedy w końcu Dmytro wrócił z Tureczcziny, choć po drodze niejedno słyszał o biedach, jakie spadły na cesarstwo, ciekaw był jednak, czy mandatory powróciły już, czy też szpiegują, knują coś i tak gotują się do powrotu i do zemsty. Ale coś się stało. Było cicho, słabość jakaś naszła na cesarskie państwo. Nie było komu myśleć o krzywdach mandatorskich, o mandatorskich łzach nieotartych. Lecz powiadali niektórzy, że takie ot, to nazywa się — polityka. To wiadomo, i dotąd tak się powiada, że polityka to wielkie cygaństwo. Polityka to tak: ktoś ci powiada — pobratymie godny, bracie luby, jednajmy się, całujmy się! — a chce ci skoczyć do szyi, aby cię zadusić. Albo jakieś jeszcze większe szubrawstwo na później gotuje, jakby żelazo na niedźwiedzia i jamę na wilka. To — polityka.
Tak cicho było w górach a także na dołach, aż strasznie się zrobiło Dmytrowi od różnych myśli o tej polityce.
Już przedtem nieraz naradzali się ze Sztefankiem, aby te zwady z cesarzem zakończyć po gazdowsku, honorowo. Bo inaczej w świat iść trzeba, uciekać przed tą chmarą posiepaków jak niegdyś przed Syrojidami. Cóż, kiedy mandatory nie dopuszczali do zgody! Teraz całkiem wyraźnie zobaczył we śnie Sztefanko, że cesarz w biedzie, psami warczącymi otoczony, nawet wąs miał spuszczony na dół, nie podkręcony po junacku. A wciąż tędy, ku Hołowom, spoglądał. Wiedzieli już obaj, ojciec i syn, co to znaczy. Że trzeba jechać co prędzej do tej Widni świetnej, z której, jak powiadano, cały świat widno.
Na świętego Piotra i Pawła miał być chram w Krasnojyli. Po całych górach głośna wieść poszła, że przyjdzie tam sam Dmytro. Ten pyszny molfaryk, co to jednym nalotem na jakichś skrzydłach smokowych całe posiepactwo wymiótł, do Kut się dobrał, a wszystkich łaciarzy i psiołupów tak przepędził, że odeszła ich chętka powrotu.
W dzisiejsze czasy tam, gdzie Riczka wpada do Czarnej Rzeki, i śladu starej Krasnojylskiej cerkiewki byś nie znalazł. Nie ma tam już świętowań hucznych, nie ma odpustów ani barwnych chramów. Gdy zdarza się, że świąteczny dzień jest jasny i pogodny, chyba tylko wody go świętują. Rzeka jest błękitnosrebrna, a Riczka mlecznobiała. Rzeka toczy się z hukiem, a Riczka z dziarskim szemraniem. Lekki wiaterek wciąż czesze i wykędzierzawia wody, by jeszcze jaśniej mieniły się na słoneczku. Dobrze jest tam wspominać dawność świetną. Bo przed laty było inaczej. Na Krasnojylskim miejscu stała jeszcze cerkiewka stara, a w Piotrowy dzień nie tylko fale świeciły się błękitem, srebrem i mlekiem. Także brzegi błyszczały, poruszały się i falowały, jakby ukwiecone żywą falą ludzi. Wody grały, gardłowały i śmiały się — jak dziś. I brzegi też napełnione były to gwarem i śmiechem, to graniem fłojer i śpiewem, to grzmiącym rżeniem koni. Dzień świąteczny jasny był i cichy, lekki wiaterek przewiewał. Z dołu Rzeki płynęły kuckie i rożneńskie stroje: dawne przestronne kożuchy, jakby literami, raczkami i hakami wyszywane. I kosowskie kieptary z wiśniowymi naszywkami. To znów ustrojone zbytnio, utkane i nasadzone wzorami liści i kwiatów, kożuchy znad Białej Rzeki. To prawym brzegiem szli z dołu ludzie z Uścieryk, ze Stebnego, z Jabłonicy. Z góry Rzeki, na lewym brzegu, posuwali się pieszo i konno ludzie z Żabiego, Krzyworówni, Bereżnicy i Jasienowa w najjaskrawszych a obcisłych kożuchach, zielonymi, ząbkowanymi wstęgami safianu suto wyszywanych, gęsto guzikami mosiężnymi i darmowisami ozdobionych, w zakręconych ślimakowato postołach. Wzdłuż Riczki poważnie, godnie i bez hałasu poruszali się Hołowcy, powoli jadąc wierzchem lub wiodąc za uzdy wierzchowce. Wszystkie pyszne rody hołowskie, każdy ród osobno. Ze stoków rozkwieconych, spod Pisanego Kamienia i z przeciwległej strony, od Perechrestnego płynęły ścieżkami w długich szeregach białe zawoje kobiece i błyskające miedzią postacie męskie. Jak gdyby kwiaty wyhodowane na łąkach wybujały i tak przybrawszy postać wielikańską, nagle ławą ruszyły. Jak gdyby kwitnące kraśnymi szyszkami młododrzewy smerekowe posłuchały wezwania nowych dzwonów cerkiewnych, wystąpiły z rodzimych korzeni i tak dążyły za głosem dzwonów, czy to po błogosławieństwo Piotrowe, czy to by uczestniczyć w wielkiej radzie gazdostwa górskiego, by ujrzeć sławnego junaczka z rodu Wasylukowego. Świstem przelecieli wzdłuż Riczki, całym hufcem konnym, hołowscy junacy, strzelając po drodze. Wyprzedzili pochód hołowski i pierwsi stanęli przy cerkwi. Powoli jechał brzegiem Czarnej Rzeki wielki orszak jasienowski ze starym Szumejem, dziadem Foki, na czele. Byli to uczestnicy napadu na Kuty. Ludzie ustępowali im miejsca, z podziwem oglądając opryszkowskie wojsko Jasienowa. Dziewcząt i kobiet kraśnych nie napatrzyłbyś się. Na samym końcu pochodu hołowskiego, koń obok konia równo z mocnym dziadem, stryjem ojcowskim, na czele rodu Szkindowego, jechała stępa — Ołenka.
Gdy pątnicy chramowi zbliżali się do cerkwi, stawali czasem już z daleka i słuchali nowego dzwonu. Dmytro sam niedawno zamówił go i zakupił u sławnych mistrzów pistyńskich, którzy w owe czasy Bóg wie jakie umieli wyrabiać piękne rzeczy i dziwy czarowne. Nie tylko krzyże, pomniki kościelne, nie tylko piece wypalane i malowane, ale nawet organy. Był — powiadają — jeden taki, biedak, choć z panów herbowych się wywodził, czarownik może, bo latał o świcie na swoim własnym latawcu, kto wie dokąd, a nikomu za żadne pieniądze nie chciał go pokazać. —
Dmytro nadał nowemu dzwonowi srebrnemu na chrzcie, jak dziecku, miano. Nazwał go: Dziwo górskie. I taką właśnie nazwę wypisali na piersi dzwonowej mistrzowie. Bo też dziwo to było udane. Tak jak w rodzie gazdowskim czasem dziecko osobliwe się uda raz na dwie setki lat, tak tym mistrzom sławnym ten dzwon się udał. I taką też sławę głosił o sobie sam dzwon ten, którą mu mistrzowie słynni w jego wnętrzu srebrnym wykarbowali cerkiewnym pismem, mową starowieku:
Wyśpiewuję, zadźwięczy głos mój w twych uszach, pobratymie, głos mój bowiem słodki jest. —
Dzwon ten nie dzwonił, lecz śpiewał sobie i światu, nabożnie, radośnie. Cały lud górski wierzył i dotąd wierzy, że granie dzwonów rozprasza służki czortowskie, nie daje im zawładnąć światem, że rozbija czarne chmury, co się tłoczą nad dolą człowieczą. A Dziwo górskie wypędzało z dusz wędrowców każdą złą myśl, każdy powiew smutku. Nie tak potężne były dźwięki jego, jak słodkie i czyste. Leciały lekkie jak ptaszyny z nieba, jak rój niebieski słobodny, bezgrzeszny, radosny. Rozlatywały się po łąkach, lasach i połoninach. Lubowali się pielgrzymi. Zdejmowali kapelusze, klękali na ścieżkach, żegnali się i tak z daleka słuchali śpiewu Dziwa górskiego. To znów wypatrywali już z daleka czy nie widać Dmytra na podwórcu cerkiewnym.
Zwabieni wieściami zeszli się i tacy gazdowie z dalekich wsi i osiedli, którzy w Krasnojyli dotąd w życiu nie byli jeszcze. Ludzie aż z dolnej Rzeki, z Kobak i ze starych Kut, i z nowych wierchowych osiedli: z Krzywej, z Wołowego, Bystreca, Hostowego. Wszędzie rozeszła się sława Dmytrowa. Wiadomo było, że ważka chwila.
— Czy pan cesarz podmówiony przez sługi rozgniewa się jeszcze więcej, czy też da zgodę na prawo słobodne, uzna starą słobodę? —
Rody stawały w gromadkach koło cerkwi. Za porządkiem witali się starcy i stare gazdynie. Każdy drugiego w rękę całował. Gazdynie po powitaniach szły ku babińskiemu gankowi cerkiewki. Tam klękały, witały boży przybytek, potem zasiadały na ławach, mówiły sobie wzajemnie grzeczne słowa, wypytywały się, gwarzyły. Koło cerkwi kręcili się cyganie, muzykujący na skrzypkach i cymbałach. Uwijali się jacyś przekupnie kuccy z towarami. Po raz pierwszy przywędrowały też samograjki. Wszyscy wiedzieli, że można tu teraz dość pieniędzy zarobić. Na przemian grały to muzyki cygańskie, to samograjki, to górskie fłojery. Młodzi chłopcy zaśpiewywali Dmytrową pieśń: Hoj, słobodo, słobodo! — A lirnik kucki w kącie cmentarza wygrywał i śpiewał garstce słuchaczy także przez Dmytra ułożoną dumę: o Doboszowym umieraniu. Dziewczęta krążyły gromadkami wokół cerkwi, szczebiocząc i śmiejąc się, a tuż za nimi postępowali małymi kupami rośli i smukli młodzieńcy, wszyscy z bardkami, wszyscy przy pistoletach, przygadując, baraszkując, żartując. Stąd i zowąd mołodiczki szczerzyły zęby do junaków. Tylko Ołenka Szkindowa, w puszyste tureckie chusty ustrojona, nie patrząc na nikogo, poszła prosto ku cerkwi, dumna jak paw. Co to mówić jak paw. Pawie może pańskiego rodu, mają brzydkie nogi, a Ołenka stąpała na małych nóżkach, jak Leśna w dopasowanych umyślnie postołkach, jak paw pyszna, jak łasiczka lekka, jak wiewiórka chyża i ostra.
Czekali tak wszyscy wokół cerkwi, wypatrywali czas jakiś. A gdy ścieżka krasnojylska już opustoszała, zobaczyli, że bardzo daleko wynurza się ród Wasylukowy. Wasylukowie jechali bardzo powoli, bo Sztefanko i koni żałował i nigdy się nie spieszył, zawsze miał czas. Sztefanko jechał na dobrze wypasionym, tęgim, brylastym koniu swego chowu, a Dmytro na smukłym, białym ogierze tureckim. Za nimi kobiety i krewniaki z ich rodu.
Znów nowy dzwon dzwonił, Dziwo górskie śpiewało rześko a słodko, jakby witało Dmytra.
Dmytro tak ubrał się na chram ten, jakby prosto stąd miał udać się do cesarza. Na chudowłosy kozi kożuch włożył stary pancerz posrebrzany lecz ciemny, który znalazł w komorze skalnej. Pancerz ten upisany był i ozdobiony w wytarte już wzory. Z daleka świeciła i bieliła się, narzucona na plecy nowa gugla, złotymi wstążkami obszyta. A że jechał naprzeciw słoneczka, umieszczona na wysokim kapeluszu, wielka blacha mosiężna odbijała światło, rażąc w oczy patrzących. Na podwórzu cerkiewnym zapanowała głucha cisza. Z daleka już słyszeli dźwięczenie zawieszonych na szyi Dmytra krzyży, głuchy chrzęst pancerza, grzechot retizów i brzęczenie siatki z blaszek miedzianych, którymi okryta była końska pierś i szyja. A gdy zbliżył się Dmytro, zobaczyli ludzie, że całą opancerzoną pierś watażka pokrywały rzędami pozawieszane stare, ciężkie krzyże mosiężne i nowe złote, umyślnie dla Dmytra zrobione. Retizy poprzez plecy na krzyż i w poprzek ciała ściśnięte, wielkimi klamrami-czaprahami pozapinane, mocno trzymały stary pancerz, błyskając spod gugli i odbijając od zgasłej szarości starego srebra. Za blachą nad kapeluszem wystawały pióra, małe zakręcone piórka goturze, śmigłe sokole i długie, lekko powiewające pawie. Cudzoziemski koń, nieprzywykły do naszego kraju, lękał się szumu wody, lękał się nawet postaci ludzkich. Ciągle tańczył: szedł to bokiem, to zadem, ciągle chciał zawracać, to znów rozglądał się, jakby szukał, dokąd skoczyć ze stromej ścieżki. Dmytro trzymał go potężnie, koń parskał i pienił się.
Dostojnie i cicho witali ludzie Dmytra, nikt nie odzywał się. Ten i ów znajomy uśmiechał się doń i podszedłszy dłoń mu ściskał, patrzył nań długo, a nieznajomi spoglądali ciekawie, z podziwem, niektórzy nawet jakby z lękiem.
Dmytro i Sztefanko weszli do cerkwi, z nimi starszyzna obu wsi i goście co starsi i godniejsi. Gazdowie krasnojylscy i hołowscy zapraszali tych gości, ujmowali ich za plecy i popod ręce, szeptali i wprowadzali do cerkwi. Goście odmawiali się, każdy niemal prosił grzecznie, by drugi szedł naprzód. Na to zapraszanie czasu poszło niemało. A że cerkiewka jak to można i dziś widzieć w Czyhranówce, niewielka, nabożeństwo rozszerzyło się na cały dziedziniec. Kobiet było mniej. Starsze weszły do cerkwi lub siedziały na ganeczku, inne ścisnęły się wokoło ganku babińskiego. Niedaleko wejścia babińskiego stało Ukrzyżowanie, dość wysoka figura, nakryta daszkiem, jak zwykle z kogutkiem na daszku. Kilka kobiet na klęczkach zginając się głęboko, jak w jednym rytmie ku ziemi, modliło się przed krzyżem. Inne znów, klęcząc spokojnie, patrzyły w górę, jakby zaglądały gdzieś wysoko ku słoneczku. Inne za figurą stały skupione, powoli, bardzo cichutko radząc, jakby się w coś wtajemniczały. Między figurą a wejściem do babińca szeregiem klęczały młode kobiety, wszystkie z licami zwróconymi w stronę wejścia. Mężczyźni klęczeli wszędzie, po całym dziedzińcu, naokoło cerkwi, na trawie, na mogiłkach, pod drzewami. Niektórzy, starsi siedzieli na ławkach pod daszkami cerkiewnymi. Gdy zabrzmiał śpiew z głębi cerkwi, gdy wypłynęły słowa: Sława Tobi Hospody! na dworze wszyscy żegnali się, bili pokłony, wzdychali, powtarzali słowa modlitwy lub śpiewali. W cerkwi nie było miejsca na pokłony, a na dworze dość było przestrzeni. Niejeden ziemię i trawkę zieloniutką całował na Bożą chwałę. Wewnątrz cerkwi diak krasnojylski prowadził śpiew, dopomagał mu diak z Rożna — sławny i mądry Myłobożyn, a razem z nimi śpiewał także Dmytro. Słoneczko spoglądało okiem potężnym, ognistym przez błony szkłowe do wnętrza cerkwi. Wypłynęła wreszcie procesja z krzyżami błyszczącymi, okolonymi promiennym odbiciem słoneczka i z chorągwiami tkanymi we wzory słonkowe. Godnie, uroczyście i kraśnie płynęła. Kudłaty, siwy gazda Szereburièk-Medweżyj, najpotężniejszy mąż na całym podwórcu cerkiewnym, wysoko niósł z przodu patrolicę, złocony, ognisty znak słonkowy. A obok niego po obu stronach goście: Belmega z Uścieryk — dumny i surowy gazda i jeszcze jakiś bardzo stary, wyschły dziadowina z Wierchów, nieśli krzyże, z których tryskały słoneczne promienie. Za nimi Sztefanko wraz z kilku gazdami niósł baldachim nad stareńkim proboszczem, księdzem Gadzińskim. Obok szli młodzi księża, goście z Krzyworówni, z Rożna i z Sokołówki. A dalej idąc śpiewali, diak krasnojylski, Myłobożyn i Dmytro. Znów dzwony dzwoniły. Ponad wszystkie, chociaż tęższe głosem, dzwony, Dziwo górskie wyrywało się, wzlatywało niewinną a radosną pieśnią ku licu bożemu — słoneczku, ku Bogu.
Jak źródeł wysokich kropliny i strugi sączą się z rumowisk skalnych, wyszeptują z szuwarów i z traw gorzkich, bełkocą i mruczą w jamach i młakach — tak z dusz ludzkich wysączyły się i wydzierały kropliny serdeczne, strugi nabożne. Bez wiedzy, bez zamiaru, niespodziewanie, tu jakiś błysk z nieba zamigotał, tam płomyk tyluśki Boga żywego się zajął.
I tu coś szeptało i tam już coś nuciło, tam znów ledwie zadrgało. I jak w powódź Czeremoszu wlewają się zewsząd strugi krzepkie, i nikłe, tak te błyski, drgnienia, szeptania i śpiewki Boże — spływały się w nabożeństwie. Grały wielką muzyką Czeremoszową...
Czy kto śpiewał serdecznie, czy myśl wznosił ku Bogu, czy klepał pacierze bez myśli, a może myślał tymczasem o dziadkach, co w chacie czekają, o chudobie, zali dobrze ją nahodowano, czy siedział w kącie, szeptał i gwarzył, czy gapił się, czy drzemał, czy słuchał dzwonów i śpiewu — każdego porywało nabożeństwo, ogarniało jak powietrze, niosło go jak woda niesie darabę z ludźmi. I czy kto kieruje darabą, czy śpi na darabie, czy pije, czy tańczy, czy modli się — płynie wraz z potężną powodzią Czeremoszową. —
Po służbie bożej zebrali się wszyscy na cmentarzu. Dmytro stanął na małym kopcu obok dzwonnicy. Trzymając w rękach wysoki kapelusz ustrojony piórami i rozgarniając wyczesane kędziory, tak do nich głośno przemówił:
— Słuchajcie mnie wszystkie gromady.
Usłysz mnie całe pyszne górskie towarzystwo gazdowskie! Korci mnie wielce rady waszej mądrej pokosztować. Słoboda jest, każdy ma prawo radzić. Radeczką poradźmy się, nie zdradźmy się. Bo to nasza wspólna sprawa, nas wszystkich obchodzi. Nikt nie śmie być z boku.
Wszyscy znacie nasz ród. A na Hołowach znają mnie od dziecka. Choć to w młodym wieku bujność nie jest skazą, alem ja przecież nie z bujności zaczął wojaczkę ze sługami cesarskimi, z ich prawem katuszowym. Tylko w tym rzecz, że myśmy nigdy nie dali zgody na tę nekrutancję, ani na żadną niewolę. Czy może kto z was dawał kiedy zgodę? Czy coś takiego przekazują starzy ludzie? Czy dawał ktoś z was kiedyś zezwolenie na to, aby te puszcze, z pierwowieku nasze, jakby ryglami zapierać, niby ogród pański. Na to, by potem wyniszczać lasy po lutersku, tak jak teraz czynią na węgierskim boku? Czy kto z nas podpisał pismo, czy kto zaświadczył takie prawo, by najmarniejszy posiepaka, nikomu nie znany, jak tylko blachę cesarską nałoży, nawet pierwszemu gaździe śmiał odbierać broń? I to tutaj, gdzie każdy zwierz ma broń, jaką go sam Bóg obdarzył. A może jeszcze staną nam nad głową, będą nakazywać, które pieśni śpiewać, z którą dziewczyną brać ślub, jaką mową mówić?!
A my, czy zmuszamy kogo do naszego zwyczaju? Czy nakazujemy panom albo urzędom nosić długie kędziory? Albo czy siłujemy żydowską wiarę chodzić po chramach albo na połoninach klękać, do słoneczka się modlić?
Nie! nasza myśl jest taka: oni mają swoje prawo, dobre dla nich, a my swoje, dla nas najlepsze. Nie prosimy pana cesarza, ani nie namawiamy go, aby dla równości im także kazał latować po połoninach i spać przy watrze po kolibach. To nasza dola, z dawien dawna nam miła, a drugiemu może być i ohydna. A one mandatory nie tylko sprawiedliwe cesarskie rozkazy przed nami zataili, ale jeszcze podmawiali cesarza, naszeptali mu na nas, strachu nasypali panu cesarzowi.
Ale wypędziliśmy ich z pomocą słoneczka świętego. Wygnaliśmy posiepaków. Niemała to rzecz. Teraz zatem z cesarzem trzeba się jednać po gazdowsku. Bo nie może być wiecznej zwady. Powiadają od dawna, że pan cesarz to sędzia, od Boga dany nad chrześcijany. Nie po głupiemu powiadają. To niechże będzie właśnie jak sam Pan Bóg. To mu powiem, oczy mu otworzę. Niech posiepaków tu żadnych nie wysyła! Niech się też nami opiekuje sam tak jak Bóg, wtedy kiedy go o to proszą. Jak sąsiad niechaj będzie dobry, jak ojciec.
Bóg na niebie — z pierwowieku! Pan cesarz na swojej dziedzinie cesarskiej. A my tu na tej Wierchowinie zielonej.
Jak sokoły krążą nowineczki — wieści groźne; że mu teraz jacyś Francuzi zanadto dopiekają. Któż wie: To może palec boży w tym, za tych posiepaków. Widzicie!
A po naszemu nie pomsta, lecz cześć jest najpierwsza u Boga i u ludzi. Cesarz honorowy gazda i my gazdy honorowi. Jednajmy się! Mam ja wskazanie o starych komorach skalnych, gdzie złota jest dość. Zaniosę mu opłatę za nasz kraj. To mu się przyda teraz. Aby nas na zawsze zwolnił od posiepaków! Aby sam tylko w pobratymstwie i dobroci jak sąsiad nad gazdami gazdował. Aby — jak będzie potrzeba — sam nas po ojcowsku rozsądzał. A nam niech zostawi prawdę starowieku — słobodę starą!
Radźcie więc dobrze, dumajcie mocno, wy, całe sławne gazdowskie towarzystwo. Radźcie o posłach. Radźcie, kogo wysłać ze mną. I czy dajecie zgodę na to, com powiedział. —
Wśród ciszy, bez słowa, bez jednego odezwania się słuchał cały tłum tak różnobarwny, tak różnorodny. Wszyscy znieruchomieli w powadze i w skupieniu. Tak jak każdy siadł na mogiłce, na grobie czy głazie cmentarnym, czy stał oparty o drzewo czy o dzwonnicę — tak trwał zastygły. Gdy Dmytro skończył przemowę, cisza zupełna zaległa ogród. Przez jakiś czas nikt się nie zgłaszał.
Wreszcie wytoczył się z tłumu Szereburièk, przezwany Medweżej, ogromny starzec, kudłaty jak niedźwiedź osiwiały i tak właśnie jak niedźwiedź się ruchał. Nie mówił lecz raczej huczał, a ludzie ustępowali na bok, jakby w obawie, by kogo nie ogłuszył krzykiem.
Tak podhukiwał Szereburièk z Riczki Diduszkowej:
— Kraśnyś ty chłopczyna, Dmytryku, — czy tam panie watażku — słonkowa pociecho! Któż cię nie zna? jak Jurijko święty z mieczem gnasz za posiepakami. To prawda. Ale nie tak to, jak teraz rzekłeś synku, oj nie. Nie było tu dawniej cesarza. Tylko tam na węgierskim boku go mieli. Bo go wpuścili. Tak. A teraz skoro wichrem wywiało tę plewę hajducką, skoro zlękli się nas, to nie ma po co wędrować do Widni tej! Przypominać się. Leźć im w oczy. I tylko im drogę z powrotem pokazywać. Ino tutaj pilnuj, dziecinko, aby znów nie naleźli jak świnie do ogrodu. Tak to. —
Gwar już się szerzył po trochę.
Teraz już i inni chcieli przemawiać. Niemłody, poważny, czarny i suchy gazda Belmega z Uścieryk inaczej radził. Bywał on w wojsku, bywał po świecie. Tak powiadał jakby tajemnicę jakąś powierzał, cicho, ale wyraźnie:
— Oj, widzę! Smutna dola twoja, panie junaczku. Myślisz, że naprawdę do cesarza się dostaniesz, do niemieckiego? Tam i do kapitana dobić się nie można, ledwie do wachmajstra. Nastawiali oni sobie tych szarżów, tych honorów niemieckich nadętych, jakby worinia pod chmury. Ano, drap się teraz na to. Nie przystąpisz. Szkoda ciebie istna, pyszny hołowski junaczku Wasylukowy. Nogi ci powyciągają, boki przypieką, a kędziory sobie w furdydze zaparszywisz. Honor twój sczeźnie, zwiędnie jak kwiat pod śniegiem.
Nie ma tu innej rady, jak iść do cara białego. Boć on naszej wiary, ruskiej. Ale do niego nie można ot tak walić z hukiem i łopotem po junacku, jak wasz zwyczaj. To prawosławny car. Trzeba, by starzy ludzie poszli, brody zapuścili, ubrali się w długie kaftany, jakby ryzy apostolskie. I tam na kolanach prosili o pomoc, płakali. Inaczej wrócą mandatory. Wszystkim nam będą kości łamać, ciało przypiekać. —
— To nieprawda, on nie jest prawosławny car, to nasz pan cesarz jest apostolski, chrześcijański — przerwał Myłobożyn, stary i siwy gazda, diak z Rożna, znad Dolnej Rzeki.
I jacy to jednej wiary? Oni nas hańbią, mówią, że my unijacy, to znaczy: nijacy. A to oni sami nijacy, znijaczeni na proch. Ludźmi tam kupczą jak baranami.
A niech tam sobie płaczą dobrowolnie w żydowskich kaftanach, na kolanach przed carem swoim! Z nas bieda żadna łez nie wyciśnie — bośmy junacy, chrześcijanie prawdziwi. —
Z dumą walił się w pierś starzec Myłobożyn. Spoglądał ze wzgardą naokoło, jakby to sama moskiewska wiara.
Szkindowie szeptali między sobą. Spośród nich wystąpił stryj ojca Ołenki, szczupły, giętki jak struna, czarnooki a siwy.
Krzyknął nagle:
— Hou! Ludzie! padam! Czym ja pijany, czy on i mnie już oczarował? Pękam! Trzymajcież minie! — wołał a niemal wszyscy śmiali się po trochu. — Szkinda krzyczał dalej: — Któż to zrozumie? Tyle lat wojować z cesarzem a teraz, gdy wszystko nasze, takie ot... Skądże ci to do głowy przyszło? Chcesz honorów? No, to co tu rzec? bądź sam cesarzem, czy biedą jaką! Starszuj tu, bądź knieziem, ale nie pchaj nas w nowe nieszczęście! W takiej chwili na doły bracia! Na dwory, na miasta! Pouczyć panków, nabrać dobra na całe lata, na zapas, na złe czasy. Wszystko im odebrać! To będzie jednanie! —
Choć potężnie krzyczał Szkinda stary, nie dosłuchano go. Gwar go zagłuszył. Już jeden gadał przez drugiego. Zaczęli sobie wzajemnie przeszkadzać.
Coraz więcej innych doradców występowało. Jeden radził aby nic nie robić, czekać, nie szukać sobie biedy, bo sama przyjdzie. A inny mówił, że gdy posiepaki wrócą, to trzeba będzie wystąpić z chat z całym dobytkiem, z chudobą i tak całym rodem górskim wynieść się na wschód słońca, do ziemi rachmańskiej. Bo oni Rachmanowie tacy sami jak my, chrześcijanie górscy. — Znów jakiś inny mówił, że turecki, tumański cesarz to także sąsiad, a Turcy to także dawni pobratymi, wojacy, już tu byli, trzeba o nich pamiętać.
Już dobrze rozszumiało się towarzystwo gazdowskie. Jakiś bardzo stary dziadowina wierchowy tak radził:
— Toby najlepiej gdzieś tego króla, czy jak, co dawniej był, aby odszukać... — Pójść pod staropański ład... Niech będzie jak dawniej. Nazywał się król, a głowa nikogo nie bolała o niego...
Odbiegli od rady, której chciał Dmytro, nie mogli się zgodzić, zaczęli się wzajemnie obrażać. —
— Ty z twoim królem, durnieku, królem od pańszczyzny. Leży on ten król w pakach i komorach między starym rupieciem.
— A ty z twoim Turkiem. Do ogona końskiego się modli, niedzielę świętą za nic ma. Moczem końskim się umywa i dzieci moczem chrzci zamiast wody święconej. — Obraził się dziadowina.
— Co? Ależ kozaki tumańskie! Niech sam Dmytro zaświadczy, że kozaki tumańskie, pod opieką głównego Turka, samego cesarza tumańskiego...
— A ty tyle wiesz o świecie, kole spróchniały, co twoje byki. Hodujesz ich dość, a Ormianom dajesz za pół darmo. —
— Daję za darmo? Bom chrześcijanin, cenię ile wiem. A tyś za to, mądry, zarobek masz z żonki niemały. Bo nie za darmo Ormianom daje... ciężkie talary targuje. Oj, targuje, kurwa ormiańska, wywołanka — z jadowitą słodyczą dziaukał dotknięty dziadulek.
Już się brali dziady do bardek, jak to nie zdarza się przy cerkwi. Widać jednak słoboda jak dobre wino i w tych starych głowach zaczęła grać i szumieć.
I tak — powiadał Andrijko — już od razu się zrobiła istna polityka: od cesarza się zaczęło, a — mój Ty Boże — na kurwach się skończyło.
Widzowie, jedni skłonni do kpin i śmiechu, radzi byli patrzeć na dziadów, jakby na walkę kogutów obskubanych, a inni wstawali i nic nie mówiąc, z niemą pogardą odwracali się, widząc, w co zmienia się rada w ogrodzie cerkiewnym. —
Dmytryk nie myślał znosić kłótni i bijatyki pokracznych dziadów koło cerkwi w tak ważnej chwili. Zawołał Oświęcimskiego i Łyzuna, zawezwał swe bractwo zaprzysiężone. Ostro przemówił:
— Wyście mi tu potrzebni, bracia! Jak tylko zaczną się wadzić, tu koło cerkwi, podczas rady naszej, dziady czy nie dziady, choćby przez chwilkę, zaraz mi tu blachujcie i skałuszem wiążcie po mandatorsku każdego, czy pobratym, czy rozpobratym.
Dwudziestu groźnych towarzyszy Dmytrowych przyskoczyło ku dziadom. Bardy w rękach tych ludzi, co — kto wie — może niejednemu zrobili koniec rychły, choć nie lekki — błysnęły nad głowami dziadowskimi.
Ten suchutki dziadeczek, choć i brat cerkiewny, pobladł nagle, drżał jak liść i drżące ręce składał pokornie. A tamten przemądry chwalca Turków, po prostu zgiął się prawie do ziemi, przykucnął śmiesznie, zasłaniając głowę, jakby już miały padać razy.
Jednak nie do śmiechu było nikomu. Ciężko, ponuro, jak przed burzą, zrobiło się wśród tłumu gazdowskiego, a cicho jak podczas święcenia wody. Może w owej chwili niejeden nie całkiem był pewny, czy pod przewodem Dmytra prawo będzie górą, czy przemoc swawolna. I kto wie, jaka to ta ich słoboda junacka... Nie było urzędów cesarskich ani puszkarów dla przeciwwagi... Choćby Bóg wie co się zdarzyło, nie było do kogo pójść na skargę... Nie pozostawała nawet dla myśli taka pociecha, ani pogroza dla gwałtu.
Dmytryk jednym podniesieniem ręki oddalił towarzyszy. Rozeszli się powoli.
Szereburièk kiwał głową, potakiwał, a Belmega uśmiechał się z zadowolenia.
Szereburièk gromił dziadów kłótliwych:
— Coś tu przyczłapał jeden z drugim, grzybie spróchniały, wywietrzać przed światem swój zastarzały smród, coś go zimą w komorze, w berbenicy naskładał. Cicho tu! Niech Dmytro mówi sam! Jego prawo. —
— Sprawiedliwie! — wołano ze wszystkich stron.
Belmega mówił powoli z zadowoleniem:
— Ot, tak trzeba. Tak — to dobrze. Nie tylko tych tu zaraz powiązać, ale jeszcze znajdzie się dużo takich. A gdyby się sprzeciwiali, najlepiej niejednemu i język od razu odrąbać, albo co najmniej uszy poobcinać! Słoboda to wielki skarb, skarb tajemny, kto wie gdzie go szukać. A porządek to przydatny towar, ale drogi, kosztuje swoje. Jak pokażesz siłę, dobrze ich nauczysz, to będziesz miał moc lepszą niż mandatory. Bez pogrozy nic nie ma na świecie. —
Znów było cicho, tylko wody grały.
Dmytro namyślał się: — No, dziady! Skoroście tacy zawzięci, wybierajcie śmierć. Woda, topór, strzelba — ha?! — Dziady stali, oniemieli i zgarbieni...
— A może oni wolą jeszcze trochę żyć, po dobroci pobratymować? Całujcie się dziady! — powiedział Dmytro poważnie.
Od człeka do człeka błysnęło spojrzenie, zaświecił uśmiech. Ten krząknął, inny kichnął z ulgi, inny parsknął już śmiechem. Wesoło i pogodnie zrobiło się, ludzie śmiali się z dziadów zakukuryczonych, dowcipkowali, życzyli zdrowia Dmytrowi, wołali: — Niech Dmytro sam gada tylko, on wie co robić. Jego słuchamy!
I dziady, radzi nie radzi, śmiali się, całowali się...
— Panie watażku, — prosił Belmega grzecznie. — To jasne, że nie ma co się sprzeciwiać. Jedno konieczne: aby było kogo słuchać, musi być osoba. Jak dawniej, bardzo dawno bywało. Temu to rzekę: Bracia, gromady! Mądrze powiedział ten stary swojak hołowski. I ja tak mówię. Wszyscy jak jeden, bez słowa zróbcie co powiem. Wybierzmy Dmytra z rodu Wasylukowego naszym knieziem słobodnym, górskim, chrześcijańskim. Tak bywało dawniej. Co knieź, to knieź, a nie poddany żaden. Do jakiego cesarza, czy króla przyjdzie, będzie miał słowo i godność. I nasza cześć w tym będzie. Kto o swoją cześć dba, tego i obcy szanują.
— Mądryś ty, Iłejukowy synku, sławnie powiadasz. Mnogie lata! Sława knieziowi naszemu — zahuczał Szereburièk.
— Daj mu Boże zdrowieczko i gazdowanie. Żyj knieziu hołowski, starszuj słobodnie i honorowo nad honorowym narodem — krzyczano z tłumu.
— Niech będzie odtąd naszym knieziem słobodnym — zgodzili się wszyscy.
Stary Sztefanko uśmiechając się przystąpił do Dmytra, patrząc nań czule i gładząc go po włosach. Wtedy wszyscy niemal zaczęli strzelać wokół Dmytra z pistoletów, aż gęste dymy pokryły podwórzec cerkiewny. Odezwały się tu i ówdzie fłojery, samograjki zaczęły dudnić i bogato rozsypywały miłe i radosne dźwięki, jakby czerwony i biały grosz kto sypał. Rozruszało się wszystko. Z początku rozhałasowało się trochę towarzystwo gazdowskie, a potem rozsypało się i znów się uciszyło. Postawali sobie gromadkami, gwarzyli, ludzie z odległych okolic zaznajamiali się. Równy i łagodny szmer rozmów wiał po dziedzińcu cmentarza. Tak pogodnie i wesoło zrobiło się, jak wiosną na połoninie, gdy buczki zaczną się świecić jakby uśmiechać, szeleszcząc cichutko, a pośród bukowinek nieruchome jawory, jakby watażkowie dumni, rozpysznią się ostrą zielenią.
Znów wielu wracało do gromady, znów cisnęli się wokół Dmytra, ściskali mu dłonie, dotykali go lekko. Starsi ściskali Sztefanka, całowali się wzajemnie w ręce. Znów rozchodzili się i krążyli po cmentarzu. Młodzi podnosili bardki, odgrażali się w stronę Kut, odgrażali się też w stronę dworu. Tak, jak gdy na senny i znijaczony zimnem rój pszczeli promień słońca padnie — a zaraz bzyka ta i owa pszczółka, odpowiada jej potem z lekka chór pszczeli — znów jedna i druga co dzielniejsza się rozbrzęczy, rozśpiewa, a coraz głośniej wtóruje, gra chór, coraz butniej latają, krążą i odgrażają się, przenikliwym głosem wydając zew wojenny, strażnicy ula, szukając kogo by ciąć; aż cały rój rozbujani się, krąży, wiruje i huczy — lecz coraz to każda pszczelinka wraca do mateńki, aby jej przynieść trochę ciepła słonecznego, aby zobaczyć czy dobrze się miewa, aby wetchnąć jakiś pyłek z jej mocy, zapach jej płodności. —
Szereburièk przekrzyczał cały gwar:
— Skoro tak, to dawaj nam, knieziu junaczku, nakazy mocne. Co robić? Kto ma iść z tobą posłować? Ja już nic nie sprzeciwiam się. Ty sam wiesz najlepiej. —
Dmytryk nakazał wybierać posłów. Postanowił, że dość będzie dwudziestu. Niech obecne tu rody i gromady zgodzą się i postanowią.
Wybierali tedy. Z początku co drugi chciał iść do cesarza. Sam siebie wybierał. I jeszcze pobratyma o głos prosił. Mało który pozyskał dwa głosy, bo i drugi chciał przede wszystkim siebie samego posyłać do cesarza. Zaczęły się zwoływać rody. Tego i owego odciągano, aby wybierać podług gromady czyli gminy. Każda gromadka hałasowała i szemrała łagodnie. Śmiali się, prosili jeden drugiego, przekomarzali się i przekonywali siebie, to jeden drugiemu podarki obiecywał, to szeptali po kątach, jakby nie wiem jaką tajemnicę powierzając sobie wzajemnie. Tak przyszło już południe, kiedy wybrali ponad setkę posłów. A tu w dodatku jeszcze baby zaczęły się domagać, aby iść do cesarza.
— Czy tu tatarska niewola, czy turecka wiara u nas? By czeledyńskie głowy nie miały prawa, nawet do cesarza iść nie mogły!
Jeden tylko Szkindowy ród nie wybrał posła. Ich stryja nie posłuchano i oni nie słuchali.
Szkindowie zebrali się gdzieś w kącie cmentarza. Tam Ołenka przemówiła do nich słów kilka. Pokiwali głowami, poszeptali coś między sobą, a potem w milczeniu siedzieli na uboczu. Mężczyźni kurzyli fajki i spoglądali niedbale na resztę tłumu. Ołenka, bardzo pysznie ubrana, siedziała nieporuszona, zimna. Nikt nie przystępował do Szkindów. Dmytro widział to wszystko, ale nie zwracał uwagi.
Baby, mołodiczki i dziewczyny otoczyły Dmytra, zaczęły go prosić:
— Panie watażku. Dmytryku słodziutki, knieziku pyszny ta delikatny, weźcie nas do Widni tej, nie odmówcie! —
Baby wcale nie myślały wybierać, tylko każda z osobna od razu chciała jechać z Dmytrem prosto do Widni cesarskiej. Ale tak dużo ich nabiło się koło Dmytra, że same już śmiać się zaczęły.
Dmytro na wszystko miał sposób sprawiedliwy. I tak zbyt dużo było posłów. Widział, że potrzeba było koniecznie zmniejszyć liczbę wybranych.
Powiedział tak:
— Do Pana Cesarza musi pójść junactwo samo! Czy młody czy stary nie w tym rzecz. Bo pamiętajcie! Jakie wojska, jakie komendy, jakich pańskich wojaków, jaką broń ma pan cesarz, on co nad wszystkimi chrześcijany gazduje. I od nas taki lud pójść musi, by błysnął w oczy cesarzowi. Może tam także zdarzy się, że jaki gubernator lub inny urząd gdzieś w kącie przykucnięty się nawinie. Potrzeba koniecznie, by mu nawiało strachu pod samą pieczonkę, by mróz mu ściął serce i jądra — gdy nasz orszak zobaczy. Zatem tak nakazuję: Każdy z wybrańców niech rzuca bardę. A kto co najmniej trzy razy za porządkiem ku jednej z tych olch, ot tam za Riczkę rzucając, zetnie gałąź — taki pójdzie do cesarza. A także jeszcze musi koniem pysznym przybyć. A kto na trzy razy choć raz chybi — nie pójdzie. I kobietom nie bronię: Niech rzucają bardy. Niech zobaczy pan cesarz, jaki to nasz ród górski. Niech zatrzęsą łydkami służki cesarskie. Niech niejednego i od baby strach przeleci ciarkiem jakby śrutem drobniutkim! —
Baby zobaczyły, że już po nich. A Dmytro, ledwie to rzekł, wskazał drzewo olchowe rosnące za Riczką, chwycił bardkę miedzianą ostrą lecz zgrabną i zdobioną, próbując śmignął i rzucił. Warknęła bardka i gałąź w mig odleciała z drzewa. Kilku młodych chłopców rzuciło się za Riczkę, by podać bardkę watażkowi. Tak wycelował trzy razy. Po nim rzucał Kudil. Wziął kilka bardek pod pachę, wyciągał je i błyskawicznie jedną za drugą rzucał, za każdym razem odcinając gałąź. Ciskał tak długo, aż wszystkie bardki wyrzucił. Ani razu nie chybił.
Szmer podziwu przeszedł przez podwórzec cerkiewny. Następnie rzucał Łyzun, Buliga i inni junacy Wasylukowi. Tylko pan Oświęcimski nie rzucał toporem. Jego wcale nie korciło jechać do Widni. Inni obecni na cmentarzu widzieli, że trudno jest mierzyć się z junactwem Wasylukowym.
Ze starych gazdów wystąpił w zawody Szereburièk, cisnął kożuch na ziemię, poprawił pas i wyciągnął zza pasa starą stalową bardkę, wyszczerbioną, z drzewcem sękatym, porysowanym karbami, posiekanym i zamazanym, bardkę wielikańską i tak jak sam Szereburièk niezgrabną, aż śmiech się rozległ wśród zebranych. Sam Szereburièk uśmiechał się także. Toczył się powoli i szastał krokami jak niedźwiedź. Rozmachnął się. Jak zawyła rzucona barda, to niemało bab, z tych co koło Dmytra się tłoczyły, pouciekało od Szereburièka. Tu jeszcze głośniejszy śmiech wybuchnął. A barda rzucona nie tylko odcięła grubą gałąź, lecz jeszcze jakieś drzewo zrąbała w locie. Rzucił tak trzy razy. Już i on był posłem. Sapiąc, uśmiechając się z zadowoleniem, Szereburièk zakładał sławetną bardę za pas, i szastając sobą poszedł ubierać kożuch. Któryś z młodych kpił zeń:
— Szereburièku! Nie ma co wędrować do Widni tej. Ino pilnuj tu! Stań sobie na Bukowcu i ciskaj stąd tą bardą na Kosów. Mandatorów wytępisz! —
Szereburièk nie odpowiadał. Spoglądał figlarnie z ukosa, uśmiechał się z lekka, pokręcał wąsa.
I Belmega choć przedtem za innym cesarzem gardłował, wystąpił z bardą. Belmega był wysoki, suchy, z długą głową, stąpał poważnie, patrzał surowo. Mierzył długo, rzucił akuratnie. Zaledwo doleciała bardka, zdawało się, ledwo dotknęła gałęzi, ale że była bardzo ostra, ucięła gałąź. Po każdym rzucie odpoczywał Belmega. I znów tak przygotowywał rzut, znów tak dokładnie rzucał. Już i on był posłem. Już nikt się nie sprzeciwiał. Już można się było rozejść po chatach na gościnę chramową. Wtem spośród gromadki Szkindowej podniosła się Ołenka. Wyprostowana szła ostro.
— Podajcie mi bardkę — rzekła z cicha.
Jak zwykle, między słobodnymi ludźmi, nikt nie miał ochoty usługiwać dziewczynie, chociaż było słychać, że Dmytro wysłał do niej swatów. Ołenka podniosła głowę, spojrzała naokoło ostro i wyzywająco. I jakoś mimo woli kilku ludzi (i starzy i młodzi między nimi) podało jej swoje bardki. Ołenka nie patrzyła na nikogo, tylko uważnie przyglądała się bardkom. Było cicho. Z ciekawości wszyscy przysunęli się blisko i ścisnęli wokół Ołenki. Ołenka wybrała bardkę miedzianą, pisaną, niezbyt ciężką, z gładkim, okrągłym niegrubym drzewcem. Ujęła drzewce małą ręką. Rzekła cicho:
— Ja — rzucam do tamtych olch, tam dalej. — Wskazała palcem olszynkę, dalej jeszcze rosnącą niż ta, do której przedtem rzucano. Jeszcze większa ciekawość ogarnęła ludzi.
I jakżeż umiała rzucać bardką Ołenka! Jak honornie, wdzięcznie a śmigle rzucała! Jakby jej muzyka grała, jak gdyby brała rozpęd do tańca! Rzucając, lekko stąpiła naprzód, a drugą nogę zgięła w kolanie, wznosząc ją w powietrzu. Zaświergotała bardka, zanuciła swoje, błysnęła nad drugą olszynką. Cienka gałąź zleciała.
— Sławnie, sławnie! — huczało towarzystwo. — Daj Boże zdrowieczko Ołence Dmytrowej, Knieziowej! —
Ołenka ściągnęła brwi, zmarszczyła czoło. Lice jej stało się podobne jastrzębiemu. Tymczasem wyrostki na wyścigi pobiegli podnosić bardkę, aż w drugiej olszynce ugrzęzłą. Ołenka wzięła z rąk chłopca bardkę, podniosła ją. Spojrzała dookoła jakby z groźbą. Niejeden spokojny człowiek hołowski, co dobrze znał to ziele, westchnął po cichu: Hospody! ta niesamowita znów coś popsuje. —
Wszyscy ucichli, sami nie wiedzieli czemu. Niektórzy odsunęli się na bok. Ołenka znów rzucała. Ale że, widać, nie była zbyt mocna, natężyło ją to ciskanie; pokraśniała, a potem pobladła. Kiedy rzuciła udatnie po raz trzeci, nikt się nie odezwał. Wszyscy czekali, gwarzyli sobie jakby obojętnie. Ołenka kazała sobie raz jeszcze podać bardkę, wsparła się na niej. Przemówiła głosem ostrym jakby chłopięcym.
— Cóż wy myślicie, towarzystwo gazdowskie, że — ja — chcę włóczyć się do jakiejś Widni, do jakiegoś dziada, którego oni tam cesarzem zowią? Niedoczekanie! Ja mówię tu teraz tak przy ludziach Dmytrowi: słuchaj „knieziu“ czyś ty zajda jakiś, byś się tam wałęsał? Ciebie tu wybrali; to tak, to sprawiedliwie. Ale czyś ty albo kto z nas wybierał sobie kiedyś jakiegoś dziada pańskiego — cesarzem? I wara nam gazdom, rodowym i ich knieziowi słobodnemu pchać się tam, gdzie nas nikt nie prosił. Nie dziwota, jeśli was stamtąd szarapatki i łaciarze cesarscy batogami przez góry przepędzą. —
Gdyby tak jakiś czarownik chmurowy z chmur ukropem wszystkich oblał, nie byłoby może większego zdziwienia i zmieszania. Czy wstydzić się, czy śmiać się, czy uciekać po prostu — nikt nie wiedział: że to dziewczyna tak rzuca w proch honor watażka, wybranego knieziem! Nawet dawni towarzysze Dmytra stropili się nieco. Jeden Kudil stał nieporuszenie obok Dmytra. Na obliczu Dmytra nie widać było zmieszania. Odpowiedział zaraz żywo lecz bez złości:
— Żałować mi przychodzi, gazdowie, żem według słobodnej prawdy starowieku pozwolił kobietom zabierać głos. Mieszać się do rady słobodnej, do poselstwa. Słoboda jest, ale dziś nie takie kobiety jak dawniej, co umiały słuchać podczas rady, a w bitwie napastników rąbać i wojować. Dziś językiem rąbią, ze swoimi pobratymami gotowe się bić, ot jak ta dziewka. Bądźcie spokojni. Posłałem swatów do tej dziewczyny, ale tyle ona ma do rady wojackiej i poselskiej jak ta pliszka, co tam nad wodą ćwierka i ogonkiem się odgraża. —
Powoli zaczęto gwarzyć, a nawet po trochę śmiać się i dowcipkować. Szkindowie zaś, patrząc ponuro i groźnie, skupili się wokół Ołenki. Ołenka patrzyła na Dmytra, topór podniosła, jakby chciała nań rzucić. Zamiast tego, tak go rąbnęła słowami:
— Uciekaj stąd, — knieziu! — do Widni! Kryj się pod skrzydła tego obskubanego gotura starego, co dwie głowy ma, a obie dziurawe. Jeśli tacy mężczyźni w tym kraju, jeśli taki sam knieź wybrany, to gdy przyjdą posiepaki, ja sama jedna chyba przeciw nim stanę na Bukowcu, czy tutaj na Prosicznym. Zobaczymy, kto umie wojować.
Nie mogła się już powstrzymać.
Cisnęła mu bardkę pod nogi, tak, że przecięła postół Dmytrowy.
— Masz swatostwo twoje! Pod nogi ci je rzucam! —
— Dość jarmarków! — krzyknął gniewnie Dmytro. — Odejdźcie stąd, Szkindowie, bo zaraz was zwiążem! Do rana zostaniecie tu na pośmiewisko! —
Wtedy przyskoczył pan Oświęcimski, wszyscy junacy Wasylukowi i dużo młodzieży jasienowskiej. Otoczyli kołem i ścisnęli Szkindów. Iskrzącymi oczyma groźnie, niektórzy z wściekłością, spoglądali na siebie wzajemnie. Już zaczęli się poszturkiwać, zaczęli sobie wyrywać topory, zaczęli się szarpać, w końcu i rąbać. Bardki nakosztowały się soków olchowych, a teraz, jak to na chramie, i krwi zachciały utoczyć. Klam zwarł się ze starym stryjem ojcowskim Ołenki, a Łyzun z jej wujem. Nawet ośmioletni malec, brat Ołenki, w tym tłoku walił kogoś bardką po kożuchu. Stary, wysoki Szkinda bronił się dzielnie, dostał tam coś, lecz odbijał ciosy, ale wuj Ołenki, gdy odbił cios Łyzuna, natarł nań ze zbyt silnym rozmachem i wychylił się naprzód. Wtedy Łyzun grzmotnął go po łbie. Byłby już tam został, lecz bardka ześlizgnęła się po wysokim kapeluszu i zsuwając się, lekko przecięła twarz wujka. Krew go zalała, padł zemdlony. Teraz wszyscy Szkindowie wraz z Ołenką natarli na Łyzuna, a Klama ścisnęli w kupie, że nie mógł się wydostać ani przyjść do uderzenia. Łyzun odmachiwał się na wszystkie strony. Wtem stary stryjko ojcowski Szkindowy tak potężnie uderzył go po toporze, że drzewce pękło, a bardka odleciała. Już miał Łyzunowi głowę roztrzaskać, gdy Ołenka krzyknęła:
— Bezbronnego nie śmiej rąbać! —
Przyskoczyła, zasłoniła sobą Łyzuna, pobratyma Dmytrowego. Stryjko ochłonął, a Łyzun wymknął się i uszedł śmierci. Tłum jednak zebrał się groźny wokół Szkindów, jeszcze chwila a roznieśliby ich wszystkich wraz z Ołenką toporami. Dmytro wszedł w tłum:
— Rozstąpić się junacy! Puścić ich wolno! Inaczej bym was częstował, Szkindowie, gdyby nie ta dziewczyna. —
Ołenka raz jeszcze spojrzała na Dmytra, uderzyła go wzrokiem, tak jak przedtem bardą rzuciła. Odchodząc, rzekła:
— Tak to słobody bronisz? Nie będziesz miał szczęścia. Zginiesz w mandatorskich łańcuchach. —
Odwróciła się i poszła, pośród gróźb i wrogich spojrzeń. Wraz z nią inni Szkindowie, unosząc pokrwawionego wujka. Odgrażano się im jeszcze z cmentarza. Tylko Dmytro ani razu nie spojrzał za nimi. Nie obejrzała się też Ołenka.
— To pohany ród — mówiono. — I wy to, Hołowcy, cierpicie, tę ohydę! Niech żyje Dmytro knieź! Niech nas prowadzi do cesarza chrześcijańskiego! Niech zginą posiepaki! Niech skapieją zdrajcy Szkindowie. —
Komuś przyszło do głowy zadzwonić w dzwony. Wypłynął jasny głos Dziwa. Długo stali wszyscy, łowiąc dźwięki, otwierając usta.
— Ech! co tam Szkindowie — ktoś z tłumu przerwał milczenie. — Wszystkich nas jednako judzi do złego, on, Archijuda-kłóciciel — pcha do zwady! —
Klękali, modlili się pod głos Dziwa:
— Boże świąteńki! Cierpisz Ty nas durnych, do czasu znosisz. — Dziękować Tobie lice Boże, słoneczko. Poucz nas! Mądrości świętej dolej! —
Wracała pogoda świąteczna, spokojna radość chramowa, zgodliwość dobrotliwa. —
Jeden Sztefanko był bardzo zmartwiony. Chciał on skojarzyć dwa najmożniejsze rody hołowskie i widział, co się teraz narobiło.
Tak zakończyły się wybory posłów cesarskich.
Dmytro zebrał jeszcze posłów osobno. Omówili, kiedy mają się zjechać, kiedy wyruszyć, ile koni kto ma wziąć ze sobą, jakie kto podarki może przygotować dla pana cesarza. Potem wszyscy zebrani, całe górskie towarzystwo, wraz z muzykantami, wśród dźwięku skrzypiec i fłojer, z hukiem i śpiewaniem poszli do Wygody, karczmy przy ujściu Riczki. Ktoś zaśpiewał:
— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa? —
Cały tłum górski odpowiedział mu jakby grzmotem falowym:
— Jako w naszych bukowinkach zielonego lista. —
Tak rozśpiewani weszli do Wygody. A już arendarz bojkowski stał u drzwi i witał Dmytra tak uniżenie, jak dawniej swoich grafów. W karczmie Dmytro ugaszczał wszystkich, śpiewał im swoje pieśni. Tłocząc się w karczmie, otaczając karczmę, zaglądając przez okno otwarte, wszyscy radowali się, promienieli radością, jakby samo święte słoneczko im grało. Baby rozmawiały jeszcze ciągle po cichu o tym, co zaszło z Ołenką Szkindową. Patrząc na Dmytra, widząc jego lice zawsze jasne, pocieszyły się w końcu: — Znajdzie on tam sobie księżnę prawdziwą, od cesarza ją przywiezie. Po co mu to czarne jastrzębiątko dziobiące. —
Wieczór już zbliżył się, gdy goście chramowi zaczęli się rozchodzić po chatach, zaproszeni przez gazdów krasnojylskich i hołowskich.
∗
∗ ∗ |
Choć Dmytro porwał wszystkich samym sobą i pieśnią, opowiadano, że z Ołenką właśnie najmądrzejszy na całą Krasnojylę gazda, zwany Filkiem, jednych był myśli.
Stary Filko nie pochodził z gór lecz, jak mówiono, był sierotą ze zbiedniałego pańskiego rodu. W młodości nie tylko znał się z Doboszem, lecz także ze świętym rabinem pustelnikiem, co to mieszkał gdzieś w skałach, czy to poniżej Jasienowa, czy też aż pod Tiudiowem w skale Sokolskiej. Filko wszyściutko wiedział o skarbach, a całe swoje mienie wypracował własnymi rękami. Tam gdzie niegdyś były łomy i rumowiska skalne, sam carynki wyrobił. Pierwszy tu zaprowadził kukurydzę, pierwszy sadził barabolę, jeszcze przedtem zanim w czasie ciężkiego roku urzędy cesarskie ją przywiozły. Radzono go się często, nie tylko w sprawach gospodarskich. Chociaż nie należał do najstarszych gazdów i nie miał nawet jeszcze przepisanych zwyczajem lat, wzywano go na sądka według prawa starowieku. Wówczas już prawo to kryło się i taiło przed urzędami i mandatorami. Może od rabina nabył szczególnej umiejętności leczenia, odpędzania złych prądów, złych duchów.
Poważny był ten Filko, pewny człowiek, nikomu źle nie życzył, jednak jak każdy żywy człek, miał swoje wady. Był mrukliwy, mówił mało. Choć wiedział swoje, trudno odeń było radę wyciągnąć. Tak też i wtedy. Cały dzień przechadzał się po cmentarzu podczas chramu i podczas zwady ze Szkindami. Przez cały czas nie wyrzekł ani słowa. Może by go byli spytali, znając rozum jego i doświadczenie gazdowskie. Jednak był taki natłok ludzi, taki gwar i zamieszanie, że o Filku nie pamiętano.
Po chramie każda chata w Krasnojyli, choćby jak odległa i samotnie, wśród lasu, gąszczy czy na wierchu położona, pełna była gości. Było też niemało gości w przestronnej chacie Filkowej. Wieczorem wielu gazdów siedziało i ucztowało za stołem Filkowym. Po jakimś czasie, jak zwyczajnie, zmieniali się. Coraz mniej znaczni, coraz młodsi zasiadali za stołem. Po posiłku rozgwarzyli się wszyscy. Rozprawiali o posłowaniu. Filko nie odzywał się. I wtedy ktoś z obecnych zapytał go wprost, dlaczego on o tym wszystkim swego słowa nie powie. Filko gładził łysinę, pokręcał wąsa, uśmiechał się jakoś dziwnie, patrzył w ziemię i rzekł w końcu:
— Wszystko to zabawa dziecinna. Staremu nawet nie ma tu co głos zabierać. Bawią się ciągle wojnami jakimiś. Same biedy z tego będą. Zapomnieli, co Dobosz nakazał. A to posłowanie? Gdzież tam słabemu jednać się z mocnym, biednemu z bogatym, nieukowi z uczonym!... —
Uważnie słuchali goście chramowi. Filko odwrócił się gwałtownie do ściany, zamilkł. Milczał przez cały wieczór. Smutno było gościom. Niedobrą wróżbę powzięli z tych słów. Jednak Dmytryk o tej rozmowie nigdy się nie dowiedział. —
Dmytro czynił przygotowania do podróży. Naprzód musiał wyszukać sobie konia godnego. Było z tym trudności niemało, bo od czasu ucieczki w puszczę Dmytro nie zajmował się gospodarstwem ani hodowlą koni. A konie Wasylukowe sławne były, znane cesarskim stadninom wojskowym, znane też kupcom, pośrednikom ormiańskim. Sztefanko Wasyluk umiał je piastować, umiał je „wykochiwać“. Tylko w cieplejszych porach roku pasły się i hasały sobie gdzieś na Skupowej czy na Krzemienistym. W zimie zaś stały w grażdzie Wasylukowej, w ciepłej i suchej stajni. A nie tak było u innych gazdów w owe czasy: konie przeważnie zimowały na dworze. Sztefanka najwięcej cieszyły źrebięta i wszelaka młodzież końska. Zimą żaden młody koń nigdy nie dostawał do picia zimnej wody, lecz zawsze ogrzaną. Każdy też młodziak koński co najmniej do trzeciego roku życia w porze zimowej był zawijany w gruby włochaty liżnyk. Zimą nie myślał „zapiekać“ ani hartować młodych koni Sztefanko. Niech latem na połoninie dziatwa się ochładza i hartuje — powiadał. Konie Wasylukowe były rozpieszczone, bujne, mało ujeżdżane, ale też za to nieskażone na zdrowiu jeden jak drugi, i piękne. Jak długo Dmytro był w chacie, miał podchowanego od źrebięcia dziarskiego konika, szpaka, zwanego Borsukiem. Póki Borsuk był źrebięciem, prawdziwe z niego mieli widowisko. Gdy Dmytro siedział poniżej chaty przy miękkiej ścieżynie prastarej, głęboko przez wieki wyrytej, udeptanej przez dziesiątki pokoleń dzieci z rodu Wasylukowego, koń biegał mu pod nosem w jedną i w drugą stronę, jakby się przed nim pokazywał. Gdy Dmytro ruszył się, Borsuk wszędzie biegał za nim. Łaził, tupotał po gankach naokoło chaty, pchał się do izb, wszędzie szukając Dmytra, a nawet gotów był na zapiecek wskoczyć, gdy Dmytro tam się schował. A kiedy już nawet podrósł Borsuk, był to zawsze konisko zuchwały, rozpieszczony jak pies albo kot. Nieraz szukając Dmytra, wsuwał głowę między drzwi i właził do chaty, kiedy nikt go się nie spodziewał. Gdy tylko Dmytro dosiadł Borsuka, Borsuk zmieniał się w prawdziwego konia. Stawał dęba, przysiadał na zadzie, a potem rwał, kłusował, gonił po najbardziej kamienistym i stromym płaju. Koń to był i gazdowski i junacki, kiedy trzeba pieszczoch spokojny, a kiedy trzeba ostry i bujny. Ale w ciągu siedmiu lat puszczowego życia Dmytra Borsuk postarzał na dobre. Pokrył się jakby piegami żółtawymi, a w dodatku, czekając cierpliwie na wypędzenie posiepaków i na słobodę, rozleniwił się, stał się ociężały. Nie zapomniał Dmytra, ale nie biegał już za nim, chociaż głowę do niego zawsze przyjaźnie wyciągał, na przywitanie głową kiwał raźnie i radośnie. Ale nie był to koń, którym można było jechać w świat, do pana cesarza. Ze smutkiem zobaczył teraz Dmytro po powrocie do chaty ojcowskiej, że dawno już nie podchował sobie konia młodego, swego rodzonego. Oglądał sobie na pastwisku tę młódź końską. Tak na oko niczego były koniki, ale kto ich wie jakiego usposobienia, jakiej myśli. Nawet nie wiedział dokładnie, który był od jakiej klaczy, z którego rodu. Dmytro kupił za drogie talary i przyprowadził sobie z Tureczcziny konia tureckiego, ogiera nie lada, zwanego Szulim (co oznacza pokój z tobą). Ale brać tak teraz do cesarza konia obcego, którego nikt nie zna, którego sam nie wychował i sam nie wykarmił — to jakby się w cudze piórka stroić. To po kupiecku, po ormiańsku, nie po gazdowsku. Kupić za pieniądze czy ukraść konia, to prawie na jedno wychodzi. Nawet podarowany przez pobratyma koń — niedużo wart. Chwalić się przed cesarzem koniem obcego rodu, nie wykochanym przez siebie samego — to marna chwalba.
Był tam na pastwiskach Sztefanka wrony ogier, który zaciekawił Dmytra. Niezbyt duży był to koń, ale o bardzo szerokim grzbiecie i o piersi potężnej. Pasł się w osobnym ogrodzeniu, bo czort to był prawdziwy — i z czasem nawet nazywano go Czortem — niesamowity zwierz, chrapał, ryczał niemal jak niedźwiedź, a na człowieka od razu skakał przednimi nogami. Tylko do Sztefanka nie żywił wrogości, ale i jemu nie dawał się chwytać. A zgoła niemożliwie, niebezpiecznie było z nim inne konie zostawiać, gdyż już kilka koni poranił i omal nie pozabijał. Żadnej korzyści nie było z tego dzikusa, tylko jedna złość, albo i strach, aby szkody nie zrobił. Sztefanko jeden miał z niego zabawę, bo kiedy się rozeźlił koń, chodził na dwóch nogach, tak jakby uczony niedźwiedź cygański komedię na jarmarku pokazywał. Gdy Dmytro pierwszy raz podszedł ku niemu, Czort chrapnął i zarżał głucho, ale gdy Dmytro przeskoczył przez worinie, uciekł w przeciwległy kąt ogrodzenia i stamtąd kroczył ku niemu na dwóch nogach, uderzając przednimi kopytami jednym o drugie. — Aj, czort ty prawdziwy — wykrzyknął Dmytro uradowany. I jednym susem był na woriniu obok konia, a stamtąd, gdy koń spłoszony opadł na nogi, skoczył nań i znalazł się na jego grzbiecie. Czort skoczył w powietrze z Dmytrem, ryczał, nie jak koń, lecz jak jaki byk zarzynany. Odwracał głowę, błyskał oczyma, groził zębami, usiłował ściągnąć Dmytra. Ale nagle stanął spokojnie, jakby się namyślał. Taki słobodny zwierz zmyślny jest i mądry, bez porównania z oswojonym. Niespodzianie cisnął sobą ku płotowi, chcąc uderzyć Dmytrem o worinie. Ale to mu nie pomogło, bo Dmytro w mig odjął nogę, tak że koń odbił się od płotu jak piłka, a Dmytro znów krzepko objął go nogami. Znów koń stał spokojny jakby znieruchomiały. A wtedy jeździec z lekka gładził go po uszach i szeptał mu coś do ucha. Koń sam nie wiedział co robić. Zaczynał swoją czortowską hojdankę, to wierzgał, to stawał dęba, to znów stał spokojnie. Tak przez pół dnia. Dmytro siedział spokojnie, tylko trzymał go nogami jak kleszczami, a pieścił go i szeptał doń, gdy koń się uspokajał. Ani razu go nie uderzył. Około południa spokojnie stanął Czort, rozstawił nogi, zwiesił głowę, westchnął głęboko. Poddał się Dmytrowi. Wtedy Dmytro dał mu kęs chleba jęczmiennego.
Po wielu latach Hrycio Bahan opowiadał, jak to wszyscy sąsiedzi z pobliskich bukowinek zbiegli się, by oglądać co Dmytro będzie wyrabiać z Czortem. Ciekawi byli. Jeden Sztefanko tylko trochę żałował konia, choć bawił się i śmiał serdecznie z tego przedstawienia. Hrycio Bahan dobrze się przypatrzył i widział, że Dmytro nie tylko nie miał harapa w rękach ani patyka, ale nawet ziela żadnego, ani gałązki molfarskiej w rękach nie trzymał. Tylko tym szeptaniem opętał konia, który odtąd przeciw Dmytrowi się nie buntował.
Odtąd Czort był koniem Dmytra. I choć to nie był koń-druh, prawdziwie swój, od małego chowany jak dziecko — tak jak być powinno — lecz zawsze przecie tylko dobrocią ujarzmiony dzikus, wierzchowiec był z niego junacki, potężny i wrący. I na nim Dmytryk wybrał się do cesarza. Stąd też szczególnie wśród żydowskiej wiary, tam za Górą, na węgierskim boku jest pogawędka, że Dmytryk na Czorcie prawdziwym, to jest na plecach samego szczeznyka do pana cesarza, do Widni tej zajechał. A to nieprawda. Dmytryk z biesem się nie parał. To po prostu żydowska brechnia. Bo ród żydowski od tego jest, by wieści różne po świecie rozsiewać. Więc także i brechnie, jak wypadnie.
Rozpięta jak wysoki łęk siodła połonińskiego wznosi się w paśmie gór czeremoskich — Skupowa, dostępna z Hołów i Czarnej Rzeki, widzialna aż z Czarnohory. Szeroką, zieloną powierzchnią rozmachnięta, soczystą paszą porosła.
Latem bywa tam często, że przed świtem wszystkie kotliny naokoło zawalone są gęstymi, wilgotnymi mgłami. Na leśnych płajach ciemno i mokro od mgieł. A nad lasami, nad tym morzem mgieł, Skupowa króluje jak wyspa wyniosła, świeci bladziutką zielenią w świetle porannych zórz. Gdy przyjdziesz tam przed świtem, powoli, w miarę jak światło się wzmaga, z jednostajnej zieleni występują coraz wyrazistsze postaci traw i kwiatów. Dołami szumią ukryte w mgłach lasy, huczą potoki, a wzrok słobodnie polata ponad tym morzem puszczowym i mgielnym, ze szczytu na szczyt, aż na Czarnohorę.
Dziesięć dni po naradzie na podwórcu cerkiewnym zjechali się posłowie przed świtem na Skupowej. Z górą trzydzieści koni hasało po stepie górskim. Sztefanko i pan Oświęcimski odprowadzali Dmytra. A gdy weszło słoneczko potężne, ogniste, wszyscy zdjęli kresanie. Zabieliły się gugle w słońcu, zaświeciła się miedź, zabłyszczały gładkoszerstne koniki, zafalowały kędziory junackie w wietrze. Czort przebierał nogami i okręcał się z Dmytrem, wysoko w wichrze polatywała gugla Dmytrowa. Gdy odpoczywali na Skupowej, spoglądali to ku słoneczku, to ponad morze mgieł i puszcz, ku Czarnohorze, dokąd miała iść ich droga. Może niejednemu pierś rozpierało jędrnością, a oczy, wyprzedzając wędrówkę, starały się sięgnąć poza Czarnohorę. Ale może i mąciło się w głowie niejednemu, jak nad przepaścią, od myśli o tej podróży dalekiej.
Nie wiadomo, bo któż to może wiedzieć, czy do Dmytra nie przyplątał się hen z dołu, aż z bukowinki Szkindowej jakiś biesina natrętny i może mu szeptał do ucha słowami Ołenki:
— Uciekasz stąd do Widni cesarskiej? Chronisz się pod skrzydła tego gotura obskubanego? — Dmytro jednak na pewno miał dla niego odpowiedź. A może spoglądał stamtąd z góry ku Babie Lodowej? Czy tęskno mu było do tych dni i miesięcy samotnych, do tych pieśni, do wydumek, do wynalazków, czy też pamiętał, że zawsze knuje ona swoje, pałuba lodowa, zła-dola?
Gdy obejrzeli wszystkie podarki dla cesarza, gdy przeładowali wszystko w porządku na luzaki, puścili się w dalszą drogę: naprzód uhorskim płajem w dół ku Rzece, potem ku Czarnohorze. Około południa minęli jeziorko i doszli do przełęczy Dancyrskiej. Tutaj mieli się rozstać ze Sztefankiem, pan Oświęcimski zaś miał ich odprowadzić do Jasienia Węgierskiego. Z Czarnohory, z Dancyrskiego starali się odgadnąć, w której stronie jest pan cesarz. Pan Oświęcimski pouczał ich:
— Tamtędy, ku zachodowi słońca trzeba iść tak i jechać tygodniami — powiadał. Nic nie było widać, tylko góry i góry. A to jeszcze daleko, bardzo daleko za tymi ostatnimi górami.
— Za wielki ten świat! — wzdychał Sztefanko.
Na pożegnanie błogosławił Sztefanko syna, błogosławił posłów, błogosławił konie.
— Jedźcie, dziateczki w ten światek boży, do Widni tej, nie lękajcie się. I tam jest nasze słoneczko święte, i tam są chrześcijanie. —
Posłowie ruszyli. Sztefanko patrzył z Dancyrza w dół tęsknym okiem, gdy świetny orszak to krył się na skrętach płaju za skałami, to znów się ukazywał. Rżał potężnie z dołu Czort, aż echa hukały po całej Czarnohorze. Rżały wszystkie koniki Wasylukowe, jakby wołały swego gazdę. Patrząc tak za nimi, Sztefanko na pociechę zagrał na fłojerze, zaśpiewał nową pieśń Dmytrową:
A jakież to w Czarnohorze rżą koniki wrone?
Słychać, niosą dla cesarza dukaty czerwone. —
Głęboko, w dole, za skałami zniknął orszak.
Przyszli posłowie do Jasienia Węgierskiego. Mieszkał tam ich pobratym, dobry znajomy Dmytra, Herszko, a jak szeptano sobie patron wszystkich opryszków, który w piśmie nazwany był Lewherz. Ojciec jego był to człowiek nabożny, spokojny — jak i nasi Żydowie. A Herszkiem rzucało po świecie, chociaż, zdawało się, nie potrzebował tego. Bo widać przecie było, że to kupiec tęgi, majątkami nasycony, pieniędzmi naszpikowany. Dźwigał przed sobą znak bogactwa i powagi — pękaty brzuch. Wzbudzał tym należny respekt wśród kupieckiej braci, w każdym miasteczku, na każdym targu po węgierskiej stronie. Chociaż nie brakło zawistników, co źle i jadowicie mówili o sławie Herszkowej. Opowiadali, że już od dawna w największej przyjaźni żył z różnymi watahami opryszków. Że od jednych kupował zagrabione na leckim boku rzeczy, a sprzedawał je na zagórskim, czyli na uhorskim boku. To pewne, że Wasylukowi dostarczał za szczere dukaty, nie za jakieś papierowe pieniądze, węgierskiego prochu, gruboziarnistego baniasu. W późniejszych czasach Herszko komenderował całym spławem drzewa na rzece Cisie, choć różni pankowie, jacyś kupczyki luterscy w owe czasy niby to koło tego się kręcili. Herszko już nieraz przedtem chwalił się przed Dmytrem, że on z panem cesarzem Józefem — jedna ręka. I Dmytro przypomniał to sobie teraz, dlatego zajechał w Jasieniu prosto do niego. Myślał sobie może, że on luterski Żyd, kręci się między niemiecką i wszelaką wiarą i zapewne będzie znał drogę do Wiednia. A że to dusza usłużna i dobra, zatem za pieniądze Dmytrowe dostęp do cesarza samego znajdzie. Herszko bowiem szczycił się jeszcze i tym, że prawdziwe nazwisko w księgach cesarskich miał zapisane. Opowiadał, że je od cesarza samego otrzymał. Ojciec jego był po prostu Josel. Nigdzie nazwisko jego ani w cesarskich ani w pańskich księgach nie było zakarbowane.
Kiedy wyszli z puszcz posłowie i przyszli nocą na Jasień, z żalem i zdziwieniem zobaczyli, że zagroda starego Josia była pozamykana, bramy dębowymi zasuwami zatarasowane, okiennice od strony ulicy sztabami i kłódkami żelaznymi zaryglowane. Krzyczeli, trąbili, walili w końcu toporami w bramę, wszystko nadaremnie. — To chyba czarny mór ich wygubił — rzekł Dmytro zasmucony. Jeden pan Oświęcimski domyślił się, że był to święty żydowski szabas. A wtedy i Herszko zamykać się musiał od świata, wraz z ojcem staruszkiem. I co tam robili, nikt nie wiedział na pewno. Opowiadano sobie tylko, że to święta Sobota, boża posłanniczka, ogarniała ich w swoje skrzydła jak kwoka pisklęta, nie puszczała na ten świat. Na chacie Josiowej, na strychu, była ukryta izdebka niewielka, a nad nią w dachu były błony szkłowe. Tamtędy zlatywała święta Sobota, tam modlił się stary Josel. Patrzał przez to szkło — prosto do nieba. A Herszko wraz z nim — niby to. O Herszku mówiono, że było mu wszystko jedno, że nie ciągnął go ani tamten świat, ani to okno do nieba zwrócone. Herszko tylko w Jasieniu był Żyd, a już w Szygiecie chodził przebrany jak sam luter. Korciło go, ciągle go korciło, myśleć o tych spławach, które dla Niemców dostarczał, o tych pieniądzach, co mu się należały i na leckim i na zagórskim boku, o różnych ważnych rzeczach. Ale może i stary Josel zapowiedział mu coś ważnego, bo zawsze na sobotę zjawiał się w jego zagrodzie i przesiadywał tam z nim odcięty od świata.
Zmiarkowali posłowie, że nic nie będzie z noclegu w chacie Josiowej. Musieli w bukowince jakiejś przy watrze przenocować i tam też przez cały dzień przebyli w tej bukowince aż do wieczora. Bo bez Herszka nie wiedzieli jak się ruszyć. A pan Oświęcimski, jak to panowie między sobą, niezgodny z panem cesarzem, nie chciał jechać do Widni.
Powiadają ludzie, że wieczorem, przed niedzielą, żydowska Sobota na skrzydłach odlatuje do Boga, a dzieci swoje wypuszcza na świat. Jak tam z tym jest — nie wiadomo na pewno. Ale właśnie wtedy drzwi grażdy Josenkowej otworzono, zdjęto ciężkie rygle z okiennic. Ruch zrobił się koło osiedla. Rozwarto na oścież potężną bramę, dającą dostęp do przedniego podwórza, otworzono też drugą, wysoką bramę wewnętrzną, przecinającą sam dom na dwie połowy. I całe towarzystwo poselskie, wraz z końmi, weszło przez obie bramy, aż na tylne ciemne podwórze zagrody Josiowej, gdzie znajdowały się stajnie.
Starowina Josel ubrany w białe chusty, z białą brodą, jak sam święty Mikołaj, niosąc wielkie księgi pod pachą, dobrotliwie powitał gości głosem tak skrzypiącym, jak stare drzwi jego grażdy:
— Sława Bohu! jak zdrowie, lubietka? —
Odpowiedział mu z hukiem Szereburièk:
— Na wiki Bohu sława. Zdrowiśmy, tędzy, jak widzisz. A jakżeż ty, reb Joseńku słodziutki! pobratymie luby?!
Josel pokiwał brodą, spojrzał mądrze i dalej podreptał. Poszedł śpiewać i sławić Boga. Za to Herszko cieszył się gośćmi, ugaszczał ich. Najwięcej cieszył się Dmytrem Wasylukiem, z którym nie od dziś pobratymował. Gdy usłyszał, że wybierają się aż do pana cesarza, zrozumiał, że jego godzina wybiła. Może byłby podskakiwał z radości, ale był trochę zanadto ospały, nie bardzo zdatny do podskakiwania. Wyglądało mu teraz, że nie na darmo pod skrzydłami tej świętej ptachy tyle godzin przesiedział, że i o świecie zapomniał.
— Dmytry, ty będziesz general. Prync Wasyluk, a ja pan oberszt, sam pułkownik Lewherc. My razem. Jedna ręka z panem cesarzem Józefem. —
Ale choć Herszko był — jak sam mówił — jedna ręka z panem cesarzem, nie znaczyło to wcale, że aż stąd, z Jasienia trzymał pana cesarza za rękę. Ino przez wielu różnych krewnych i krewniaczków, swojaków i swojaczków i ta godna ręka Herszkowa z ręką cesarską była połączona. Musiał jechać razem z posłami prosto do Wiednia. Pan Oświęcimski zaś wrócił w góry, nie miał żadnej ochoty wędrować tam, choć Dmytro raz jeszcze go prosił.
Po przybyciu posłów do Wiednia, otrzymał w końcu pan cesarz od swoich sług meldunek, że z głuchego kraju, z bezkreśnych gór, z bezdennych puszcz, o których dotąd nikt wieści nie miał, przyjechało z darami górsko-ruskie poselstwo prawdziwych dzikich pokucian, o których właśnie pisał w uczonych książkach radca cesarski i profesor pan Hacquet. Prowadzi je dziki wódz, Prinz Wassilug von Hollowy zu Bukowinka, co w pokorze poddańczej zamierza złożyć hołd cesarzowi i poddać ten kraj, dotąd rozbójniczy i buntowny. Trochę inaczej, dokładniej a bardziej ważko, tę ważną wieść podał Herszko swoim krewniakom, swojakom, tym co byli jedna ręka z tymi rękami, co trzymały ręce pana cesarza. Przedstawiał cesarzowi, że z jego to namowy groźny watażko, możny duka górski, po prostu straszny, niebezpieczny jak niedźwiedź — sam Wasyluk! chce zgody z cesarzem. Dawał dobre rady cesarzowi, a powołując się na Boga, pisma uczone, rabinów i komentarze, wywodził, że co papier — to papier, choćby i cesarski, a co złoto — to złoto, choćby i dzikie, opryszkowskie. Dawał wszelką porękę, swoją własną Herszkową — że zamiast tych kłopotów i kosztów, co je dotąd miał cesarz, teraz już Dmytro będzie akuratnie składać, jak to się mówi, „politok“, czynsz roczny, właśnie w dukatach i starych, złotych talarach, a nie w żadnych papierkach. Tak to wiernie, szczerze a mądrze podał Herszko swe myśli, a słudzy cesarscy, jak zawsze, zaczęli kartkować w książkach, wtykać nos w papiery i mapy, nie zrozumieli interesu, wytłumaczyli panu cesarzowi po swojemu.
Dmytro znów, jak wiemy, co innego miał na myśli. Wspomniał ze smutkiem, jak to opowiadano o Doboszu, że sam król do niego w góry przyjeżdżał, jak to ten potężny, stary Hołowacz nawet na zaproszenie cesarskie nie chciał jechać do Wiednia. Ale teraz inne nastały czasy. A w dodatku w tej Widni — trzeba to powiedzieć, jakby na śmiech to nazwano — wcale nie było widno. Ciemne i wąskie uliczki, aż dech zapierało człowiekowi. Wysokie, murowane kamienice — jak w kryminale, już na kilka kroków zasłaniały widok. I nieustannie pić chciało się posłom, bo nie było wody, tylko deszczówka letnia, jakby gotowana, nałapana w beczki z chmur.
Tak to właśnie przekazał Andrijko ku pamięci wszystkich czasów:
Trzydzieści koni świetnych górskich i tureckich, a z tego dziesięć jucznych, tupotało tymi uliczkami. Na przedzie jechał na Czorcie sam Dmytro i z trudem go trzymał, bo Czort, ze złości na te ciasne uliczki, gryzł żelazo, parskał pianą, wił się i nadymał, jakby miał pęknąć, a czasem, tak po niedźwiedziemu, rochnął głucho z głębi piersi, że strach padał na przechodniów. Na tego zaś i owego, co zbyt śmiało się gapił, Czort zbierał się skoczyć po swojemu, aby go zmiażdżyć kopytami. Z tyłu pochodu, powoli jechał na upasionym, białym koniu Herszko. Poważnie i cierpliwie wiózł swój brzuch, uśmiechał się błogo, patrzył z zadowoleniem na pochód, jakby wiódł dorodny botej z połoniny i rozmyślał, jaki z niego będzie udój.
Dwór cesarski był daleko, za miastem, na górze zielonej, wśród ogrodów kwitnących. Tyle szczęścia miał przynajmniej pan cesarz, że nie mieszkał w tych murach. Kiedy przybyło poselstwo górskie do dworu, Dmytro, Kudil, Belmega i Szereburièk, w białych guglach, i uzbrojeniem i świetnością stroju zwracali uwagę. Naokoło kręcili się dworzanie z pobielanymi głowami, zanadto zapaszni, zielem jakimś wymaszczeni, ubrani w białe pończoszki, jak młode Żydóweczki od święta. Jeden jak drugi wygolony, trudno poznać, że nie baba, czy też, broń Boże! — nie skapłoniony. A tamtym znów inaczej, zanadto mocni, zbyt męscy i jędrni, zbyt tędzy wydali się ci górscy mężowie dzicy.
Jeden ze sług cesarskich, niemłody, zaschły panek, w mundurze z guzikami jak lusterka, stojący w towarzystwie cienkonogich paniczyków, wskazał na Kudila i szczerząc zęby w uśmiechu, rzekł:
— To piękny młodzieniec, ten ci musi mieć szczęście u kobiet. —
Potem zaś z luterska kalecząc język, zapytał Kudila:
— Ile żen mate w chatce? —
Kudil przeliczył w myślach: matka, cztery siostry, dwie sługi.
— Siedem kobiet — odpowiedział prosto.
Z uśmiechem zwycięskim rzekł stary panek do młodej drużyny:
— Widzicie, prawdę piszą książki: po siedem kobiet mają! Siedem żon! Straszny naród! —
Następnie posłowie wyciągali z pięknych, złoconymi powrozami wiązanych besahów — dary dla cesarza. Warto je było oglądać. Były tam dary trojakie: liczne skóry dzikich zwierząt (skóry niedźwiedzie, rysie, kunie, lisie, gronostaje i kto wie jeszcze jakie), były bardy, prochownice i strzelby, ponad dziwo wszelkie kraśnie wypisane i wykładane. Były tam dalej wory, pełne starych talarów tureckich i wielkich, czerwonych dukatów. Były w końcu dary z komór skalnych, zaklętych, do których jeden tylko Dmytro znał dostęp: kościelne świeczniki węgierskie, brylantami wysadzane, tureckie miecze i klingi aż mieniące się od drogich kamieni. Były i owe słynne czarowne gołąbki Doboszowe. A wszystko to nie za wielka cena za starą słobodę. Skupili się wokoło gołowąsi pończosznicy, dworzanie cesarscy. Każdy coś innego podziwiał.
Cesarz swoim zwyczajem długo spał i odpoczywał. Nie mogli się go doczekać. Wreszcie ruch jakiś zrobił się w całym dworze. Poznać było, że dziedzic cesarski zbliża się. Dano znać w końcu, że pan cesarz chce widzieć poselstwo górskie. Posłowie minęli pokój z żołnierzami i wojskową starszyzną, pozakuwaną w złote blachy. Weszli do izby cesarskiej.
Nagle podziemny grzmot wstrząsnął podłogą. Wtórując mu skądś spod ziemi zagrzmiały lwy, zaryczały niedźwiedzie, zawyły wilki, zarżały konie, wrzasnęły sokoły, zapiały koguty cesarskie. Z głębi, spod podłogi, w gęstym dymie, w błyskach zza dymu dźwigało się ku górze powolutku a cicho złote krzesło. Dym rozpraszał się powoli i oto przed posłami na złotym tronie siedział ćmiąc złotą fajkę z krwistym kamieniem — sam cesarz.
Wyciągnął prawicę przed siebie, długo tak ją trzymał jakby z wysokości tronu błogosławieństwo posyłał. Lewą rękę oparł na mieczu wielikańskim. Do tronu wiodły dwa wysokie schody. Nad głową cesarską był dach ze złotych ryz sukiennych a pod nogami złociste, świecące liżnyki. Na ścianach utkane były różne smoki i potwory. Niejednemu lękliwemu dobrze by strachu nasypało gdyby je zobaczył. Z tyłu przytulony do cesarza wyglądał blady paniczyk, syn cesarski, wystraszony chłopczyna z liczkiem panieńskim jakby papierowym, o bladych niebieskich oczach. Posłom od razu żal się zrobiło tego biedaka. Cesarz nadal ćmił fajkę z kamieniem krwistym. Dziad on bo dziad, ale wąsaty, patrzył otwarcie, widać, że z wojackiego rodu. Z uciechą i życzliwie spoglądał na posłów górskich wojaków. Ożywił się na chwilę.
— Nie wiedziałem żeście tacy dumni, strojni i jaskrawi. A któryż to jest ów książę hołowski?
Któryś z tych białopończoszastych panków pokazał na Dmytra. Cesarz patrzał nań, cieszył się Dmytrem, cieszył się kędziorami i młodością junacką, słonkową. Dmytro cieszył się cesarzem, że choć to i dziad i pan, ale jakby jednego z nim rodu.
Rychło zmiarkował, że pusta rozmowa się toczy, paździokanie ot takie jak między babami, co chytrzą i kręcą, gdy nie wiedzą od czego zacząć. Przystąpił bliżej ku schodom, a zamiatając piórami kapelusza świecącą podłogę, skłonił się, po czym znów stanął wyprostowany i patrząc prosto w oczy staremu, wąsatemu panu, powiedział:
— Panie cesarzu godny! Gazdo mocny, pobratymie luby, watażku chytrooki, poczynaczu głębokouki!
My jesteśmy słobodny naród chrześcijański z Wierchowiny zielonej, Słonkowe nasienie.
Z tobą zaprzysiąc chcemy pobratymstwo wieczne. Zakląć je na przysięgę straszną, gromową. Ale nie chcemy być poddanymi. Nie chcemy posiepaków ani psiołupników mieć nad sobą. Zabierz ich sobie do komory swojej, czy na skład, czy ciśnij do licha gdzie, albo niech inni ich pokosztują. —
Powiadał dalej Dmytryk tak ostro i głośno, aż pończosznicy usta pootwierali:
Nie ścierpimy ich ani teraz, ani potem, opuścimy całym rodem ten kraj, co Boży i nasz z pierwowieku. Jeśli ma tam być zdeptany człowiek słobodny, to niech lepiej czorci zasypią głazami całą Wierchowinę zieloną. Niech na Ihrecu siądzie i rozwali się cielskiem plugawym sam Pekùn-Archijuda, niech z pyska głazy w dolinę wypluwa.
Ależ my dobra chcemy, chcemy z tobą pobratymstwa, cesarzu! Już na to przysięgę daję tobie i twemu chłopczynie. Jeśli potrzeba, będziemy bronić i ciebie i chłopca od Turka, czy od Moskala, czy zaraz tu od tych Francuzów bezbożnych. Zawsze z tobą pójdziemy, ale nie chcemy głów obsmuszać, na podobieństwo pańskich psów sparszywiałych. Nie będziem siedzieć po kasarniach i hofach kryminalnych. Nie chcemy kamaszy wciągać, co, widać, zdjęte z trupów, i tak ubierać się — każdy jednakowo — że go rodzona matka w kupie nie dojrzy.
Nienawistne nam wszelkie prawo, co włożone na nas, jak pętla na psa, jak skałusz na więźnia. I takie tylko prawo hodować będziem, co z umowy otwartej, ze ślubu słobodnego zrodzone — jak dziecię gazdowskie.
A ty, gazdo mocny, wstań! Natęż oczy, każ sobie podać szkła molfarskie, ciśnij słonkowe spojrzenie. Spojrzyj z góry, z przystołu, co się dzieje w twych krajach. Spojrzyj na miasta, spojrzyj na sioła, co tam nabroili posiepaki. Jak twoja starszyzna cesarska poniewiera, marnuje naród. Słychać o twoim państwie, że tylko korzenie są zdrowe, a pnie spróchniałe. Wstań, ujmij mocno bardę cesarską!
Myśmy już dopomogli tobie, cesarzu. Napędziliśmy całe posiepactwo, te szczury, co twoje i nasze gazdostwo zjadają, a chłopaczkowi twemu obdarty świat zostawią. Poniszczyliśmy ich hadiucze gniazda i nory, sztajeramty i mandatorie, aby już nie mieli gdzie popasać. Ale z tobą chcemy jednania, chcemy pobratymstwa. O to jedno cię prosimy, pobratymie honorowy, aby u nas pozostała stara słoboda. Wtedy nawet z panami będziemy żyć w zgodzie. Niech żyją sobie na pańską modłę, a my na swoją. Niech idzie do nas w gościnę, kto chce z całego świata bożego. Będziemy mu szczerzy, będziemy mu radzi. Byleby tylko nie śmiał kryć się z niewolą za plecy Twoje — za cesarskie. Bądź gazdą i sędzią bądź, jak sam Bóg, a nam sąsiadem, jak ta wielka Czarnohora. A my co roku przynosić ci będziem na koniach złoto, skarby z komór zaklętych aż tutaj do dworów cesarskich. Dotrzymamy, czego sam zażądasz!
Na wszystko przysięgę kładziemy mocną, tak ci przyrzekamy, zaprzysięgamy! —
Na te słowa Dmytrowe nagle w górę podnieśli wszyscy posłowie mosiężne topory, groźnie błyskające, ze szczękiem skrzyżowali je nad głową Dmytrową i tak, gwoli przysięgi, je trzymali.
Gdy Dmytro przemawiał do cesarza, pończosznicy czasem coś szeptali do uszu pańskich. Cesarz słuchał, to znów patrzył na junaków okiem dobrym, łaskawym i siwą głową kiwał równiutko.
Potem śpiewali cesarzowi. Śpiewali starą pieśń o mądrym cesarzu Salomonie, śpiewali nową, sławną Dmytrową pieśń o słobodzie. Pląsali taniec świąteczny z toporami. Pląsali posłowie starzy, siwi i kudłaci, pląsali też młodzi, kędziorni. Śpiewali przy tym pieśni prastare, kolędy. Jeden Dmytro stał w środku, toporem wywijał i tak śpiew poczynał:
Trzy radosteczki, trzy daruneczki.
Raduj się!
Jemu zaś odpowiadali junacy tak hucznie, aż powała w dworze cesarskim się wstrząsała:
Daj tobie Boże szczęście i zdrowie.
Raduj się!
Wirowali tak naokoło Dmytra z toporami, podnosili i przerzucali bardki podczas tańca, to znów przyskakiwali ku cesarzowi z podniesionymi, błyskającymi bardkami, że pończoszniki mimo woli przybliżali się do swego pana, jakby go chcieli od bardek ostrych ochraniać. Tymczasem cesarz cieszył się, przypatrywał się ciekawie, dziwował się tym pląsom, jakby weselne harce orłów skalnych oglądał, dziwował się, jak to ani razu żaden bardki ciężkiej, kilofowej nie uronił, jak to ani jeden z nich drugiego nie skaleczył, ani nie drasnął.
Oddali cześć cesarzowi. Skończyły się śpiewania i pląsy.
Teraz wystąpił jakiś bardzo stary pończosznik, z pańską, kwaśno nadętą miną, a uderzywszy trzykrotnie cienkim toporzyskiem, tak długim jak trembita i kwacząc jak kaczka, nakazał coś. Znaczyło to, że sam pan cesarz będzie przemawiać. Wszyscy umilkli. Cesarski gazda pociągnął mocno swą złotą fajkę, aż ten kamień krwisty, co z przodu był, łysnął i zaiskrzył się krwią, jak oko smokowe.
Powiada, kręcąc wąsa, pan cesarz, powoli, z uśmiechem a grzecznie:
— Po co mi skarby twe z komór skalnych zaklętych, knieziu hołowski?
Mam ci i ja komory różne i stodoły. I te sztajeramty, młyny molfarskie (od draczki). Te nie sieją a zbierają, nie sypią ziarna a mielą. Wymielą, co trzeba z chrześcijanina, wydławią nawet od Żyda, uporają się z panami, w końcu i na popów znajdą sposoby. Grubego zmielą na cienko, a cienkiego na miał. I krew by ciągnęły także i mózgi ludzkie, gdyby padł taki rozkaz. Co kto zapracuje, co kto ma za dużo, już wyciągają zeń: dla Państwa, dla Dzierżawy. —
Coraz potężniejszym głosem przemawiał dziedzic cesarski:
— I cóż mi to za szczęście? Przysłuchaj się, jak grają te młyńskie kamienie cesarskie. Ogłuchniesz!
Czy może chciałbyś zatrzymać je? Kosteczki twe posypią się jak pierze!
Ja sam całe życie zbieram siłkę cesarską, by je choć dźwignąć na inne miejsce...
Niewolę mam zabrać? A gdzież ją podzieję? Mocuję się, wciąż się szarpię, by choć na wszystkich jednako rozłożyć to brzemię.
Czy też mam rozpędzić to wszystko, by ród z rodem, gromada z gromadą zaczęli się ścinać i niszczyć?
Słoboda? Ha, ha, ha! Głębiej to zakopane niż wasze górskie skarby. Molfarskim okiem sięgnij pod ziemię, knieziu-junaczku...
A ty po słobodę przychodzisz tutaj? Do dziada po młodość? Do trupów po krew?
Cierpią narody — powiadasz. A gdzież ci siłacze? gdzież pobratymi moi, co by pomogli cesarzowi swemu zwalić ucisk, związać samego Archijudę? Gdzież oni, co porwą się na niewolę? — Haj! Lubują się narody w niewoli, po psiemu liżą jej stopy. Niech cierpią!... —
Groźnie śmiał się Józef. Cicho było we dworze.
Zapłonęło serce Dmytra, z podziwem patrzał na czarodzieja:
— Piękny on jak tato mój sam Sztefanko i tak samo dobry, bo bez lęku, a mocny dziad jak — hej! na świecie nie ma takiego. —
Cesarz uważnie spojrzał na Dmytra. Znów mówił łagodnie, z uśmiechem. —
— Prawda, wasz ród choć bujny, jednak rozmanitny jakiś, fantazyjny, barwny, taneczny, jakby słobodny... Tak jak te moje ogiery. Jak te moje stada miłych koni i lubych źrebiąt cesarskich. Szkoda mi was. Zatem patent daję wam taki. —
— Hej, wy moi pisarczyki cesarscy! Słuchajcie uważnie, piszcie pilnie, dokładnie!
Pan cesarz mówił jeszcze powolniej i tak po salomońsku ogłosił:
— Moją łaską, chrześcijańskiego cesarza Józefa, wszystkie uciekiniery z wojska, dyzyntyry, opryszki z dyzyntyrów i inni bujani nie mają być odtąd ścigani, ani karani. Daruje im to moja łaska cesarska. Także napady wszelakie, jakie dotąd były, na zawsze — daruje. I jeszcze jedną łaskę ogłasza ten patent cesarski:
Nekrutancji do wojska odtąd żadnej nie będzie — na całej Wierchowinie zielonej, chrześcijańskiej! —
Ale co będzie? Nabożnie słuchajcie, weźcie w uszy sobie, uczcie się synkowie! Pobratymstwo — tak! Ale i taka tokma: Jeszcze mocniejsze kary, gdyby się jawiły nowe napady i bunty. Nagłe sądy przyjdą, czarne szubienice wyrosną przy drogach, przy płajach. Prawo szubieniczne! Przeciw takiemu najbardziej, kto zbujani się i zbuntuje nie przeciw sługom moim, nie, lecz przeciw prawu cesarskiemu i rozumowi cesarskiemu. — Etats!
(Tu już jakoś nie mógł sobie przypomnieć Andrijko, jak się ta bieda nazywa) —
Cesarz zakończył: Taki mój patent z woli i łaski cesarskiej dany dla miłych sercu memu poddanych chrześcijańskich, amen. —
Pan cesarz mówił powoli i godnie. Uważnie słuchali pończoszniki i goście. A pisarczyki uwijali się piórami po papierze, jak daraby na rzece, obertasy na papierze wykręcali, jak przedtem ci pląsarze na gładkiej podłodze cesarskiej.
Cesarz zwrócił się raz jeszcze do Dmytra. Długo nań patrzył z góry. Twardym wzrokiem do serca mu sięgał, a ostrym jak wędka. A Dmytro patrzył tak śmiało i jasno jak zawsze. Była cisza.
Gdy już napatrzył się nań cesarz, oderwał wzrok, łaskawie znów się uśmiechnął.
Spoglądał długo ku górze. Siwe, wypłowiałe ze starości, smutne oczy dziadowskie uśmiechały się jakoś proszalnie, jak u dziecka bezbronnego. Wybierał się coś powiedzieć, coś tłumaczyć. Wznosił piękną dłoń wysoko, jakby do nieba. Potem znów opadła mu ręka. Dumał. To dobroć mocna biła, to słodycz pokorna spływała z lica starca pięknego. —
Dmytrowi serce ścisnęło się, że tyle cierpi cesarz, a wciąż w tajemnicy przed światem. Pokochał go od tej chwili. Wreszcie cesarz wznosząc dłoń, rzekł cicho a mocno:
— A teraz posłuchaj jeszcze ty, knieziu-junaczku mnie starego. Mam i ja dla ciebie trzy daruneczki. Za mądrość twą, za śmiałość, za to, żeś sam gazda honorowy, w honor cesarski wierzysz. Jak tylko z wrogami skończę, a ten mój chłopczyna do lat osiemnastu dojdzie, albo gdyby Bóg tak dał, że wcześniej mnie przyjdzie umierać, przyszlę ci ja sam trzy daruneczki z nieba dla twej główki słonkowej. Rodem z nieba — trzy zagadki ci przyszlę. Świat się zakołysze, a może i przewróci, gdy dasz radę zagadkom. Wszystkie ustanowy, wszystkie patenty pójdą na nice. Mały będzie wielkim, a wielki małym albo i nijakim. Bo jak nie uporasz się — ha, ha, ha...
Czekaj mój junaczku, na sławne zagadki cesarskie.
Skończył stary mędrzec, poczynacz cesarski a jeszcze potężny śmiech groźnym echem leciał przez komnaty, jak uderzenie siekiery w puszczy.
W końcu pan cesarz kazał najstarszemu pończosznikowi przynieść pieczęć złotą. Ostro, po salomońsku patent podpisał, jakby mieczem rąbnął. Pieczęć sam ręką przyłożył cesarską, potem wąsa pokręcił zamaszyście. Wsparł się w zadumie na mieczu. Panicze-pisarczyki przynieśli złotą laskę w pośrodku wydrążoną. Zwinęli ostrożnie papiery patentowe, włożyli je do środka i laskę tę wręczyli księciu hołowskiemu.
Na pożegnanie ugościli ich pończosznicy złotym winem cesarskim. Podali je w pucharach mieniących się jak tęcza, na złotych tacach. Każdy łyk jak płomień przenikał wnętrze. A za chwileczkę tak jasno w głowie każdemu się zrobiło, jakby słoneczko zimą zagrało wśród śniegów w Czarnohorze.
Tymczasem pan cesarz już zaglądał gdzieś daleko przez okno. Może szukał oczyma koni i źrebaków, co tam po carynkach hasały. Znów fajkę pociągnął, krwiste oko smokowe w fajce rozgorzało się niesamowicie. To znów ziewał. Widać, zmachała się łaska cesarska. Widać już znów spać się zachciało niebodze. Sennie uśmiechał się do nich z góry, z tronu, przez chmury dymu coraz gęstsze. Patrzył łaskawie i grzecznie — zwyczajnie jak godny gazda. Coraz mniej było go widać. Tak znikł im z oczu, czy wyszedł, czy znów zapadł się gdzieś, nikt nie wiedział.
— Któż mógł zmierzyć od razu tę całą pańską mądrość i łaskę cesarską? Słoboda była, ale i nie było jej. Złoto w komorach tajemnych, zaklętych zostanie, ale — i sztajeramty od draczki też, widać, zostaną. Nekrutancji już nie będzie, a pomocy na Turka czy Moskala cesarz nie przyjmuje. Przysięgi gromowej nie domaga się, a — sądy nagłe i szubienice czarne poddanym obiecuje. Jednak nad tym wszystkim trzy daruneczki cesarskie świecą jak zornice, trzy zagadeczki straszne — czy może radosne. —
Jeden Dmytro w lot zrozumiał, że cesarz chce zbudzić słobodę dla wszystkich ze stanu pracowitego. Te zagadki to przecież — Doboszowe zapowiedzi! Nasypią strachu, napędzą do nór urzędy i panów. Szczurami im być! Przewrócim świat, Amen! — W głowie mu zawirowało. —
— Oby żył mnogie lata! — zahuczał Szereburièk, gdy weszli do sali wojskowej.
A wy módlcie się, lubietka! o zdrowie jego, wiernie pilnujcie gazdy! — Ostro zwrócił się do wojskowych.
— Oby żył, — pomyślał Dmytro — bo ten blady malec nie da rady, nie wygramoli się spod tej kupy. —
Taka to, wiernie przekazana i powtórzona, prawdziwa opowieść Andrijkowa o poselstwie górskim i o pobratymstwie Dmytra z cesarzem. —
Jakżeż to wysokie połoniny pogrążają się w toni bezczasu! Tak samo w dawność jak i dziś.
Gdy człowiek przez całe lato daleko od osiedli jest watahem, deputatem czy pasterzem na połoninie wysokiej, wszystko zeń odpada, pierwowieczny świat przed nim staje, jak za prastarych dni ludzkości. W gospodarstwie wciąż to samo, wciąż trud niezmierny, a niewiele zajęcia dla myśli, dla serca. Wciąż powtarza się to samo, choć i w natężeniu, ale wśród pustki i słobody bezkreśnej. Jakby nic się nie działo na ziemi, tylko wczoraj i dziś. I jakby wszystko jeszcze stało otworem przed człowiekiem; nie wiadomo tylko, czy nie tak może jak te mgły, co przybierają postać wszelaką, a każdą nie całkiem do końca, jakby na żart. Co zawsze drzemało w towarzystwie ludzi, ujawnia się w rozmowach innych: z owcami, z drzewami, z chmurami.
Gazda gdzieś latuje sam w stai samotnej pod Czarnohorą. W Czarnohorze wysoko, na pustkowiu, ponad lasami kosodrzewiny, wśród głazów, nad wąziutką ścieżynką owczą, obok urwiska od wieków trwają drzewa kiedrowe, gazdowie tutejsi. Najstarsze drzewo najbliżej ścieżki sterczy. Straż trzyma, jak wojownik pierwowieku. Pierś drzewa zwrócona ku zachodowi, nastawiona na wichry, naga, bez jednej gałązki, ubita i utoczona wichrami, zgłaziała, jakby pancerna. Na plecach drzewa powiewa ogromny płaszcz zielonawy, cały jakby ze skórek luźnych stężałych. To obok każdej zielonej gałązki zwisają twarde i jakby zeschłe lecz nie martwe i nie kruche, owszem żywiczne i giętkie, choć odarte z igliwia gałązki. I czuprynę ma drzewo junacką, bujną, płowo-zieloną, powichrzoną, hardą. Gdy zadmą wichry zachodnie, zaledwie chwieje się drzewo. Tylko płaszcz szumi, tylko czupryna powiewa, szarpie się i wymyka wiatrom.
Obok tego samego wiekowego drzewa co dnia przechodzi owczarz ze swą trzodą, aż się z nim zaznajomi. Co dnia raniutko wartownik skrzydlaty czeka na gościa.
— Jakeście spali, gazdo? — woła owczarz z dołu.
Huczy drzewo, nie wiadomo co odpowiada. Pastuch może słyszy coś, bo powtarza sobie za drzewem głucho, poważnie, słowo za słowem.
— Dziękuję za pytanie. Dobrze. Jak wy, gościu? Sława Isu.
Znów woła pastuch głośno i wesoło:
— Na wieki Bogu i wam sława, gazdo wierchowy! Zdrowiście, mocni, gazdo? A wierchami jak, pogoda-weremieczko?
— Dziękować Bogu i w Nim nadzieja — huczy drzewo.
— No, to myrom! Trzeba iść za drobiętami. Ostańcie z Bogiem, gazdo!
— Gośćcie u nas zdrowo — odpowiada drzewo z góry dudniąc szumem. Pastuch znów to sobie powtarza.
Tyle rozmowy starczy na cały dzień. Dobra taka rozmowa, a według rad poczynaczy mądrych, potrzebna. Na to, by coś nie wlazło w człowieka, by z tych pustkowi nie wstała jaka groźna tęsknota, by mara nie ugrzęzła w sercu. Po nocach woła Mara, głos jej się wplata w dudnienie wód. Wtedy wara gadać i wara odpowiadać na jej wezwanie!
Gdy już spobratymuje się pastuch z drzewem, opowiada mu nie jakieś inne dzieje, lecz swoje sny, swe dzieje nocne.
Któż wie, co tam się wyśni nawet najprostszemu człowiekowi na połoninie wysokiej, co mu z serca wyrośnie? Samotne to życie, głębokie te noce przy kłodach tlejących i gasnących. Życie twarde, dzikie a bez granic słobodne. W samotności, jak w głębinach nocy, toną granice światów, jakby we mgłach górskich zacierają się miedze między pragnieniem a posiadaniem, między snem a jawą. Czasem pragnienie i tęsknoty długo męczą niejednego. Czasem i najtajniejsze, nieziszczalne — spełniają się. Oddalają się dawne troski, dawne radości i pociechy, zjawiają się całkiem inne.
W nocy przychodzi do samotnego człowieka w postaci kobiety, o którą przedtem niewiele się troszczył, a teraz zatęsknił — Leśna. To ma swoją cenę.
Za to, że przyszła, męczy go okrutnie. Słowa nie powie, niema, zamurowana, a piękna, tuli się do niego. W ogniu wypróbowuje jego tęsknotę. Czasem mu ręce kładzie do paleniska, parzy je, a czasem aż do kości przepala znużone członki. Czasem z daleka woła i nęci, ciągnie gdzieś w pustkowie, wiedzie w zagładę, na dno przepaści.
Wtedy to, kiedy tęsknota taka wdziera się do serca i przyobleka w zjawę, najlepiej jest szukać przyjaciół, wyznać im wszystko, jakby na spowiedzi. Tylko słobodna przyjaźń ratuje, niczego nie żąda, ani nie wymaga, do niczego nie zmusza. Dobrze tak oczyścić się od czarów Niauki, co zbyt lotna, piękna jak anioł, ciągnie na tamten świat — od zamroczenia Leśnej, co nocą ociera się piersiami, kolanami gładkimi, a potem przytula się łonem i wymaga ofiar strasznych. Najlepiej oczyścić się przez rozmowę ze starym drzewem pobratymczym.
Skrzydlate drzewo lituje się nad chrześcijaninem. Nie mówi dużo. Tyle ile potrzeba.
— Nic to — dziarsko huczy z góry. — Nie martw się już, gościu, idź z Bogiem! Myrom!
Pastuch odchodzi pogodny. Nocą śni mu się połonina wesolutka. Czuwa nad nim drzewo potężne wiekowe, wiecznie zielone.
Czasem pastuch znajdzie się na ogromnym Munczelu albo na Pop-Iwanie, jak robaczek na kuli globowej. Spogląda tęsknie ku wsiom, nic prócz dachów grażd dojrzeć nie może. Patrzy ku zagórskiej stronie, ku ogromnym lasom: tam ani jednego osiedla ludzkiego nie dojrzysz. Leży na mchu, spogląda na chmury. Z początku szuka tam postaci jakby znajomych. Znajduje je. Jakiś dziad z nosem śmiesznie zakręconym, z brodą wiechciatą i czapką fruwającą, śmieje się złośliwie, nie wiadomo z kogo. Dalej opryszkowie lecą bez pamięci na koniach grzywiastych. To znowu cesarz, wielikański cesarz siedzi na tronie, naokoło trzody bogate i smoki pilnujące trzód.
— Ot, jaki durny człek, chciałby wszędzie widzieć swoje — myśli pastuch.
Potem oko przywyka do bezforemności. Kręcą się te kule, te płachty chmurowe białe, otwierają się zasłony, ukazują się głębie niebieskie. Chmury rozdzierają się, strzępią, coraz wyżej wzlatują, roztapiają się w błękicie. I znowu piętrzą się i kłębią nowe potężne budowle, gmachy, kopuły chmurowe, słupy i bramy niebieskie. Całe szeregi pałaców płyną w majestacie! Eliaszowe dwory. Czasem On, sam Świątek zajrzy zza chmury. Błyśnie i potem zaśmieje się potężnie, aż Munczel się wstrząsa.
— To nie na nas — spokojnie myśli pastuch. — On swojej szuka zwierzyny, czorta.
Mgły nadciągają zworami, czają się, wślizgują i zakrywają przestrzenie ogromne. Człowiek sam w mrokach mgielnych. Przedtem malutki, niepotrzebny na świecie, a teraz nic więcej prócz niego. Powolutku wstają bliższe mgły, rozwiewają się: widać skały, zamek i baszty skalne na Szpyciach. W tyle niejasno czernieją wierchy. Naokoło nich i za nimi mgły w ruchu. Zamki jakoś przybliżają się, olbrzymieją. Widać okienka w basztach, drzwiczki poukrywane w kątach, schodki, malutkie ganeczki i narożnice. Coraz dalsze ciemnosine tło gór, a coraz bliższe przednie baszty. Wszystko to mgły tak czarują. W końcu cała Liedczyna pokrywa się mgłami gęstymi, równo po rąbek Czarnohory. Jakby kołujące morze pochłonęło wszystkie wsie na leckim boku. Pastuch odcięty od swego świata, na wyspie światowej, wśród bezmiaru mgielnego.
Wieczór zbliża się, trzeba szukać w mgłach trzód, przeliczać je, wracać do stai. Świat się zwęził, zapomina się o marach. Trzeba też pistolety opatrzyć, gdyż w lasach kosodrzewiny może coś czyhać, niedźwiedź lub wilk. Schodzą ku dołom, ku stai pasterskiej. Owce to towarzystwo spokojne, potulne, choćby ci nie wiem jak gorzko było na świecie, choćbyś nie wiem jakie ostrze miał w sercu, spokój wieje na cię od tych smutnych oczu, od ciepłych pyszczków, od jednostajnego chrupania trawy. Ale zbyt jednostajne ich zwyczaje. Za to kozy i psy urozmaicają życie boteju. Kozy wybiegają naprzód, zaglądają wszędzie albo spóźniają się gdzieś na odskokach i wycieczkach. Psy doganiają jeden drugiego, bawią się, podszczekują wesoło, to wybiegają naprzód, by zbadać czy bezpiecznie, to wracają na sam koniec trzody, jakby ją przeliczały. Pastuch do każdego coś przemówi, o coś zapyta. Psy szczerze się cieszą każdym słowem, a kozy, jak im ochota przyjdzie, i każda trochę inaczej. Owce od razu liżą ręce, szukają soli, wyczekują i znów trawę chrupią.
Tyle rozmowy wystarczy na cały wieczór.
Wieczorem po uporaniu się z chudobą, pastuch znów jest sam przy watrze. Bardzo rzadko przyjdzie ktoś ze wsi, czasem wędrowiec połoniński tu przenocuje, czasem ktoś go odwiedzi z najbliższej połoniny. Wówczas i z ludźmi można pogwarzyć.
A tylko na wspólnych wypasach, we wspólnych kolibach co dnia wieczorem można usłyszeć mowę ludzką. Ale i wtedy każdy przynosi z połoniny coś swojego. Kto wie, dokąd czyja myśl polata, czy tamten drugi wysłucha go, czy dosłyszy, czy pojmie. Nie wiadomo, co jest snem a co prawdą. Czasem w niedzielę albo tylko w większe święto przyjdzie ktoś z rodziny, zajdą ludzie ze wsi, przyniosą na koniach pełne besahy żywności, mąki i soli, czasem bieliznę, przyniosą próżne berbenice na bryndzę. W nich za to pełno wieści ze świata.
Wszystkie te wieści z dalekiego świata wetkają się w wielki świat chmur, niebios i wierchów ściegiem drobniutkim, nikną w nim. Bywa wszelako, że jakaś nowina nagle uderzy i tak ostro zaboli, że wszystko inne zgaśnie. Tak jak gdy kurcz wnętrzem wstrząśnie albo gdy gorączka je ogarnie, a oddali się wszystko, oprócz własnego ciała. Albo chyłkiem wślizgnie się wieść taka, co zda się odległa od życia połonińskiego, a nawet od wiejskiego. Niepostrzeżenie, lecz wytrwale zaczyna ocierać się o serce, trze tak i piłuje, aż serce zajmie się jak watra żywa. Taka watra zgarnia i trawi paliwo wszelakie. Płonie dla siebie, któż dojrzy ją w mgłach?
Od kiedy utrwaliła się stara prawda pasterska, od wieków, od tysięcy lat może, takie życie się toczy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tak też sto pięćdziesiąt lat temu rosnuły się po górach wieści o nowej swobodzie. Ognikami łyskały tu i tam, gasły, snuły się dymami. Powciskały się wszędzie. Tak jak te mgły różowe, sine, ołowiane, co wdzierają się w jary, tłoczą się po kotłach, osiadają na skałach i śniegach, skraplają się, kroplinami-strugami sączą się ku łożyskom potoku. Rozprzędła się słoboda na całe góry, wtuliła się i wsiąkła w przestrzenie górskie. A ludzie, i ci co walczyli, i co na latawcach falowych napadali na Kuty, ci co radzili i śpiewali, w końcu wsiąkli w przestrzenie i w mgły, każdy gdzie indziej. Nadaremnie byś ich szukał, stary Andrijku.
A Andrijko mądry, co wie, że ten wielki świat gór wcale nie jest dziedziną człowieczą, tylko ot znosi człowieka, tak jak każdą inną zwierkę, ptaszkę i muszkę, wcale ich nie szukał. Szedł za opowieścią starą.
Po wypędzeniu posiepaków odetchnęły osiedla. W Hołowach i w Jasienowie nawieźli sobie ludziska pieniędzy, nakupili, czego było potrzeba. Ba, nawet więcej tego, czego nie było potrzeba. Jedni z Kut, a drudzy aż z Tureczcziny. Młodzi ludzie wracali z samotnych połonin i od razu wpadali w ten radosny, szumiący nurt rzeczny, w słobodę. W jesieni zaczęli jej używać. Bez trosk, bez przeszkód zaczęły się hulanki i zabawy. Po ścieżkach każdy chodził uzbrojony aż zanadto. Do lasów pańskich czy cesarskich nikt się już nie skradał. Chodził jak się godzi chodzić po lesie bożym, ludzkim. Polowali, strzelali, pukali po lasach, ile im było potrzeba, nawet znacznie więcej. Niektórzy polowali jeszcze dalej: jacyś ochotnicy gołowąsi, których nikt dotąd nie znał, ani nie widział w opryszkowskich watahach, napadali już na dwory podolskie, na karczmy. Inni gotowali się do napadu na Kosów. Niektórzy mądrzejsi, dumali głęboko, by tak niecobądź wystrychnąć. Przypominali sobie sławny Bolechów, miasto, jak to się mówi, „obfite w sumy“, dokąd sam Dobosz wyprawiał się, nie przechodząc wody.
Tak to nim Dmytro wrócił od cesarza, wszyscy zapomnieli o niedawnych dziejach.
A że rozprysło się i rozlazło jego sławne towarzystwo, nie było mowy ani myśli o tym, aby płaje zagradzać, drzewa zacinać i rzeki zatrzymywać, jak to obiecywał Czuprej. Bo i Czuprej tak długo leczył się koło Ormianeczki aksamitnookiej, że o wojaczce, o zemście i o pogróżkach zapomniał. Nawet pan Oświęcimski widząc, że nic się nie klei, odpoczywał po burzliwym życiu. Polował, grał w karty i już zaczynał myśleć o tym, by się okoszelić. Niejeden z towarzystwa siedział koło lubki, niejeden budował się, zaczął gazdować i zamierzał się żenić. Wszyscy młodzi radowali się słobodą. Każdy ssał ją jak miód z plastra, jak taki, co miód wyssie, a plaster byle gdzie wypluje.
Zapewne, nikt z junaków Dmytrowych nie myślał naruszać przysięgę gromową. Bo nikt o niej nie myślał. Za to wszędzie rozszerzył się junacki duch. Zaczęły się już między sobą wadzić watahy poszczególne. Rody podjęły stare spory. Nie tylko z przypadku rąbali się tak. Przychodzili młodziaki do chaty przeciwnika, wbijali w próg zagrody topory. To znaczyło zapowiedź walki. Potem posyłali sobie posłów, umawiali się, gdzie mają się zejść. Wychodzili na jakąś równą polanę — taką jak Ihrowyszcze na Prosicznym — i póty rzucali toporami, aż jedna strona miała samych rannych lub niezdolnych do boju. Nazywało się to wtedy, że tamci zwyciężyli. Ci co mieli szable, bili się tak szablami, a inni kołami od płotu. Gdy tylko ranni wylizali się trochę, znów szli zacinać topory na progu wrogiej zagrody. Tak się zabawiali.
Nawet niektórzy Wasylukowi junacy wadzili się między sobą. Trochę krwi sobie puścili, posiniaczyli się bardkami, pocięli szablami, znów się jednali. Raz znów tak do siebie pukali „Wasyluki“ z „Tomaniukami“ z bukowinek, przez cały dzień bez przerwy, aż zmierzch zapadł, aż zgłodnieli. Wtedy jeden za drugim, chyłkiem, poszli na posiłek do chaty Palijowej, w której było coś jakby karczma. Zaczęli tańczyć. Tam znów coś sobie przypomnieli, bo porąbali się pałaszami, aż podłoga w przestronnej chacie Palijowej dokładnie krwią była ukraszona. I dalej ciągnęli czy przemycankę, czy wino, miód, czy co kto lubił. Na jednanie! na zgodę! aby się nie bardzo gniewał słobodny knieź, gdy wróci! Na jednanie tańczyli tak nocami i dniami, że teraźniejszemu człowiekowi każda ręka i noga osobno odleciałaby od takich tańców. „Hoj! słobodo, słobodo! słonkowa, udała!“ Teraz wiedzieli, że ją mają. Wiedzieli jak jej używać. I już żadne łaciate ścierwo mandatorskie tańców junackich nie psuje, nie wywąchuje, nie wlecze do protokołu, nie blachuje w kajdany. Nosa psiego nie miesza do tego, że ktoś komuś durną głowę rozbił trochę albo i całkiem. „Hoj, słobodo, słobodo!“ Tym śpiewem huczały carynki, nawet pustynne połoniny, ta pieśń docierała nawet do głębin ogromnych w owe czasy lasów.
Taka to była słoboda górskiej młodzieży ówczesnej. I dojrzali ludzie też jej kosztowali. A choć Dmytra nie było, co niedzieli nowe piosenki śpiewano w Hołowach. A stąd szły na całe góry pieśni o wszystkim, co się działo niedawno i dawno. O Czupreju, o latawcach falowych, o wojakach cesarskich, o Buligowych talarach. Stąd też szły żarty, kpiarstwa i dowcipy.
Niejednemu, gdy tak słuchał opowieści Andrijkowych o bijatykach i słobodzie, smutno jakoś robiło się na duszy. Wtedy to pocieszał Andrijko słuchaczy, że to dopiero dzisiejsi ludzie tacy do niczego! — Bo to nie wiadomo jak rzec, czy bardziej w dzikości, czy też bardziej w miękkości ugrzęźli. Dzisiaj — tak zwykł biadać Andrijko — niech tylko jeden drugiego ciapnie bardką, to już koniec. Oho! Smutna ich dola! Już się nigdy więcej nie pobiją, ani nie zatańczą. Pęka głowa słaba i pusta, a ręka niezgrabna idzie w kajdany. Jeden do grobu, drugi do kryminaru. I tyle. Do niczego to wszystko. A w owe czasy ludzie i twardsi i grzeczniejsi byli. I rąbać się umieli i pojednać na czas. —
Tak się to rozpoczął ten okres bujności, okres bijatyk, o którym pieśni przetrwały, a który niedobrze się skończył.
Chociaż do końca tego było daleko, to jednak i sam Andrijko przyznaje, — że nie samo dobro przyniosła nowa słoboda. Na wieść, że nie ma mandatorii, że „skasowali się“ puszkarzy, wpadli przez Sudiję opryszki zagórscy z Węgier. Źle, bardzo źle im się tam działo. Już blisko od dwóch setek lat coraz bardziej marnieli, aż stali się podobni do zbiedzonych i zgonionych uciekaniem zbójów, a nie do opryszków górskich. Gdzie im tam do naszych junaków! Przypiekały ich bardzo sądy i urzędy węgierskie. Którego schwytano, od razu wieszano na tym samym miejscu, cały tułów od pleców przez pierś na spiczasty krzywy hak, jak gdyby na wędkę potężną, nadziewając. Tutaj więc szukali słobody i pożywy na skórze innych. Petro Szekieryk, prawnuk Palijowy, w książkach opisuje, jak to mądry i groźny watażko Pihuł-Popycun, który za czasów Dmytra był już starym człowiekiem, niegdyś przepędził i pouczył zagórskich opryszków, zabijając naraz dwunastu jednym pistolątkiem. Może wtedy jeszcze warto z nimi było walczyć. Popycun zmusił ich do uległości i do posłuszeństwa. A teraz, gdy Popycun był bardzo stary, Pełech już nie żył, a Dmytro poszedł do cesarza, wpadli ci rozbyszacy, zaczęli grabić i pustoszyć jedną chatę za drugą. Jeszcze przypiekali tego i owego, smołę mu na brzuch lali, by się przyznał, gdzie ma pieniądze. Już w niejednej chacie nie było się na czym położyć: zabrali liżnyki, zabrali sukno, ubrania, nawet żywności gazdom nie zostawili. Dobierali się i do dworu w Krzyworówni, ale tam ich przywitano gęstymi strzałami. Dali za wygraną, napadali tylko na chaty co słabsze i mniej obronne. Ze wszystkich watah górskich nikt się nie ruszył, aby ich przepędzić.
Coraz większy zamęt był. Pieniądze wciąż topniały, ciągle szły konie to z Kosowa, to z Węgier, to z winem, to z wódką. Lecz kupcy w góry się nie spieszyli. Nikt nie kupował koni, wołów ani kóz. Nawet nie byli skorzy Ormianie dawać kozy na wypas biedniejszym ludziom w górach. Jarmarki węgierskie zamknięto, na doły nikogo stąd nie wpuszczano. Gdzieniegdzie trochę ciasno zaczęło być wśród sławnej słobody.
Już dobrze rozhulała się słoboda, a nie było jeszcze wieści o posłach. Coś zbyt długo nie wracali. Tak długo, że już przestali im zazdrościć ci, którzy nie poszli. Kto wie na jakim świecie ta Widnia cesarska? Ciekawa rzecz, czy można stamtąd wrócić do chaty? Już miano ich za przepadłych.
Od Szkindów szły jeszcze inne wieści:
— Stamtąd, zza gór — powiadali — nie puszczają nikogo tak sobie. Jeśli posłowie wrócą, to kto wie... może przystali do pańskiego stanu. Wrócą — może z mandatorami, hajdukami, wojskami... Albo sami przebrani ohydnie, niesławnie, w szarapackie stroje połatane. Pióropuszyć się będą, kogucić, wywyższać. Pychą mamić a zwodzić głupich. Potem zaczną coś szeptać chytrze, namawiać, zaprzęgać Bóg wie do czego. W końcu pańszczyznę tu wpuszczą. — Z dala od nich! —
Widać było, że przecież na tej ziemi, a nie na innej ta Widnia — choć może gdzieś na samym krajuszku — bo posłowie wrócili. Opowiadali wszyscy jednakowo. Chybaby tam gdzieś razem wszystkich ich zamroczyło. Jednak nie spadli z obłoków, tylko po prostu przyjechali drogami, płajami, wierchami, byli zdrożeni i zmęczeni. I czego nie naopowiadali! Dopóki byli razem, przeważnie opowiadał sam Dmytro. Kiedy już rozeszli się po wsiach i po chatach, zlatywali się do każdego ludzie z daleka, Bóg wie skąd. Nikt nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Każdy niemal z posłów już i sam nie wiedział dobrze, co mu się śniło, a co naprawdę widział. I dzisiaj pośród tych gór, co toną w bezczasie, trudno jest wierzyć, że jest jeszcze coś innego na świecie.
W mgłach jesiennych utonęły zdarzenia. Wynurzały się z mgieł, kiedy chciały. Przemieniały się do woli.
Wędrowcy przyzwyczaili się nie żyć tak na co dzień, lecz oglądać wciąż coś nowego, dziwować się wciąż, lub co najmniej innych zadziwiać, dziwami oszałamiać. Gdy wypoczęli po trudzie niezmiernym, gdy wtulili się w ciszę bez zdarzeń, i tutaj w rodzonym kraju zaczęli rozglądać się za dziwami. Ten i ów zobaczył coś takiego, czego dotąd nie zauważył.
Oto górska jesień, stara boża pisanczarka, krasiła świat. Na noc zanurzała go w mgły. Kąpała, płukała drzewa, liście i trawy. Przed świtem wyciągała je z kąpieli mgielnej. Bieliła mrozem, kędzierzawo pisała szronem, deseniowała szronem. Na połoninach zawiłe wzory sobie wycieniowywała srebrem pajęczyn: na drzewach pąki i rozplecione warkocze pajęczyn jak ozdoby drzewka weselnego, na polach, na badylach zeschłych, na kształt kielichów kwiatowych, na płotach koronkowo tkane ośmioboki. Potem zorzami wszystko różowiła lekko. Gdy dzień nastał, zatapiała wszystko w głębokim górskim błękicie. A wtedy wytryskiwały z lasów, gęstwin młododrzewu, z zagajników, z traw, fale i strugi ogniste — barwy. Sypały się zewsząd, potem układały się tęczami. Od ciemnej zieleni smerekowej i zgasłej dębowej, poprzez niebieską kiedrową, płowe, złotawe, żółte, krwawe, szkarłatne smugi kładły się na błękit. Trwały tak na nim bez ruchu. W całym przepychu i świetności jakby na zawsze utrwalone. Łaskawie uśmiechało się z góry boże słoneczko. Sucha pisanczarka odpoczywała. Uśmiechała się w zmęczeniu. Lubowała się swym dziełem. Dumy jej płynęły i grały wodami srebrno-błękitnymi. Niezmierzona cisza, cała błękitna, słuchała tych dum, przyjmowała je na łono niebieskie.
Po powrocie Dmytro tak właśnie śledził bezwiednie cichą pracę jesionki starej na bukowinkach, na jaworzynkach, na dąbrowach. Tymiż barwami radości mieniło się jego serce.
— Cesarz otworzył mu oczy. Tak dotąd żył bez świata, jak dziecko w łonie matki. Świat ten daleki, co go dotąd nie grzał, ani nie ziębił, stał się dla niego i widowiskiem dziwnym i harcowiskiem dla tęsknoty, dla pieśni. Potrzebuje go cesarz chrześcijański, kazał mu czekać na wielką chwilę... To nie jakieś bijatyki z posiepakami. A gdzież pobratymi cesarscy? Jego towarzystwo hukowe... „Molfarskim okiem sięgnij pod ziemię... Czekaj, mój junaczku, na sławne zagadki cesarskie.“ —
Na połoninach i w puszczach hołowskich dość miejsca dla wszelkich mar.
Mógłby tu sobie zaprosić, przemówkami przymamić, zaklęciami wezwać — wszystkie widma z dalekiego świata. Widział już je, jak wejdą w ten przybytek słobody tak świetny, od pałaców i ogrodów barwniej wypisany.
Zbierał się opowiadać Sztefankowi. Zbierał się opowiedzieć tajemną wieść o zagadeczkach cudownych, niesamowitych. Chciał zasięgnąć rady.
Tymczasem Sztefanko sam miał dużo do opowiadania. A wszystko głównie o Hołowach, także o Żabiem, o Jasienowie nawet, cokolwiek o Synyciach, a trochę mniej o Białej Rzece. Ważne rzeczy! Wszystko wcale niemiłe, brzydkie i smutne — jak mniemał. Opowiadał o słobodzie, nie o starej słobodzie, lecz całkiem nowej, młodej, rozbyszackiej. Takiej jaką pankowie hulaszczy zaprowadzili — sobie samym na zgubę. Takiej co kazi i psuje ten piękny boży świat, tak jakby kto zbił kraśną, starą pisankę, a z niej ciecz, wzburzona powietrza przypływem, wystrzeliła ze straszliwą wonią. Taka ci to — słoboda ona (szkoda dla niej nazwy). Narzekał na dzikość wilczą, a baranią głupotę, na zdradę, na zniszczenie. Niszczą na wieki starą prawdę, tracą słobodę rachmanną.
Do dziedzin cesarskich wieści o tym nie doszły, a Dmytra oczy patrzyły jeszcze spojrzeniem słobodnym wędrownego ptaka. Od lat przecie wędrował. Ponurość, jaka bywa w smutku i przygnębieniu osiadłych ludzi, nie mogła zabielmić mu oka.
Patrząc na to, co się dzieje naokoło, w krótkim czasie zrozumiał i przyznał, że nie jest to słoboda ojcowska, gazdowska. Nie o takiej myślał, śpiewał nie o takiej, co jak powódź rozhukana, gdy raz brzeg wywróci, wszystko samo potem sypie się, wali, wywraca. Chował wiarę dla starej prawdy, aż wieść o zagadkach poraziła go, jak niegdyś święty grom podczas pierwszej wiosny życia lasowego.
Tymczasem na wieść o powrocie słynnego watażka, o powrocie sławnego poselstwa nie zjawiali się już zagórscy rozbójnicy. Lecz i towarzysze Dmytra nie zjawiali się doń wcale. O niektórych słychać było, że wałęsają się po hulankach bez przerwy, a wciąż pokazują, że są lepszymi od innych junakami, bo zwyciężają w każdej bijatyce, w każdej zwadzie. O innych nawet wieści nie było. Pewnie gdzieś gazdowali, karczowali, borykali się z puszczą, a zamiast przepędzać mandatorów i posiepaków, przepędzali niedźwiedzie od trzód, potykali się z niedźwiedziami, i to nie raz, na święto Kupały, ale niemal co dzień.
I o Czupreju słuch zaginął. Dmytro nie widział go od czasu wojny kuckiej. Wciąż o niego dopytywał. Przyszły w końcu wieści zabawne, rozkosz było słuchać.
Opowiadano, że Czuprej daleko w środku puszczy zajęty był pracą, budowaniem nowej chaty i zagrody. Przyprowadził z Kut żonkę Małankę, tę Ormianeczkę, która go pielęgnowała w czasie choroby. Ciekawy to był ożenek, ciekawe jego dzieje. Stary Ormianin, gdy zobaczył, co się święci, nie chcąc zapewne za zięcia mieć dzikiego lasowego człowieka, nieuczonego w kupiectwie, rozgłosił ostrożnie, że córkę wraz z posagiem znacznym da tylko takiemu człowiekowi, który ma — „piątro“. Bo jego jedynaczka na piątrach żyć musi. Tylko na piątrach będzie szczęśliwa. Czuprej wraz z Małaneczką długo naradzali się, co robić. Umyślili wreszcie sposób. Zaczęli przekonywać starego, że Czuprej nie jedno piętro ma, lecz dwa. I świadków kuckich na to znaleźli. I że do tych piąter żadnego wiana, żadnych posagów, ani pieniędzy im nie potrzeba. Na Czuprejowych piątrach i tak będą szczęśliwi, bogaci. Stary Ormianisko kiwał głową. To go ujęło, że nie trzeba naruszać pieniędzy. A tu jeszcze — powiadają — nie jedno, lecz dwa piątra. Gdy tak się namyślał i już jakby im dawał folgę, Czuprej ze swoją niewiastą pobrali się czym prędzej przed ołtarzem samego świętego Kajtana. Potem jeszcze prędzej, na koniach, wymknęli się do swoich piąter — na Hołowy...
Później nieco stary Ormianin zatęsknił za jedynaczką. Dumał nad tymi piątrami. Wyciągnął z ukrycia dwa kociołki, pełne dukatów, przeznaczonych na wiano dla córki. Lubował się nimi: wszystko dla Małanki! — Namyślał się długo. Jeden kociołek cały, nieruszany z powrotem włożył do schowka. Z drugiego ostrożnie przesypał połowę pieniędzy do pustych berbenic od bryndzy. Ale namyślił się znów. Znów część odsypał do kociołka, a trochę, tak z ćwiartkę tego, zostawił w berbenicach by wziąć ze sobą. Resztę schował. Berbenice zatkał dobrze szmatami. Ubrał się dla niepoznaki w stroje wytarte, połatane. Żałośnie w tym wyglądał. Wyruszył konno w góry, jak biedny kaflarz lub garncarz kucki, niby to po bryndzę. Pojechał dokładać złota do tych piąter.
W górach rozpytywał o Czupreja. Rozglądał się po borach. Czarno mu się robiło w oczach. A stary dychawiczny koń Ormianina wciąż to parskał, to chrapał ze strachu, w końcu ledwo dyszał ze zmęczenia. To ci piątra! Na ratusz lwowski prędzej by się wydrapać koniem niż tu.
Ale gdzież te piątra? Gdzież tu mogą być piątra?
Gdy dojechał Ormianin płaikiem poza gruń Komarniczny, zobaczył pośród puszczy maleńką chałupinkę puszczową z krąglaków nieociosanych. Na odgłos tupotu kopyt końskich wybiegli z chaty Czuprejowie.
— Hospody! — przeraził się watażko Czuprej. — Nie bój się mój mileńki, jakoś to będzie — uspakajała go Małanka.
Ojciec jeszcze nie zlazł z konia i dalejże z wrzaskiem okrutnym: — Gdzież te piątra?!
— Zaraz, ojcze, pokażemy piątra.
Pomogli staremu zsiąść z konia, zaprowadzili go do chatynki. Pokazali mu ogromną hrubę, piec potężny, co połowę izby zajmował. Siedli na przypiecku, objęli się czule:
— Ot, tu jest, ojcze, jedno piętro — wskazali, uderzając dłońmi po przypiecku. Potem prędko oboje wskoczyli na zapiecek. Położyli się tam na liżnykach, powiadając:
— Ot, tu jest drugie piętro. Na tamtym pierwszym jesteśmy szczęśliwi, a na drugim jeszcze więcej.
Stary Kajtan wielką miał ochotę dosięgnąć ich kosturem. Było mu jednak za wysoko. — Ha! bądź co bądź piątro. — Olbrzym Czuprej zaś, co niegdyś takiego połatanego szłapaka palcem by powalił, siedział cicho wraz ze swoją Małaneczką na drugim piętrze. Czekali tak, aż stary się udobrucha. Przyrzekli mu wreszcie — na wszystkie świętości — że postawią nową, pyszną grażdę gazdowską. Wytłomaczyli, że tu z piątrami nie ma co zaczynać. Nakarmili go, ugościli jak to w górach, stary przespał noc na grubych liżnykach, na drugim piętrze — wcale dobrze.
Ale nie głupi był Kajtan do takich piąter rodzone, lube złoto dokładać. Kazał sobie jeszcze doładować do berbenic świeżej bryndzy górskiej. Wrócił do Kut choć tyle zadowolony, że pieniądze zostały mu w rękach, że za ból i za fatygę dostał za darmo świeżej bryndzy górskiej na całą zimę.
Od tego czasu Czuprej zajęty był budowaniem nowej, przestronnej chaty. Grażdę tę potem na żart piątrami nazwano.
∗
∗ ∗ |
Tak rozproszyło się towarzystwo hukowe, pobratymi i stronnicy Dmytra. Wyparowało to gdzieś, wsiąkło w góry. Wasyluk jednak nie zamierzał ich zwoływać, ani ściągać. Nie chciał nikogo namawiać, ani przekonywać. Czekał na swoją chwilę.
Właśnie na święto Dmytrowe, w sobotę dziadową jesienną wybrał się Dmytro do cerkwi, by odczytać patent cesarski, by obwieścić wszystkim wieść o nowym wielkim pobratymstwie, by wszystkich sił dołożyć, a jakoś rzucić ważką zapowiedź tego co przyjdzie.
Gdy już towarzyszy własnych niewielu mógł zebrać, rozumiał i wiedział na pewno, że dla samego patentu, w tym czasie, niewielu ludzi by przyszło. Już i tak wiedzieli wszystko, nie bali się niczego. Powoli nawet zapominali o wszystkim.
Wielu co prawda odstraszyły płynące wciąż z Hołów od Szkindów ostrzeżenia strachopudne. Coraz więcej sypało się tego i rozsypywało się coraz dalej. Jakby kto na grządkach kukurudzianych takich przeróżnych i tak wymyślnych strachów ponastawiał, aby nie tylko sojki i kościogryzy, ale i pamiętliwe, wszystkowiedne, wciąż sejmujące, ciągle się wzajem pouczające wrony, i niedbałe o strachy wróble, a nawet przekorne sroki — het wypłoszyć. Gdy wiatr od wierchów powieje, jak zaczną te strachopudy szeptać, szumieć, stukać, furkotać i grzechotać, to nie lada jaki, tęgi zwierz puszczowy się zlęknie, a nawet człowiek co nie świadom, idący gdzieś daleko płajem, przeżegna się. Tak to wieści leciały z Hołów, ze Szkindowej kiczery. Chociaż jedna przeczyła drugiej, najbardziej ważki był wniosek: Z dala od tego wszystkiego!
Temu to Dmytro czekał do soboty dziadowej.
Na dziadowe święto jesienne, z dawien dawna, schodzi się mnóstwo ludzi na groby, na przyjęcia, na poczęstunki. Ochota jest, czasu mają dość. Nietrudno znaleźć słuchaczy. Dmytro pewny był swej mocy, byleby tylko ludzi miał w kupie, byleby miał gromadę przed sobą, wokół siebie.
Tymczasem o święcie tym dziwne rzeczy przekazał Andrijko:
— Mgły jesienne były tak głębokie — powiastował — że zatopiły i patent i pobratymstwo cesarskie i słobodę samą i wszelkie narady gazdowskie.
Mgła — tak powiada Andrijko — wcale nie jest dla ludzi z tego świata, dla porządków tego świata. Mgły zdatne chyba na to, by z dziadami z tamtego świata się poufalić, z umarłymi się rozgwarzyć, ale nie dla narady, dla wieców ludzi żywych, dla towarzystwa. Od mgieł światło słonkowe się odbija, czary wszelkie, choćby najlotniejsze, topią się w nich, rozłażą jak sól w wodzie. Najtęższy czarownik, co gradowe chmury w bezwieści przepędza, co gromy z pogardą wymiata — nie rozedrze mgły. — Tak mówił Andrijko o mgłach.
Późną jesienią, nawet gdy na stokach i gruniach jeszcze pogoda bujna, tęczowa, na Krasnojyli, nad Czeremoszem, nad Riczką i nad potokami nieraz od wczesnego ranka rodzące się mgły, wiją się, ścielą wzdłuż wód, tłoczą się, łączą i zwierają. Zatapiają naprzód drogi i ścieżki nadbrzeżne. Jeszcze przez grubiejącą powłokę przesiewa się wciąż ku dolinie światło błękitne, jeszcze poprzez rozsnuwające się zasłony i podwoje mgieł, poprzez powietrzne, jasne ulice między ścianami mgieł ukazują się wyniosłe stoki lesiste. Smereczyny, bukowinki, leszczyny, jawory, czubami pysznymi, wieńcami i bukietami rozkwieconymi jaskrawią się w słońcu. Widać, jak gdzieś wysoko na pastwiskach mrowią się w świetle przejrzystym stada krów i owiec; jak daleko na płajach kropeczkami czerwonymi, białymi i ciemnymi pełzają ludzkie postacie, malutkie, ledwo dostrzegalne. Czają się, skradają mgły, nabierają mocy. Wyciągają potężne, miękkie łapy. Nagle postąpi mgła krokiem wielikańskim. Rozpędzi się ku górze. W locie rozpostrze skrzydła. Rozmachnie się skrzydłem strzępiastym. Połknie nie tylko te nikłe maleństwa, przykryje i zatopi jaskrawe połacie leśne. Ogarnia wierchy. Ku wygrzanym, suchym, jasnym dziedzinom niesie wilgoć, chłód i mrok. Całkiem wysoko jeszcze hardo się pysznią na błękicie czubate sztandary bukowe. W końcu mgła zniesie wszystko. We mgłach ukryte wody głucho bełkocą, szumią nie wiadomo skąd. Gdy ktoś obcy przyjdzie w dolinę, nie może uwierzyć, że jest tu coś prócz chmur.
Sędziwa niania-mgła otacza człowieka na sen pieluchami. Pozostawia go z samym sobą. Bezpiecznie mu, cicho. Nie budźcie go — szepce mgła. — Nie budźcie mnie — jakby przez sen jęczy dusza sama, zmęczona, niechętna światu. Tęsknota senna wiedzie ją ku sprawom tajemniczym, ku takim, co bardziej rzeczywiste stają się od tego widzialnego-niewidzialnego świata.
Idący na sobotę dziadową ku cmentarzowi cerkiewnemu ludzie, wynurzali się z mgieł, dźwigając besahy pełne jadła. Nie widać było skąd się każdy wynurzył, nie wiadomo było, skąd przychodził. Jakby nie z Krasnojyli i nie z Jasienowa szedł, lecz z państwa mgieł. I znów o kilka kroków jeden drugiemu znikał z oczu, zanurzał się we mgle. Z mgły dochodziły głosy. Rozmowy tych, co siedzieli na grobach, posilając się i wspominając zmarłych. W każdym kole nad grobem swoich tylko uczestników świętowania widziano. A z sąsiedniego grobu już tylko cienie we mgle. Zewsząd modlitwy za umarłych cicho i sennie płynęły jak wody — to jakby rozmowy z nimi, słowem gorętszym, bardziej tęsknym wyrywały się poprzez mgły:
— Ojcowie słodcy, dziadowie dobroczynni — gdzież wędrujecie? Jakim płaikiem słonkowym się trudzicie? Na jakiej połonince zapasznej nabywacie się, odpoczywacie? — Pokój z Wami święty — Łaska boża słoneczka. —
— Zostawiłeś mnie na tęsknotę lutą. Dusznica tęskna dławi serce! A tobie czyż nie gorzej jeszcze beze mnie, słodeńki, gdzieś tam bezdrożami, niebiosami tymi się samotnisz. — Hóspody pomyłuj!
— Kto sierota sierotsza dziecino? Ty sama tam u bożych progów, u brzegów niebieskich, czy ja tu wierzba jesienna, obdarta, bez płodu?
Po modlitwach, po traktamentach, po posiłku i wypitku tędzy poczynacze, starcy podochoceni, pląsali koło grobów dla dusz tych ojców i dziadów, co przebywają na tamtym świecie. Klaskali w dłonie. Wykrzykiwali starą pieśń:
Dla Was Wy dusze!
Dla Was Wy dusze!
Klaszczem w ładosze.
Długowłose, barczyste postacie tańczących starców ukazywały się na chwilę, to znów znikały we mgle. A wtedy i głosy ich oddalały się i tonęły w szumie wód. Znikali tak, jakby przedzierali się już w świat zakryty oczom śmiertelnym, gdzie ich przodkowie, ojcowie, pobratymowie patrzą z góry litościwie, przyjaźnie na tych, co ich wspominają, błogosławią tych, co czczą obyczaj stary. —
Wtem błysnęła wśród mgły złota laska patentowa w rękach Dmytra, raz i drugi, temu i owemu w oczy.
Zaraz po całym cmentarzysku szept o niej poszedł: „Laska cesarska, — berło gubernatorskie w rękach Wasyluka“. Jakby blask przeleciał przez mgły. Czy ze smutku i żalu za dziadami, czy z radości świątecznej już dobrze sobie podpili ludzie. Prędko wstawali z grobów, ale coś długo szukali laski złotej. Natykali się jeden na drugiego, jedna gromadka na drugą. Zatarasowywali sobie drogę. Jeden za drugim gdzieś krążył, a zamiast przybliżyć, oddalał się od laski. A tłum coraz większy nabrzmiewał. Kolisko ludzkie ciągle tłoczyło się i wirowało. Mało kto widział laskę. Niewielu widziało samego Dmytra. Ci co byli całkiem blisko, oglądali i podziwiali laskę. Jedni pytali szczerze, choć nieśmiało, a inni wstrzemięźliwie, sucho — może chytrze — jakby chcąc złapać za słówko. — Cóż to jest? — Dmytro nie odpowiadał. Po mgłach płynęły o tym szeptania.
Głośno, wyraźnie, powoli odczytał Dmytro każde słowo patentu. Jakby przez mgły głos czarodziejski, dobrotliwy, cesarski głos z wysokości tronu leciał w góry.
Ci, co stali całkiem blisko, widzieli jeszcze na własne oczy, że Dmytro czytał patent. Przekonali się, że znał to pismo, pańskie czy cesarskie. Zaszumiało w tłumach od tej wiadomości. Trudno było uwierzyć. Czy taki zuchwalec, że cały świat pański wyzwał? Wdarł się do ich tajemnic, by poznać wszystkie księgi, patenty, ustanowy?... — Czy też — broń Boże — pojechał tam sobie do nich, ot spaniał i bez żadnej śmiałości nauczył się tego tak, jak byle panek umie? —
Andrijko zapewniał, że Dmytro znał pismo, przekazał, że nauczył się go w czasie wędrówek, bo jako człowiek lasowy żył sobie sześć lat poza prawem cesarskim i pańskim, nie potrzebował się bać nikogo, jak bali się wiejscy ludzie urzędom poddani. O tym po wsiach nie było wiadomo.
We mgłach kotłowały szumy i szepty. Podziw, niedowierzanie, zachwyt.
Dmytro tłomaczył jeszcze słowa patentu łagodnie i mądrze:
— Jako że zgoda z cesarzem, jako że on przysięgę słonkową i honor swój dał w zastaw cesarzowi — nie wolno na całej Wierchowinie deptać praw bożych, praw ludzkich, praw cesarskich. Gdy kto przekroczy układ, podepce patent, wtedy i cesarz-pobratym ma ręce wolne. A są przecie gdzieś jeszcze, są psy głodne, co tylko na to czyhają. Powiadał Dmytro:
Zabijać — nie wolno! chyba że — przypadek. Napadać — nie wolno — chyba że — o honor. Jeśli zabójstwo, czy kalectwo z bójki się zdarzy — opłacić zaraz, pojednać się! A nie latami, po pogańsku, wadzić się, rąbać i ścinać! Jeśli z urzędami zgoda jest, jeśli wyprane wszystkie zmazy, wszystkie rejestry do wody wrzucone, pościnane karby, spalone rewasze — tak po chrześcijańsku! — to jasna rzecz, nie wolno zaczepiać urzędów cesarskich, ani nie honor napadać na nie. I wcale nie licuje dla gazdowskiego honoru, by je głośno wykpiwać, jak to dotąd robiliśmy. Chyba tak sobie w chacie po cichutku, gdy komu zanadto już śmiesznie. Gdyby urzędy pchały się tędy, gdyby nas zaczepiały, — to co innego. Ależ one rade, jak myszy hen po miasteczkach przykucnęły. Rade, że im dajemy spokój. Niech dziękują za to cesarzowi! I tak niech będzie wszystko, ale po staremu, nie po nowemu. Jeden tylko gazda, gazda cesarski nad mami, jeden doradca jego pobratym, ten którego naród wybrał knieziem-deputatem.
Tak niechaj będzie wszystko. Aż stamtąd, zza gór, zabłysną nowe patenty, aż cesarz nowe darunki przyszle pobratymom.
Przy odczytaniu patentu obecni byli dość licznie zebrani na cmentarzu puszkary. Wrogość mijała powoli. Dawni słudzy cesarscy, przeważnie biedaki, teraz zdegradowani i znijaczeni, zeszli się, ciekawi, co tam ich Pan nakazuje, czy nie rzucił może jakiego słówka dla swoich sług. Gdy zobaczyli złotą laskę, gdy usłyszeli słowa patentu, przecisnęli się, jak mogli najbliżej do Dmytra. Otoczyli go, przemawiali doń ze czcią, jakby do swego watażka. Po przemowie Dmytra, niektórzy wiwatowali, hałasowali, niektórzy nawet strzelali z pistoletów, na cześć cesarza i na cześć kniezia.
Przeciw temu powstawali od razu niektórzy obecni. Z mgły, gdzieś z głębi tłumu, powiadał jakiś głos tęgi:
— Pytam was — czy Dmytro nasz deputat czy puszkarski? Skoro nasz, jak to mówią, knieź, a jest gazdą, skoro cesarzowi pobratym — to i cesarz gazda. To my z cesarzem jedna ręka. To mandatory, puszkary, urzędy, służki połatane nie mają się co pchać do zgody między duków, kneziów, między gazdów. Zgoda z nimi? A kara dla nich gdzie? Jeśli cesarz sam ma gazdować, to nie może być, by taki co nie pracuje, któremu z draczki i z rabunku pensja płynie jak woda, miał w oczach cesarskich równać się w prawie z nami, gazdami. Co wart taki patent, gdy ich tak zostawić na świecie naszym bez kary? Słoboda dla wszystkich. To znaczy, że łaty, że szarapatki i puszkary, wszelkie puste nasienie, będzie się równać z nami — z gazdami? —
Jeszcze raz próbował odpowiedzieć Dmytro. Mówił cicho, jakimś takim szeptem, że niejednego dreszcz przejmował:
— Głos mój, ale słowa cesarskie. Gdzież ci pobratymi, gdzież siłacze ci, co pomogą cesarzowi dźwignąć głaz, nas dławiący, co porwą się na niewolę i w końcu na samego Archijudę? Bądźcie gotowi! Gościowie cesarscy tędy płyną, niezwyczajni goście. Gościnę im gotujcie! Zamierza coś cesarz. Wielkie dzieło. Zbiera siły ogromne. Jest naszym pobratymem, wszystkich słobodnych ludzi szczerym pobratymem. Biedę chce wyleczyć, niewolę powalić. Potem dla wszystkich wiar, dla stanów wszystkich, nie dla jednego, hodować słobodę. Rozumie, że splątany ród z rodem, jak w puszczy, jak ciało żywe. Tak was prosi o posłuch: Nie jastrzębcie się, bracia, niemądrze, gdy puszkary na dole, nie tokujcie dufnie jak głuszec, na którego tymczasem już z gąszczy może nastawiona strzelba. Całkiem inne czasy idą. Nic dziś więcej nie potrzebne, tylko zgoda. Czekajcie na słowo cesarskie, nowe słowo. —
Tymczasem właśnie na wiecu tym najmniejszej zgody nie było, najmniejszego porozumienia, gorzej niż na zebraniu ślepców. Ślepota nie zwodzi, nie mami, ani nie przemienia jak mgła. Przeciwnie, każe uparcie trzymać się swego, lub postępować naprzód, ostrożnie a pewnie.
Powiadał Andrijko: — Siedzieć by im wszystkim, niedźwiedziom, jesienią po gaurach swoich, a nie wiecować. O tym zapomniał Dmytro, zachciało mu się obyczajów rycerskich, zebrania jak w sali rycerskiej. Zachciało mu się rozświecić mgły, zbudził siłę nieczystą.
Z mgły czasem do połowy wynurzyło się oblicze, jakby odcięte, zaświeciło lub wytrzeszczyło się oko rybie, wyłupiaste, przerażone. To znów gdzieś sterczała ręka niesamowicie jak trupi drogowskaz. To błysnęła groźbą ostra bardka. Choćby tam z wody nalazło topielców, z wyżartymi licami, a choćby i szczeznyki, pełechate na ciele, żabiookie tam się wepchały, czy też znów, gdyby dobrotliwe duchy dziadowskie przysłuchiwały się skądś i łagodziły, uciszały złość i głupotę, nie mógłbyś odróżnić. I któż wiedział, kto tam był, a kogo nie było. Co kto ujrzał — zdawało mu się — postać znajomą, miłą i już do niej ręce wyciągał serdecznie, zbierał się całować i ściskać, a tu podepchała się obca, nieufna, wyszczerzona maszkara, wykrzywiona i mgłami zamazana. Z tłumu i z mgieł niejeden haukał coś, brzydko obrażał uszy, miejsce święte i dzionek święty, klął i psioczył, co chciał. Rozpędził się który, by grzmotnąć pyskacza, rozciął bardką mgły, a tu koło niego całkiem inne zadumane, zatroskane zadusznym obrzędem, oblicze.
Takiemu tylko było dobrze, takiemu tylko jasno w głowie, co z powodu święta, więcej od innych łyknął winka, podochocił sobie tak, że mgły mu nie stały na przeszkodzie. Zamknął oczy, widział co potrzeba, słyszał co miłe, rozumiał jasno.
Takie to głosy słychać było z kotłowiska mgieł.
Jakby spod ziemi, z gardła wduszonego w ziemię, wyrywał się bełkot:
— Pamiętajcie na zawsze! Napadów zakazuje cesarz i pan Dmytro. Sprawiedliwie! bo chce chronić swych dobrodziejów panów, aby jacy tacy oberwańcy wszawi, głodomory krostowate i biedaki gołe nie pożywili się koło nich. Aby lichwy za ciężkiej nie pobrali za swą nędzę.
Z innego kąta skrzeczał, tuż przy ziemi, głos ropuchowaty. Przysiągłbyś, że to szczeznyk żabiopyski, garbaty, nie chrześcijanin.
— Teraz jasno, jaśniutko w głowie wam, ha? Teraz już wiecie wszystko! Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Nie wolno i nie wolno! Tylko cesarz ma ręce — wolne! Ha? Ma hajduków, puszkarów, ma katów. Hoj, słobodo, słobodo — śpiewało tak skrzekiem pokracznym.
Coraz głośniej wydzierały się niewidzialne pyski.
— Laskę błyszczącą ma od panów. Sam gubernator... Berłem nas nakarmi...
— Pobratymy, pobratymy — he, he, he, — rechotało coś. — Wymyślili to udatnie. Niechybnie wszystko dla pańszczyzny.
— Pewnie że tak, nie inaczej — twardy i zły głos, jak wezbrany brudny potok warczał — nowe słowo przyjdzie, takie, że głazy mamy dźwigać dla cesarza, gości cesarskich hodować. Słyszeliście...
Głosy te nikły w szeptach, w pomrukach wrogich i naradach mrukliwych coraz głośniejszych, jakby rzeka nocą zbierała się wylać. Naradzali się tak półgłosem — (lecz niejedno słychać było dokładnie) — by zasiąść na Dmytra, ściąć mu łeb, od razu pogrzebać gdzieś, by nikt nie wiedział. A Kudila tak samo. Wtedy bezpieczna będzie i pewna słoboda. Byleby ktoś zgłosił się do tego z dobrej woli! Tymczasem przeklinali i klęli, tak paskudzili pyski, jakby pluli i charkali z tej mgły.
Któryś z połonińskich dziadów kudłatych, co natańczył się do syta na grobach, a winka nad miarę pociągnął, tak łaskawy był dla świata, że obejmował czule jednego za drugim tych knujących kłótników i pyskaczy. Prosił ich, by dali spokój, by pogodzili się, poddali się cesarzowi. Powiadał sennie: Bracia! nieraz już pijaki świat uratowali — i teraz także. —
Wtedy jakiś głos poważnie i powoli powiedział:
— Co ta słoboda wasza warta, nieboże-knieziu? Ot popatrz tu, posłuchaj. To przez ciebie wszyscy nasi młodziki zopryszkowali się. A teraz na ciebie samego pojadą. Haj, haj! Niech jadą. Zuchwalstwa takiego od początku świata nie było. To słoboda? Stara prawda? Stara wiara? Psia wiara, wilcza wiara i tyle. Człowiek bardziej niepewny, a stąd do pracy niechętny, jak za tatarskich, syrojidskich czasów. Już za puszkarami się oglądamy — daj im Boże zdrowie — jakby za dobrodziejami, za mandatorami — daj im Boże niebo — jakby za aniołami. Kto kiedy widział coś takiego? Cesarz, cesarz — powiadasz. Co cesarz? Nie ma on widać mocy biedak, nic sam nie może bez puszkarów. Pokłonić się trzeba będzie mandatorom, w rączkę całować po podolsku, bo same źdźbła z nas zostaną.
Na tym mowcy skupiła się cała powódź złości utajonej w mgłach. Wrzaski zagrały z mgieł, kapela piekielna. Skakały, koziołkowały wrzaski, odpryskiwały, jak błoto od poła wozu. Trudno było coś pojąć z tego.
— Ty tuczny knurze, ty baranie zawszony! Haukasz na Dmytra, a sameś knoroz dukowaty. Wiwatuj z puszkarami. A tym opryszkom wasylukowym, co ich gdzieś potracił, czy zakopał sławny pan watażko, śpiewaj wieczną pamięć. Tańcz za ich dusze! Sobota dziadowa! Zatańcujemy my i wam. — Oj, huki! my huki!
Z wrzaskami, ze śpiewami ochrypłymi zgrały się trzakające uderzenia bardek i inne głuche uderzenia, co wrażały się w ciała. Strzały pistoletów, krzyki rozpaczy i przerażenia, wołania: ratujcie, ratuj Wasyluku! jęki, rzężenia, potem płacz i zawodzenie kobiet. Zanim Dmytro przedarł się przez tłum i przyskoczył, nie było już ani bijących się, ani ciał pobitych i pogromionych. Z daleka coś jęczało jeszcze, może umierający, którego unieśli najbliżsi, a w innej strome rechotało coś, może jego zabójcy. Ktoś przyszedł własnymi nogami na dziadową sobotę, a już do chaty nie wrócił, wprost duchem stąd do dziadów świętych uleciał. A mgły ogarnęły, zataiły wszystko, jakby to baśń jesienna, a nie krwawa prawda.
Skończone było wszystko.
Jeszcze dodał głos jakiś dobitnie, może to Szkinda stary:
— Słuchajcie ludzie, z dala od tego wszystkiego, od patentów, od wieców, od wszystkich mód nowych, cesarskich czy pańskich! Każde dla siebie! Słoboda? To tak u nas: co pagórek to inna ustanowa, swoja ustanowa, swoje prawo. I z tym rozejdźcie się — z Bogiem.
Ale nie rozchodzili się. Milczały mgły, jakby nie było tam żywych.
Wtem pełny głęboki, mocny jak dzwon, głos się odezwał:
— Tu mówi Filko, stary Filko Żeleński z Krasnojyli. Kto ma coś przeciw mnie?
Mgły milczały.
— Skoro tak — mówił dalej mocny głos — to wam powiem. Co tu naokoło kręci się, myszkuje i kryje, to nie towarzystwo honorowe, gazdowskie czy junackie. To sparszywiałe szczury, co pływają w gnojówce, gryzą się w mrokach i kwiczą, zarazę sobie darowują, a potem kryją się do nór. Zaduszną sobotę dziadową tak świętujecie? Chyba święto szczurów świętujecie. Oby Bóg was za to pobił gromami, oby was głodem rozumu nauczył, a pańszczyzną jak cenić słobodę!
Mgły wzdychały.
— Teraz do ciebie jeszcze mówię, Dmytrze Wasylukowy, deputacie cesarski. Rozumiem, że cesarz chrześcijański, nasz pobratym, chce dobrze, jak najlepiej. A kogoż ma posłać tu, on starzec nad grobem, komu dał laskę swoją? Ciebie posłał, wiem to, błogosławił cię dłonią bohaterską. A ty dlaczego cierpisz rozbyszacką swawolę? Czemu nie zbierzesz wiernej swej garstki? Na co czekasz? Czyś zląkł się teraz czegoś? Doprowadzisz tym do głodu, do zarazy, do niewoli w końcu. Taka to będzie słoboda twoja, Dmytrowa — Wasylukowa.
Długo nie było żadnej odpowiedzi. Tylko mgła szeptała i mruczała, zabulgotała czasem, i znów cisza była tym głębsza, im niecierpliwsza. — Wtem z mgły fłojera zatrzepotała, zamigotała jak światło. Zamknąć by tak oczy i słuchać, słuchać jej: już jakby słoneczko świeci i grzeje.
Powiada Andrijko: fłojera, boża muzyka, nie boi się święta, nawet zadusznego, ani postu, ani zakazu dla niej nie ma. Sam Bóg, główny pastuch, grał na niej, gdy chodził po ziemi, po górach, z owieczkami, w mgłach pierwowieku. A za nim w jego ślady, chytrze a głupio, myszkując i knując, pętał się Arydnýk z kozami i ze skrzypką. Grał na skrzypkach, aż się doigrał.
Śpiewała tak, świergotała fłojera słodko, jakby sam Pan Bóg mgły pierwowieczne zbierał i rozgarniał, by światu dać światło, barwy i postacie. A Arydnýk znów zawracał mgły i zgęszczał. To pieśń Wasylukowa tak podlatywała i opadała.
Tak wszystko złe kosookie wymiotła z mgieł i jakby rachmanną jasność i zgodę chętną rozsiała.
Nikt nie odezwał się nawet chrząknięciem. Aż wypłynął z mgły, jakby ze szklanej studni, zadzwonił głos Wasyluka:
— Zamiast odpowiedzi na mądre słowo i zamiast odpowiedzi na głupie słowa, posłuchajcie starej prawdy. Zamiast przed toporami hajduckimi się korzyć, zamiast je sławić, prawdzie starej się pokłońcie.
Na toku miedzianym, na skraju ziemi, w mgłach strasznych, gdzie nikt nie może dojrzeć nikogo, przykuty łańcuchami potężnymi do słupów, tak wielkich jak Szpyci, siedzi sam Arydnýk. Archijuda, ojciec niezgody, cesarz przemocy, dobrodziej niewoli.
Tamtędy światło nie dociera, bo dane tam prawo mrokom, pieśń tamtędy nie doleci, odbije się od mgieł, bo tam jest prawo dane ponurości i złości. Dziadowie błogosławieni wymietli z pamięci myśl o tym miejscu, Bóg o nim zapomniał. Gdyby wspomniał na chwilkę, światło zaczęłoby tamtędy płynąć i znów nadużyłby światła czarny knieź. Arydnýk gryzie wciąż zębami tok miedziany i skały. Wciąż krew mu rzyga z pyska rzeką. Wyczerpałby się, uszłaby zeń krew i moc wściekła, ale sługusy, czarcięta i hajduki czartowskie przynoszą mu wciąż nowe siły.
Łażą po świecie, czerpią krew ludzką, siłę ludzką i niosą w wielkich bordiuhach kozich do swego cesarza. Tam gdzie niezgoda, gdzie przemoc, gdzie niewola, gdzie chlusta się krew ludzka, gdzie marnuje się życie, tam chłeptają czarcięta i posiepaki krew. Wpuszczają ją do bordiuhów, niosą swemu watażkowi. Nabiera siły. Im więcej ludzi na świecie, im więcej pieniądz nimi rządzi, im więcej rzezi, przemocy, niewoli, tym mocniejszy Archijuda. Wszyscy hodujem go pilnie. Do czasu trzyma go w mocnych kleszczach Boże zapomnienie. Ale dodaje mu siły krew chrześcijańska, ludzka krew nachłeptana.
Czasem już rozgryzie łańcuch, nadszczypie bryły miedzianej Arydnýk. Wtedy i we śnie bożym czasem się ukaże. Ciemny cień przyśni się Panu Bogu. Widać, tężeje wróg. Nadzieja czarna w nim burzani się, rozrasta. W kaluchach jego wre krew ludzka, grzeje go. Całe pokolenia zdeptane, zmarnowane, wyssane, wybite, dodają siły ogromnym kaluchom. Pęcznieją jak morze kaluchy, bulgocą gromem. Czasem już słychać go spod ziemi. To morze krwi burzy się, grzmi w kaluchach czartowskich. W szale coraz większym rozgryza łańcuchy, skały i tok miedziany. Wciąż traci siły, ale nowych nabiera. Coraz potężniej gryzie kajdany. —
— Cesarz chrześcijański Józef wzywa was, byście na nowo związali Archijudę, wywrócili jego porządki, nie dali mu ssać krwi i doli człowieczej. Potężne serce mego pobratyma Józefa. Trzyma miecz w pogotowiu, a rządzi oczyma. Gdybyście zobaczyli oczy cesarskie, gdybyście zobaczyli ręce czarodzieja, nie kłócilibyście się ani chwili. Biedaki dzielić chcą świat i młócić, bogacze mleć i chować do stodoły, a Żydzi sprzedawać świat. Każdy chce hajdukami, kajdanami, skałuszami czy pieniędzmi świat leczyć.
Hajdukami i posiepakami chcesz leczyć świat, Filku mądry, karmić dalej Archijudę? Posiepaków wygnać, a rozhajduczyć górski lud? Nie! Pan cesarz inne porządki zapowiada. Przecież to i Dobosz przekazał: „ludzka krew nie wodycia“. Pan cesarz chce, by wszyscy byli niegłodni, a godni, swobodni! Nie myślcie wciąż o bijatykach, ani nawet o gazdowaniu, myślcie o tym, co przyjdzie, co już idzie.
Wielką siłę zbiera cesarz. Z nieba ma pomoc. A my stąd, najśmielszy lud, przednia straż cesarska. —
Teraz widoczne było, że albo sam — raczej szalony niż zdrowy — czaruje, albo cesarz przez niego czaruje. Ludziom zachciało się czegoś tak tęsknie. Z mgieł wypełzła tęsknica. Zajęczała w nich, jakby malutkie cielę za krową ryczało.
Szeleścił we mgle zwijany papier. Błysnęła raz jeszcze laska patentowa i zamknęła się. Dmytro znikł we mgle, oddalił się, nikt nie wiedział kiedy. —
Tak opowiadał Andrijko o wiecowaniu pośród mgieł.
∗
∗ ∗ |
Jednak Dmytro nie zagrzał długo miejsca w Hołowach. Szkindowie, a wraz z nimi i inni, wygadywali, co mogli na cesarza i na Dmytra. Opowiadali, że po sobocie dziadowej sami puszkarzy odprowadzili Dmytra w paradzie do chaty, gdy ani jeden dawny pobratym przy nim nie został. We mgłach nikt się nie przypatrzył dobrze. Plotki i brechnie, jak przekorne sroki, krążyły nad głową Dmytra i skrzeczały. Ołenka kiepkowała nieprzystojnie z cesarza, a Dmytrowi tak nakazała powiedzieć: Tak jak ten wilk młody co pobył w niewoli, czy w chacie pod ławą, czy w kuczy między bezrogami, traci węch i słuch, traci puszczową mądrość, już wiatr mu nie zagada, już połonina mu pisma wieszczego nie odkryje, już stary las go nie pouczy — tak i Dmytro od kiedy spobratymował się z panami. — Tak powiadała Ołenka.
Dmytrowi pomniejszył się wiejski świat. Nie chciał dopuścić do zwady otwartej, a upokorzyć się i znosić to wszystko też nie chciał. Zima zbliżała się, on po raz pierwszy od lat znów był w chacie ojcowskiej. Od lat tęsknił za tym. Ale inaczej było niż przed laty, inaczej niż oczekiwał. Już nawet przez Białą Riczkę nie mógł przejść na Kiczerę Szkindową, a z towarzyszy oprócz Kudila nikt się doń nie zgłaszał. Chata ojcowska była jasna i wesoła, gdyż młody wędrowiec żydowski powstawiał błony szkłowe, ale gdy bezczynnie siedział w chacie, smutek, toczył mu serce. Już nawet i Sztefanko nie bardzo był rad z tego wszystkiego, co w ostatnich czasach słyszał od Dmytra.
— Jakżeż to chcesz, syneczku, jakaż to ma być słoboda cesarska, dla wszystkich jednaka, a bez gazdowania? Byle kto ma być równy nam, i pusty zajda bez rodu? I towarzystwo ciągłe i wiece i wojny, i hałasu dużo. A gdzież się podzieje chudoba i stara prawda? Nie mówię ja tego, ale ktoś mógłby, pomyśleć, że — broń Boże — modę jakąś zasiewasz nową!
— Nie — odpowiadał ze smutkiem Dmytro — ojcze, ja chciałbym, żeby było jak dawno, jak najdawniej, jak setki lat temu. Ale zaszło słoneczko, nie spoglądać nam wiecznie ku zorzom zachodnim...
Czasami chodzili daleko z Kudilem na łowy, i lżej im było. Znów wracali do chaty. Szli tak przez bukowinki nagie, odarte z liści. Zaśpiewał Dmytro cicho:
— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?
— Jak jesienią w bukowinkach zielonego lista.
Niedługo siedzieli we wsi, znikli gdzieś. Czy na Babę Lodową, czy do zymarki jakiejś, nikt nie wiedział.
∗
∗ ∗ |
Przed Mychajłem, gdy śnieg już dobrze przyprószył płaje, przyjechali w góry komisarze kołomyjscy, otoczeni wojskiem, dragonami i piechotą. Przyjechali dla odczytania patentu.[32] Zajechali do dworu w Krzyworówni. Poustawiali straże przy grażdach, na wieżach, przy bramach i na gankach. Ciągle czuwali, całe noce nie spali, spodziewając się napadu. Ogłosili przez gońców, aby ludzie zewsząd w niedzielę zeszli się koło cerkwi, bo inaczej... W niedzielę zegnali ludzi na podwórze dworskie, kazali im stanąć koło furdygi, gdzie teraz przy drodze stare wierzby rosną, koło harmatek, co wyszczerzały tam obrzydliwe pyski na chrzczonych ludzi. Wtedy to pan krajskomisar kołomyjski wylazł na wierzch furdygi piwnicznej, zaś jego oczy wylazły mu z głowy ku niebu. Cienkim i roztrzęsionym głosem odczytał patent cesarski. Z luterska kaleczył język ludzki. Gdy odczytywał patent, mało rozumieli ludzie, a gdy zaczął tłomaczyć, zgoła już nic nie rozumieli.
Wśród szlachty i wśród Polaków górskich utrzymało się dotąd sporo podań o komisarzach i kwiatków z ówczesnych przemówień krajskomisarskich i mandatorskich. Można by napisać o nich całą książkę, wielce ucieszną. Podług tych podań tak właśnie przemawiał krajskomisar kołomyjski:
— Ludzie kochane, cesarskie poddane! Zurück zur Ordnung — wiwrócz, wiwrócz porzondek! Wi bońdźcie na dworze — ja, ja, na, so höflich, brav — (jakiś pisarczyk wąsaty podpowiedział mu: bądźcie grzeczni) a my, dostojniki bendziem rücksichtsvoll — zaglądał do książeczki — to jest: tył-sobie-pełny (pisarczyk znów szeptał: łaskawi), ale dostojnik przemawiał dalej z uniesieniem. —
Co za rozkosz, co za zabawa była patrzeć na tego śmieszka-komisarza. Głowa łysa nakryta białym ogonem z włosów, a oczy tak mu skakały i biegały z człowieka na człowieka, jakby wiewiórka z drzewa na drzewo. I nogi trzęsły się zygzakowato, na uciechę ludzką. Płacić by mu warto za każdy krok, za każde słowo. Co niedzieli by takie patenty urządzać, żaden niedźwiedź cygański z jarmarku do niego się nie umył. Na pociechę ludziom stworzony niebożyna i basta!
Gdy zobaczył krajskomisar twarze roześmiane, nabrał odwagi, radość wstąpiła w jego serce, że tak go mile witają cesarscy poddani. Coraz śmielej przemawiał:
— Nasza majestata jest wasza tata. I was miluje, och! jak miluje. Jak wy na dworze, to jest — jak krzeczne. A jak niekrzeczne, oh, weh! To będą szubienice — pokazywał rękami na góry, kończył płaczliwym głosem — szubienice tu, szubienice tam, szubienice naokoło. I furdygi, dużo furdygi.
Wspominał także deputata cesarskiego Dmytra, poddanego wiernego. Pięknie i dobrodusznie to szczebiotał, tylko że ludzie nic z tego nie zrozumieli.
Aż na Bukowiec odprowadziły wyrostki krajskomisara, a dzieci prosiły go, by jeszcze powiedział coś śmiesznego. Krajskomisar był prawie wzruszony, że tak lojalni są cesarscy poddani.
Tymczasem, gdy wszystko się rozsypało, gdy nikt nie czuwał w górach, wślizgiwała się tędy powoli ta — polityka.
Kupców nie puszczano w góry. Z gór nie puszczano nikogo na doły ani do miast. Cały buntowniczy kraj i nadal odgrodzony był od świata, by jaka zaraza buntowna nie wyszła stąd, chociaż tutaj o buntach już zapomniano. A tymczasem w górach nie mandatory mieli czuwać nad porządkiem, tylko o dziwo — księża. Gubernator tak poddał popów pod komendę krajskomisarów, że musieli ich słuchać jak rekruci kaprala. Starzy księża nie byli zdatni ani uczeni do polityki. Za to młodzi ciągle paplali o posłuszeństwie dla prawa, dla urzędów, o władzy, o dzierżawie cesarskiej, jak kosy uczone. Już kleryków młodych sam gubernator musztrował, co ranka w seminarium buty, spodnie i mundury im „wizyterował“. W szkole wkręcano im w głowy tę gadaninę o władzy, o dzierżawie, o „Etatsraison“, że gdyby którego ze snu zbudzono, gadałby o tym zapamiętale, gadałby w kółko. Toteż i w górach młodzi księża z kazalnicy odczytywali rozkazy i patenty, aż cerkiew jęczała. Nie tylko patenty, nie tylko odczytywali, ale niby to własnym rozumem coś objaśniali wciąż i gadali, gadali, gadali. Nikt nie mógł zrozumieć, co się stało z cerkwią, gdzie służba boża się podziała, nic radosnego, nic kraśnego, ani miłego oczom i uszom, jak powinno być w chrześcijańskim domu bożym, ino krajskomisarskie gadanie, gadanie. Czasem nawet coś strasznego usłyszano w tym popowskim paździokaniu. W owe to czasy bowiem, jak stado czarnych gawronów kraczących, wyleciały z gardeł popowskich słowa tego słynnego patentu, o którym dużo potem rozprawiali, któremu nie mogli nadziwić się ludzie górscy. Oto wyraźnie powiedział jeden, drugi i trzeci młody ksiądz, każdy przytomny człek, nie pijany wcale, zdrowy i młody, wcale nie zamroczony na umyśle i to nie w karczmie niewiernej, lecz w cerkwi chrześcijańskiej powiadał: że „skasowała się“ stara prawda chrześcijańska, bo prawo urzędowe wcale nie uznaje ani jednania się za krew, ani przebaczenia chrześcijańskiego. I nie pomoże nic, choćbyś zabójcy dziesięć razy przebaczył i zaświadczył to. Musi wisieć i basta. Bo tak powiada nowe prawo: na własną rękę nie wolno zabijać nikogo, żadną miarą, ani zbója, ani złodzieja krów, ani gwałciciela, ani nawet zdrajcy i łotra bez honoru. Za to rozkaz jest, że na szubienicę oddać musisz nawet rodzonego brata, gdy przewini przeciw temu prawu. Do zabijania jest właśnie osobny urząd szubieniczny — pan katek. Jemu jednemu nic za to, jeszcze i pensja cesarska płynie. Tak to pouczali młodzi księża w cerkwiach chrześcijańskich o nowym prawie.
Nie tylko pouczali, także na rozkaz krajsamtów zaprowadzili tę — politykę... Każde dziesięć chat we wsi powinno było mieć nastygacza, zwanego dziesiętnikiem. Dziesiętnik miał donosić atamanowi, czy wszyscy ludzie żyją spokojnie, „czy nie mają jakich złych zamiarów“. Miał też uwiadamiać atamana, który gazda kiedy wyszedł ze wsi, a co najmniej raz w tygodniu miał rewidować podległe mu chaty. Nad dziesiętnikami i całą gromadą miał nadzór ataman. Nad atamanami z kilku wsi i nad wszystkimi miał czuwać sam ksiądz. Przed chatą dziesiętnika zawsze przygotowana cziuha być miała, a przed chatą atamana dwie cziuhy, by można zbierać routy i alarmować je w razie rejwachu, zbiegowisk i buntu.
Choć niesamowicie to wszystko się zapowiadało, ludziom wydało się to śmieszne: potężne nogi, nogi wielitów, musiałby mieć taki dziesiętnik, a jeszcze potężniejsze ataman, gdyby w każdym tygodniu przynależne doń chaty miał kontrolować, oblatywać po puszczach i górach. Toteż ci urzędnicy boży, naznaczeni przez księży, ułatwiali i umilali sobie urzędowanie, jak mogli. Gdy przychodził dziesiętnik w służbie do chaty, pito dobrze, a gdy ataman, to już nad miarę. Wcale nie trzeba było rewidować chaty, ludzie sami wszystkie trunki, jakie tylko mieli, stawiali na stół — na cześć urzędnika bożego. Zbiegowisk gdzie indziej nie było już, tylko tam gdzie urzędnik boży zagościł, bo wszystko co żyło, zlatywało się z daleka, gdy zasłyszano, że — rewizja. Na rewizyjnej tołoce tak wytańczono i wyobracano bożego urzędnika, że choćby nie wiem jaki gorliwy do rewizji, to jest łakomy do wódki i miodu w dalszej chacie, musiał to odłożyć na później. A inni gazdowie mieli czas przygotować się godnie do dalszej rewizji, do ucztowania. A że była słoboda to i urzędnik boży wdał się czasem w bijatykę. Tylko że jakoś nie lubił o tym rozgłaszać, nawet niejedno co tam dostał w tłoku, ukrywał zapobiegliwie. Toteż księża radzi byli, że tak sprawne boże urzędy, że taka zgoda i bezpieczeństwo po wsiach, że ludzie nie mają złych zamiarów, że są wierni i oddani cesarzowi. Z dumą meldowali o tym urzędom cesarskim.
Szkindowie i ich stronnicy wskazywali głośno, jaką to kraśną słobodę zaprowadził Dmytro, że do drugiej wsi nigdy przejść nie można bez bijatyki. Śmiali się, a ich pobratymi wtórowali im, że Dmytro, wraz z samym Panem Bogiem, i z panem cesarzem, tak mądrze rządzą Wierchowiną sławną. Bo tak sam przecie na chramie wyraźnie zapowiedział: że cesarz ma odtąd rządzić nami, ma opiekować się nami, jak sam Pan Bóg — to znaczy przez popów.
Urzędowie cesarscy mieli swoich szpiegów. Wszystkie wieści z gór dochodziły do ich uszu.
∗
∗ ∗ |
Przyszła kolęda. Jak powodzi fala rozsypane bierwiona spławne, co ugrzęzły gdzieś, rzucone między głazy i zaryte w mule, poruszy i niesie na prąd słobodny, tak ta stara prawda przywiodła znów ludzi do Dmytra. Przyszła jego chwila.
Koło cerkwi w Krasnojyli zjawili się ludzie, o których od roku nikt nie miał wieści, gdzie są i czy żyją. Spotykali się tacy znajomi, co nie widzieli się przez cały rok. Niektóre wyrostki i dzieci po raz pierwszy z puszczy przyszły do cerkwi. Z chat, z zymarek, zza lasów zaśnieżonych, gdzie myślałbyś, tylko legowiska i gaury niedźwiedzi pod śniegiem się kryją, zza chmur, co spowiły na miesiące osiedla szczytowe, z kolędą na uściech wynurzali się ludzie zaśnieżeni. Brnąc przez śniegi, przedzierając się przez zamiecie, szli tak po radość, jak się idzie po ziarno. Przyszli bratać się z ludźmi, zaprosić kolędników do chaty.
Także całe bractwo śpiewackie zebrało się koło cerkwi. Niespodzianie, gdy zaczęli tam pląsać, w kręgu pląsaczy zjawił się Dmytro. Zgromadzili się wszyscy. Powitali hucznie słobodnego kniezia. Od razu okrzyknęli go berezą. Ile rąk uścisnęło jego ręce! Ileż spojrzeń słonkowych błysnęło! Ile słów ciepłych, serdecznych zadrgało w powietrzu mroźnym! Przerwano pląsy, opowiadano sobie o tym i o owym. Opowiadano o rodzinie, o chudobie, o każdym znajomym. O niejednym opowiadano, że nie żyje. Żałowano biedaka, że nie doczekał kolędy. Wokół Wasyluka skupiała się tak gorąca serdeczność, jakby niewidzialna watra rozgorzała na podwórcu cerkiewnym.
— Panie Dmytryku, prosimy, prosimy panowie kolędniczkowie — rozlegały się zewsząd głosy — i do nas, i do nas przyjdźcie z kolędą. I na Zmyjenski i do nas na Komarniczny, i na Lelkowy. — Ci co mieszkali daleko za lasami, zapraszali nieśmiało: — jeśli łaska i do nas, daleczko trochę, za puszczą.
Gdy kolędnicy odbyli swoje koło cerkwi, zagrzani tak serdecznością, szli w najdalsze zakątki, a z nimi na ich czele Dmytryk obleciał naprzód wszystkie grunie hołowskie.
Były to od wielu lat najradośniejsze święta. Jak dawniej przed przyjściem mandatorów, nikt nie przeszkadzał, nikt nie szpiegował i nie psuł radości. Podczas kolędy wszyscy tonęli w dawności prastarej, słodkiej, łączyli się z dawnymi czasy. W niejednej chacie, gdy zabrzmiała kolęda, gdy ozwał się dzwonek berezy, wyłaził z zapiecka kudłaty, wiekowy dziad, co od lat już nie chodził do cerkwi. Zmożony wiekiem, ale krzepki na duszy, milczał cały rok, nie miał już z kim gadać. Zbudziła go kolęda. Jak zacznie opowiadać i śpiewać! Wtedy z kątów izb, z poddasza i z daleka, z lasów hen płyną dawne dzieje, coraz dawniejsze. Jakby na darabie z tamtego świata dawni ludzie, co dawno już pomarli, zjawili się rojem kraśnym. Kolędnicy słuchali dziada i uczyli się. Chatyńska dziatka i dziatka z obcych chat tłoczyła się, chłonęła chciwie. Dzieciaki zapisywały w głowie dla przyszłych czasów. Potem hurmą leciały za kolędnikami od chaty do chaty. — Hołowy świętowały najwspanialej.
Jedni Szkindowie mieli święta niewesołe. Nawet nikt do nich nie przyszedł z wieczerzą świętą w imieniu Chrystusowym. Wszyscy zapomnieli o nich, zapomnieli też o ich gadaniu, o plotkach i narzekaniach. Zapewne teraz sami już żałowali, że nie usłyszą pieśni Dmytrowych, nie ujrzą pląsania. Opowiadano potem, że stary stryj Szkindowy rozchorował się z żalu i złości: do kolędy go nie zaproszono, kolędnicy do chaty nie przyszli, na stare lata tak go ludzie poniżają. — Jakby roztrzęsiony i połamany przeleżał całe święta na piecu. Wciąż sam do siebie bormotał.
Tymczasem zewsząd przychodzili do Hołów posłańcy. Wszystkie osiedla za porządkiem zapraszały Dmytra, z wsi coraz dalszych tabory kolędnickie posyłały doń posłów. Dmytro spieszył wszędzie, uwijał się, docierał wszędzie, wraz z bractwem rozszerzał swą pieśń.
Od Krasnojyli naokoło ponad Białą i Czarną Rzeką i hen na Bukowinie, nad Putyllami, witano Dmytra, przyjmowano i honorowano kniezia słobodnego, cesarskiego pobratyma, sławnego watażka i berezę. Wszędzie z rojem kolędników łączyli się ludzie, wykrzykiwali na cześć Dmytra, strzelali z pistoletów. Gdzieniegdzie noszono go na rękach, całowano po rękach. Ze wszystkich wsi, gdzie zasłyszano o nim, z Jaworowa, z Sokołówki, znad dolnej Rzeki spieszyli doń berezowie i kolędnicy, poddawali się pod jego komendę. Po drodze nieraz różni nieznani mu ludzie, starcy i młodzieńcy, wyciągali doń ręce, z dobrej woli składali mu przysięgę straszną, słonkową: Usłysz nas słoneczko! zbudź groźne struny gromowe! — Wszędzie wyciągano ze skrytek pieniądze, rzucano czerwony i biały grosz do dzwonka, na cerkiew, na nowe dzwony.
Najdłużej bawili, najhuczniej świętowali, najserdeczniej i najbogaciej podejmowano ich w Jasienowie, u starego Szumeja, tego co to wiosną razem z Dmytrem na Kuty popłynął. Chaty, grażdy, ganki, komory i zakątki nabiły się ludźmi. Nie wiadomo, skąd brało się tyle jedzenia dla tylu ludzi: wędzonki jelenie, żółte jak wosk, prosiątka w skórze upieczone, ryby, kołacze, miody, wina bez miary — takie to ucztowanie było u Szumeja. Po kolędach, po ucztowaniu śpiewano pieśń o słobodzie, każde dziecko jej wtórowało. Słuchano uważnie nowej pieśni o mądrym cesarzu pobratymie.
Gdy przestawano śpiewać, uczestnicy obrzędów i uczty słuchali opowiadań Dmytra. Najpoważniejsi, najbogatsi gazdowie siedzieli wokół niego. A dalej bractwo śpiewackie, jego towarzysze, wśród nich najroślejsi junacy. Natężali słuch przy zapowiedziach o tajemniczych zagadkach. Dmytro oglądał sobie te wszystkie twarze zasłuchane, znajome i takie, których nie znał, to spokojne i pełne słodyczy, a godne, to harde, zuchwałe, a wszystkie mocne, choć i stare, pomarszczone wiekiem albo wichrami poorane — wszystkie słobodne. Na dworze cesarskim niedużo widział takich. Rozumiał dobrze, dlaczego cesarz do tego plemienia chce naprzód posłać zagadeczki. Radosna duma dodawała mu ochoty. Wskazywał gdzieś ręką, jakby kąt chaty otwierał przed nimi. Rozszerzały się światy dalekie, dokąd ich miały wieść zagadeczki. Słuchacze podrywali się, ściskali bardki w rękach, uważnie patrzyli w ciemny kąt: czy płyną już w ryzach złotych zagadeczki?...
Na zakończenie kolędy stu osiemdziesięciu pięciu pląsarzy, w tym dziadów jakich piętnastu i kilku niedorosłych chłopaków, pląsało pod przewodnictwem Dmytra i wirowało w kruhleku wokół Dmytra na śniegu, na carynie Szumejowej. Dwudziestu skrzypków przygrywało, dziesięć trembit, dziesięć kobz na zmianę pomagało skrzypkom. Berezowie dzwonili dzwoneczkami, jak podczas wielkiej, uroczystej pielgrzymki. Pieśń jak grom rozbijała się po lasach: Ej! żeby wam się pszczoły roiły!
Wielki to był czas i świetny. Taką ostatnią kolędę miała Szumejowa zagroda i junackie Jasienowo.
Podczas kolędy zaprzestano bijatyk i kłótni. Słuchając pieśni, patrząc na zbratanie, żałowano głupoty, odrzekano się bujności i dzikości durnej. Przeciwnicy godzili się powoli. Raz jeszcze, na zakończenie sporu czy zwady, jeden drugiego gdzieś w kącie dobrze wytarmosił i wytargał za czuprynę — a potem całowali się, ściskali.
W czasie świętowań tych junacy Wasylukowi odnowili i rozszerzyli dawne bractwo słobodne, śpiewackie. Dmytro zaś także przypomniał obyczaj stary. Wyszukał po wsiach staruszków sądków, co dawniej rozsądzali wszystkie sprawy, wszystkie spory i zwady. Naznaczył swych junaków na puszkarów dla sądków. Obwieszczał to wszędzie, przypominał starą prawdę. Mówił, że to nie on ma do rozkazywania, bo on rady tylko winien dawać, rady posyłać. To sama stara prawda jak matka im nakazuje, by nie wadzili się, by wszystkie sprawy poddawali sądkom. Nakazywał junakom, jakby braciom młodszym, by mądrości sądków starych dawali posłuch i podług tego czynili, by nigdy, przenigdy na własną rękę nie podejmowali sporów ani zwad. I jasne, że ani spór, choćby najmniejszy, ani kłótnia nie ma wyjść poza gromadę. Ani do urzędów, ani do księży. Tylko jedna gromada drugiej może rady posyłać i on sam jest od rady. — Świętujcie pełnie i zgodnie, święte słoneczko będzie z wami, prawda stara, cesarz i ja. — Tak wszędzie przemawiał Dmytro podczas kolędy.
Nowa radość przepłynęła przez góry z falą kolędy. Radość, że znów mają swoje prawo, że skończyła się niewola i swawola. Sądkowie dawni — a byli to najstarsi ludzie po wsiach — dołączali się czasem do kolędy, pokazywali się ludowi. Niektórzy nawet pląsali stary pląs wraz z kolędnikami.
Jak krew w żyłach zdrowego człowieka, krążyły i szumiały, od człowieka do człowieka, od osiedla do osiedla, od gromady do gromady wieści stare i nowe, pieśni stare i nowe. Za nimi szła zgoda, serdeczność, zbratanie. Żyła stara słoboda, trwała stara prawda. —
Baba Lodowa nie mogła nic poradzić. Z innej strony wzięła się do dzieła.
Umyśliła, że będzie to kolęda ostatnia.
Tak właśnie tłomaczył nam to łysy mędrzec, Andrijko: Dopóki ludzie radując serca, powiadał, chodzą od chaty do chaty z wieczerzą świętą w Chrystusowym imieniu, dopóki pląsają na cześć Dzieciątka, nie może Archijuda zakuć nas w kajdany i Baba Lodowa nie może ściąć mrozem żywą krew. A właśnie ta kolęda Dmytrowa była to ostatnia kolęda na Wierchowinie. —
Naprzód krzywili się ma starą kolędę młodzi popi, przez gubernatora świeżo wymusztrowani i wyglancowani. Ich urzędnicy boży niedużo pomogli przeciw zbiegowiskom, nieraz sami jeszcze biegli z wywalonymi językami za kolędnikami, pląsali gdzieś tam z tyłu za głównymi pląsarzami. Potem doszły wieści do krajsamtów o zbiegowiskach groźnych, o tym, że Dmytro Wasyluk znów zbiera towarzystwo i jeszcze prócz tego odbiera przysięgi, naznacza urzędy, że znów rojami chodzą po chatach, po całych górach wałęsają się, wiwatują, strzelają. Widocznie przygotowują bunty, bo wszędzie witają Dmytra, jak przed napadem na Kuty, a teraz jeszcze jako kniezia słobodnego, jak pobratyma cesarskiego.
Z gór coraz jaśniej zaczęły pałać wieści o zagadkach. Szły stąd na cały kraj halicki, błyskały wszędzie, jakby ogniki niesamowite. Dolscy ludzie nadsłuchiwali. Wiedzieli, że molfary i czarownicy górscy znają tajemnice, o których ludzkie uszy nie słyszały. Gdy wiosna zbliżała się, nawet we Lwowie ludzie wiejscy ze stanu „laboriosi“, co zajeżdżali na targi, dowiadywali się, czy w gubernium nie ma jakich ogłoszeń i patentu o zagadkach. I dalej, nawet gdzieś pod Krakowem, Mazurzy szeptali sobie o cesarskich zagadkach, groźnych dla panów. Strach, czając się, powoli jak czarna mgła padał na miasta i dwory. W Czerniowcach na Bukowinie panowie i urzędowie dzień i noc konie mieli zaprzężone, w pogotowiu do ucieczki. W dnie targowe rozchodziły się groźne wieści, że już, już lada dzień, jak tylko kry dobrze spłyną, ukażą się nocą na rzece na latawcach smokowych tłumy krwawego, górskiego ludu. Zasypią Czerniowce toporami i spalą miasto. Miejscy ludzie, zwłaszcza co bogatsi, czuwali po nocach. Już i do gubernium doszły te wieści. Już i w gazetach zaczęto pisać o górskim buntowniku, co wyciągnął koronę z komory skalnej, ukoronował się cesarzem górskim, sam odbiera przysięgi, naznacza urzędy i sądy.
Dotarły te wieści i do Wiednia, a tam może, kto wie, pan cesarz, gdy doszły go słuchy, zaczął się uśmiechać swoim zwyczajem pod wąsem, rad, że panowie boją się jego pobratyma.
Po miastach uwijali się urzędowie. Do Kołomyi przychodziły wciąż rozkazy z gubernium, by wojska ściągać, by zawsze trzymać wojsko pod bronią, a tymczasem posyłać komisarzy co mądrzejszych, ostrożnych, chytrych, aby grzecznie, ot tak sobie, tymczasem kręcili i układali się z deputatem górskim, także knieziem nazwanym.
Kołomyja ma ruchliwe targi, świetne jarmarki, to miasto kraśne, ale żeby mądre — to nie. Widoki stąd na góry — nie napatrzyłbyś się. Ale co tu dużo mówić, najlepiej od razu wyjechać w góry, dać nogę z tej mądrości kołomyjskiej.
Teraz gdy zaczęło przychodzić „to z góry“, czyli z gubernium, strach zaczął chodzić ciarkiem po plecach kołomyjskich. Krajsamt wysyłał komisarzy z rozkazami, by jak najdalej w góry docierali. Ci jechali do Kut i do Kosowa, dalej nie zapuszczali się. Tylko wieści potem dochodziły do gór, że w Kutach nowe budynki stawiają na miejscu dawnych, zniszczonych urzędów.
W górach nikogo to nie obchodziło. Był spokój i zgoda. Sądkowie godzili ludzi, gromady żyły każda dla siebie, w zgodzie jedna z drugą. Urzędy zaś, co ani palcem nie ruszyły przedtem, by ukrócić swawolę, teraz zaczęły nadsłuchiwać, knuć i podszczuwać. Najwięcej, najgwałtowniej alarmowała Kołomyja.
Gdy wiosna zbliżała się, nowe wieści przyszły z gór. Odetchnęły miasta. Były to bowiem wiadomości o głodzie i o tuhej wiośnie. Z dołów nie puszczano nikogo w góry. Odgrodzono je strażami i wojskiem jakby murem. Na Węgrzech zaś był nieurodzaj i niedostatek. Tak to w górach wyczerpały się wszelkie zapasy ziarna. A że kupcy nie szli po bydło i po konie, i zapasy pieniędzy stopniały.
Gdy te wieści dotarły do miast, pocieszyli się ludzie miejscy. Tymczasem urzędy zaczęły dumać nad tym, jak by się ostatecznie uporać z górami, z Dmytrem i z tymi zagadkami, co tyle zamętu i niepokoju zasiały pośród wiejskiej ludności. Coraz smutniejsze wieści przychodziły z gór, a dla niby to zagrożonych miast coraz bardziej pocieszające: pasza wyczerpała się, wiosna była późna, śniegi na dolinach trzymały się, a na połoninach i łąkach wysokich zaległy grubymi warstwami. Nawet pokrzywy jeszcze było mało, a ci ludzie, co nie mieli zapasów, jedli już placki z przetartej kory jaworowej. Więc znów głoszono, że grożą napady głodnych band i znów po miastach przestano się cieszyć. Znów szły alarmy do samego gubernium. Znów sztafety gubernialne i zapytania płynęły do Stanisławowa i do Kołomyi.
Krajsamty wyjaśniały teraz, że przyczyną głodu i niedostatku są bałamuctwa deputata z Hołów, co najcudaczniejszymi obietnicami zwodzi lud. W nadziei bowiem na patenty i zagadki cesarskie ludzie pozbyli się wszystkiego, co mieli, powysprzedawali bydło, na świętowania ku czci Dmytra powydawali pieniądze. Majątki poszły — jak wypisywały urzędy — z dymem prochu strzelniczego. Przez czternaście dni wiwatując bez przerwy na cześć swego kniezia, który się mieni pobratymem cesarskim, ludzie puścili pieniądze wielkie. Podczas świąt przygotowali bunt: A że to ludzie bez pomocy, bez porady, komenderowani przez znanych rozbójników i buntowników zuchwałych, mierzących się z Najjaśniejszym Panem, niechaj Wysokie i Świetne Gubernium zaradzi, co może, by ochronić miasta od napadów, kraj cały od walk, zamieszek, buntów, gwałtów, mordów, pożarów, okrucieństw a Cesarską uświęconą władzę od wstrząsu albo i, nie daj Boże, od utraty prowincji, na co przecież czyhają wrogowie.
Nie wiadomo, co na to odpisała władza gubernialna.[33]
Wierchowina niejeden tuhy rok przeżyła i przedtem i potem. Przebywała go ciasno, pomagała sobie, jak mogła, i powoli znów przychodziła do siebie. Jeszcze nigdy jednak nie była tak odcięta od świata. Od strony Podola osaczono ją w obawie rozszerzenia się buntu. Na Węgrzech zaś był tuhy rok. W Szigecie nie można było zbyć sukna ani bryndzy. Nie było po co gnać tam woły, nie można się było dokupić zboża. Na dobitek ciężka, mocna zima panoszyła się długo. — Lodowa Baba Eudokia wzięła się do dzieła.
Właśnie na święto, zwane ciepłym Ołeksą, zaczęła się nowa zima. Rozhulały się wichry, spadły śniegi tak obfite, że bydło z kołeszni do najbliższego stogu dobrnąć nie mogło. A do kołeszni nawet nie można było dotrzeć z chaty, by zdoić krowy. Na samo Zwiastowanie nowe potężne mrozy chwyciły Wierchowinę, aż młode drzewka smerekowe na skraju puszcz pociemniały i zrudziały. Ptaszki przyleciały ze śpiewem i oniemiały od razu. Gdy który spróbował ogłosić wiosnę i przebić się słodkim głosem przez zimę, wichura hucząca zdusiła jego głos, wysuszyła mu gardło mrozem, głodem pokonała zwiastuna wiosny. Ptaki milkły, padały z zimna i głodu. Nie było i myśli o tym, by na Zwiastowanie wypędzać owce na noclegi, po letniemu do kosziery. Od środy Pokłonnej zaczęły się roztopy i grudy. Znów śniegi padały. Płaje, ścieżki i osiedla tonęły w topniejącym, bezdennym śniegu i w grudzie. Najlepszy nawet koń zaledwie kilka kroków stąpił, zapadał się wyżej brzucha, przewracał się w zamieci, nie wykaraskał się, dopóki ludzie go nie wyciągnęli. Żaden stary koń po prostu nie chciał ruszyć z miejsca, wyrywał się, narowił, buntował się dziko, a młody niedoświadczony konik, gdy ugrzązł po szyję w zamieci, drżał bezwładnie, stękał bezbronnie, kroku nie mógł zrobić naprzód. I zwierzęta puszczowe tonęły w śniegach. Wilki dopędzały jelenie bez żadnej trudności, po rzeźnicku narżnęły sobie tyle jeleni, jakby wpadły między owce stłoczone w koszierze. Wypędzona przez wilki i lisy zwierzyna uciekała do stogów siana i pod chaty. I na zwierzynę lichy rok przyszedł. Ludzie chwytali lub zabijali ją bez żadnej trudności. W niejednej chacie pokrzepiano się mięsem lub juszką z capa czy byka leśnego. W końcu i wilki ugrzęzły w grudach i roztopach. Nawet ich psie stopy nie mogły pokonać zamieci połączonej z odwilżą. Barłożyły się gdzieś w jarach, w głębiach puszczy, gdzie nie było wichrów. Może wyszukiwały spod śniegu resztki porżniętych jeleni. Na skraju puszcz nie widać było już śladów wilczych. Wypędzona zwierzyna, sarny i jelenie opuściły góry i całymi stadami zjawiały się na podgórzu.
Baba Lodowa dęła i grała, przez miesiąc świętowała hucznie, kolędę śpiewali jej, pląsali na jej cześć, biali, potężni pląsarze wichrowi. Nikt nie śmiał się jej sprzeciwić.
Jeden Dmytro dmuchał jej w nos jak zawsze.
W tym właśnie czasie, Dmytro, który wiedział dobrze, jaka ciasnota gniecie jego braci, przedarł się wraz z Kudilem na Podole, tak jak wypadało dawnym chłopcom lasowym, władcom puszczy. Na Podole po ziarno. Choć od czasu powrotu z Wiednia nie miał pieniędzy, a do komór pod szczytem Baby Lodowej żaden człowiek, nawet żaden najwierniejszy szczeznyk-najmita, nie dokopałby się o takiej porze, Sztefanko oddał mu wszystko, co zaoszczędził i co niegdyś składał dla mandatorów. Za drogie pieniądze przez żydowskich znajomków zakupili ziarno. Sześćdziesiąt terhów dowieźli na Kosmacz. Z pomocą ludzi tamtejszych, nagradzając zbożem, przewieźli ziarno na koniach, tu i ówdzie wołami, gdzieniegdzie na karczuchach, wciąż idąc samymi grzbietami i gruniami po stężałych śniegach, nieraz pośród wichrów najgorszych, co oddech tak zapierały, że trzeba było się kłaść na ziemi, by je przeczekać. Doliny i płaje tonęły bowiem w roztopach i grudach, a lasy w zaspach śnieżnych. Podczas przeprawy nasłuchali się wieści o głodzie, napatrzyli się obrazów głodu i widm głodowych. Po drodze w niejednej chacie zostawili nieco zboża. I tak w końcu przykoczowali ziarno ma Jasienowo. Dali znać ludziom, by schodzili się po nie. Choć trudno było uwierzyć, by w taki czas ktoś przywiózł ziarno, ludzie z coraz dalszych osiedli schodzili się na Jasienowo. Błogosławili Dmytra i Kudila. Niektórzy całowali ich ślady na śniegu. Nim doszły wieści do dalszych osiedli, nie było już prawie zboża. Rozdzielano je w coraz mniejszych porcjach i już niektórzy odchodzili z płaczem, że nic prawie nie przyniosą dziatkom, czekającym na wierchu w chacie.
Niektórzy wcale do chat nie wracali, wałęsali się po Jasienowie. Gdy trochę śniegu stopniało, jarami pokazały się młode pokrzywy. Ludzie cięli je i piekli matarżannyki z pokrzywą, siekąc ją i dodając do mąki. Zdarzało się coraz częściej, że po chatach dzieci puchły i gorączkowały. Czas głodowy wlókł się ciężko, jakby komu za karę zwój łańcuszków żelaznych przywiązano do nogi, i skazaniec taki szedł przed siebie, odwijając zwój, za nim zaś po drodze wlókł się łańcuch ciężki bez końca.
Wtedy to Dmytro na niedzielę Wielkanocną zwołał wraz z Szumejem co znaczniejszych i bogatszych ludzi z całych gór, duków, atamanów, starców i sądków dawnych do chaty Szumejowej. Szumej pospraszał jeszcze wszystkich, co mieli jakieś znaczenie: przemówników, poczynaczy, mistrzów różnych. Powoli schodzili się goście. Szumej także wielu biedaków, co kręcili się po Jasienowie, pozaciągał do chaty. Cieszył się Szumej gośćmi. Ponastawiał szeregami berbeniczki z gęstą huślanką zimową, duże koryta jesionowe z bryndzą. Na krążkach jaworowych stały delikatne, pulchniutkie i bialuchne budze, a dalej całe stosy placków jęczmiennych. Były tam i prosiątka i jagniątka pieczone i dużo jaj. Także kraśne pisanki zdobiły stół i parę baryłeczek pisanych ozdobnie. Poznać było, że w baryłeczkach tych coś dobrego na dodatek, na ochotę: czy to wódka, czy miód czy wino. Zaczynając ugaszczać, przemawiał Szumej coraz głośniej, coraz serdeczniej:
— Goście moi mili, delikatni goście, wysłańcy niebiescy — dosięgajcie, kosztujcie, probujcie, chwytajcie, pałaszujcie, gościeczki boże, używajcie! Jak wam smakuje! I starajmy się, by wszyscy tak mieli.
W czasie głodu, tak się to wydaje, trzeba bardzo pilnować, by zawsze być najedzonym. Bo głód może wślizgnąć się i chwycić nagle człowieka, pokręcić i zniszczyć. Toteż ludzie, czy głodni czy niegłodni, zajadali obficie. Koło każdego białego sera o kształcie połoniny kopiastej dużo rąk się uwijało. Goście krajali i chwytali wielkie płaty bieluchne. Trzeszczały jęczmienne placki, wszystko prędko znikało w gardzielach. Każdy gdy zakosztował kwaśnej huślanki zimowej, cmokał z zadowolenia. Z kolei zjawiały się juszki i sztuczki jelenie i baranie. A potem już taka czy inna pisana berbeniczka zaczynała krążyć. Szła w pląs naokoło, jak dziewczyna, do której każdy ma ochotę.
Poweselało wszystko, wszystkie oczy zwróciły się na Dmytra, wszyscy czekali, aż się odezwie.
Oczy Dmytra świdrowały ludzi, przenikały ściany chaty.
— Powiedz nam coś, obwieść nam coś, Dmytryku — prosił Szumej.
I tak przekazał Andrijko o przemowie Dmytra na ostatnim wiecu gazdowskim.
— Słuchajcie mnie — cicho powiadał — posłuchajcie na chwilkę, wy dukowie pępkowi, gazdowie chudobiani, bywali, mądrzy!
Czyżby — myślicie — znalazł się tu pośród nas, gdy tak ucztujemy i napychamy się, taki marny człek, co by powiedział: co mi bieda zrobi? cóż mi tam, że tamta chata nie dojada, a to osiedle głoduje, a ta rodzina wymiera? Czyżby się znalazł taki?
Stara prawda wstydzi się takiego heroda! Odwraca odeń lice, wierzga nań, jak matka kobyła, gdyby do piersi jej wilczak śmierdzący się przyssał! Takiemu chłopem być, co w pańszczyźnie trwa, a ciuła grosz nędzny i myśli, że tak od pańszczyzny się wykupi. Takiemu stać się żydziskiem niesamowitym, co jakby za jaką karę piekielną, dniami i nocami pieniądze liczy, w rejestrach się grzebie i to tylko szczęście zna na tym świecie. Albo jeszcze gorzej: chyba mu być pankiem cacanym, napchanym, brzuchatym, takim, któremu całe życie ohydne i nudne. Już go nic nie cieszy. — Tak! a nie gazdą mu być, wesołym, słobodnym, nie kniażyć mu nad połoninami pod okiem słonkowym. Nie słobodę ma w cenie, tylko majątki w komorze zaśmierdziałe. Duszę nie w ręce boże kładzie, lecz w berbenicy stęchłej zatyka.
Nie rozumie głowa taka sitowata, dziurkowanemu połonyczowi podobna, że cały majątek jego, cała moc z tej słobody, z tego wolnego przestworza, że wszystko raz dwa sczeźnie jak piana, niech tylko urzędowie i pankowie dobiorą się do połonin. Niech tu tylko przyjdą z mapami, z buchtami!
A kiedy to będzie?
Gdy zaczną ginąć bracia wasi, co biedniejsi, gdy wygasną górskie rody. Posiepaków tu naślą, szarapatki, łaty i lemki długimi szeregami przy drogach osiedlą się, jak krety przy ścieżkach. Zaraz wam ich na głowie posadzą. Albo najmą resztki tych naszych biedaków, jak to już bywało z puszkarami. Będą was deptać, katować. W niewolę i was zapędzą.
Posłuchajcie mnie, co widziałem:
W nocy na środę Pokłonną, zbudziła mnie moja stara strzelba-śpiewaczka. Nad uchem zadrgała nagle, zajęczała jak dziecko, zanuciła piosnkę sumną, wielce żałosną. Cóż to za śpiewanka? Nie mogłem zrazu odgadnąć. Niespokojny wstałem, wyszedłem do sieni. Z ojcowskiej izby usłyszałem jęk cichy. Wszedłem do izby. Gdy zaświeciłem światło, zbudził się ojciec, ale jakoś jakby nie poznawał mnie. Spoglądał ku swołokowi. Skurczony, zapatrzony w górę, pokazywał mi coś tam wysoko.
Gdy oprzytomniał, opowiedział mi swoje widzenie. Z mgły czarnej — powiastował — z dawności głębokiej rojem leciały wychudłe do kości, gołe rzesze, wyschłe kościeje, żółtoskóre, suchożebre. Uciekały przed sępem żelaznym o szponach stalowych. Kiwały ku nam, wskazywały na góry, siały złote ziarno. Wciąż piszczały przeraźliwie, a sęp z łoskotem groźnym gnał za nimi. — To głodne rzesze, przez biedę gonione, tłumy tych ludzi, co tu niegdyś marli z głodu i jeszcze teraz gdzieś się męczą.
Temu to zaśpiewała mi strzelba. Zrozumiałem, że była to śpiewanka o głodzie. Zebrałem się prędko, zawołałem Kudila. Poszliśmy razem na doły, by zboża tu przynieść przed Wielką Nocą.
Gdyśmy schodzili z Karabki, w dół ku Rybnicy, słychać było skądś z grunia, jakby dalekie śpiewy kobiece. Któż to śpiewa w takim czasie — pytamy jeden drugiego. Kierujemy się tamtędy. Słychać głosy kobiece i dziecięce. Gdyśmy doszli do pagórka, zrozumieliśmy, że to płacz, nie śpiewy. W szałasie siedziała młoda kobieta, ładna i ładnie ubrana, koło niej leżało pięcioro dzieci. Uciekały tak w świat przed głodem, ale nie starczyło im sił iść dalej. Zostały tu, płakały, zawodziły, wołały o chleb. Nakarmiliśmy je i sprowadziliśmy na dół ku wsi. I znów dalej, już na rozdrożu, tam gdzie się przechodzi płajem na poprzek lasami z Sokołówki na Pistyń, zobaczyliśmy szałas przy płaju. Naokoło szałasu ułożył ktoś małe chleby-kukuce, jak za pomarłe dusze. Zajrzeliśmy do środka: kilkoro dzieci i dwie kobiety tam leżały, wszystko martwe, zimne, stężałe. Nawet pochować ich nie było można. Ziemia zamarzła, gruda skamieniała jak skała. Nigdzie ludzi nie widać. Koło chat nikt się nie kręci, wszystko nieme. Zaglądnąć do chaty — lęk bierze. Zaglądnęliśmy jakoś do jednej z chat, co stała blisko ścieżki. Z ogromnej misy drewnianej troje dzieci chłeptało jak psy jakąś ciecz żółtą. Weszliśmy do chaty. Opowiadały dzieci, że rodzice poszli szukać chleba, na wołoski brzeg, do rodziny, a im zostawili żur zgotowany z resztek mąki i z kory jaworowej. Pod Kołomyją wyrostki i dzieciska kosmackie, brudne i rozczochrane, rojem ku nam leciały, wyciągając ręce. Rzuciły się na nas jak stado wilcząt. Wrzeszczały wciąż: dajcie chleba, dajcie chleba!
Kołomyjscy ludzie tak mają urządzone życie, że nic nie robią. Albo biegają jeden do drugiego, albo jedzą. Z tej gonitwy ciągłej i z ruchu wielkiego błota tam takie, jak na najgorszych młakach w Czarnohorze, gdzie cała woda ze szczytów się zbiera. Chleby leżą sobie obficie na targach i przed chatami, jak kamienie na zarinku czeremoszowym. Gdyby nie spokój i zgoda z miastami, wiedzielibyśmy jak zagarnąć to wszystko. Ale tam i tak za pieniądze wszystkiego dostać można. Może by nawet cerkwie i bożnice za pieniądze sprzedawali.
Gdyśmy już wracali z ziarnem przez Kosmacz, spotykaliśmy wciąż dzieciaki z wszystkich górskich wsi, uciekające ku dołom. Idąc grzbietem ku Wersałemowi, widzieliśmy nieraz po chatach zniemożonych starców, umierających z głodu. Już im nie można było pomóc. Za późno było. Wśród lasu na szczycie Działu usłyszeliśmy gdzieś w zaroślach cichy płacz niemowlęcy. Zaczęliśmy szukać. Zobaczyliśmy, że wśród chwoi leży kobieta w stroju kosmackim. Obok niej dziecko trzyma pierś i ssie, nie może wyssać mleka i płacze. Kobieta była martwa, zimna już. Szła widocznie gdzieś przed siebie w świat, padła po drodze. Dziecko może samo wyciągnęło pierś zza pazuchy, ssało tak zimną, stężałą już pierś. Zabraliśmy dziecko ze sobą. Kobietę nakryliśmy chwoją.
W miejscu tym tak straszna zawierucha się zwiała, żeśmy ciągle na brzuchy się kładli, aby nas nie zniosło z grzbietu. Już i konie przewracały się niemal, siadały i tak przeczekiwały zawieje. W zawiei leśne gromady duchów jęczały, zawodziły, to rechotały, to groziły po trosze i gziły się po swojemu. Tak doszliśmy do źródeł czarnego Potoku, gdzie się już schodzi na Żabie. Przenocowaliśmy tam w chacie dawno opuszczonej, na wpół rozwalonej, ale z jedną izbą dobrą. Rozjuczyliśmy konie i umieściliśmy je w rozwalonej części chaty. Naokoło był bardzo stary las. Końca mu nie było widać. Na grzbiecie panoszyły się, szeregami bez końca chochłate, grube baszty jodłowe, a stokami ścisnęły się kiedrowe gąszcze, zarośla nieprzebyte. Wicher ustał. Cisza była w lasach. Wchodząc do izby, nie chwaliliśmy Boga, nie żegnaliśmy się krzyżem. Tak nakazałem. W czasie głodu, z ziarnem idąc, nie należało kłócić się ze szczeznykami, ani drażnić tych, co tam w opuszczonej chacie mieli siedlisko. Ale od obcych, niechatyńskich duchów, na wszelki wypadek, przed pójściem na sen postawiłem ochrony i zagrody molfarskie. Cicho było i głucho w tych śniegach, w potopach zimowych i zaspach, wśród boru pierwowiecznego. Ani jedna gałąź nie szeleściła. Zasnęliśmy spokojnie. Około północy — choć nie było wiatru — zaczęły jęczeć rzesze poza chatą. Jękami przenikały nas, jakby wiatrem mroźnym. Jęk wchodził przez uszy, świdrował ciało, wychodził piętami, aż dymiło z każdego. Haj, halo, haj, halo! tak kwiczały i szturmowały rzesze upiorów do chaty. Zakazałem kosmackim ludziom, co to pomagali nam przewozić zboże, by broń Boże, ze strachu nie zaczęli się żegnać krzyżem lub modlić. Bo gazdowie naszej chaty, szczeznyki, przyjęli nas, przytulili bez sprzeciwu, watry nam nie gasili, najmniejszej szkody nam nie robili. Nie można było odpłacać się niegrzecznie i niewdzięcznie i mieć wrogów w samej chacie. Zdjąłem zastawy i ochrony czarodziejskie. I zaraz już jęki za chatą ustały. Znów zasnęliśmy spokojnie. Kościogłowe rzesze suchożebrych kościejów wchodziły, wpływały sobie spokojnie do chaty, spokojnie jak mgiełki. Gromadziły się koło ziarna, wąchały sobie ziarno. Krążyły koło naszych głów. Czasem nad którymś z nas zatrzymały się dłużej, wpatrywały się w niego, jakby go poznawały. Nie opowiedzieć mi tego, cośmy widzieli, cośmy słyszeli. Ile strasznych i żałosnych dziejów przez nasze głowy przeszło. Za kościejami wpłynęły jeszcze smutniejsze widma, pęcherze baniaste białe, całe w krwawych piętnach. Z watrą w brzuchu, wciąż łykały watrę. To ci, co kiedyś jedli dobrze i smacznie — bez sumienia — gdy inni w mękach marli z głodu, ani nie pomagali nikomu, ani nie pomyśleli o tym, by pomóc. Wszystkie te widma składały ręce, błagały nas — to rozumiałem — modliły się o pomoc dla głodnych, co teraz cierpią, bo to i dla nich ulga. Najżałośniej jęczały te upiory krwawo-blade z watrą w brzuchach. Prosiły nas, byśmy taki ład zaprowadzili, aby nigdy już głodu nie było. Dla ulgi opowiadały nam duchy, ale tylko dlatego, że chcieliśmy słuchać. Dowiedziałem się wtedy, zobaczyłem to tam, że w tej samej chacie przed dwustu laty wiosną co nocy schodzili się chłopiec i dziewczyna. Oboje młodziuteńcy, kochali się i kryli się z tym przed ojcami. Gdy straszny głód się rozhulał, a twarda zima trzymała jak teraz, we dnie każde z nich chodziło koło głodujących i chorych, każde w swej chacie. Każde z nich nosiło drzewo i wodę, każde wykopywało pokrzywę i liście ożyny spod śniegu, chodziło szukać gdzieś kory na młodych jaworach, każde warzyło, co się dało i karmiło swoich. Po chatach buszowała gorączka głodowa, huczała w głowach jak dzwon pogrzebowy. A gdy kto zmarł w chacie, każde z tych młodych grzebało w lesie umarłego z wielkim trudem. Nocą znów schodzili się w tej chatce. Całowali się i obejmowali przez całą noc. Żywili się tak jedno drugim. Wracali rankiem do swych chat, jakby posileni i jakby pijani. Co nocy tak się schodzili. I tak umarli w objęciach w tej samej chacie. — Tak mi tedy oboje opowiadali swoje dzieje.
Gazdowie naszej chaty, szczeznyki, powyłazili z kątów, słuchali zmartwieni, kiwali koźlatymi głowami, obgryzali sobie kopytka. Pytali mnie potem cicho, grzecznie wcale: dlaczego wasz Bóg pozwala na to wszystko? tacyście wy chrześcijanie? Odpowiedziałem, że Bóg wcale nie pozwala, bo dał ludziom serca żywe i słobodę. A ludzie tak skorzystali z tego, że sami zmienili swe serca w kamienie. Ale będzie odtąd inaczej. Tak zakląłem się im i to wam dzisiaj powiadam.
Uspokojone były rzesze suchożebre i krwawo-blade. Ani one, ani szczeznyki nie sprzeciwiali się nam nazajutrz po drodze. Jeszcze w największych zamieciach torowali nam drogę. Przeprowadzili nas przez Dział. Dopiero gdy Czeremoszu szum nas doszedł, gdyśmy z mgieł górskich wyszli, straciliśmy ich z oczu. Gdzieś to wszystko znikło w zamieciach i mgłach. —
Dmytro skończył opowieść. Nabożnie cicho i głucho było w izbach i w chatach. Drzwi od sieni były otwarte. Widać było z izby, ilu ludzi tam się zebrało, ilu natłoczyło się po ganeczkach i wpychało głowy w drzwi. Ale cichy był tłum. Wszyscy trwali w zadumie. Czasem żegnali się, czasem szeptali cichutko.
Gdy wszyscy tak milczeli i nikt się z niczym nie wyrywał, Dmytro kończył swoje:
— Czyż wy myślicie, dukowie, że mielibyście moc, słobodę i majątki, gdyby nie góry? Gdzie indziej, kto chce mieć to wszystko, musi być skąpcem, dusić każdy grosz, łupić najmitów. A tu słoneczko rodom waszym samo dało wszystko. Bądźcież mu wdzięczni, inaczej głód sparzy was, a wasze gazdowanie klątwa tych rzesz dosięgnie, co wędrują puszczami. Po śmierci razem z nimi będziecie się wałęsać, jęczeć i męczyć się i z obrzydzenia do jadła watrę łykać, jak te krwawe pęcherze-dymała.
Stary Szumej wstał, obchodził stół, długo spoglądał na Dmytra. I zgadzał się i coś mu nie dogadzało, ale może nie miał odwagi powiedzieć.
Zauważył to Dmytro:
— Mów Szumejku, mów co ci się nie podoba.
Siadł Szumej, powoli zaczął mówić, szeroko i otwarcie:
— Podoba mi się, podoba mi się wszystko, co tu mówić. A cóż mi ma się podobać, jak nie to? Ale to widzisz, może tak nieumyślnie, to przecież nie tak, by ktoś żałował biednym, by dla głodnych miał serce nieczułe. Tylko tak jakoś się dzieje, że ten przy krowach się krząta, a tamten przy jagniętach, a inny przy suknie, przy foluszu, czy w młynie. Gdy sami przyjdą tacy, którym ciasno, każdy pomoże. Nie słyszałem jeszcze, by kto odmówił.
Dmytro Wasyluk wstał.
— Tak to wy chcecie? proszieków z nich zrobić? zamknąć oczy na nędzę i czekać aż zacznie żebrać i jęczeć? Ale nie! Nie będzie człowiek górski poproszajką! Dławcie się śmietaną, serami, bryndzą, wędzonką, baraniną, miodem. Nikt nie będzie żebrać. Woli zginąć i zmarnieć. Żebraków w górach nie ma.
Zdawało się, że Dmytro chce wyjść z chaty. Skoczył Szumej, objął wpół Dmytra.
— I nie będzie żebraków! — krzyknął aż niejednemu w uszach zadzwoniło. — Nie pozwolimy, aby byli żebracy. Daj ci Boże niebo, żeś nami potrząsnął, Dmytryku, nasz knieziu słobodny. Lepiej, bym ja sam, by wszyscy Szumeje sławni każdej wiosny pokrzywę chrupali, niżbym miał zawąchać żebractwa.
Nieopisany, straszny hałas powstał w chacie, w izbach, w sieniach i po gankach. Duki i biedaki ściskali się: Nie będzie żebractwa w górach! — krzyczeli z uniesieniem — nie damy poniewierać słobody, starej matki, szanować nam ją jak krówkę dojną. — Hałas trwał tak, falował i buszował po zagrodzie jak potok wezbrany.
Tymczasem Dmytro prosił, by wrócili znów do rady, by radzić jak pomóc głodującym i niedojadającym.
Naprzód wystąpił Sztefanko Wasyluk. Zaklinał wszystkich ludzi, prosił sądków starych, by od gromady do gromady przekazywali, by przede wszystkim szanować i dobrze pielęgnować chudobę.
— To jest najstarsza nauka dla chudego roku. Chudobie wszystko dać, co można. Nie sprzedawać krów, jałowic ani cielic, ani broń Boże, nie niszczyć, nie zabijać na mięso. One was dotrzymają i wasze dzieci. Kto nie ma paszy, komu paszy za mało, niech idzie do takich jak ja, co mają paszy dość, niech przypędzi krówki, niech i dzieci do chaty przyniesie. Jest jeszcze słoneczko — będzie i wiosna.
Spodobała się wszystkim przemowa Sztefanka. Zgłaszali się jeden przez drugiego, aby żywić chudobę biedaków albo ich dzieci, dopóki jest tuhy czas.
Z kolei przemawiał Filko Żeleński. Sztefanko myślał, co będzie teraz, a Filko, co później. Targając wąsa, to patrząc pod stół, to odwracając się jakby z niechęcią od tych, co nań patrzyli, mówił jak zwykle nieco surowo:
— Dość już tuhych lat. Trzeba raz z tym skończyć, zrobić porządek. Karczować trzeba, ziemię skopać, a nawet zaorać i siać, wszystko siać: jęczmień, pszenicę i ziarno tureckie — kukurudzę. Jak tylko śnieg zejdzie. Ile będę mógł, dam nasienia, przyjdźcie, pokażę każdemu, jakie u mnie ziarno na tym miejscu wyrosło, gdzie przedtem niedźwiedź krowy bił.
Nikomu nie spodobała się przemowa Filka. Nikt przynajmniej głośno nie wyraził mu uznania.
— Tu nie pola, nie Podole — wołali — tu nikt nie będzie ładować brzemieniem grzechu na plecy, ziemi nie będzie kaleczyć. My nie podolski ród, tu nie pańszczyzna. Tu nikt nie będzie zginać karku, jak wół. I koń górski pługa nie zniesie, nie chce niewoli. Lepsza nawet z głodem słoboda, niż niewola napchana.
Najbardziej ciskał się stary stryj Szkindowy:
— Do tego już doszło, że w woły mamy się zmienić? Do takiego głupstwa dogadaliśmy się? Oj poznać, Filku, choć zacnyś człek i sprawiedliwy, żeś z pańskiego rodu. Dobrowolną niewolę chcesz tu zaprowadzić? Rozdaliście panom i cesarzom pieniądze i skarby, honorowe junactwo zachciało wam się pokazywać, a teraz co? Ale już nie róbmy o to zwady, zgoda to zgoda. Bo i tak sobie odbierzemy wszystko. Hurmą pójdziemy na doły, jak to Dmytro powiedział w sobotę dziadową, wywrócimy świat za zgodą cesarską, z cesarskiego nakazu. Tak to co innego. Nie będzie nam tam biedy. A tymczasem co prędzej do cesarza poszlijmy po ziarno.
Dmytro tłomaczył, że i na dołach niedostatek i że teraz zebrali się nie po to, by mówić o napadach jakichś lecz o pomocy głodnym. Na pomoc cesarską — powiadał — wcale nie powinniśmy czekać, bo lud słobodny sam sobie pomaga. Potrzebne ziarno, a potem będziemy i o tym myśleć, co mówi Filko.
Rozbijała się rada po trosze, jak zawsze w niezgodzie, każdy gadał, a nikt nie słuchał.
Pogodził wszystkich Szumej. Przydźwigał tęgą berbeniczkę pełną pieniędzy. Niosąc, sapał i oddychał ciężko. Z rozmachem postawił ją na stole, aż stół zatrzeszczał. —
— Jeść czy siać, ale ziarno potrzebne. To daję na ziarno, niech kuckie pieniądze się nie marnują, niech nie śniedzieją w berbenicy. Niech ku nam nie lezie niewola. Ona zawsze łakoma pchać się za głodem. I w słowo cesarskie wierzę, ale czyż my to nie dukowie? Alboż musimy czekać na cesarską pomoc, albośmy gorsi odeń gazdowie?! —
Szeroko rechotał z zadowolenia Szumej.
I znów traktował szczerze i troskliwie każdego z osobna, aby głód się nie wśliznął, aby głód kogo nie chwycił, bo głód to zaraza.
Po Szumeju jeden za drugim zgłaszali się inni. Dmytro rewaszował, zapisywał wszystko dokładnie. Każdemu dał deszczułkę, rozliczenie rewaszowe, ile dał, ile ma dać jeszcze. Deszczułki zostawił u Szumeja. Wspólnie obmyślali jeszcze ile zboża kupić, jak dzielić zboże, jak tymczasem karmić ludzi mlekiem i tym, co kto ma.
Tymczasem po wsiach i tak starym zwyczajem każdy, kto czym mógł, ratował głodnych. U starego Wasyluka było osiemdziesiąt krów dojnych. Koło krów krzątała się rodzina cała wraz ze służbą. Rok był bardzo obfity w mleko. Dojono przeszło dziesięć terhów dziennie i tyleż rozchodziło się do wieczora. Nieraz domownicy znużeni pracą, obchodzeniem krów i wydawaniem mleka i sera, wieczorem z nóg padali, zasypiali gdzie bądź i dopiero przespawszy trochę, o północy sami zasiadali do jedzenia. Wszystkim bowiem, nawet sytym ludziom, tak się chciało jeść jak nigdy. Gorączka jakaś siedziała w brzuchach, głód jak watra bukowa, wichrem podsycana, huczał i żarł pokarm chyżo, to, jak zduszona wichrem watra, gasł z wściekłością, a potem znużony, jak wpół wygasła watra, rozpalał się leniwo, to znów chłonął swą pożywę. Gdy się komu udało wydostać na doły, gdy zobaczył pola zbożowe i ogrody uprawione — głód w nim przycichał.
W Wasylukowej zagrodzie oprócz wędrownych, przygodnych gości byli jeszcze goście stali. Całą nową chatę oddano tym matkom, co przyszły z dziećmi głodnymi dla odkarmienia. Po kołeszniach obce krowy i cielęta hodowały się wraz z gospodarskimi. Te co były wygłodzone i chude, powoli przychodziły do siebie. Goście wraz z gospodarzami pracowali, karmili i doili krowy. Wszyscy chodzili wyszukiwać młodziutką pokrzywę do chleba, hrań na delikatną kaszkę dla dzieci i dla wygłodniałych i korzeń błotnicy[34] do suszenia. Wielkie zapasy chaty topniały bowiem coraz bardziej. Tylko mleka i sera nie ubywało, lecz przybywało: Siana było dużo, powoli ukazywała się świeżutka pasza.
Chodząc tak, sczerniały z trudów i kłopotów, Sztefanko zawsze był chętny i pełen nadziei. Nie tylko pomagał tym, co się zgłaszali, nieraz od ranka już przypominał sobie pobratymów co biedniejszych, różnych biedaków, co mieszkali gdzieś daleko, a o których nie było wieści. Nakazywał najmitom: ej, synkowie, może byście poszli aż pod Hostowy, popatrzeć, co tam w wesnarkach się dzieje. — Ładował na konie besahy z mąką jęczmienną, placki i sól, bo tego tam mogło braknąć, a tak od wypadku jeszcze, po trosze bryndzy i mleka składanego w berbenicach. Ledwie jeden najmita odszedł, już myśli Sztefanka były w innej stronie świata: ej, słuchaj, mój miły — powiadał do najmity — tam pod Czarnym Gruniem za Bereżnicą mieszkają biedacy. Zbieraj się, synku, co prędzej, bierz na konia co jest, by za dnia zdążyć. — Sztefanko w równej mierze pracować lubił co pomagać i darować. Nieraz okazywało się, że nie ma już mąki zmielonej, że trzeba nieść ziarno do młyna. Jedna za drugą opróżniały się wielkie skrzynie w komorze Sztefanka.
Powoli, spokojnie, za porządkiem wyciągał Filko Żeleński swoje zapasy ziarna tureckiego, z którego był tak dumny. Nocami łuszczył szulki kukurudzy. Filko był to jednak człek małomowny i wstydliwy, rzadko mówił z ludźmi, do każdego powiedzenia zabierał się długo. Kiedy coś powiedział, to już rąbnął niezgrabnie i ostro, czasem chciał coś powiedzieć i nic nie powiedział, czasem nie dokończył zdania, urwał w połowie. Gdy przygotował pełną komorę złotego nasienia tak, że leżało na podłodze na wysokość człowieka, posłał po Dmytra. Nic nie mówiąc, zaprowadził go do komory.
Świetniejsza komora niż doboszowe skarby, ciepło i dobroć złota tchnie od kukurudzy! — Powietrze kukurudziane owionęło Dmytra szczęściem. Już w głowie miał pieśń o kukurudzy.
Filko nakazał, by Wasylukowie posłali po ziarno i sami potem rozdzielali. Nie lubił spotykać się z ludźmi, nie lubił gadać.
I Szkindowie nie byli w tyle. Stary stryjko Szkindowy wraz z Ołenką rozdarowywali, co mogli. Nie mieli tylu zapasów, nie chcieli jednak, by Wasylukowie pokonali ich w honorze. Stary Szkinda nie tylko jadło dawał biednym ludziom. Rozdarowywał, co widział w komorze, aż go reszta rodziny musiała po trosze opamiętywać.
— Puste to wszystko — wykrzykiwał stryjko — ja już różne pamiętam. Jak trzeba będzie, to się znów pożywimy na Ormianach, na Żydkach, na pankach. A może i tak jakiś czort przyjdzie, mandatorski czy cesarski, i nam to pozabiera. Niech biedni ludzie mają. Niech dobre słowo tu nam zostanie!
Toteż dużo dobrych słów zlatywało się do komory szkindowej. Kto z daleka przyplątał się, nie wyszedł z chaty Szkindów bez podarku. Przychodzili i tacy ludzie, co z głodu stroje i ubiory gdzieś posprzedawali, a teraz, nie mając się w co ogarnąć, chodzili obdarci, obszarpani. Ale byli i tacy przybłędy gdzieś aż od Kut, co zasłyszeli, że jest taki ród hulawych rozdajków na Hołowach, tylko kłaniaj się im w pas, basuj dobrze, smaruj słowem obleśnym jakby masłem, a wszystko ci dadzą. Jak jaskółki na wiosnę koło gniazd swych uwijały się po zagrodzie Szkindowej i zlatywały się dobre słowa. Na pustych półkach siedziały sobie, szczerząc obleśnie ząbki, takie zwyczajne słowa: „obyście doczekali, obyście przeżyli sto lat i ponad sto! Oby wam Pan Bóg nagrodził!“ — Ale w puściejących skrzyniach zachowali sobie Szkindowie lepsze dary, takie słówka i takie życzenia, jakich na co dzień się nie słyszy: „moje ludeczki słodziutkie — obyście stąpali po złocie! oby każdemu z was służył anioł boży na każdym kroku — wy aniołowie boży na ziemi, nie ludzie“. Im więcej rozdarowywali Szkindowie, tym tłumniej było, tym więcej dobrych słów, tym radośniej było w domostwach szkindowych, które od czasu zwady z Wasylukiem, rozbicia swatostwa i od czasu sumnej kolędy, smętkiem były ogarnięte. Pękały skrzynie i komory od słów serdecznych, po prostu już nie miały gdzie ich pomieścić. Od tego czasu też u Szkindów nie mówiono o Wasylukach, u Wasyluków o Szkindach. Na płajach nie unikano się już, pozdrawiano się bardzo grzecznie. Wrogość rozpraszała się. Zwada przycichała.
Podobnie jak w Hołowach i w innych osiedlach pomagano ludziom, karmiono ludzi. W Krasnojyli u Diduszków, w Jasienowie u Szumejów, nawet do Krzyworówni młody pan ze Stanisławowa przysłał dużo pszona, a dzierżawca ogłosił, że każdy, kto jest w potrzebie, tyle ziarna dostanie, ile potrzebuje na cały miesiąc. I wtedy też, gdy już przyschły płaje, Kudil przyprowadził na Jasienowo całą karawanę koni objuczonych ziarnem, zakupionym za pieniądze zebrane w chacie Szumejowej. Radośnie witano Kudila. Setki ludzi otoczyły karawanę.
Baba Lodowa słabła. Tuha wiosna oddalała się. Wasyluk bliski był zwycięstwa.
W owym to czasie, coraz częściej, zwłaszcza na Bukowinie, zaczęto górskich ludzi nazywać Hucułami czyli rozbójnikami, a górski kraj huculskim czyli rozbójniczym. — Oby wszędzie byli tacy rozbójnicy! — powiadał Andrijko.
Kiedy najlepsi gazdowie tak się starali i uwijali na to, by nie zmarniał ród górski, by dzieci i wyrostki nie rozeszły się po świecie, zjawiła się nagle wieść przedziwna, zanadto dobra, przeto straszna:
„Cesarz posyła swą córkę, pannę cesarską, co się zwie Barabola. Ona to narody z biedy wybawi, raz na zawsze! Odtąd już nigdy głodu nie będzie. Nowy wysłannik cesarski zjawił się w Kutach. Do niego czy razem z nim przyjechała sama panna Barabola.“
Plątały się także wieści o zagadkach cesarskich: już-już lada dzień wyruszą wraz z Barabolą w góry.
Wieści zagrały jak dzwon świąteczny, wszyscy nadstawiali uszu.
Dmytro Wasyluk o żadnej pannie cesarskiej nie słyszał, ani jednej panny w całym dworze cesarskim nie widział, sam cesarz o żadnej pannie swojej nie wspominał. Pobratymstwo z cesarzem, słoboda nowa? To nie przez urzędy ma iść, tylko wprost od cesarza! Z gubernium człapać mają wraz z urzędnikami brzuchatymi, zagadki, o których mu pobratym najjaśniejszy do ucha naszeptał? Niedoczekanie!
Tymczasem bukowinki i płaje hołowskie zaroiły się ludźmi, co zewsząd przychodzili z coraz to nowymi wieściami na naradę do Wasyluka.
Wszystkie te wieści rozpowszechniał w Kutach głośno towarzysz z watahy Dmytra, Gienyk zwany Kwiatkowskim, który od czasu wyprawy na Kuty kręcił się koło spławów, handlował i szukał czego nie zgubił. Był rodem z osady szlacheckiej Berezowa, niegdyś pomagał grabarzowi, a potem praktykował długo jako sługa księży. Zżył się z tym, szeptał na ucho ludziom, że właściwie jest księdzem. I naprawdę chodził ubrany tak jakoś jak półgrabarz, półkleryk. Czarność i bladość biły odeń, strój miał czarny a lice wybladłe. Kucharzył majsternie naprzód u księży dobrodziejów, potem z biegiem lat w towarzystwie rozbójnickim Klama Bojczuka. I wreszcie w towarzystwie Wasylukowym. Klam Bojczuk sławił, jakie to delorne gotowanie Gienyka, że i sam metropolita nie nasmakowałby się jego potraw. Księża w Jabłonowie i w Pistyniu trzymali go dopóki mogli, aż zawisły nad nim groźne kondemnaty. Wówczas Dmytro przyjął go do swego towarzystwa, ale nie żądał od niego przysięgi. Po wojnie kuckiej Gienyk zajął się handlem wodnym, rzekomo nie tylko jeżdżąc do Czerniowiec, nawet do Mołdawii. Za jego przechwałki że właściwie jest księdzem przezwano go ministrantem, zaś Czuprej mniej poczciwie popichwostem.
Powiadał jednak Andrijko: może Kwiatkowski przeraził się kiedyś jakiego nieboszczyka, bo dusza jego nie trzymała się mocno ciała, luźnie jakoś na ramieniu przykucnięta, jak kura przestraszona przez jastrzębia. Ale cóż? Trudno znaleźć mądrzejszego człowieka od tchórza. Kiedy w jakiejś dziurze schowany portkami trzęsie, ma czas myśleć, kogo się bać i jak się zabezpieczyć. Wiedząc to Dmytro, zaprawiał ministranta do ustawiania wart, rozumiejąc, że trzęsiskóra potrafi najlepiej pilnować, a taki zuchwalec jak Czuprej nawet pod szubienicą zaśnie. Pilnując własnej skóry, Gienyk pilnował towarzystwa, rozstawiał, zmieniał i kontrolował warty, a zawsze miał najlepsze wiadomości o puszkarach, o routach, o wojsku.
Gdy przyjechali nowi wysłannicy, krajskomisary i różni urzędowie do Kut, Gienyk zgłosił się do nich, ofiarował swe usługi, co dnia nowe, a najdokładniejsze wieści znosił im z gór. I dla nich stał się niezbędny. — Poprawiając się w tym miejscu Andrijko powiadał.
— Widać, że tchórz tylko na początek najmądrzejszy, a w ostatecznym rachunku głupszy od najbardziej zatkanego durnia. Nie może postanowić kogo się bać najwięcej, boi się wszystkich razem i za porządkiem.
I oto zaszumiała z Kut wieść niesłychana. Nie kto inny ino ministrant wzywał wszystkich w imieniu cesarza. Wzywał junaków i watażków, wzywał ich dawnych prześladowców policjantów wiejskich, atamamów, puszkarów. Wzywał duków i biedaków, wszystkich w imieniu cesarza tak jak niegdyś zapowiedział Dmytro w Dziadową sobotę. Wzywał by każda gromada wysłała ludzi z końmi do Uścieryk, bo tam się zjawi Barabola cesarska, aby wszystkich nakarmić.
Wieść niesłychana, wieść szalona. Ministrant w imieniu cesarza! Głód zaledwie ucichał w kraju, a tu nowa jakaś bieda zbliżała się jak zawsze, od miast, od Kut. Gubili się w domysłach: niektórzy, że urzędy wszystko sfałszowały, inni że panowie zastraszyli starego cesarza. Ci co najbardziej świadomi szeptali, że księżniczka fałszywa albo zbuntowała się przeciw cesarzowi. Byli i tacy co uwierzyli, że księżniczka Barabola nakarmi lud, potem zagrzmi groźnie, zagadeczki wstaną, a biedacy zejdą na doły, zamieszkają po dworach i miastach i będą odtąd żyć w dostatku.
Tak czy inaczej, zewsząd śpieszyli ludzie do Uścieryk na wezwanie. Ściągali się i tacy, co biedowali długo, głodowali do niedawna. Bo usłyszeli, że ma być na zawsze koniec głodowi. Z daleka nie poznałbyś, że przebyli głodną wiosnę, bo każdy, kobieta czy mężczyzna, ubrał się jak mógł najświetniej. Dopiero z bliska widać było twarze sine, blade lub żółte, oczy zgorączkowane. Tak wyssał ich głodny czas. Niegłośne były rozmowy, niegłośne rozprawy, nawet kłótnie.
Powoli napełniały się Uścieryki przybyszami ze wszystkich stron. Tam, gdzie rzeki się schodzą poniżej łęgów, na piasku, na ławach, przy stołach umyślnie zastawionych, zasiedli w mundurach urzędowie, wysłannicy gubernialni. Wokół roili się żandarmi, żołnierze, hajduki, same szarapatki. Główny Urząd, choć urzędowym zwyczajem tęgi brzuch sobie wyhodował, trzymał się hardo, nie odzywał się, czasem nadął wąsy niecierpliwie. Obok niego jak czarny słup stał wysoki żandarm. Oni to byli, słynna dwójka: Brnek i Brnatzik. Naokoło siedziały i stały mundury i sutanny. Wielka parada. W gronie młodych księży kręcił się i zwijał sam ministrant Gienyk Kwiatkowski. Co tu mówić, nie ministrant, a ksiądz, tylko po rękach go całować. Z tyłu uwiązane do płotów stały osiodłane wierzchowce, dalej nieco wielkie wozy na kołach, dotąd Uścierykom nie znane. Po łęgach kręcili się różni podpankowie kuccy i służba. Coraz więcej ludzi górskich gromadziło się wokół stołu, niektórzy przystępowali wprost do Kwiatkowskiego, inni witali się z siedzącymi dostojnikami. Główny Urząd na powitanie ledwo nosem kiwał a wciąż wąsy nadymał. Ludzie przypatrywali mu się ciekawie.
Gdy zobaczono, że z daleka zbliża się orszak hołowski, zaszumiało naprzód w tłumie, a potem nagle ucichło. Dostojnicy wstawali z ławek, kręcili się koło stołu, spoglądali ku swym wierzchowcom, spoglądali ku drodze, gdzie za mostem stał nieduży oddział wojska. Powoli jechali Hołowcy. Sztefanko ojciec na samym przedzie, a syn Dmytro za nim. Gdy zobaczyli tak dobrze im znane złocone galony i mundury, zatrzymywali się na chwilę. Tym bardziej stropili się urzędowie. Wówczas Kwiatkowski podbiegł naprzód ku Hołowcom. Czapkował Sztefankowi, czapkował Dmytrowi. Dmytro odpowiedział grzecznie, oglądał go badawczo. Kwiatkowski zmieszał się, skręcił się, zajął się rozmową ze Sztefankiem. Wzniósł oczy do nieba: „Dzięki Bogu, dzięki Bogu, że jesteście“. Dostojnicy siedli na chwilę, przecie zniecierpliwili się i znów wstali. Dmytro grzecznie, w milczeniu witał się z urzędami. Główny dostojnik usiłował nadąć wąsy, lecz usta mu zadrgały, skrzywił się jakoś żałośnie. Tak gwałtownie zeskoczył Czuprej z konia, aż kilku dostojników uskoczyło na bok. Śmiech przeszedł przez tłum. Stary Klam Bojczuk popatrzył zezem na Dmytra, potem wbił oczy w Kwiatkowskiego. Kwiatkowski odwrócił się. Pan Oświęcimski, z drwiącym mrozem na twarzy, mroził naokoło. Urzędom zrzedły miny, długo czekali wszyscy, jakby nikt nie wiedział, po co przyszli. Wreszcie wystąpił stary, zawiędły, lecz wąsaty pisarczyna. Trzymając papier w ręku zaskrzeczał do Dmytra dobrotliwie:
— Mój panie deputacie! Pan cesarz z miłości dla swoich poddanych przysyła Barabolę, by ich nakarmiła. Ale, aby mógł wiedzieć, czy masz być deputatem do Baraboli, przysłał ci trzy zagadki. Gdy zgadniesz, to dobrze, będziesz nadal deputatem. Kto zgadnie, będzie deputatem do Baraboli... Posłuchajcie, poddani cesarscy, zagadek! Posłuchaj i ty, panie deputacie, w posłuszeństwie dla cesarza, bo jeśli odgadniesz, musisz ślepo słuchać, co nakażą zagadki...
Otworzył papier. Papier był zwyczajny, żółty, nawet brudnawy, bez żadnych znaków cesarskich, bez złotej laski. Ludzie szeptali to sobie. Wąsacz-pisarczyna nałożył na nos druciane okulary, zmarszczył się jak stary papier, to znaczy, nałożył minę urzędową. Wśród głębokiej ciszy dobył z siebie głosu najmocniejszego i odczytał:
— Cóż to za gad, co sam siebie zjadł?
Te słowa padły w tłum oniemiały, co teraz o świecie zapomniał. Pisarczyna kręcił sobie rude wąsy, poczekał chwilkę, Dmytro milczał, a urzędowie po cichutku posuwali się ku Gienykowi.
Pisarczyna chrząknął, aby dodać sobie odwagi. Znów odczytywał z żółtego papieru, powoli składając litery i słowa:
— Niższe — od — psa — wyższe — od — konia — zdatne — dla — człowieka. Choć raz sczeźnie — czeka — nie ma nadeń leka...
Szarpnął się Dmytro niecierpliwie, zmarszczył się, lecz milczał. Wszyscy ludzie, nie rozumiejąc, co się dzieje, spoglądali uważnie na Dmytra. Z ulgą kończył pisarczyna:
— Szczęście ptak przyniesie, co w ziemi się niesie.
Skończył czytanie pisarczyna:
— Takie są trzy zagadki cesarskie, odgadnijcie je, panie deputacie.
Opowiadał Andrijko:
— Nigdy tak smutnego milczenia nie było, ni tak ciężkiego. Lice Dmytra zbladło, spłótniało, a wyciągnęło się jak płótno na wichrze. Jakby samo jedno sterczało na świecie. Jedno oko dla siebie patrzało osobno, a drugie osobno, oba zgasły nieruchome. Żadne nie widziało nikogo. Warga odchyliła się od wargi. Nos zastygł i nie oddychał, jakby nie potrzebował powietrza. Jedna ręka osobno zwisała, a druga osobno. Każda inaczej zwiędła. Od zgasłej twarzy wiatr odszarpywał kędziory tak gwałtownie, jakby chciał je porwać. Gugla polatywała wysoko nie trzymając się ciała. Każda część oblicza, każdy człon ciała osobno tkwił w świecie, nie wiązał się z drugim.
Skrzepił się wreszcie Dmytro, zakrył ręką oczy, trwał tak bez ruchu: gada, co sam siebie zjada, nie widział. Ptaka, co pod ziemią się niesie, nie mógł sobie wyobrazić. Zobaczył w myśli siodło mniejsze od psa, wyższe od konia. Zrozumiał drugą zagadkę-pułapkę. Krzyknął jak ze snu: niewola! Wraz z nim cały tłum krzyknął coś niewyraźnie. Dmytro zobaczył już w myślach ludzi osiodłanych, a na nich jechali posiepaki. Zgarbił się.
Wyprostował się przecie, świdrował oczyma dostojników. Podniósł swą laskę patentową, z orłem cesarskim. Pisarczyna spod oka przyglądał się Dmytrowi. Kwiatkowski spuścił oczy i gładził się po połach czarnej kurtki, Brnek uważnie zapatrzył się w swe wąsy, a Brnatzik, jak zawsze, stał jak słup graniczny, pomalowany na czarno. Tłum wtłoczył się ławą, by zobaczyć Dmytra. Dmytro zapytał:
— Jaki macie znak cesarski?
Pisarczyna stropił się, odwrócił się ku pankom, młody ksiądz dogadywał coś cicho Brnekowi. Ten wydreptał parę kroków naprzód, lecz znów się cofnął. Wówczas ksiądz zawołał:
— Słuchajcie ludzie tego pana.
Wówczas Brnek stojąc przemówił krótko:
— Mnie żaden znak niepotrzebny. Cesarz posyła posłania czyli mandaty. Jam jest wysłannik cesarski czyli mandator. Nic sam od siebie. Czy stoję, czy chodzę, czy śpię, czy kicham, wszystko w imieniu cesarza.
Postąpił trzy kroki naprzód.
Jakby pomruk wichru przeszedł przez tłum: „Zdrada, zdrada“. Potem jakieś niewyraźne jęki wyrzeczenia. I jak przedtem tłoczyli się ludzie, tak teraz zaczęli się cofać, wysuwać powoli, oglądać naokoło i wymykać. Opuścili Dmytra wszyscy, prócz Hołowców i dawnych towarzyszy. Dmytro wciąż był blady jak nigdy dotąd, oczy jego świeciły bardziej jeszcze niż zazwyczaj. Zawahał się.
Czyżby cesarz?... Ale nie!
Znów zwrócił się ku stołowi:
— Ja chcę mówić z tą panną cesarską, którą wy nazywacie Barabolą.
Śmiech i rechotanie bezwstydne zatrzęsło całą gromadką urzędników i szarapatków, a dreszcz ogarnął tłum. Któryś z Hołowców zawołał: „Któż tu kłamie? Któż naśmiewa się z cesarskiej rodziny?“
Młody ksiądz z Kut łagodził grzecznie, politycznie:
— Panie deputacie, naprzód odgadnij zagadki, o których tyle opowiadałeś ludowi. Obwieść je wszystkim! A potem pytaj o znaki cesarskie, o barabolę.
Pomruk przeszedł przez tłum. Dmytro rzekł w końcu spokojnie, lecz donośnie:
— To nie są zagadeczki cesarskie. Nie słuchajcie tego ludzie!
Mandator zeskoczył z ławy, oglądał się gorączkowo. Gdy zobaczył, że nic osobliwego się nie dzieje, uroczyście dał znak wąsatemu pisarzowi.
— Proszę, ludzie, poddani cesarscy — skrzeczał pisarzyna — i wy, panie deputacie. Pan deputat, co był panem deputatem, już nie jest panem deputatem. Może ktoś inny odgadnie zagadki, zechce być deputatem.
To powiedziawszy pisarczyk wymknął się na palcach, skrył się za gromadką szarapatków i już nie było go widać. Wtedy to wystąpił Gienyk Kwiatkowski. Stanął za plecami mandatora tuż obok Brnatzika, poprawił długi czarny kubrak, spoglądał długo ku niebu, po czym wygłosił gładko, uroczyście, nabożnie:
— Ten gad, co sam siebie zjadł — to słoboda, górska słoboda. Widzieliście, do czego doprowadziła... — Przymknął oczy, odczekał, mówił dalej:
— To pierwsza zagadeczka odgadniona. A co mniejsze od psa, jednak wyższe od konia najwyższego? — To siodło. To i dla człowieka najlepsze, aby dał się osiodłać, aby się poddał władzy prawowitej. To posłuch, to lek na słobodę. To druga zagadeczka cesarska odgadniona. A co w ziemi składa jaja? To nasienie cesarskie, to barabola, na to posłana, by nigdy już nie było głodu, by trwało szczęście. To trzecia zagadeczka odgadniona.
Jakby na znak dany, najemnicy kuccy zaczęli przenosić na plecach z niedaleko stojących wozów ciężkie worki z barabolą. Wśród milczenia całego tłumu zaczęli układać worki wokół stołu, przy którym siedział mandator. Mandator wstał, zwrócił się do Kwiatkowskiego:
— Deputacie cesarski, zacznij urzędowanie swe w imieniu cesarza!
Znów przemawiał Kwiatkowski, nie tak gładko jak przedtem, jąkał się nieco.
— Teraz niech każda gmina wybierze swego deputata, czyli atamana. Ten w jej imieniu podpisze posłuszeństwo wieczne. I za to dostaniecie nasienie cudowne. Odtąd już nigdy nie będzie ni głodu ni niedostatku. Nigdy żadnej słobody nie będzie i ciasnego roku też nie będzie. Wybierajcie teraz deputatów, wszystkie gromady!
— Dobrze, sławnie! — zakrzyczał mandator, za nim słabo powtórzyli okrzyk szarapatki.
Nie wytrzymał Dmytro, wpadł na Gienyka z bardką:
— Zmykaj stąd, popichwoście! To nie cesarskie, święte zagadki, to fałszywe, mandatorskie, archijudzkie. Pędźcie ich stąd! Precz z barabolą mandatorską!
Zaledwie dokończył Dmytro, a już pankowie, machając drobniutkimi krokami, pobiegli ku koniom. Na czele biegł mandator, z trudem, lecz troskliwie i bardzo prędko unosząc przed sobą brzuch, obok niego biegł wielkimi krokami Kwiatkowski. Rozsypali się na wszystkie strony szarapatki, barabole z rozsypanych worków rozsypały się na ziemię. Na samym końcu, nie śpiesząc się, dreptał poczciwie stary, wąsaty pisarczyna. Na niego nie było złości.
— Precz z barabolą! Śmierć zagadkom fałszywym! Niech zdechną mandatory! — ryczał tłum.
Z początku niewielu, potem coraz liczniejsi zaczęli doganiać uciekinierów. Na przedzie Czuprej, rozkudłany, groźniejszy niż zwykle, z bardką wzniesioną, z pistoletem w drugiej ręce. Okrążył uciekających, zabiegał im drogę, pędząc wprost ku koniom uwiązanym u płotu. Dmytro wspomniał słowo dane cesarzowi. Zatrzymał się, głośno wołał za Czuprejem, zatrzymywał go i zaklinał. Czuprej nie słuchał, nie słyszał. Groźna była chwila. Wtem ozwała się fłojera. To Kudil zagrał Wasylukową pieśń. Zatrzymał się cały tłum, jak burza wybuchła pieśń:
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista.
Tymczasem bez przerwy gnali, uciekali mandator i szarapatki. Dostojnicy wsiadali na konie, okładali konie harapami. Za nimi leciały gradem, rzucane przez tłum, barabole. Lecz dalej dudniły i grały fłojery, falowała pieśń. Pod jej osłoną uciekł szczęśliwie oddział mandatorski.
∗
∗ ∗ |
Uzbroiły się, trwały w pogotowiu oba obozy.
Nowy mandator, obsadził Kuty i wyloty dróg wojskiem. Powoli, nieznacznie wojsko udawało się do najbliższych wsi na obozowanie, na manewry i znów wracało do Kut. Nie zaczepiało nikogo, wygrywało na trąbkach, czasem także muzyka wojskowa coś zagrała, a ludzie wiejscy przysłuchiwali się. Czasem wojsko biwakowało na tołokach i piekło przy watrach barabolę. Jak kuleczki czarowne z bajki, toczyły się powolutku z Kut do Tiudiowa, z Tiudiowa do Rożna i z Rożna dalej w góry — barabole. W ślad za nimi wślizgiwali się i toczyli się powoli szarapatkowie, pankowie, żydkowie. Rozsypała się wszędzie barabola, dotarła do ujścia Riczki pod Krasnojylą, tam zatrzymała się. Bowiem Jasienowo obsadził swoimi ludźmi dziad Foki Szumej, a Krasnojyli i Hołów pilnowali pan Oświęcimski i Kudil. Zatarasowali płaje zasiekami, poustawiali warty i cziuhy gotowe do zapalenia. Nie puszczali nikogo. Tak trwały bez zwady dwa obozy, kucki i górski. Nikt nie śmiał zaczepić, nikt nie śmiał przekroczyć patentu.
Jednak, choć przepędzono niesławnie dostojników, a barabola bez podpisów i ślubowań stała się łupem tłumu, cios mandatorski, celnie wymierzony w Dmytra, ugodził go. Samotnie siedział pod Kremenicą. Tam to na tołokach Wasylukowie wypasali dużo młodzi końskiej. Tam była chata sianowa. Z jednej strony wznosił się grumyk Medweżyk, gdzie do niedawna były legowiska niedźwiedzi, a z drugiej strony nieco niżej, w gęstym lesie, główny trakt wilczy i do dziś dnia zwany „wowcziwka“. Dmytro zakazał, by nikt nie przychodził do chaty sianowej. Rozumiano, że pościł tam, nawet suszył, a nocami puszczał wieści do Wiednia molfarskim szlakiem, rozmawiał z cesarzem chrześcijańskim. Dzień i noc Kremenica przesłonięta była mgłami, niesamowicie dudniły płynące z niej potoki.
W kraju tym, do którego nikt nie przychodził, którego nikt nie opuszczał, trudno się było dowiedzieć, co dzieje się choćby tylko o kilka mil dalej. Zanim wieść jaka dotarła, chociażby tylko z Pistynia czy z Kosowa, już zmieniała się jak chmura barankowa, niesiona wichrem. To czerniała, tężała groźnie, to świeciła z głębi niebios, jak jasne widziadło i już znikała. Tutaj Dmytro był zatarasowany lasami, mgłami i kordonami wojsk, a tam w Wiedniu cesarz wartami i urzędami.
Lecz już w niedługim czasie, gdy wiosna wybuchła, przez cały Halicki kraj przeszły dziwne echa. Ciężkie chmury gromowe płynęły, wieści o zagadkach. Z daleka huczały, w łonie swym niosły błyskawice i pioruny, straszne dla urzędów, zapewne i dla panów, a miłe dla ludzi niewolonych, radosne dla więźniów:
„Szymbałe idą. Trzy zagadeczki, trzy posłaneczki cesarskie są blisko. Pan cesarz już się uporał z wrogami, już zwolnił się od Francuzów bezbożnych. Już Pan Bóg wejrzał nań okiem łaskawym. Z wdzięczności, jak gaździe cesarskiemu przystoi, cesarz przyjął posłanki z nieba. Już już miał im dać dostęp do narodów chrześcijańskich. Był stary. Starość nad nim ciążyła, a śmierć krążyła koło niego, jak wartownik służbisty: co się trochę oddali, to znów wróci. Miał już dość życia, myślał tylko o innych. Rozmyślał, jak by wyleczyć wielką chorość, która toczy Państwo, tak jak mu doradzał pobratym. Podciąć, odrąbać konary spróchniałe, a korzenie odkarmić, by pędy puściły świeże. To ci był czarownik potężny a śmiały. Ledwie mu trochę życia zostało, a brał się do tego, by światem potrząsnąć, choć wiedział, że nie przeżyje tego. Musiał swoje zrobić. Niech się dzieje co chce! Zbudził zagadki, wyposażył je, drogi im wyprostował, dał im błogosławieństwo cesarskie i pchnął je w dalekie góry. Jak gdyby lonty podłożył pod całe Państwo! Sam rozchorował się jeszcze więcej. Idą zagadki, zbliżają się. Gdy młody pobratym cesarski odgadnie ich słowa, gdy maski i przyłbice opadną z lic dziewic błogosławionych, ziemia zadrży, popękają mury więzień, puszczą podwaliny koszar i urzędów.“
Długim roztoczystym gromem szły takie wieści. Teraz zaczęto rozumieć, po co gubernatory i mandatory wypuścili kukły niewoli, zagadki fałszywe, czemu chcieli złapać głodny lud na barabolę i niewolę. A potem minami niby to spokojnymi nakryli swój niepokój i strach, swoje złe myśli, złe czyny. Pewnie zahacili drogę zagadkom cesarskim, przynęcili one gołąbki cesarskie i zapakowali je pod papiery. Może w papierowej pościeli dusznej, w wielkich skrzyniach, zaryglowane kłódkami żelaznymi, spały posłanki niebieskie, przed którymi sam cesarz czoło chyli? Może drzemały zatrute papierami? Chyba dusiły się, bo czasem jęczały, na cały kraj ich jęk się rozlegał. Nocami niosło się to nad rzeką, w lasach płakało i w wichrze, jakby małe dzieci zanosiły się płaczem i zawodzeniem. I nawet najdalszą połoniną pojękiwało, sumno się robiło na połoninie najweselszej. A nikt nie ujrzał oblicza zagadek.
A tam może w tej Widni świetnej stary pan cesarz, gdy ocknął się z gorączki nie mógł zrozumieć czemu mu nie odpowiadają pobratymy?...
Tak to wiele wiedziano, opowiadano szczodrze, lecz o samych zagadkach nikt nie zdołał opowiedzieć nic pewnego.
Tylko ojciec Dmytrowy, stary Sztefanko miał pierwszy jaką taką wieść o zagadkach. Tak mu się wyśniło.
Szły trzy dziewczyny ubrane w ryzy, jak na obrazach świętych, szły dziarsko a godnie. Naprzód gościńcami, drogami cesarskimi, a gdy weszły na płaje górskie, już pląsać zaczęły. Na licach miały przyłbice; jedna żelazną, druga srebrną, trzecia złotą przyłbicę. Tylko oczy ich — śmiałe-jasne jednakowo — błyskały spoza przyłbic rycerskich. Za pannami płynęły rzesze ludu, narodów gromady, jak chwoi, jak listowia. Całe doliny górskie wypełniały. Szumiały-grały te rzesze jak bukowinki hołowskie. I zawędrowały zagadeczki aż pod Kremenicę. Stanęły przed Dmytrem poważne, lecz słobodne.
Powiada panna-zagadeczka, ta, która żelazną ma przyłbicę, twardym mocnym głosem, aż po górach poszło:
Szymbałe — szymbałe!! Gdy trzech się położy, którzy trzej będą czuwać?
Ustępuje na bok.
Rzecze panna-zagadeczka ze srebrną przyłbicą głosem jasnym wesołym, aż źródła grają tam wysoko:
Szymbałe — szymbałe! Jakiż to ptak, dotąd latał tylko ku ziemi, odtąd nie ruszy się z gniazda hardego?
Odchodzi na bok. Przystępuje trzecia panna-zagadeczka ze złotą przyłbicą. Słodkim głosem zaśpiewa:
Szymbałe — szymbałe! Który deszcz przejdzie, który wiatr przewieje, które słoneczko nigdy już nie zajdzie?
Przeszły panny-zagadeczki. Sztefanko zbudził się ze strachem, odpowiedzi Dmytrowych nie dosłyszał, nie doczekał aż spadły przyłbice, lic posłanek nie ujrzał.
Był świt zaledwie. Sztefanko wstał, migiem zebrał się i poleciał w górę ku chacie sianowej pod Kremenicę. Niósł ze sobą wieść o zagadkach, tak nabożnie jakby sakrament święty. Opowiedział Dmytrowi dokładnie swoje widzenie. Zadumał się Dmytro, wzniósł oczy ku szczytom. Tak odpowiedział leliowi swemu powoli, dobitnie.
Trzech położy się spać: panowie, księża, urzędy. Trzech będzie czuwać nad światem: wieszczuny, śpiewacy, majstrowie.
To pierwsza zagadeczka odsłoniona. Sztefanko śmiał się szczęśliwie. Dmytryk mówił dalej.
Ten ptak — to kresania. Latał on dotąd ku ziemi, spadł do stóp. Odtąd nikt czapkować nie będzie, nie będzie ludzi niewolnych, każde czoło chrześcijańskie wzniesie się wysoko.
To drugiej zagadki lice odsłonione, a teraz słuchajcie, mój leliu:
Przejdzie ten deszcz, co teraz świat zalewa, deszcz dukatów. Przewieje wicher, co wojny niesie, rzezie-pomory. A nasze słoneczko nie zajdzie nigdy — Słoboda!
To trzeciej zagadeczki wzniesiona przyłbica. Tak ci jest. Poznaję, iście, leliu jedyny, wieszczy wasz sen. Sam on posłał już te dziewice święte czarodziejskie, on, mój pobratym cesarski Józef, dziad szlachetny. Już są w drodze. Ale widać czas nań przyszedł, starość go gniecie, śmierć się nad nim schyla.
Wspomniał i powtórzył Dmytro słowa cesarskie: „świat zakołysze się, albo i przewróci. Wszystkie ustanowy pójdą na nice, wszystkie patenty zgasną, gdy je odgadniesz, te zagadeczki, mój junaczku...“ Tak sam mi powiadał mój honorowy pobratym, chrześcijański cesarz, pomazaniec Boży.
Z troską pytał Sztefanko:
— Czemuż nie przychodzą ku tobie zagadeczki, synku, aż tu na połoninę pod Kremenicę? Czy błądzą gdzieś lasami, czy drogą znużone, chorują, czy ktoś im drogę zagradza?
Dmytro nie odpowiadał. Silny wicher szarpał drzewami, zdzierał liście, niósł je daleko, jęk szedł po połoninie.
— Znak cesarski — rzekł Dmytro — nasza chwila blisko. Możemy się zbierać. Rzucimy okrzyk doboszowy.
Opuścili chatę sianową, spędzili konie na dół. Zeszli ku zagrodzie ojcowskiej.
∗
∗ ∗ |
Spóźniona wiosna wybuchła, wystrzeliła bujnie. Długo trzymana w furdydze zimowej wyrwała się naprzód szara, wystrzępiona, połatana. A w kilka dni potem kroczyła już kosmata, jaskrawa, w całej świetności.
Wtedy to niemłody wdowiec, emigrant francuski, skoligacony przez żonę z naszym krajem, pan Charles François Joseph de D. itd. itd., uczony człowiek, doktor medycyny, chirurgii i botaniki wyruszył z Kosowa w góry. Przyjechawszy wczesną wiosną z Wiednia, wstrzymywany zamieciami, zimnem i śniegiem czekał w miasteczku Kosowie, kręcił się jak kot nad wodą. Wreszcie mógł wybrać się w góry. Dziecko, z którym się zazwyczaj nie rozstawał, zostawił w Kosowie, a sam w towarzystwie chudogębego asystenta wiedeńczyka wyjechał.
Zawsze wygolony gładziutko, z żabotem białym, w bialutkiej peruce, w białych spodniach i niebieskiej kurtce, po pańsku, wytwornie wyglądał. Twarz doktora nakryta była stałym uśmiechem dobroci, czy uprzejmości, ale oczy patrzały jasno, bystro, przenikliwie. Czasem zapłonęły gorąco. Ręce bezwładnie, jakby bezczynnie zwisały, a nagle ściskały się mocno. Pan doktor przyjechał z Wiednia, mając papiery zagadkowe, wysoce tajne a surowe polecenia z samego Dworu, dokumenty, co wzbudzały strach w gubernium, padanie plackiem po krajsamtach, a dygotanie kolan po mandatoriach. Rozmawiał mało, mało używał tłumacza, a patrzył dużo, nie słuchał, co mówiono, a wciąż notował. Ciarki szły po urzędowych plecach, rany karbowały się w sercach lojalnych urzędników od każdego skrzypnięcia ołówka pana doktora. W pakach i kufrach wiózł liczne zielniki, z kieszeni wyjmował szkła, nie znane nikomu narzędzia i różne pieczęcie. W notatnikach — podpatrzono to — zapisywał znaki niezrozumiałe, widocznie tajne, na to, aby nikt nie odczytał. Z niedużym kuferkiem, opieczętowanym i zaryglowanym, nie rozstawał się ani na chwilkę. Sam go wszędzie nosił. Urzędy dawały mu, co chciał, dawały mu także, czego nie zażądał: ochronę dla przejazdu i wędrówek przez niebezpieczne góry, w rzeczywistości szpiegów i obserwatorów gubernialnych. Gdy wyruszył z Kosowa, gruchnęła wieść w górach, że jedzie Graf cudzoziemski, cesarski, prosto z Wiednia.
Kipiała wiosna po puszczach. Po graniach i grzbietach jawory górowały ostrą, pyszną zielenią. Na stokach bukowinki sławiły słoneczko, świeciły tysiącami zwierciadełek, w każdym listku odbijało się lice słonkowe. Ze smerek świeczniki gorejące tryskały — szyszki czerwone, całe procesje płomiennych świeczników puszczowych chwiały się w wietrzyku wiosennym, kłaniały się ognistemu Panu, gaździe Wierchowiny — Słoneczku. Niosły zapach leciutki, co zapewne umierającemu by ulgę przyniósł ale może na pożegnanie z życiem i żal ostry, tnący serce, że świat tak piękny i boży, a człowiek w tak krętą norę swej doli zaryty. Dołami wokół carynek leszczyny oblepiły się słodziutką, mdłą spadzią. Pszczoły gazdowały tam, dudniły leszczynami. Leśne krzewy, maliny, z patyków zeschłych jak słoma, wydzierały listki soczyste. Odnawiały się, nabierały blasku żywego liście ożyn, co w pokorze, przy ziemi, pod śniegiem zimę przetrwały. Wśród trawy różowiły się szafrany, a na przełęczach w ukryciu spod resztek śniegu wyzierały mirty górskie. W bukowinkach na stokach północnych bezkreśnie płynące ludy i rzesze białych i fioletowych storczyków wiosennych. Czerpiąc życie i świeżość rosistą z wilgotnej, zimnej jeszcze podściółki zaschłych liści bukowych, błyszczały niewinnie, tylko dla wiosennego bytowania stworzone, lękały się jednego promyka gorętszego trochę. To życie tak jedyne, tak krótkie, a tak pełne krasy: tydzień wcześniej za dużo śniegu, tydzień później za dużo ciepła.
Obłokami woni otaczały przybysza, przypominały mu o dalekiej ojczyźnie rozkwieconej, słodkiej Prowansji. Prawdziwie, ten dziki i pogański kraj w pięknie swym godzien jest stanąć prawie obok rozśpiewanej, chrześcijańskiej Prowansji.
Jaskółki krążyły wokół chat i kolib. Jastrzębie szukały wronich gniazd, wrony goniły każdego rabusia jastrzębia, co jednym machnięciem skrzydeł wzbijał się ponad rozkrzyczaną hałastrę wron. Czarne bociany dolatywały do brzegu puszczy i wracały ku łąkom bagnistym. Połoniny rozśpiewane jak gdyby fletami. Bez przerwy grały tam kukułki... Ich granie przybliżało słuchaczowi niezmierzone przestrzenie górskie. I sprawiało, że przestawały być puste. Tam, na jednej wysokiej łące, ozwie się kukułka, a zaraz druga odpowie jej z jaru głębokiego. A zaraz jeszcze wyżej inna zagra słodko, gorliwie, z przejęciem. I bardzo gdzieś daleko, za bukowiną, jak echo znów inna wyśpiewuje. Potem grają trzy albo cztery równocześnie. Ucho i myśl polatuje za nimi. Wszędzie śpiew i miłość.
Bardzo żal było doktorowi, że nie ma ze sobą swego pięcioletniego jedynaka, któremu zawsze wszystko pokazywał, wszystko tłomaczył a wciąż opowiadał o słodkiej Prowansji.
Gdy wędrowiec wjechał w jaworową puszczę, wzrok jego zajęły olbrzymie szare kolumny wiekowych jaworów. Pień obok pnia kolumnadą biegły wśród ziołorośli. Kościół potężny, jakiemu równego nie widział nawet w swej ojczyźnie. W tym kościele rajski gwar, szczebiot i śpiewy ptaków. Zdziwione ptaszki nawoływały się, zlatywały się coraz liczniej, by mu się przypatrzeć. Na skałach lekko trzaskały brzozy, sok z nich spływał, słodycz wiosenna. Gdyby wytoczyć ten sok i wypić, silniej od wina zaszumiałaby wiosna w żyłach człowieka. Radość pierwowiecznego rajskiego lasu zewsząd ogarniała wędrowca.
Tymczasem ciche były i smutne osiedla ludzi. Jak daleko byś ponad te puszcze i szczyty wysłonecznione przeleciał okiem, a chociażbyś w nie koniem zanurzył się, ścieżynami wszędzie myszkując, przedzierając się przez gąszcze i jary, pełne wilgoci, przez debry ciemne, zieleniejące stoki i urwiska, pełne jeżyn zielonych, nie znalazłbyś nic, co by zgłodniałego człowieka mogło nakarmić i pokrzepić.
Żył tu ród myśliwców górskich, ale od lat już wszedł w używanie ziarna. Niewielu żyło z puszczy.
Powiadali przewodnicy panu doktorowi: — Gdyby nie było tuhego roku, inne jeszcze widowisko mielibyście. Ihrowyszcza, wysokie łąki między siołami i zarośla pełne by były chichotów i śmiechów wiosennych. Migałyby wszędzie białe koszule, czerwone zapaski i spodnie. Dziewczęta i chłopcy schodzą się tam i świętują wiosnę. Ale nigdy żaden chłopak nie porwie dziewczyny, która go nie chce. Długo razem śpiewają, gruchają, szczebioczą i pieszczą się jak ptaki, zanim zbliżą się do siebie.
W tym roku jednak zamarła radość wiosenna, zasnęły śluby. —
A nie tak żyli drapieżcy puszczowi, najtężsi myśliwcy tutejsi. Do nich nie doszedł głodny rok. Gdy wjechał pan doktor medycyny, chirurgii i botaniki w puszczę Bukowca, usłyszał uderzenia mocne po pniach, jak gdyby klepanie. Przewodnicy objaśniali, że to niedźwiedzica przygotowuje się do godów wiosennych, staje na tylne łapy, mocarnie wali po pniu i karbuje pień, by samce niedźwiedzie mierzyły z nią na tym drzewie swój wzrost.
Wkrótce potem, nie mniej ciekawe dziwo ujrzał pan doktor na własne oczy. Płaj był zatarasowany zasiekami. Gdy zbliżyli się, nagle nie wiadomo skąd, ukazały się postacie jaskrawe, nadmiernie uzbrojone. To ludzie lasowi, co tam trzymali straż, a nikogo z dołów nie puszczali do swej dzikiej krainy. Już przedtem przewodnicy uprzedzili pana doktora i zapewnili go, że dla niego, jako przybywającego ze stolicy cesarskiej żadnych przeszkód nie będzie. Zabrzmiały okrzyki radosne i strzały. Z gęstwiny wynurzyła się warta jasienowska, powiewając radośnie kapeluszami.
— Niech żyje Graf, wysłannik cesarski! — Ludzie lasowi, wcale nie dziko wyglądający, wyciągali radośnie i serdecznie dłonie do pana doktora, przypatrywali mu się z widoczną uciechą.
I pan doktor patrzał ze szczerym zainteresowaniem. Wciąż zapisywał w notatniku. — Jaskrawy lud, Saracenom chyba jakimś podobny. — Ludzie lasowi odwalili zawory, przeprowadzili ludzi i konie ledwie dostrzegalnymi krętymi ścieżkami wśród gęstwin. Znów słychać było z daleka, że inni jacyś poprawiają zasieki siekierami, walą drzewa...
Pan doktor przekroczył granice dzikiego, ciekawego kraiku. —
Powiedzmy od razu smutną prawdę, że doktor nigdy już nie wrócił z tej krainy. Że nigdy już nie opowiedział nic swojemu małemu jedynakowi ani o tej krainie, ani o słodkiej Prowansji. Jedynak ów, a później jego potomkowie, na zawsze pozostali w Kosowie. Potomkowie ci zapomnieli najzupełniej o słodkiej Prowansji, a nie byli nawet poinformowani o planach i celach podróży doktora w dzikie góry.
Pamiętali jednak o uczonym i wytwornym przodku. Opowiadali, że dzicy ludzie lasowi przyjęli go jak króla i że wskutek niezrozumiałych niezgrabnych matactw ówczesnych urzędów, czy źle zrozumianych poleceń i akcji nazbyt gorliwych szpiegów, nieoceniony doktor stracił życie w górach, przepadł, nikt nie wiedział gdzie, jak i kiedy. I że z tego wiele narobiło się zamieszek i biedy.
Andrijko wiedział więcej. Opowiadał, że gdy przyszły znaki cesarskie, z wielką paradą przyjmowany, wjechał w góry sam Graf cudzoziemski, zaufany pobratym cesarza, przyjaciel narodu, wróg mandatorów. Wszyscy o tym wiedzieli, błogosławili go, gdy przejeżdżał. Starcy na piecu leżący, kazali się wynosić przed chatę, by, jak powiadali, przed śmiercią zobaczyć brata cesarskiego. Mandatoria złotem płaciła za każdą wieść o każdym ruchu cesarskiego wysłańca. Kwiatkowski przebierał się za żebraka, łaził po górach, najmował sobie szpiegów, by łazili krok w krok za Grafem. Naprzeciw Grafa wyjechał pan Oświęcimski. I choć przewodnicy, dani Grafowi przez urzędy, wciąż wciskali się między nich, by im przeszkadzać w rozmowie, Pan Oświęcimski rozmawiał z Panem Grafem różnymi pańskimi językami. Graf mówił mało, słuchał przeważnie. Pytał wciąż o Hołowy, wymawiał to z cudzoziemska, ale każdy słyszał i mógł zrozumieć. Na koniach było dużo kufrów, których wciąż pilnował i doglądał pomocnik Grafa. Graf zawsze przy sobie miał jedną skrzyneczkę. Gdy dojechali na Hołowy, wyciągnął zza pazuchy list z czerwonymi pieczęciami. Pytał o Dmytra, kniezia hołowskiego. Mówił, że ma do niego z Wiednia trzy słówka. Że chodzi mu o ziele rzadkie a ważne. Pan Oświęcimski tak to wytłomaczył, a wielu ludzi słyszało. Graf czekał na Dmytra i na Sztefanka. Odpoczywał i chodził tak sobie tymczasem po bukowinkach. Zanim Dmytro i Sztefanko nad wieczorem wrócili z Kremenicy, znikł gdzieś Graf cudzoziemski. Szukano go całą noc, szukano i dzień następny. Pomocnik Grafa lamentował, wznosił ręce do nieba, tłomaczył panu Oświęcimskiemu, co tamten i bez niego wiedział, jaka to ważna, światowa osoba. Odnaleziono tylko kilka śladów, idących ku puszczy, wraz ze śladami dwu ludzi w postołach. Więcej nic nikt nie mógł odnaleźć... Stary Klam wybadał, że tejże nocy znikł ze wsi Pletień. Czyhano nań, gdy wróci. Kiedy po kilku dniach wrócił, Klam, Czuprej i Kudil schwytali go, przyprowadzili do jego własnej chaty, przywiązali do ławy, rozebrawszy wprzód. Grozili, że będą mu lać smołę na brzuch. Wzywali go, aby się przyznał. Pletień płakał jak małe dziecko, wylewał łzy, ale nie przyznawał się do niczego. Siostra Pletienia poleciała po Dmytra. Dmytro nakazał puścić Pletienia. Tymczasem w chacie jego znaleziono wiele rzeczy Pełecha. Teraz zrozumiano wszystko. Sztefanko od dawna mówił, że należy strzec się Pletienia. Wypędzili Pletienia, zakazali mu wracać do wsi, pod grozą śmierci. Wkrótce potem przyszła wieść z Kut, że Pletienia powieszono aż w Stanisławowie. Zrozumieli wszyscy, że Kwiatkowski nie chciał mieć świadka. Wszystkie rzeczy Grafa odwieziono do Kut. O skrzyneczce ani o liście z czerwonymi pieczęciami nikt nigdy nie słyszał.
∗
∗ ∗ |
Bojowe powietrze jak chmura zawisło nad Hołowami. Z oddalonych komór w skałach przyniesiono zapasy prochu i kul. Przyniesiono rzekomo i złoto do bukowinki Wasylukowej. Dniami i nocami po chatach, jak przed wielkim polowaniem, przygotowywano kule, naboje. Z góry na górę nawoływali się junacy, w bukowinkach i gąszczach siedzieli sobie młodzi ludzie przy watrach, obozowali jak wojsko. Z wszystkich wsi, aż spod Kut przedzierali się na Hołowy młodziaki i wyrostki. Głód ustał, szyszki czerwieniły się, bukowinki świeciły się, zatem i rój wiosenny, junacki zaszumiał, jak szumiał co wiosny. Dla junackiego roju nie ważne były przyczyny czy wymówki. Huczały roje po bukowinkach i po połoninach, huczały tak, że całe góry wiedziały. Niecierpliwiły się już. I Dmytro niecierpliwił się. Tak to, za głośne były Hołowy dla Dmytra, a Dmytro dla nich za ostrożny, niezrozumiały. Z innym watażkiem już by napadli na mandatorię i już by skryli się w Wierchowinie pustynnej. Przecież i Dmytro to potrafił, ale teraz czekał jeszcze na jakieś znaki. Klam doradzał starej praktyki lasowej: napaść co prędzej, wywołać zamieszanie u wrogów, odbić zagadki, wycofać się w góry. I jeszcze jedna zwada wybuchła ze Szkindami, którzy z powodu zwlekania Dmytra przypomnieli sobie wszystkie oskarżenia przeciw niemu. Zamiast ponowienia swatów wiosną, jak się spodziewano, niewiele brakło, by Dmytro porąbał starego Szkindę za pyskowanie.
Dmytro i starszyzna radzili tymczasem, jak odbić zagadki. Nie wątpili, że zostały porwane wraz z Grafem. Dmytro czekał jeszcze na znak tajemny (zapewne cesarski), zanim rzuci okrzyk doboszowy ku Podolom dalekim, ku halickim krajom, by wstały rzesze luda jak chwoi i listowia.
Tymczasem do wsi bliżej Kut położonych toczyły się bez przerwy barabole. I jak gdyby na barabolach, tuż przy ziemi siedząc, wślizgiwali się powoli urzędnicy. Powoli odnawiano puszkarstwo, zwoływano puszkarów, atamani i dziesiętnicy z bliższych wsi, znad Dolnej i znad Białej Rzeki cięgiem wzywani, wciąż chodzili na odprawy do Kut. Ministrant ciągle do nich przemawiał. Oni podpisywali krzyżykami papiery różne, które im dawał, a mandatoria miała co posyłać do gubernium. Nawet delegacje do mandatorii umiał urządzać ministrant, a o tym wszystkim szły meldunki! Powoli Dolna i Biała Rzeka aż po Dołhopole coraz bardziej dostawały się w zależność baraboli i mandatorii. Ministrant, niestrudzony, ruszał się, słał ciągle w góry szpiegów przebranych za dziadów, jakby pocztę rozstawną. Wiedział wszystko, co się dzieje w górach, wiedział prawie o każdym kroku Wasyluka. Do Jasienowa zaś i ma Hołowy wieści przychodziły spóźnione lub przekręcone.
Jednak patent cesarski trwał jakby długa, stała pogoda, której byle chmura nie zaszkodzi.
Mandator głowił się wciąż jak wyrwać się z pęt patentu. Po powieszeniu Pletienia nabrał nadziei, zobaczył jak mądrą głowę polityczną ma ministrant. Czekał.
Opowiadał Andrijko:
— Chociaż Słoneczko święte to groźny mocarz, chociaż nikt mu niezdolen spojrzeć w lice, to jednak jak gazda rodowy grzeczne dla wszystkich na świecie. Zapewne jednej myśli jest z nasieniem swoim, chrześcijańskim, jednak wszelkiej, nawet pohanej wierze daje miejsce na świecie. Patrzy na wszystko równym okiem. Nikogo nie czerni, chyba że kto sam w czarną ciemność się schowa.
Patrzyło długo na plemię swoje: to kraśne, zbyt rozhukane, to znowu zbyt głupie, za barabolę z wrogami jednać się gotowe. Patrzyło z wozu ognistego na mandatora: nędzny, brzuchaty żywot pędzi, zwyczajnie jak posiepaka. Zobaczyło z góry jak kupcy wołoscy, co handlowali zbożem — a tam za Czarnohorą sprzedawali je biedakom za krowy, za grunta, za ubranie — szli płajem uhorskim, wiodąc czterdzieści koni, objuczonych zbożem. Zobaczyło, jak Tomaniuki kryli się w zaroślach, czyhając na kupców.
Zaśmiało się Słoneczko, dalej koniska smokowe pognało, ucieszne i jasne.
Gdy ciężka wiosna dopiekała niedostatkiem także tam za Górą, zaczęli jeździć Wołochy bukowińscy karawanami dobrze uzbrojonymi. Wozili ziarno przez góry na Węgry. Wtedy to Tomaniuki (nic im nie zaszkodzi, gdy opowiemy to głośno, bo i tak niejedna przewina na nich zaciążyła), podpatrzyli Wołochów.
O Tomaniukach i to jednak rzec trzeba, że dla swoich, dla hołowskich ludzi byli uczciwi i szczerzy, niech Bóg broni, by komu krzywdę wyrządzili. Stary Toman był to nawet człek wielkoduszny, serdeczny, co przebaczył Palijowi, który kiedyś, nie wiadomo za co, z głupiej złości czy przez złośliwość oddał go do katusza. Gdy wrócił wypuszczony z katusza Toman, to zamiast ściąć łeb donosicielski, zaraz się z nim pojednał. I tańczył przez całą noc do rana. Tacy to byli Tomaniuki dla swoich.
Ale dla obcych to już byli inni. Wyśledzili wtedy, ile koni wołoskich poszło płajem uhorskim, rozpytali to i owo przez wyrostków, wyprzedzili Wołochów, zsiedli nad jeziorem Czuriekiem. Tam czatowali. Przybyli i Wołosi na noc nad jezioro. Rozjuczyli konie i puścili je na paszę. I już chcieli się ułożyć do snu, gdy nagle z gęstwiny rozległy się strzały i okrzyki. Gromada Tomaniuków wyleciała i dalejże tłuc Wołochów. Wołochy, napadnięci znienacka i zmęczeni drogą, nie bardzo po junacku się spisali. Na darmo mieli krisy, na darmo nakupili sobie prochu. To jest nie całkiem na darmo, bo wszystko zagarnęli Tomaniuki. Sami Wołosi rozbiegli się jak zające. A który nie uciekł zaraz, to jeszcze i trzos musiał oddać. Tomaniuki nie zabili nikogo, poznać, że nieźli ludzie byli. Co kto z napadniętych w pierwszej chwili dostał po łbie, to już było jego. Ale potem nikogo już nie ścigali, dali się rozbiec po lasach.
Tomaniuki odpoczęli trochę przy watrze wołoskiej, pokosztowali sobie wołoskiej gorzałki i hajda do pracy! Częściowo na koniach, a potem na plecach zabrali cały łup po Wołochach, porozdzielali wszystko sprawiedliwie. Porozchodzili się po połoninach i po kolibach. Bo choć i słoboda była jeszcze, wiedzieli, co w patencie cesarskim stało, że za nowe rozboje przyjdzie prawo szubieniczne.
Rano znów widziało Słoneczko, jak Wołosi wyłazili z nór leśnych i zarośli. Wystraszeni, zgłodniali i zbiedzeni zwoływali się, znów się chowali w lesie i znów wynurzali się. Dali w końcu jakoś znać do Mandatorii.
O tym wszystkim zaraz wiedział Kwiatkowski, przez szpiegów za żebraków przebranych, przez atamanów znad Białej Rzeki, przez Żydków, przez Ormian. Wreszcie zjawili się Wołochy sami. Ministrant przyprowadził ich przed oblicze mandatorskie.
I wtedy to właśnie Słońce, co przyglądało się dostojnikowi, błysnęło przez okno nowej mandatorii. Wdarło się i do ciemnicy tej, do głowy mandatorskiej. Powziął myśl mandatorską. Bo ciemność ma swoje prawo, a dla słoneczka nie wszędzie jednakowy dostęp. W kancelarii zapajęczonej, piwnicy stęchłej ani w kryminale nie jest tak jasno jak na połoninie wysokiej. Z głowami tak samo.
Rad był niezmiernie mandator. Uśmiechał się do swej myśli. Już gotów był sądzić, że sam Kwiatkowski umyślnie posłał Wołochów z ziarnem. Miał go za czarownika, za cudotwórcę. — Tak czy inaczej traf nadzwyczajny: Hołowcy złamali patent cesarski. I jeszcze jak! W czasie głodu napadli na karawanę z żywnością. A któż ma w małym palcu władzę nad Hołowami jak nie Dmytro, na bluźnierstwo i urąganie majestatowi knieziem wybrany? Może sam napadł, by rozdzielić zboże, by zjednać sobie ludzi? Wołosi świadczyć będą, że Hołowcy napadli na nich w czasie głodu. A Kwiatkowski świadczyć będzie, że Dmytro mieni się knieziem Hołów, że wciąż bluźmi cesarzowi. Kwiatkowski setki świadków znajdzie! Na kilka szubienic. Precz z pętami patentu! Dość polityki, co urzędy poniża i władzę krępuje. Górą urzędy! Górą prawo szubieniczne! —
Padły ostre rozkazy, przed wieczorem żandarmi wyruszyć mieli, zebrać wszystkich puszkarów dawnych, wszystkich atamanów i dziesiętników znad Dolnej i Białej Rzeki. Razem z nimi, przy pomocy wojska, mieli ściągać ze wszystkich wsi po drodze routy. Mandator zawezwał nowe wojska z Kołomyi. Tymczasem dragoni mieli pocwałować naprzód. Był rozkaz, by obsadzili wszystkie płaje i przejścia naokoło Hołów od strony Białej Rzeki, od pustynnej Wierchowiny, od Skupowej, skąd się nikt nie spodziewał najścia.
Chełpił się mandator przed Kwiatkowskim: Setki żołnierzy pchnę, tysiące ludzi do rout ściągnę! Wszystko w imieniu cesarza!
Wir junacki ogarnął głowę mandatorską: Hurra, koniec Hołowom!
Nadaremnie szukało go rano po płajach Słoneczko, pośród wojska i rout. Pamiętał o losie poprzednika w wojnie kuckiej. Ukrył się w domu jakimś i czekał.
Tego samego wieczora, gdy mandator wysłał swoje oddziały, Dmytro spał na Kremienicy. We śnie usłyszał cichą śpiewkę. Przenikliwa śpiewanka Pełechowa obudziła go. Komarową muzyczką śpiewała stara strzelba. Zapalił kaganek, strzelba grała jeszcze jak tętno serca. Obszedł zymarkę. Konie spokojnie parskały w zagrodach. Noc była ciemna. Raniutko poleciał ku wsi.
Czy stary cesarz umarł? Czy też znak to, że czas najwyższy? Są przecież gotowi. —
Na wieczór zebrał starszyznę w chacie Palijowej. Cóż nowego? — A cóż? Pilnowali wciąż przejść i zasieków gorliwie, ale nie mieli żadnych wiadomości. Jakiś mały pastuszek mówił, że widział żołnierzy na Skupowej. Tyle było wieści. I tyle chyba jeszcze, że strzelba stara zadrgała i zaniepokoiła się. Koniecznie trzeba było zaraz wysłać na zwiady ku Uścierykom.
Zostali jednak tak przez noc w chacie Palijowej, bo straszna burza ogarnęła Hołowy. Chmury czarne szły ze wszystkich stron. Strumienie lały z nieba, nikt nie mógł się ruszyć z chaty, nikt nie mógł myśleć o tym, by przejść Białą Riczkę. Pioruny grały i biły naokoło tak, że chata Palijowa wstrząsała się.
Razem z burzą, wśród burzy i ciemności przypłynęły wojska mandatora, wojska niewoli. Od samych Kut kierował porządkiem bojowym wachmistrz Brnatzik. Doglądał też ściągania rout wiejskich. Gdy jeden z gazdów opierał się, tłomacząc, że niepogoda, Brnatzik z miejsca kazał hajdukom powiesić go na drzewie. Pod grozą szubienicy ściągały się routy i szły połoninami i grzbietami, za nimi szli dragoni, trzymając w pogotowiu pistolety. Już od Dowhopola pioruny biły naokoło przez całą drogę, niejednego ogłuszyło.
Tak zbliżyli się do chaty Palijowej.
Czuprej, który miał sprawiać wartę w bramie grażdy, zasnął. Nikt nie słyszał, jak zbliżyły się czarne rzesze, wojska i routy, nikt nie wiedział, gdy już otoczyły chatę. Dopiero gdy wśród łoskotu piorunów zaczęły dochodzić strzały, krzyki i uderzenia kołów po dachach grażdy, zbudził się Czuprej, a reszta towarzystwa wewnątrz chaty zmiarkowała, że są oblężeni.
Gdy spostrzegli się, jak liczne są tłumy oblegających, Dmytro postanowił, że muszą się przebić z bronią. Tymczasem powyrębywali przeciosy, powsuwali do dziur strzelby i tak razili napastników. Strzelby mieli suche, ukryci poza potrójną ścianą grażd i chaty, dogodniej walczyli niż oblegający, co znajdowali się wśród burzy i ulewy. Gromy ogłuszały świat, a całą chatę ogłuszały nieustanne strzały broniących się. Już zapomniano o strasznej nocy, burza bitewna porwała wszystkich. Zdawało się, że walka tak nierówna nie może trwać długo, jednak trwała całą noc. Kule napastników dziurawiły chatę, koły ich rozwalały powoli ściany grażdy, ale sami napastnicy mieli strat niemało, a z obrońców chaty jeszcze nikt nie był ranny. Dmytro rozumiał, że tylko nocą można się przebić, jak długo ciemno. Przygotowali się, wzięli długie noże, topory krótkie i długie, a strzelając gwałtownie w jednym kierunku, rzucili się nagle całą garstką w stronę przeciwną. Przeskoczywszy grażdę znaleźli się wśród tłumu. Wasyluk na czele. I to był błąd. Bo rozkaz surowy był dla wojsk i rout, jeśli nie możliwe inaczej, wszystkich puścić, a Wasyluka żywym dostawić. Skoro go tylko poznali przy blasku błyskawic, wszystkie koły i topory zwróciły się ku niemu. Z tyłu, za szeregami rout chłopskich, hajduki kuccy i żołnierze wykrzykiwali i szczuli routarów jakby psy gończe podczas polowania. Dmytro przedarł się przez kilka szeregów, uderzając to nożem, to toporem i znikł na chwilę w kotłowisku. Znów błyskawica zajaśniała, znów poznali go. Znów nożem przebijał, toporem rąbał, roztrącał, gromił. Ale nakryły go dziesiątki kołów długich, padł tak pod kołami, jakby pod rumowiskiem leśnej koliby. Podobnie schwytano Klama, pana Oświęcimskiego, Martyszczuka i innych. Wiązano ich łańcuchami i skałuszami, a w zdobytej chacie katowano i bito starców i kobiety. Pojmanych, spętanych przykuwano do koni. Walka ucichła i gromy ucichły. Świtało.
Tylko Kudil, Czuprej i Łyzun wymknęli się jakoś; siedzieli w bukowince Szkindowej, w jamie na dnie jaru. Naradzali się, jak by odbić Dmytra. Pomyśleli równocześnie o Ołence.
Nad rankiem wypogodziło się. Mgły opadły, pozasuwały się w jary i zwory. O kilka kroków nie było nic widać. Gąszczami przedzierając się, czołgając się wśród ziołorośli leśnych, dostali się za chatę, do wgłębienia koło źródła Szkindowego. Już świtało, gdy wywołali Ołenkę z letniczka.
Ołenka czuwała. W blasku świtu widać było wyciągniętą jej chudą twarz, nos zaostrzony, jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj oczy. W ciężkich chwilach nie szarpała się Ołenka, była spokojna. Nieraz narzekali na jej babskie zawadiactwo i na upór. Teraz milczeli i czekali. Ołenka w jednej chwili miała postanowienie: — Każde z nas weźmie po kilka koni z naszego stada. Tak uderzymy z Prosicznego na łaciarzy, jakby konnicą.
Łapcie konie, migiem! — wskazała na tołokę za lasem.
Bez słowa pognali ku tołoce. Ołenka czekała w lesie. Tymczasem po chatach wszystkich wciąż jeszcze plądrowali żołnierze i hajduki. Wyciągali z chat tych ludzi, którzy nie zdążyli uciec, okładali ich harapami, wiązali i wlekli ze sobą.
Gdy cały pochód gotowy, wyruszył jak długi wąż, a idąc od chaty Palijowej skręcał obok granicy Szkindowej, na lewo ku Prosicznemu płajowi, już wszyscy trzej watażkowie przycwałowali na koniach do bukowinki. Każdy przywiódł po cztery konie. Ołenka odszukała mężczyzn swego rodu, poukrywanych w bukowince. W chacie nie było już nikogo z napastników. Weszli do chaty. Ołenka ubrała wysoki pas stryjowy, założyła za pas pistolety i bardy. Stary stryj ojcowski i wuj Ołenki także zbierali się. Przygotowali całe tajstry pełne pistoletów jakby na wesele. Inni siodłali konie. Ołenka wcale nie czekała, wsiadła na białego konia, drugiego wiodła obok siebie. Ruszyła. Tym bardziej spieszyli się inni z siodłaniem, zbrojeniem i wsiadaniem. Dopędzili Ołenkę, od razu szarpnęli z kopyta. Pognali tak ostro, że ten i ów koń przysiadł na zadzie i tak na zadzie posunął się kilka kroków na stromym płaju. Dognali tylną straż pochodu nad samym urwiskiem nad Prosicznym. Nie mogli rozwinąć się, ale jadąc tak kupą końską postrącali strzelców z brzegu i wdarli się w sam środek pochodu. Wielki biały dragon zagrodził Ołence drogę i klnąc niezrozumiale, palnął do niej z pistoletu, chybił raz i drugi. Nim zdołał nabić, Ołenka wychyliła się z siodła, rąbnęła go bardką po głowie. Upadł, konie Ołenki stratowały go w pędzie. Duży i mocny koń dragoński zaplątał się i z kwikiem zsunął się w berdo. Ołenka rwała dalej. Zatrzymał się pochód, wszystkie lufy zwróciły się ku górze. Ołenka dalej przedzierała się przez tłum. Dmytro już był na dole, na miejscu Dubowem, przykuty do konia głową na dół. Tamtędy podążała, za nią przebijali się Kudil, Czuprej, Łyzun i obaj starcy, krewni Ołenki.
Potem Łyzun wysunął się najdalej naprzód, lecz konie jego splątały się na ciasnym stromym płaju. Z góry i z dołu zaczęli go ściskać wrogowie, chcąc go zepchnąć ku przepaści. Łyzun bronił się zaciekle, strzelał i rąbał na wszystkie strony. Jakiś strzał z tyłu powalił go. Stoczył się z konia nieżywy. Zatarasował drogę swoim towarzyszom, i tak rozpęd ich uderzenia zatrzymał się.
Tłum żołnierzy, puszkarów i routarów zgęścił się i stłoczył wokół Czupreja i Kudila. Nie mieli już możności strzelać ani machać bardami. Routary bili konie kołami, żandarmi i strzelcy zarzucili junakom powrozy na głowy. Pościągali ich z koni, Kudila obezwładnili od razu, a Czuprej rzucał się jeszcze, ciskał, kopał i miażdżył kułakami przeciwników. Za to okładali go kołami bez miary. Nakryli go kołami. Pokonała ich wszystkich kupa i ciasnota płaju. Po niewczasie żałowali, że zdali się na babską komendę, zamiast okrążyć pochód gdzieś na dole lub napaść z boku, z lasu.
Gdy już związano ich wszystkich, cała czarniawa zwróciła się ku Ołence. Ołenka posuwała się naprzód tuż nad samym urwiskiem. Po lewej stronie miała luzaka. Ten wierzgał i kąsał naokoło, nie dawał do niej przystępu. Ale dosięgły ją strzały z pistoletów. Po skroniach spływały strugi krwi, cała koszula była czerwona. Prawie mdlejąc, strzelała, miotała bardy. Routary opowiadali później, że niejeden krzyżem się żegnał, gdy patrzył na nią. Nie wiedzieli, czy mają żałować ją, czy postawić zaklęcia od wiedźmy. Gdy ustrzelili jej luzaka, gdy ścisnęli się wokół niej, jak Syrojidy niezliczone, gdy już mieli ją pojmać, ostatkiem sił pocisnęła wierzchowca. Skoczyła w dół, w gęstwinę przepaścistą. Nikt jej już nigdy nie zobaczył, ni żywej, ni martwej. —
Wzeszło Słoneczko, wleciało wozem ognistym. Ujrzało Hołowy rozgromione. Ujrzało, co przez noc nabroiła dziatwa ciemności. Zakryło się chmurami.
Pochód cicho i ponuro posuwał się naprzód. Cisza ogarnęła Hołowy.
Z dołu, z Krasnojyli Dziwo Górskie dzwoniło na trwogę. Daleko płynęły ciche i smutne dźwięki. Ginęły daleko. Jakby ptaszyny niebieskie rozsypały się po puszczach, pod uderzeniem czarnego ptaszyska, jakby stamtąd z ukrycia gwałtowały i kwiliły. Na rozkaz skoczyli żołnierze ku dzwonnicy, by pojmać dzwoniącego. Nie zastali już nikogo. I ci właśnie żołnierze luterscy pogruchotali kolbami Dziwo Górskie. Tak świat oddali Archijudzie bez sporu. Sami dzwonili sobie łyżkami. Cóż im to, że służki czartowskie mnożą się bez dzwonów...
Tak się skończyła obrona Holów. Tak opowiadał Andrijko.
Kiedy już przyprowadzono do Kut Czupreja, Kudila i starców Szkindów, widać było, że się nie wydostaną. Naokoło, na carynkach biwakowało wojsko, sami madiarscy i niemieccy żołnierze, z którymi nie można się było dogadać. Wszędzie po górach przy watrach siedzieli gazdowie, zegnani z wielu wsi do ścigania opryszków i pilnowania płajów pod przewodnictwem strzelców i żandarmów. Ścieżkę cłową patrolowali na koniach strzelcy wraz z białymi dragonami. Późną nocą właśnie przyprowadzono Kudila i Czupreja, którzy widzieli całe to pogotowie i teraz opowiadali towarzyszom.
Znajdzie się może gdzieś taki człowiek, który wielu przyjaciół pozyskał wśród ludzi statecznych, ale gdy przyszła pierwsza błaha próba, nadzieja wykłuła się ze skorupy nieświadomości na to, aby od razu zatchnąć się i zmrozić lodowatym zimnem małoduszności. Taki, słuchając tych opowieści, może znaleźć choć tę pociechę, że pośród ludzi lasowych, nazwanych rozbójnikami, brak chwiejnych i dwuznacznych, tak mało zdrajców, wiernych tak wielu. Tę pociechę, że są jeszcze ludzie z lepszej gliny od statecznych.
Z początku byli więźniowie dzień i drugi wszyscy razem, w jednej przestronnej, ale niemal ciemnej piwnicy, związani i zakuci w kajdany, lecz nie przykuci do ściany ani do podłogi. Tyle było choć dobrego, że przez niezbyt wysoko umieszczone okienko szło świeże, chłodne powietrze z sadu. Nie wiedzieli jednak, czy ich nazajutrz będą sądzić i wieszać, czy też naprzód męczyć i trzymać w katowni. Prawo szubieniczne! Żywo i gwarno zrobiło się w tej piwnicy. Jak płomień gasnący jeszcze raz wybucha jasnością, tak głowy ich i serca jeszcze raz zawrzały i zakotłowały. Całe towarzystwo hałasowało, ciągle alarmując tym straże i żołnierzy. Nagadali się tej nocy jakby przed końcem świata. A jednak o Ołence nikt nie wspomniał. Oszczędzali swego watażka. Po co mieli rany jego urażać.
— Oho — śmiał się i żartował Czuprej, choć był pokaleczony i pobity z niedawnego zmagania się z puszkarami, że ledwie mógł się podnieść. — Przysiadło nas. Potop przyszedł na nas. Wygubią nas jak te ptaszki-jednorogie, co były przed Noem. Już nawet na rozpłodek z rodu tego nie zostało.
I stary Klam leżał zmęczony, pobity. Podniósł się. Mówił powoli:
— Śmiałyś ty, Czuprejku, tak, nie ma co mówić, ale jeszcze durneńki. Pępek swój widzisz. Oni nam nic nie zrobią. Rodowi naszemu końca nie masz. To, że nas kilku jutro może powieszą? Oto ci ważność. He? Ale nasz ród róść będzie wciąż w górę jak ten las. Nastanie jeszcze inny, Doboszowy porządek.
Rozgadał się Klam tej nocy. Zawszeć on taki się robił rozmowny podczas niebezpieczeństwa. Opowiadał, jak Pyłypka wieszali. Klam sam to widział. I tak powiastował w piwnicy:
— Pyłypko był rodem z Kosmacza. Jakiś panek zabrał mu siostrę, potem sprzedał ją, czy oddał komu innemu. Pyłypko chciał się mścić. Ale panek usłyszał pogróżki i oddał go w kamasze, do wojska. Pyłypko uciekł z wojska i zabił panka, przybiwszy go do ściany. Potem jeszcze niemało grabił. Zabijał, tak po prostu. Toporem rąbał i ścinał naokoło. Delikatności takich jak Dmytryk i sumienia, co prawda nie znał, ani mądrości głębokiej nie miał. Ale i tak godny był człek. I pieśń to zaświadcza. Śpiewają o nim:
Ony jeho ta hubyty za toporec jasnyj.
A lude sy diwowały, jekij że wyn krasnyj.
Tak lude sy diwowały, jekij wyn choroszyj.
A pany sy cziudowały kilko u neho hroszej.
— Ej, ha — przerwał Czuprej — słuchajcie uważnie, bratczyki. My do tej szubienicy jeszcze nie całkiem praktykowani. To może już jutro nam się przyda jak dobra szkoła.
— To widzisz tak — powiada stary Klam sapiąc — śmierć śmiechu jest warta jak i życie samo. Straszna tylko temu, kto patrzy. Może smutno i ciężko umierać w chacie, na łóżku, staremu, schorowanemu, a tu płacz naokoło, a tu w chacie dzieci. Skaranie boże! Ale na szubienicy, haj!
Ten co patrzy, tak się stracha: „Ojojoj, Boże, Boże, jakby to było, gdybym ja teraz tam stał pod tą linewką.“ — A to puste dumanie! Bo takiego, co tam się gapi i stracha, na pewno nie powieszą. Wieszają takich jak my. I mnie niech jutro powieszą, a święty Eliasz w niebie mnie zapyta: Hajże, Klamie! cóż? Chcesz być wojakiem, i jeszcze raz być powieszonym? To mu powiem: Ej-ha! dawajże świątku jasny ta wszechwiedzący choć dziesięć razy być junakiem. I niech mnie ciągle wieszają, jak tylko mogą.
Tak i ten Pyłypko. Mówię wam: inny człowiek do ślubu idzie, a jest mu trochę markotno czy nijako. Niby to, że na całe życie. A Pyłypko koło szubienicy gwarzy sobie, uśmiecha się, z katem żartuje i lulkę kurzy. Bo tak się umówił z całym swoim towarzystwem, że którego mają naprzód powiesić, ten lulkę wykurzy i poda drugiemu.
Stoi tak Pyłypko wystrojony, pyszny, taki świecący, że sam pan katek z lubością nań patrzy i jakoś mu trochę pochlebia. Ogląda sobie Pyłypko ludzi naokoło. A tu każdy przerażony, blady. Myśli widać Pyłypko: biedny naród. I dalej dym z fajki wypuszcza. Ale nie spieszy się nic. I pan katek jakoś się nie spieszy, bo widzi, że tamten się nie boi. Ludzie dzwonią zębami. Żołnierze jeden na drugiego patrzą, karabiny im ciążą. Pocą się, skrzywieni jacyś, jakby ich wszystkich brzuch bolał. Jeden tylko młodziaczek różowy, żołnierzyna wyprostowany, stoi jak smereka i patrzy ostro. Widać że junak, jak nasze junaki. Tymczasem któryś tam z tych brzuchatych panków, ten co to wielki, śmierdzący papier w rękach trzyma, daje znak. Chce coś mówić, ale sam chrząka, łyka słowa i dławi się słowem. Co chwila pot wyciera.
— Sczeźnij, biedo kaluchata!! Czego się trzęsiesz?! Ciebie nie powieszą. Medal swój dostaniesz.
Pan katek stanisławowski, wcale grzeczny człeczek, ale cóż? Widzi, że tamten grubas tak papierem macha. Już i sam zapraszać zaczyna Pyłypka. Koło katka dwóch takich ot psiołupników, co mu pomagać mają. Tęgie chłopygi, ale prędzej to jakieś wieprze niż ludzie. Mordy niemrawe, zamazane, bezzębne.
— No, Pyłypku! proszę panie watażku, kończcie fajkę. Do roboty, panowie naglą...
Pan katek malutki, stary, pomarszczony, z nosem długim, mruży oczy jak kot, fartuch ma czerwony, wytarty. A Pyłypko ogromny, wystrzelisty. I młody, młodziutki! Pas na nim błyszczący, nabity gwoździami. Patrzy z góry na katka. Od śmiechu się wstrząsa, dym puszcza gęsty, uspakaja go:
— Nicziò, nicziò, panie katek, szubieniczka cierpliwa, nie ucieknie. I na panów poczeka. Stara ona babunia, a nas wszystkich przebędzie. — Zagląda wreszcie powoli do fajki Pyłypko. Woła towarzysza Miszka: Haj, pobratymie! Czasu biedaki nie mają, trzeba kończyć fajkę. — Odprowadza tedy Miszko wolno Pyłypka aż do szubienicy, a kiedy wstępuje na drabinkę Pyłypko, podaje fajkę Miszkowi. Rozgarnia raz jeszcze jasne włosy Pyłypko, patrzy prosto na ludzi śmiałymi, siwymi oczyma. Raz jeszcze zapatrzył się Pyłypko daleko, gdzieś bardzo daleko. Uśmiechnął się czemuś. Już koło niego katek z chytrym licem, jak golarz usłużny majstruje. I już wypalona ta lulka, nie ma Pyłypka. Któryś tam ochnął w tej czeredzie. Jakaś młoda baba krzyknęła: Ne daj Hospody!
I dalej teraz pali fajkę Miszko. Nogi rozkracza szeroko, bary ma jak sam Hołowacz. Włosy jasne, takie jasne aż białe, a dym puszcza jak z komina. Już zaraz i Miszko uspokoił się. I choć nie było drugiego takiego pięknego jak Pyłypko, każdy z nich palił tę lulkę z honorem, spokojnie oddawał następnemu. Z katkiem każdy z nich gwarzył uprzejmie, bez złości, jak sam watażko. A kiedy ostatni z tego towarzystwa wypalił fajkę — rzucił ją w tłum, krzyknął: A no, chrześcijanie, podpalcie nią tych brzuchaczy!
Powiadają, że na pamiątkę Pyłypka i tej fajki ludzie tam na podgórzu koszulę wstążką czerwoną spinają. Jeden patrzy na drugiego, widzi: czerwona wstążka jest. Nic nie mówią, rozumieją się.
Niejeden dziwował się wtedy, co tam tak Pyłypko daleko widział i czemu się uśmiechał. A ja — powiadam wam — wiedziałem. To było jesienią. Czasem tak jesienią późną Czarnohora przyprószy się śniegiem, dolinami ciepło i sucho, a kiedy zajdzie słońce, księżyc wzejdzie i chmury się podniosą, z daleka widać zaśnieżone skały, berda i chmury. Jakby widma, wojska wielitów pancerne. Ot, takie miał widzenie Pyłypko. Temu się uśmiechnął szczęśliwie...
To znaczy, że nasz ród junacki, z wielitów krwi, róść będzie. I cóż tam jedna szubienica...
Widzisz, Dmytryku, nawet i ten Pyłypko, choć nikogo nie oszczędzał, choć zabić było mu tyle jakby splunąć, dobrze wiedział to. Był dzieckiem słobody.
Ale ja, ot tak, już w tej furdydze na powiastuna się wypraktykuję, a ty nam nic nie powiesz, Dmytryku?
Czekali wszyscy. Dmytryk milczał długo. Ważył coś w myślach. Powiedział w końcu:
— Udałe powiastowanie twe, Klamku. Na Kamieniu Pisanym by je wykarbować — i dodał: — Bądźcie spokojni. Jeśli żyje cesarz, w drodze już patenta, w drodze pomoc. A jeśli nie, to chociażbym dobył molfarskich sposobów najbardziej krzepkich i ostrych — takich od których pękają głowy, a samemu molfarowi schnie język, schną płuca, jakby od madryganu — wezmę na siebie to wszystko, a wyzwolę was. A kiedy — da Bóg — wyjdziemy stąd zdrowo, powiem wam i o rodzie naszym.
∗
∗ ∗ |
Trzeciego ranka straże wyciągały więźniów po jednym z piwnicy. Jednak nie odprowadzono ich od razu do katowni. Mandator urządził całe przedstawienie, by Kuty widziały buntowników i rozbójników w kajdanach. Małymi gromadkami przeprowadzano ich przez całe miasteczko na widowisko, na ukaz, jak powiadali ludzie. Mandator stał daleko, lubował się. Powiadał tak do Brnatzika: mamy tu leśny zwierzyniec, fajny! nie gorszy niż sam najjaśniejszy cesarz ma we Wiedniu. Po jarmarkach warto by to pokazywać. Można by i za pieniądze — rechotał zwycięsko mandator. Kuccy posiepaki, ilu ich tam było, a było ich jak chwoi ta listowia, podziwiali za porządkiem Dmytra, Kudila i pana Oświęcimskiego. Na tę okazję, zbiegli się i ludzie kuccy, wszyscy gęby rozdziawiali, gdy w biały dzień zobaczyli słynnego Czupreja. Dzwoniąc kajdanami, jak gdyby ostrogami i retizami, stąpał tak olbrzym, zdawało się, że ziemia drżała. Mimo woli wykrzyknął ten i ów kucki człowiek: „gdzieżeś się uchował, łeginiu wielikański, czymżeś się wyhodował!“ Dzwoniąc groźnie kajdanami, zaśpiewał im Czuprej starą pieśń:
Czarnohora nie chleb rodzi, nie jarą pszenicę,
A hoduje łeginyków serem i żętycą.
Choć tak w kajdanach szedł, choć otoczony był strażą, strachu im nasypało, gdy usłyszeli dziką pieśń.
Wreszcie zaprowadzono ich do nowej katowni. Katownia była drewniana, izby i cele poodgradzane nie bardzo szczelnymi ścianami. W górze umieszczone były długie zakratowane, wąskie okna bez szyb. Uwięzionych zrazu umieszczono w dużej piwnicy, przykuwając bądź do ścian, bądź do podłogi. Tylko Dmytra, Czupreja, Klama zapakowano do osobnych cel.
Wychylając nos poza ciasny, odcięty od świata zakątek górski, dodać musimy do opowiadania Andrijka swoje trzy grosze, z różnych moszenek powyciągane.
W Kutach rozkazodawcą z ramienia gubernii i dysponentem katowni był nowy mandator, którego nazwaliśmy — Brnek. Pieśń powiada o nim nieżyczliwie: „Brnek czech nimeckij, taj leckoji wiry.“
Brnek był niegdyś majorem od bombierów i saperów. Popadł w niełaskę i za to przeniesiono go w dzikie przestrzenie nowo okupowanej Czerwonej Rusi, nazwanej odtąd Halicją albo Galicją. Z początku Brnek był komisarzem uzdrowieńczym od cholery. W tym czasie budował — może pierwsze w naszych miasteczkach — ustępy. Później praktykował w krajsamtach, wybierając rekrutów, tłumiąc bunty urojone i prawdziwe. Mianowany mandatorem górskim po okresie słobody, nie wiadomo, czy przez gorliwość starał się odzyskać łaskę wysokich władz, czy też znienawidził ten przeklęty kraj, będący dla niego miejscem zesłania. Jako mandator zapisał się od razu zgłoskami krwawymi. Chciał poskromić anarchię i swobodę górską, a zasłynął, nie tyle jako prześladowca buntowników, ile raczej ludzi niewinnych, schwytanych i uwięzionych przypadkowo. Wszystko po to zapewne, by nauczyć ten dziecinny i swawolny lud, co to jest państwowość, co znaczy państwo. Był pierwszym z szeregu srogich nauczycieli. I jeszcze jedno słowo poznały wtedy całe góry (nawet dzieci w kołyskach), słowo co dotąd napawa je przerażeniem: uspokojenie czyli pacyfikacja. Pomocnikiem i wykonawcą rozkazów Brneka był wysłużony żandarm, sławny wówczas Brnatzik, zwany Kostjem, czarny, suchy, ponury, wcielenie okrutnego posłuszeństwa. Od lat używano go jako nastawnika w katowniach. Wieść mówiła, że stał się już tak zacięty i tępy, iż nic innego nawet nie potrafiłby wykonać, oprócz męczenia i torturowania ludzi. Brnek i Brnatzik! to były dwie pochodnie, które w radosnym pochodzie wiodły okupacyjną, silną władzę w kraje okupowane. Przywiodły ją i na Wierchowinę. Jak słońce i księżyc, jak rękojeść i ostrze, jak drzewce i sztandar — jak szubienica i pętla — maszerowali razem ci chorążowie silnej a oświeconej władzy państwowej, Brnek i Brnatzik!
Podług tak zwanej „Czarnej Księgi“, za dawnych polskich czasów, w sądzie mieszczańskim w Stanisławowie, w tak zwanym „sekwestrze“, pierwsze badanie opryszków było dobrowolne, a drugie dopiero opierało się na torturach. Jest stwierdzone, że nawet ci opryszki, którym dobrowolne badanie po wypuszczeniu z ciemnicy rozwiązywało języki, na torturach milczeli zapamiętale. Jednak te tortury w „sekwestrze“, te tak zwane „konfesaty korporalne", były legalne, niemal biurokratyczne. Mistrz katowski, niemłody, flegmatyczny urzędnik, poza tym — jak opowiadano — zajmujący się ogrodnictwem, miał dokładne wskazówki i przepisy, ile razy ma naciągać kości, ile razy przypiekać boki. I to wszystko. Poza tym nie miał wcale wysokiego wyobrażenia o swej misji, ani nie był przejęty państwowymi sprawami. Jedyną troską jego musiało być, jak wynika z aktów, że żona jego „nie unikała potajemnych konferencyj“ z żołnierzami. W sekwestrze nikomu nie przychodziło do głowy bić lub znieważać opryszków. Także uzasadnienia wyroków, przez sekwestr wydawanych, są biurokratyczne, niezgrabne, tu i ówdzie same usprawiedliwiają i tłomaczą rozwlekle konieczność srogich kar.
Co innego było wówczas w Kutach, gdzie pionier nowego państwa, mandator, mając tak potężne ramię, jakim był dlań Kostj, od razu na miejsce przestarzałych, biurokratycznych tortur, wprowadził już w owe odległe czasy wolną inicjatywę, poczucie misji, gorliwość i osobistą zawziętość w torturowaniu. A może był entuzjastą tortur? Może wierzył, że tak ugruntuje nową państwowość, a nawet cywilizację, lub chęć do pracy na dzikich i rozbójniczych ziemiach okupowanych?
Od razu niemal wszystkich ludzi przykuwano leżąco do podłogi. Była to pozycja zasadnicza. Godne pamięci, że nie opryszków, czy byłych opryszków, najsrożej torturowano, lecz właśnie ludzi niewinnych, przypadkowo pojmanych, albo takich, od których chciano się dowiedzieć całej prawdy o opryszkach. Miał swój, swoisty rozumek główny mistrz katowni, wiedział dobrze, że opryszki nic nie wydadzą. Wiedział, że katowanie nie bardzo bezpieczne dla samych oprawców, i że dlatego robili to niechętnie. Wiedział, kogo bić można, a zatem trzeba. Codziennie sam Kostj bił harapem drucianym, od którego od razu pękała skóra, codziennie walono pałkami, a niesfornym poprawiano czasami te lekcje uderzeniami obuchem topora. Ale najwymyślniejszą torturą, która na długie lata weszła do inwentarza władz pacyfikacyjnych, było tak zwane jabłuszko, nazwane później jeszcze, jak Andrijko przekazuje, ostatnim ogniwem. Kostj sam pokazywał z początku, znalazł pomocników pojętnych i dokładnych. Od dawna byli w Kutach (co może związane z handlem skórami) liczni łupiskóry, a także psiołupy-oprawcy, tak zwani „obłupikotiuhy“. — Człowieka zwijano w kłębek tak, że stawał się okrągły jak jabłuszko. Ręce związywano z przodu, a potem łokcie ściągano liną z tyłu aż się zeszły. Związywano tak łokcie, nogi zaś wsadzano przez plecy na szyję i związywano. Tak zwiniętego „w jabłuszko“ człowieka przykuwano do podłogi. Nieraz jeszcze wsadzano serdak wąskim rękawem na głowę, że człowiek ledwie mógł oddychać. —
I dalej, trzymajmy się tego, co opowiadał Andrijko.
Z początku posiepaki kuccy próbowali zaprowadzić dla nowych więźniów egzecyrkę wojskową. Zapowiedzieli, że będą gwizdkami komenderować, a na te znaki więźniowie winni kłaść się albo wstawać. Ale hou! hou! to nie katownie naszych czasów, gdzie po kazamatach ludzi przerażonych, gwizdkami jak psy uczono i ćwiczono. Kto ból ma za nic, a bicia się nie boi, i może jeszcze jego się boją, takim nie będą komenderować posiepaki ani kuckie hycle, choćby państwowe. Musiano od razu rozpocząć od mocniejszego wina, sięgnąć od razu do mąk surowszych.
Przed katowaniem i po katowaniu przyprowadzano więźniów do protokołu, albo przychodził do cel sam justicjarjus, jak go wówczas zwano ciuciureusz. Bez przerwy przyprowadzano z wszystkich wsi świadków do protokołu i od razu między słobodnym ludem rozeszły się w najdalsze zakątki wieści o nowej katowni, o prawie szubienicznym.
Dużo było posiepaków obrzydliwych, na których wspomnienie później spluwali i żegnali się górscy ludzie. Ale najśmieszniejszy chyba był, znany wszystkim z protokołu, stary ciuciureusz. Po lewej ręce górę papieru miał, tak opowiadano, aż strach brał, a po prawej ręce kilka kart. Dniami i nocami ciął pióra gęsie, cięgiem skrzypiały pióra, on smarował wciąż a smarował, a ta góra papieru z lewej strony nie umniejszała się. To jakby piekielna kara jaka. Nie przepisać mu, nieszczęśnikowi, tego całego stosu papierów do końca życia, ani chyba na tamtym świecie.
Mandator, wojskowa osoba, od razu jądra zamierzał wyszarpnąć buntowi, wyrwać z korzeniem na zawsze. Dlatego sięgnął po Dmytra. Ten hołowski knieź, który przechwala się pobratymstwem z cesarzem (włosy stawały dęba mandatorowi), ten czarownik, od którego groźby nieuchwytne płyną — to zbój zwyczajny, który napada na karawany, wiozące ziarno w czasie głodu! To było przemądre oskarżenie mandatorskie. Spodziewał się zyskać świadków na wszystko. Kwiatkowski tak go zapewniał. A on cudów spodziewał się po Kwiatkowskim.
Przymusowo sprowadzono i przesłuchano niezliczonych świadków. Okazało się, że Dmytra otacza powszechna życzliwość, współczucie, a nawet podziw, że wszyscy go mają za pobratyma cesarskiego. Nikt nic przeciw niemu nie chciał świadczyć, prócz jednego Kwiatkowskiego. Żałował może bombier Brnek, że tak szczupła nowa katownia w Kutach, że nie rozporządza całą siecią katowni w górach. Cóż za nędzna pacyfikacja?! Oprócz starszyzny dawnych opryszków niewielu więcej niż stu gazdów, znanych, jako bardziej niezależnych, bądź z tych, którzy chadzali dawniej na tołoki opryszkowskie i gardłowali za słobodą, bądź nawet przypadkowo spotkanych, siedziało w podziemiach kuckich po pamiętnej obławie. A głośne to już było, że nikogo nie schwytano z watahy Tomaniuków, których niby to szukano. Gdy nie dało się tak urządzić, by męczyć całą ludność górską, postanowił przynajmniej tych pojmanych za wszystkich pouczyć. Kostjowi nie trzeba było dużo mówić.
Naprzód z wielką paradą zabierali się do Dmytra posiepaki. Do małej katowni wszedł sam mandator, główny żandarm Kostj i stary, wyschły ciuciureusz z całym orszakiem strażników. Dmytro siedział na wąziutkim stołku, przykuty łańcuchem za jedną nogę do ściany. Nie wstał, gdy weszli. Mandator, zakrywając lice papierami, ogłosił:
— Dmytrze — Ponepaleku, zwany Wasylukowym, vulgo knieziu, laboriose dóbr cesarskich! Dawne winy darował ci patent majestatu, teraz na nowo oskarżony jesteś: o napad na karawanę z żywnością w czasie głodu! To jedna szubienica. Ponadto winien jesteś obrazy majestatu, że podajesz się za pobratyma cesarskiego, kniezia górskiego, przysięgi odbierasz należne Majestatowi, podatki, daniny ściągasz, Jego własność. To druga szubienica. Ponadto — przewracał kartki mandator, zerknął na Dmytra — jesteś winien, że roje zbierasz, dawne towarzystwo rozbójnicze, o słobodzie głosisz wieści, o zagadkach słobodnych innych niż nasze cesarskie. Zagadkami narody buntujesz, świat wywracasz. To trzecia szubienica. Przeze mnie, wysłannika cesarskiego, daruje ci Najjaśniejszy Pan życie — które odtąd przepędzisz w więzieniu — daruje, jeśli odwołasz te brechnie i plotki. Oto jest pismo, które masz zaświadczyć pod przysięgą: ja Dmytro, syn Stefana, Ponepalek, laboriosus Dóbr cesarskich, przysięgam, że nigdy u cesarza nie byłem, pobratymstwa z Majestatem nie ważyłem się zawierać. Zrzekam się uzurpacji, zagadek i słobody. —
Podał papier Dmytrowi, Dmytro przeglądnął pismo, po czym upuścił je na ziemię. Milczał długo. Podniósł głowę, wstał, zaśmiał się, uderzył jasnymi oczyma w posiepaków. Czekali w naprężeniu. Mówił głosem tak donośnym, że słychać go było w całej katowni i aż na podwórzu.
— Mandatorze nie z łaski cesarskiej, chyba z łaski takich jak ty sam posiepaków! Winny jesteś, depcesz słowo cesarskie jak śmiecie. Korzystasz z choroby pana cesarza. Zamiast rozbójników i rozbijaków, chwytasz, napadasz zdradliwie przyjaciół cesarskich. Zatajasz rozkazy i znaki cesarskie. Coście zrobili z zagadkami? Co z cudzoziemskim Grafem? — krzyczał Dmytro.
Gdy tylko zasłyszał mandator o zagadkach i o Grafie, zamachał rękami, zatupał nogami, poczerwieniał, wyłupiły mu się oczy, wylazły na wierzch. I tak się wił, jakby go kto węgierskim sposobem na haku ostrym, przez tułów przebitym, powiesił. Zawrzeszczał z rozpaczą: Milczeć!
Dmytro mówił dalej spokojnie:
— Ile szubienic ci patrzy, nie moja to sprawa, lecz katów. Nie będę im chleba zabierał. To ci powiadam i wy słuchajcie wszyscy. Zadzierasz się ze mną, molfarem? chcesz zwady? Dzień jutrzejszy dosięgnie cię. — Odwrócił się do ściany, szeptał coś, wznosząc oczy.
Na skinienie mandatora strażnicy zamknęli drzwi i jeszcze mocniej związali więźnia. Nikt go jednak nie poszturkiwał, nikt nie śmiał go trącić.
Z kolei przyszli do pana Oświęcimskiego. Żandarm Brnatzik pytał go dość grzecznie, bo wiedziano, że jest szlachcicem: Herr Polack! cóż to i waćpan należysz do zbójeckiej bandy Wasyluka? — Pan Oświęcimski przekrzywił jeszcze bardziej twarz w uśmiechu wzgardliwym: Łżesz, psia chamska podlizo — wycedził, i huknął na żandarma — Zbrechałeś, nie należę, lecz cześć mam należeć, do świetnego rycerstwa, do towarzystwa i bractwa junackiego pana Dmytra, kniezia górskiego.
Wtedy i pana Oświęcimskiego zamknięto do małej, ciasnej piwniczki, ale nie przywiązywano go do podłogi.
Od reszty więźniów starali się wymusić zeznanie, że Dmytro nakazał napad na Wołochów i że wciąż bluźni cesarzowi.
Gdy próbowano dopytywać Kudila, ten nie wstawał wcale, nie odzywał się, nawet głowy nie odwrócił. Przykuto go do podłogi.
Martyszczuka, że był najmłodszy, męczyli najdłużej. Myśleli, że od niego przynajmniej wydobędą, co im potrzeba było. Martyszyna jedno tylko wykrzykiwał: Zabijcie mnie prędzej, bo ja was potem pozabijam!
W innych celach lano także więźniom smołę gorącą na brzuch i na stopy. Tak też męczono Czupreja. Pytał go sam mandator, czy nie ma przecież czegoś do powiedzenia, bo potem pożałuje. Czuprej odpowiadał jakby niezmiernie chętnie i wesoło: Mam ważną rzecz! Abyście nas wszyscy za porządkiem w tyłki całowali. I pocieszcie się, jeśli Dobosz warzony w solance przygrywał pankom na fłojerze, to i my możemy się pomęczyć. I jak ci zaczniemy przygrywać... — Ciasno, bardzo ciaśniutko związano i przykuto do podłogi watażka Czupreja za tę wesołość. Klam nie znał żartów, rzucił się z kajdanami na mandatora. Pokaleczono go w czasie obezwładniania i zwinięto w jabłuszko. I innych ludzi słabszych i mniej znacznych zwinięto w jabłuszko. Raz jeszcze przyszli do celi Dmytra z powrozami, łańcuchami i skałuszami, jak gdyby z groźbą, że go przykują do podłogi. Gdy zobaczył Dmytro mandatora, zaczął śmiać się głośno.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Brnek.
— Powiem ci, skoro pytasz — odpowiedział Dmytro. — Pomyślałem sobie, mandatorze, jak ty będziesz wyglądać z brzuchem w jabłuszko zwiniętym. Strach twój także warto zobaczyć — długo i przenikliwie patrzał na mandatora.
Kostj potrząsnął harapem, ale nie dotknął więźnia. Mandatorem dreszcz wstrząsnął, kazał hajdukom opuścić celę i sam wyszedł. Po odejściu Brneka z celi, Dmytro przykuty za jedną rękę i jedną nogę, dziwną się zajął robotą. Zgartywał z podłogi błoto pozostałe z butów mandatora, uzbierał tak sporą grudę, plunął na nią i zaczął ją miesić w rękach.
A gdy oddalili się posiepaki, cała katownia zagrzmiała pieśnią taneczną. W kajdanach śpiewali wojacy, synowie Wierchowiny.
Hoj, Huki my Huki!
Krokiem — rysim skokiem!
Rozwalim, strzaskamy
Lody, skały, tamy,
Hoj! wałem-przegonem —
∗
∗ ∗ |
Pięćdziesięciu sześciu ludzi zwinięto w kłębek pamiętnego wieczoru. Oprócz Dmytra i pana Oświęcimskiego wszystkich prawie przykuto do podłogi. Mandator pilnował tego osobiście, Brnatzikowi z ożywienia błysk jakiś dziwny na twarzy zaświtał. Dla dodania otuchy mandator wciąż biegał do swego mieszkania, by łyknąć sobie gorzałki, którą już w owe czasy odbierano przemytnikom.
Dla uwięzionych, przed kilku dniami jeszcze słobodnych i hardych Hołowców, zaczęła się dola nowa, jakby sen jakiś w gorączce. Któż mógł wiedzieć, jak długo tak żyć będzie do podłogi przykuty, albo zwinięty w jabłuszko. Stara pieśń o mandatorach, którą przekazał Andrijko, groźnie zapowiadała:
Oj, na dobre uczysz!
Po sim nedil do pomostu
Prykowanych muczysz.
Ślad to widoczny, że śledztwo w mandatorii trwało co najmniej siedem tygodni i tak długo co najmniej trzymano ludzi przykutych do podłogi. Tym razem miało być inaczej.
Gdy jęki związanych na ostatnie ogniwo, wycie bitych chłopów i wrzaski przerażonych wyrostków dochodziły jeszcze z katowni, major-bombier siedział w swoim pokoju w szlafroku i palił długą fajkę. Delektował się fajką, uśmiechał się do drewnianej, rzeźbionej berbeniczki, w której była wódka-przemycanka, dozwolona tylko dla samego mandatora. Było już późno. Pękaty mandator, wpadając w słodkie znużenie, spoglądał z podziwem i rozczuleniem na wiszący na ścianie duży portret jego cesarza i władcy. Cesarz groźnym wzrokiem spoglądał z portretu i mimo woli wspomnienia dawnych grzeszków, rozpalone wzrokiem cesarskim, zaczęły tlić w głowie mandatora. Nie mógł spojrzeć w oczy cesarzowi. Dla zdławienia niemiłych myśli zaczął przemawiać półgłosem:
— Najjaśniejszy Józefie — widzisz, co ja dla ciebie wyrabiam? źle mówię? Aha — to dla Państwa, taki twój rozkaz, tak się to teraz nazywa — Etátsrezon! — krzyknął głośno i wstał. Wyobrażenia zaczęły się mieszać z rzeczywistością.
Dla uspokojenia siebie samego próbował mandator przemawiać poufale i cicho:
— Gardzisz tym ludzkim plemieniem? Mierzi cię to bydlę? A lubisz je wyszukać — ha? Aby splunąć — co? Ach, za to nam każesz wywąchiwać! Wszyściutko dla Państwa — znów krzyknął mandator — etátsrezon!
Cesarz milczał. Brnek zrobił się dziwnie niespokojny.
— Odezwij się! nie milcz tak straszliwie. Bo mogę pomyśleć — —
Skurczył się Brnek i zerwał się. Dreszcz nim wstrząsnął. Otulił się lepiej w szlafrok, bo pomyślał, co by się z nim mogło stać, gdyby się jeszcze więcej rozgniewał cesarz. Brrr! A przecież on Brnek jest tylko grubym, biednym poczciwcem. No cóż? kapinkę tej pociechy z berbeniczki. Tak, tak, ten Brnatzik — to fe...
— A ja ci jestem oddany całym, całym — zaraz, ale czym? Majestacie, milczący majestacie!
Rozczulony, nie patrząc w oczy cesarskie, z tchem zapartym przez uczucie strachliwego oddania, sapiąc wdrapał się na stół, a choć brzuch mu przeszkadzał, przytulił się do ściany, chcąc obłapić portret Najjaśniejszego Pana. Nagle dotknęło go groźne spojrzenie. Jak gromem rażony stoczył się ze stołu.
— Milczący majestat! A on śmiał pchać się ze swym brzuchem, tulić się do majestatu? Taki zeń żołnierz? — Znów głowę spuścił, nie patrzył w oczy pańskie. W pośpiechu alarmowym znów łyknął kieliszek przemycanej. Nie wiedział, czy klęknąć, czy stuknąć łbem o podłogę. Jakiś krótki, przeraźliwy jęk od strony katowni oprzytomnił go na chwilkę. Poprawił znów kieliszkiem. Wpadł w końcu na właściwy pomysł. — Obrócić obraz! Przeprosić! Pocałować z odwrotnej strony! To może dogodzi cesarzowi. To będzie na pewno po jego myśli — — tej — jakże tam? Państwowej... Etats...
Przypasawszy swój pałasz oficerski, z paradnym, białym kutasem, wdrapał się ma stół, sapiąc, stękając. A odwróciwszy portret Najjaśniejszego, krzycząc: Habet Acht! wyprostowując się, waląc ręką w złocone czako i przymykając w uspokojeniu oczy, ucałował niejasną odwrotność Najjaśniejszego.
Usnął potem na stole, jak gdyby w jabłuszko zwinięty, przy pałaszu, w czaku na głowie, u stóp odwróconego do ściany portretu. We śnie zobaczył, że sam cesarz zstąpił z obrazu. Z początku kroczył ku niemu odwrotną stroną, potem odwrócił majestat twarzą właściwą. Mandator chował głowę, by nie patrzeć w mocne oczy. Nie widział twarzy cesarza, ale pocieszał się, jak to zawsze ten i ów posiepaka:
— Ach! raduje się władca, cieszy się — bydlęctwem prawdziwym. Ma wtedy pole do popisu. Może sobie pluć, policzkować, czegóż chce więcej? — Ależ on o to prawo nikogo nie pyta. Robi swoje i milczy, więc — Brnek zerknął spode łba, łypnął jednym okiem na Pana — Aha! Teraz cesarz patrzył z jakimś zadowoleniem pogardliwym. Wreszcie dał wyraz uznaniu — za bydlęctwo. Odwdzięczył się. Tęgo, siarczyście, a zarazem uroczyście wymierzył mandatorowi policzek dłonią uświęconą. Odwracając się na drugi bok i zasypiając głębiej, Brnek usiłował zdać sobie sprawę z tego, co zaszło. Marzył:
— Jego Majestat, Najjaśniejszy Pan raczył mi dać po pysku... Brnatzik! Herstellt — słyszysz? Uznanie za pacyfikację... Spełniony ten tego Etats — doczekał się... Wyszczególnienie na piśmie, ordery, spokojny urząd pocztowy na stare lata...
Brnek rozpłynął się w błogości snu. — —
Trzeba tu właśnie z żalem przyznać, że są na szerokim świecie sprawy, których wcale nie rozumiał Andrijko. Nie rozumiał, bo nie przeczuwał, że opowieści jego na papierze będą karbowane i odbite, dla obcych ludzi, z obcej kości, obcej krwi... Jemu się tedy zdawało, że wszyscy ludzie szczerzy, jak to mówi, prości, będą współczuć z Dmytrykiem, a gardzić mandatorem. Tymczasem w dzisiejszej dobie tylu ludzi jęczy po katowniach, a tylu jeszcze jęczeć będzie przez długie lata, że widzi się tylko liczebny rozchód zamęczonych ludzi, w ubytku ścierających się potęg. A o jakiegoś tam śpiewaka przykutego do podłogi nikt dbać nie będzie. Prędzej już ten i ów zrozumie Brneka — co choć po pijanemu — — jednak, jak to mówią, fundamenty zakłada państwowe. A cóż znaczy taki samotny człowiek, chociażby zamęczony, a do żadnej fury nie przyczepiony?
Ludzie jednak nie są źli. Szczątkowo przejawia się, nieobce ludzkiej naturze współczucie i w nasze czasy, przynajmniej w stosunku do zwierząt. Szczególnie do dzikich zwierząt, bo ich już nie ma. I choć mało kto zastanowi się nad tym, jak to tysiące bydła codziennie ze stepów idzie na ubój, a tak jest wszystko świetnie urządzone, że każdy wół ledwo mrugnie, a już jest konserwą, to jednak ochrona tego, co wyginęło albo niechybnie wyginie, czasem zajmuje umysły i serca. Zapewne też i niejednego jeszcze nawet wzruszy, gdy mu się opowie o pojmaniu i ujarzmieniu dzikiego bawołu, o jego dzikiej rozpaczy, o niedźwiedziu w kleszczach rozognionych, o orle w łańcuchach na nogach.
Spójrzmy na Dmytryka jako na zwierzę z ginącego rodu, na dziwotwór puszczowy starowieku, pojmany i przykuty do klatki. I to otworzy nasze serca dla opowieści Andrijkowej.
Tej dziwnej nocy letniej Dmytro otrzymał molfarską wieść, że znaki cesarskie już nie przyjdą. Wiedział już na pewno, że nie żyje stary cesarz. Płakał w samotni piwnicy, że rozbite wielkie poczynania, zniweczone nadzieje słobody wielkiej, że i jego życie całe zniweczone. Już tylko wisiała nad nim i nad jego bractwem pętla szubienicy, a dla rodów jego, dla górskich rodów, otwierał się mrok katowni.
Ale nie da się hajdukom, psiołupom. Hajduckiej wierze w prochu leżeć, nie naszej! Jutro im koniec. —
Przykuty do ściany, z nadziei ziemskich odarty i obłupiony jak ze skóry, Dmytryk wzdychał wówczas w ciemnicy do innego mocarza milczącego, do jasnego władcy. Zasnął.
Gdy sen zmorzył Dmytra, widziało mu się, że jechał z wielkiej góry, na wozie bez koni, wozie samojadącym, który sam sobie wymodował. Nie umiał jednak zatrzymać wozu, koła rozgrzały się w biegu i zapaliły tak, że przypiekały Dmytra. Daleko, na górze stała szubienica, wysoka jak góra. Wielkim cieniem kładła się na całą kotlinę. Powróz jej był tak długi, że sięgał poprzez góry na cały kraj. Wóz pędził dalej pod górę, zawiózł Dmytryka aż pod szubienicę.
Spętany Dmytro wzdychał przez sen:
— Tę właśnie jedną malutką chwilę człowiek musi przejść sam jeden.
Zakiwała się przed nim szubieniczka stara, chuda, długonoga. Zagrała, zapiszczała cieniutko i skocznie kołysankę Pełechową, w sen utulającą. Takiego grania mistrzowskiego, takiego śpiewu przenikliwego nie słyszał jeszcze.
— Hooj — hooja — junaczku! Będziesz ty tańczyć, ejhahaha! podskakiwać będziesz do mojej muzyczki. Nauczę ja cię piosnek nieznanych, jakże śmiałych, podszepnę wynalazek tajemny, jakże nowy. Zawiodę cię ja, drużka stareńka, na gody weselne, jakże pyszne, z kniehinią lodową bialutką, jakże białą, ochłodzę ci głowę za gorącą, łoże wyścielę, jakże chłodne. —
Grała tak stara szubieniczka. I patrzcie: oto Baba Lodowa stroi się w śnieżną guglę weselną. Już leżała obok niego. Ha! Jakżeś piękna, Pani Odokio! — Otworzyły się nagle nad nim wielkie, stalowe, chłodne oczy. Usta wąskie, zaciśnięte a zimne dotknęły jego ust. Spod gugli białej ukazały się gładkie kolana i uda. Dotknęły go. Dotknięcie sparzyło jak lód. Mrozem powiało nań od Baby Lodowej.
Chłód porankowy zbudził Dmytra. Był świt, zbrudzone światło wchodziło do katowni.
Wtedy Dmytryk, półprzytomny, jeszcze z widzeniem ogromnej szubienicy pod powiekami, z jej śpiewaniem w uszach, ze wspomnieniem pocałunku lodowego i uścisku, zaczął wzywać słoneczka. Rąk nie mógł złożyć, jedną rękę tylko i głowę podnosił. Naprzód szeptał modlitwę, którą niegdyś w zimowiku witał słoneczko. Potem śpiewał już jakby pieśń czy litanię cerkiewną.
— Lelio-słoneczko. Chodzisz w pancerzach złotych — końmi rwiesz smokowymi. — Miotasz buławy ogniste.
Zadzwoń pancerzem! Strąć jedną strzałę, choć iskrę z kopyt smokowych! Usłysz mój głos. Lelio!
I stało się dziwo. Nie mogło dojść słoneczko do okienka piwnicy, pół ku zachodowi a pół do północy zwróconej, ale błysnęło i odbiło się naprzeciw w oknach mandatorii. Stamtąd ukosem posłało swe strzały. Uderzyło do bólu w oczy więźnia. Zaśmiało się, zadzwoniło. Pewnie też, gdzieś tam wysoko, zarżały rumaki smokowe, zarechotały, błyskając oczyma, wierzgając złotymi podkowy.
Teraz mógł zadać Dmytro uderzenie wrogowi słobody. Podniósł, jak mógł wysoko rękę nie przykutą, trzymając w niej właśnie kukłę z błota i z gliny na postać mandatora urobioną. I choć mroczno było w katowni, każdy by od razu poznał po kształcie brzucha, butów i czaka, czyją figurę przedstawiała kukła. Urobił ci ją wczoraj jeszcze Dmytryk, ale sam nie mógł jej przebić promieniem gniewu. Nie miał fłojery, nie mógł uderzyć w nią mocą pieśni. Nie mógł go dosięgnąć.
Teraz gdy raziły strzały ojcowskie, słonkowe, podniósł ku nim kukłę mandatorską. Nie śpiewał, nie modlił się, krzyczał jak orzeł bijący zdobycz. Krzyczał aż cały katusz się zbudził.
— Uderz nią, poraź oprawców ród! złodziejskie szczury norowe, ciemności plemię. Usłysz mój głos, słoneczko!
Słyszano te słowa w więzieniu. W niejednym pobratymczym sercu budziła się trwoga: czy zwyciężą czary, czy też sumna durijka czarną płachtą ogarnie jasną głowę watażka...
Tymczasem grały struny, raziły strzały słonkowe. Raz jeszcze uśmiechnęło się słońce, odbite w oknach mandatorskich. Coś jeszcze do ucha szepnęło omdlewającemu molfarowi. I on uśmiechnął się. Słońce odeszło, znów było ciemno w katowni. Opadł z sił Dmytryk, rzucił kukłę. Wiedział już, że w tej chwili skończyła się Brnekowa śpiewanka. Raz jeszcze zerwał się, krzyknął, aż cały katusz się wzdrygnął: Huki, moje Huki! — Zabiło słoneczko kukłę... Omdlał i długo tak leżał zemdlały.
Więźniowie uwierzyli słowom watażka. Kiedy przyszli dozorcy, po wschodzie słońca do cel, dowiedzieli się właśnie od więźniów, że mandator nie żyje. Zamieszanie i bezgłowie wielkie zapanowało w mandatorii, gdy rzeczywiście znaleziono mandatora na podłodze bez życia. Obok leżał przepalony i przedarty portret cesarza, odwrócony do ściany. Z przerażenia rozchorował się stary ciuciureusz. Brnatzik wybierał się do krajsamtu po rozkazy i zarządzenia. Znikł gdzieś bez śladu jedyny a nieoceniony świadek, ministrant Gienyk. Nikt go więcej nie widział. Był on grabarzem, znał się na czarach, a znów nie wiedział, kogo ma się bać.
∗
∗ ∗ |
W tym samym czasie gazda z Hołów, Hrycio Bahàn, czekał właśnie w katowni na zwolnienie. Hrycio Bahàn był kumem Dmytra i jak całe Hołowy był z Dmytrem w przyjaźni. Ale nie tylko nigdy do żadnych spraw junackich się nie mieszał, lecz oprócz gadek i bajek zasłyszanych gdzieś zimą przy piecu, nic zgoła o nich powiedzieć by nie umiał. Od świtu do zachodu słońca bowiem zajmował się tylko krowami, myślał tylko o krowach, a jeśli kiedy mówił, to także tylko o krowach i cielętach. Całe dnie spędzał z nimi po lasach i tołokach, a zimą za dnia nie wychodził z kołeszni, chyba aby krowy do siana wypędzić. Prawda, wieczorami zimowymi uważnie słuchał nieraz opowieści dziadowskich o opryszkach, o smokach i latawcach falowych, o napadach i czarach Dmytra. Wszystko to mieszało się w jego głowie z Doboszem, z Hołowaczem, Bóg wie z czym jeszcze. Tyle już naprzędło, namotało się tych bajek o Dmytrze, że gdy raz zobaczył go podczas jakiejś tołoki, obchodził naokoło, dotykał go ostrożnie i po cichu, nie dowierzając, czy sławny watażko i knieź to ten sam jego kum Dmytro. Kiedyś przed wiekami, przodka Hryciowego nazwano Bahanem, tzn. potworem. Widać, że groźny musiał być człek. A kto patrzał na niedużego i łagodnego człowieczynę, jakim był Hrycio, mógł pomyśleć, że jakoś zbytnio wyrodził się od strasznych przodków. Bo jeśli nie, to chyba kpiarz jakiś nadał temu rodowi takie nazwisko.
Po napadzie watahy Tomaniuków na karawanę wołoską nad jeziorem, nieszczęście, jak ten pustak, co to zawsze szkodliwe i napastliwe myśli ma w głowie, włóczyło się po górach i lasach i tak ot, z braku zajęcia, przyczepiło się do Hrycia Bahàna. Wołosi nie zadowolili się polityką mandatora. Nie poznawali nikogo ze schwytanych do katowni ludzi, których im stawiono do oczu. Uparli się, aby odzyskać zboże, bo inaczej pójdą do gubernium. Tak latali jak oparzeni wraz z puszkarami, szukając Tomaniukowych opryszków, którzy ograbili ich karawanę. Właśnie Bahàn wyszedł był z kołeszni po cielęta. A tu jakiś czarny, wysmarowany sadzą Wołoch przechodził płajem tamtędy z puszkarami. Może Bahàn podobny był do któregoś z napastników, trudno było rozeznać, bo Wołochowi i tak ludzie w tych przeklętych, strasznych górach wydawali się jakoś podobni. Wszystko to zbóje, stąd przecież ich nazwa: hotci — hoculi. Więc wskazał z miejsca puszkarom na Hrycia, że to właśnie ten napadł ich nad jeziorem, nad Czuriekiem. — O, to jest ten opryszek — krzyczał Wołoch — wiążcie go, bo lecę do mandatora. — Puszkary uszom nie wierzyli, boć przecie byli między nimi ludzie pochodzący z sąsiedniej wsi, znający Hrycia. Ale im mniej pewny swego był czarnooki, rozpełechany, przerażony i trzęsący się Wołoch, tym więcej wrzeszczał na Bahàna, że to ten opryszek. Bahàn znudził się wreszcie tą komedią, chciał iść do cieląt. Ale wtedy puszkary związali go i popędzili przed siebie. Zostawić musiał wszystko — biedna jego głowina — i krowy i cielęta, nawet nie pozwolono mu przekazać nic nikomu. W katowni zaś od razu miano go już za opryszka. Poczęstowano go ołowianym harapem, a gdy chciał coś tłomaczyć, przykuto łańcuchami do ściany. W jeden mig zrozumiał wszystko, czego mu przedtem nikt i za miesiąc by nie wytłomaczył. Choć i nie opryszek, ale widać że opryszek. Takiego już rodu. On myślał, że wie swoje, a to nie tak. Pańskie prawo wie lepiej. Tylko myśląc o losie osieroconych cielątek, łzami się zalewał.
Umieszczono go obok Wasyluka, w sąsiedniej celi. Porozumieli się od razu, uradowali się sobą. Dmytryk nie mógł się nadziwić, skąd Bahàn tu się wziął. Hryciowi zaś, jak tylko usłyszał głos kuma w katowni, nie tylko od razu weselej się zrobiło, ale w miarę, jak się rozgadał, przyleciało doń coś z tych gadek, których zimą się nasłuchał; odtąd coś mu się zaczęło wydawać, że katownia to jakby brama do czegoś czarownego — Bóg wie do czego. Hrycio przecież i na chramy nie chadzał, a od urodzenia nie był w miasteczku. Częściej oglądał tańce i harce cielątek niż wiejską tołokę z tańcami.
Dmytro miał niejedną wesołą i wdzięczną chwilę z rozmowy z tym niewinnym piastunem cielątek. Z początku dopytywał się Hrycio pilnie, kiedy ich już będą wieszać i jaki to ten pański porządek z wieszaniem. Bo przecież na to jest nasłany pan mandator na chrześcijan, jako jastrząb na kurczęta. I wszystko to niechby było, i nieszczęście ma swoje prawo, tylko ta jego Biłania znów coś niezdrowa. Pewnie porykuje, banuje za gazdą, serce się rozsadza, gdy o tym pomyśleć. Z trudem wytłomaczył mu Dmytro, że przecież nie jest zamieszany do walki z mandatorami, że musi powołać świadków z Hołów i że w tym celu trzeba się zgłosić do protokołu, do pro-to-ko-łu!
Tak też zrobił Hrycio. A w międzyczasie, gdy Hrycio czekał na świadków, a Dmytro nie wiadomo jeszcze na co, zapewne na zasądzenie, gwarzyli sobie szeroko. Nieźle im było razem w katowni. Dmytro opowiadał mu o świecie szerokim, o cesarzach, o zagadkach ognistych i o czarach. A Hrycio o każdej krówce, o dziejach jej i nawyczkach, najwięcej o Biłani, co to ciężkiej zimy się urodziła. Chorowała bidulka, Hrycio trzymał cielątko przez całą zimę pod hrubą. Z tego troskliwego piastowania wyhodowała się krowa delikatna i najmądrzejsza. Mądrość nie krowa, szukać takiej chudobiny! Na każde słowo odpowiada inaczej, wszystko po swojemu. Za gazdą ogląda się, woła go, wita. A gdy znów zaraza przyszła — niech sczeźnie — chudoba ginęła wszędzie — kryj Boże. Zachorowała i Biłania, a Hrycio spał koło niej, uciszał ją, by nie stękała. Do ucha trzeba było szeptać, bo ledwo dyszała.
— Przecież i Bóg ma tu słowo, nie bój się, Biłaniu. Nie widzisz Go? i ja Go nie widzę. Za to On oko ma, haj! nie naszemu para. Ma On oko i na ciebie...
Tak opowiadał Bahàn Dmytrowi w kaźni mandatorskiej, a wciąż wzdychał: — Oj, Biłaniu, chudobino serdeczna i wy wszystkie maleństwa zapaszne, jest to oko boże, na gazdę patrzy i na was.
Pocieszony przez kuma, pocieszony rozmową czekał tak Hrycio na świadków.
A kiedy ataman puszkarów przyprowadził świadków, okazało się najniezawodniej, co zresztą każdy w Hołowach wiedział, że Hrycio ani tego dnia, ani od lat już poza pastwisko i las najbliższy nie wychodził.
Każdy uśmiechał się po trosze, patrząc na tego poczciwca o niebieskich oczach i wejrzeniu cichym. Wreszcie mandator kazał go zwolnić, zostawiono go tylko jeszcze w celi na noc. Hrycio wrócił do katowni, rad, że krówki swoje i cielątka już jutro zobaczy. Dziękował serdecznie Dmytrowi, że dobrą radą wybawił go od szubienicy. Dmytro śmiał się z Hrycia i także się cieszył.
Właśnie tego wieczora wszystkich siedzących w śledztwie męczono i stosowano do nich „jabłuszko“. Hrycio już nawet o swej doli i uciesze zapomniał, tak serce bolało go o tych biednych, męczonych ludzi, jak gdyby o własne cielęta, jak o tę Biłanię delikatną. Następnego zaś poranku zerwał się ze snu Hrycio Bahàn zbudzony okrzykami. Troskliwie i ostrożnie wypytywał teraz kuma, ale ten, zemdlony nie dawał odpowiedzi. Wszyscy więźniowie uwierzyli słowom Dmytra o śmierci mandatora, tylko jeden Hrycio myślał, że kum cierpi na zmorę senną, że pewnie gdzieś z puszczy przyleciała ogoniasta biesica i dręczy nieboraka. Dmytryk zaś kiedy ocknął się z omdlenia, od razu wspomniał, co mu przedtem, uśmiechając się, szepnęło słoneczko. Przez ścianę katowni zaczął ważną rozmowę.
— Ty dzisiaj, Hryciu, idziesz na wolę, a nam szubienica pisania. A kum twój rodzony pierwszy z linewką się zapozna. Ale patrz: dziś rano zabiło mandatora słoneczko. I słoneczko, słyszysz, samo słoneczko nakazało, że ty masz nas zwolnić.
Hrycio nie od razu odpowiedział. — Jawna rzecz, że biesica dalej termosi kuma. —
Nie śmiał mu się sprzeciwiać, a szczerze chciał mu pomóc. —
— No, to chyba trzeba pójść nad Riczkę, dzwonami cerkiewnymi wszystkie sioła zwołać. Powiedzieć im, że sam Dmytro nakazuje iść z toporami na katusz. Idę zaraz, biegiem, niech tylko mnie puszczą. Sam w dzwony bić będę.
— Hrycuniu, nie tak to. Gdy tylko zaczniesz bić w dzwony, puszkary pierwsi się zlecą. Złapią cię, zwiążą i znów tu przywloką. Nie wszyscy wiedzą jeszcze, że mandatora już nie ma.
— Cóż tu robić, kumie słodki? — powiadał Hrycio.
— Słuchaj dobrze: masz pójść do miasta, biegiem. Kupić miodu i szpirytusu. Wymieszać to dobrze. Wrócisz tu potem do dozorcy wartowni. Zaprosisz go. Upijesz go dobrze, a tych psiołupów-posiepaków także. Niech tak do wieczora żłopią. Ale ty sam nic nie pij, bo nieszczęście! Przed wieczorem, gdy już dobrze zaczną chrapać, wykradnij dozorcy wszystkie klucze. I otwórz mój katusz. Z resztą my sami damy sobie radę.
Dmytryk mówił szeptem, coraz ciszej, aby nikt nie słyszał. A Hrycio zobaczył, że biesica popuściła, że Dmytryk już całkiem chrześcijańskie, rozumne dumki ma w głowie. Nagle ogarnął go strach, jakby się przepaść przed nim otworzyła.
— Toż, bracie, pan mandator się pogniewa na mnie i co będzie z moją chatą, z moją chudobą? — zawołał Hrycio zbyt głośno.
— Mów cicho! bo ja się pogniewam i na ciebie i na twoją chudobę, ja i całe towarzystwo moje. Wybieraj, ty zagnojony wałachu, kogo masz się bać: zdechłego mandatora, czy mnie — molfara Dmytra, ze słonkowego rodu ognistego! I sławnego Czupreja! I twego sąsiada, starego Klama, co to niejeden dwór, niejedno domostwo — nie takie jak twoje — z dymem puścił. Idź zaraz, co do słówka wszystko spełnij. A nie, to za chwilę całe towarzystwo zakrzyknie, żeś ty nasz wspólnik. I za godzinkę będziesz przy protokole, na gwoździach żelaznych siedzieć razem z twoimi świadkami. W dodatku pojutrze już — kto wie — może nawet już jutro — spadną tu mrowiem syrojidy pohane. Krowy i cielęta twoje w mig spałaszują, jedno za drugim; chatę ci rozniosą i rozdziobią, a ty na drzewach będziesz przebywać wysoko: Taki ot gazda, co na gałęziach ma siedlisko, z wiewiórkami i sowami w pobratymstwie.
I któż was obroni, jeśli junactwa nie stanie?
Zatem pamiętaj: miodu z mocnym szpirytusem cała berbenica! A nieustannie bardzo dziękuj temu psu dozorcy! —
Oniemiał Hrycio. Jeszcze wczoraj posiepaki hojnie częstowali go harapem i kijem. Bez nagany. A tutaj kum rodzony i to taki łaskawy i szczodry człek, sam Dmytro, teraz, jakby po głowie, szczodrze zdzielił go nie jednym kołem od worinia ale trzydziewięcioma[35] naraz.
— Gnębi go ona widać, rozpustna biesica, ssie sierotę, jak pająk go oplata — tyle tylko zrozumiał.
Postanowił w końcu: Nie ma co, z opryszkami dobrze żyć trzeba. Tu żartów nie ma. Co tu można wiedzieć. Jak tu gazdować? Tam te protokoły pańskie, tu opryszki, a tam trochę dalej znów te syrojidy czortowskie. Tak czy inaczej, trzeba będzie kuma swego wybawić. Ten pan mandator to wcale nie kum i pohanej wiary. Tak już trzeba będzie zrobić, jak każe watażko. —
Wkrótce potem zazgrzytały klucze w zamku katusza Hryciowego. Zgrzytały te klucze zardzewiałe, zgrzytały długo, radośnie. Wtedy Dmytryk raz jeszcze szepnął: Wielka berbenica jak pół miecha. Otwarły się wreszcie drzwi i wszedł z hałasem dozorca, głośno gadając.
— No, idź już wreszcie, Hryciu, na wolę. — Zapomnieliśmy prawie o tobie. Oj, tak, bo dzisiaj naszego pana mandatora śmiercią poraziło. Nie doczekał biedak wieszania tych zbójów.
Światło słonecznego dnia olśniło oczy Hryciowe, a wieść ta olśniła go radością. Wychodząc z mroku na jasność, chciał krzyknąć: Niech się teraz gniewa mandator! niech sobie prawnuki swoje wiesza, tam u Archijudy! Wyzwolę ja was, Dmytryku, pójdę z wami, choćby przeciw syrojidom. — Ale to tylko głośno powiedział: Twoja wola, święte słoneczko!
Wszystko tak zrobił, jak mu nakazano. Poszedł do miasta, wziął sobie parę czerwonych od kupca ormiańskiego, powiedział mu, że może iść brać byki czy woły, a nawet krowę, którą zechce. Wrócił do wartowni z zapasami. Słodko przemawiał do dozorcy, poufale a dziarsko: Panie najstarszy, wyście dla mnie byli jak rodzony ojciec (a ten właśnie dozorca najlepiej łupił Hrycia). Ot, zginął mandator, choć pan, duszę jakąś miał, a kto wie, co z nią teraz. Pominanie mu sprawmy, posiedzenie pogrzebowe. — Słodko przemawiał, słodkim miodem go poił, ale i krzepkim. Na opryszków i buntowników klął, co wlazło, a psiołupów śmierdzących, jak brać rodzoną, ściskał. Wszystkich uraczył, żadnego nie zapomniał. Tylko on sam, niby to pijąc, lał do rękawa, albo też brał do ust, potrzymał i wypluł. Tyle się wtedy tej smacznej gorzałki zmarnowało! A tylko sobie język poparzył.
Tak to zanim wieczór przyszedł, każdy leżał tam, gdzie się położył. Hrycio zaś pomagał się ułożyć każdemu z taką dbałością, jakby swoim gościom chramowym — aby nie upadł który, aby się nie zbudził, aby nie przerwał odpoczynku.
Czy na Hołowach, czy na Riczce, czy na Perechrestnym i w Jasienowie, a zapewne nawet tam na Żabiu, między tą żydowską i cygańską wiarą, każdy niemal starszy człowiek jeszcze teraz dokładnie to umie opowiedzieć, jak to Hrycio Bahàn[36] napoił strażników, jak nakrywając czule liżnykami i układając troskliwie do snu dozorcę, wykradł mu klucze, obcęgi, młoty, nożyce. Jak wreszcie wyzwolił Dmytra i junaków, łamiąc obcęgami kajdany. Jak to prostaczyna niewinny pokrzyżował wszystkie plany urzędów. Wyśmiał całe prawo szubieniczne, on, Hrycunio głupiutki. Temu to o świcie uśmiechnęło się słoneczko, szepcąc Dmytrowi do ucha.
Wieczór już zapadał, kiedy Dmytryk rozkuty, w towarzystwie Hrycia, trzymając pęk kluczy, wchodził do głównej katowni, gdzie była większość towarzystwa. Otworzył drzwi jak najciszej, popatrzył przez chwilę i szepnął:
Huki! gdzież wy, moje Huki. —
Nikt z więźniów nie spał. Czekali na wieczorne jadło, ale dziś go nie było. Strach jednak przeszedł wszystkich mrozem, gdy w mroku zobaczyli wysoką postać Dmytra. Niejeden pomyślał, że to durijka czy gorączka i jego ogarnęła i sam watażko mu się przywiduje, czy też może duch jego krąży tu w tej krwawej, zaczarowanej katowni. Dopiero Kudil pierwszy otrząsnął się i zaśpiewał z cicha:
Hej! Huki, my Huki, my jare młodysze. —
I już prysł lodowy czar strachu. Ale groźna była chwila. Bo mogło się rozśpiewać i rozhałasować junactwo od tej radości. I wszystko byłoby na nic. Wtedy Dmytryk jednym czarownym podniesieniem palca przykuł ich do ziemi, zamurował im usta. Każdy tylko do wewnątrz radował się, szumiał i śmiał się, jak to źródło doboszowe pod Gadżyną w skałach dudni, bulgoce i śmieje się.
Łamali kajdany, rozcinali więzy, rozkuwali jednego za drugim. A ci, co byli już wpół rozkuci, pomagali innym. Całowali się wszyscy, obejmowali się i płakali. Odszukali wreszcie Czupreja w jakiejś ciemnej dziurze, przykutego do ściany tyloma tak ciężkimi łańcuchami, że trudno je było podnieść. Odszukali i Klama pokrwawionego i poranionego. Inni już tymczasem wyszli pilnować śpiących strażników, aby się który nie zbudził i nie wszczął alarmu. Wszyscy snuli się cicho jak duchy. Jeden tylko Hrycio Bahàn, chociaż niby to przeważnie wypluwał wódkę, wykrzykiwał czasem za głośno, odgrażał się mandatorom i posiepakom mściwie, a ich matkom nieprzystojnie. Widocznie, jaka taka kropelka przeciekła przez ten sparzony język. Taki duch junacki weń wstąpił. — Jak opryszek, to opryszek, psia wasza wiara! — Widać, że jednak opryszek. — I Dmytro obiecywał mu wszystko, byle tylko nie robił hałasu. Ale niepotrzebne to były obawy. Dokładnie bowiem wykonał Hrycio nakazy kuma. Jeszcze nigdy w życiu nie spali tak twardo i słodko posiepaki jak dziś. Już noc zapadła, gdy Wasylukowi rozkuli wszystkich i wyswobodzili wszystkich ludzi, jacy byli w katowni. A potem tłumem, lecz cicho, poszli do wartowni zabierać swą broń i swoje ubiory tam złożone. Szept z szeptem wiązał się, rozkołysywał się, szum wzbierał, grał. Jak powódź Czeremoszu, co cichaczem nocą z gór dalekich wałem wysokim spłynie i niespodzianie zagarnie śpiących.
Klucznicy wciąż spali. Postanowiono wreszcie ich zbudzić. — Dość już sobie odpoczęli. — Nie było to jednak łatwe. Sam Czuprej wziął się do tej pracy. Potrząsał każdym co niemiara i dopiero, gdy ten i ów odemknął jedno oko a zobaczył nad sobą uzbrojonego olbrzyma Czupreja, w mig otrzeźwiał, jakby spirytus cały nagle wyparował. Jak podrzucił Czuprej tapczanem, na którym spoczywał dozorca, to ten od razu, jak małe dziecko, nabożnie na klęczkach błagał o życie. Towarzysze Wasylukowi nie robili nikomu żadnej krzywdy. Nikogo nie szturkali, nie naigrawali się. Kazali tylko wszystkim być cicho, zbierać się migiem i iść za sobą. Cała katownia opustoszała tej nocy. O świcie byli już na górze, na Sokolskim, nad przepaścią. Tam też poklękali i modlili się do słońca, odmawiając starą modlitwę Wasylukowego rodu. Tylko Kudil, na rozkaz Dmytra, poleciał naprzód, na Hołowy, a razem z nim Hrycio, aby się pożegnać z rodziną, z Biłanią, z krówkami i cielętami.
Po modlitwie zeszli w dół nad wodospad Sykawkę i stamtąd puścili wolno posiepaków, poważnie i ostro nakazując im, aby się dobrze sprawowali, aby dzień i noc uważali, by ludzi odtąd nie krzywdzić.
Posiepaki doszli na wierch Sokolski i stamtąd puścili się biegiem ku Kutom. Zaraz po ich odejściu zbiegowie przeprawili się przez Rzekę na wołoski bok.
Teraz ulewa przyszła z grzmotami i piorunami. Świat zaciągnął się chmurami, posiepaki mieli drogę do Kut utrudnioną. Rzeka i potoki wezbrały. Pogoń była niemożliwa. Słoneczko wiedziało, kiedy ukazać się, a kiedy się schować i chmury wypuścić.
Gdy wszystko na ziemi zawiodło, wiedział Dmytro, któremu mocarzowi mocnemu zaufać. Teraz wszyscy byli wolni. Towarzysze byli wolni, gazdowie byli wolni. Groźnie wezbrane wody chroniły od pogoni.
Siedzieli wszyscy na wołoskim brzegu ukryci w gęstwinie młododrzewiu. W dole pod kiczerką rozpościerały się lśniące od rosy łąki, całe różowe od kwiecia, jakie tam latem bywa. Zaglądali z gęstwiny ku ledskiemu bokowi. Ciekawi byli, czy posiepaki i wojsko zjawią się gdzieś tam, na skałach sokolskich. Sami wyglądali wcale dziwacznie, bo na wybrudzone w katowni, porwane, zakrwawione i zagnojone koszule, poubierali swe rzeczy złożone w wartowni: świetne kaftanki czerwone ze złotymi guzikami, nowe kożuchy, serdaki, torby potężne wybijane mosiądzem i białe manty czerwienią i złotem wyszywane. W torbach znaleźli fłojery.
Gdy patrzyli ku skałom sokolskim, ten i ów zapytał Dmytra, czy mają tu cicho siedzieć — bo może rozkaże niespodzianie napaść na pogoń — czy też mogą palić watry i hałasować. Dmytro pozwolił palić watry, pozwolił grać na fłojerach. Tak odpoczywali, kurząc fajki, gwarząc i probując fłojery. W końcu wrócił Kudil z dwoma końmi objuczonymi złotem. Tyle wziął złota z bukowinki Wasylukowej, ile mógł na dwa konie naładować. Gdzieś wysoko przebrnął Białą Rzekę i poprzecznymi płajami idąc wołoskim bokiem, dotarł aż do towarzystwa.
I wtedy Dmytryk kazał rozdzielić między stu pięćdziesięciu ludzi, wyzwolonych przezeń z katowni, owo złoto. Nakazał im rozejść się po świecie, czy chatę jaką pobudować sobie, i osiąść, choćby gdzieś wśród puszczy, na wołoskim boku.
Gdy wszyscy jednym głosem wołali, by nowe towarzystwo złożyć, by Dmytro dalej watażkował, by jeszcze raz wypędzić mandatorię, a potem hulać, wojować, powiedział wtedy słowa pamiętne, które przekazał Andrijko.
— Koniec opryszkom! To wam powiedziałem po wypędzeniu zdrajcy Pletienia. I tę właśnie odpowiedź miałem dla ciebie, ojcze Klamie, w nocy wtedy, kiedyś nam powiastował o Pyłypku. Ale niedobry czas był o tym mówić. Powiem teraz. Odtąd już tacy chyba opryszkować będą, co z babskich kleci dukaty ciągnąć będą. I coraz gorsi, co nawet biały grosz z berbenic zaczną wyskrobywać. Nie wasze to, nie junackie dzieło. Każdy rodzaj musi mieć jakieś miejsce na świecie. Dograny musi być do świata jak struny w cymbałach, musi być potrzebny. Tak jak jest w puszczy między zwierzyną, tak samo między ludźmi, tak też i z rodem naszym, junackim.
Po cóż było junactwo, po cóż byliśmy my? Aby towarzystwo zebrać, aby na cały świat górskich ludzi rozszerzyć towarzystwo, aby stąd dalej słobodę rozkrzewić. Dziś już tego junacy nie zrobią, zrobić nie potrafią. Raz tylko jedno szczęście nam się otworzyło, jak jedne są narodziny człowiecze. I raz zjawił się czarownik wielki, stary cesarz, co miał światu odkryć słobodę naszą, to ziele rzadkie a ważne, jak przekazał Graf, wysłannik cesarski. Raz tylko zagadki, jak święte pismo, wskazały nam drogę. Słoboda stara zatonęła, nowy czarownik się nie zjawi. A cóż wart ten świat bez słobody? My dzieci Wierchowiny, my tylko słobody wojakami być możem. Będą szumieć te bukowinki, albo je wytną, rody gazdowskie rozkwitać będą, albo je wdepczą w ziemię. Ale już nie nasz, nie junacki stan.
Słoboda tu będzie zawsze, tak myślicie? Ale chyba dla siebie każdy, dla siebie każdy gazdyk, dla siebie i zdrajca. Co pagórek to inna ustanowa, inne prawo. I dlatego to mandatorski porządek wszędzie będzie górą... Koniec opryszkom!
Dlatego to, bratczyki pyszni, rozwiązuję wasze ręce od przysięgi gromowej. Niech i On rozwiąże was, ten Świątek, co mnie na watażka gromem nakarbował... Ale czy pójdziecie wojować, czy gazdować w obce kraje, to jedno prawo ma do was wasz watażko, a sam Świątek gromowy groźbą wam to nakazuje: biedaków oszczędzajcie, krzywdy się bójcie, za grzech to miejcie, by pracę niszczyć. —
Zadumali się junacy, słysząc tę przemowę, niektórzy płakali jak małe dzieci. Jeden tylko Kudil gromko się odezwał — a przecież Kudil mało kiedy mówił:
— Nie składałem ja żadnej przysięgi — pamiętasz to Dmytryku? — jeno słowo puszczowe, strzeleckie postawiłem. Słowo to życie, nie możesz matce swej wrócić życia. Słowo moje zostaje z tobą, Dmytryku.
Czekali jeszcze na Hrycia Bahàna, a tymczasem Dmytryk po dawnemu im powiastował:
— Posłuchajcie — tak mówił — jaki sen miał mój Lelio. Tego dnia mi go opowiedział, kiedy wróciłem ostatni raz z Kremienicy, kiedy ostrzegła mnie strzelba. Ukazał mu się we śnie, przyleciał doń stary dziad-sęp, król wichrowy. Gołą miał sępią szyję i wielki, łysy łeb, wiankiem włosów białych otoczony. Białe długie włosy, jak grzywa spływały mu na szyję. Nos w dziób zagięty. Kiedy złożył skrzydła, zakrywały całe ciało i wlokły się po ziemi. Zuchwałymi ptasimi oczyma spoglądał długo na ojca. Potem wziął mnie w swoje skrzydła i uniósł ku wschodowi.
— Patrzajcie, jak ten ptak-wicher rozbija obłoki. Jak gęsi rozproszone lecą gdzieś. Taka i nasza dola, nasza droga. Taka to nauka wichrowa.
Na świecie wypogodziło się już całkiem. Porozbijane i porozdzierane przez wicher chmury płynęły ku wschodowi.
Wrócił w końcu z Hołów, wcale powolnym krokiem, Hrycio Bahàn. Widoczne było, jak niechętnie rozstał się ze swą chatą. Lecz kiedy trochę tylko odpoczął, zaraz, bez zwłoki, co prędzej chciał napaść na katownię:
— Podpalić, rozsadzić katownię, pohulać w mieście wśród południa, tak jak się śpiewa. — — Tak mu się zachciewało.
Uśmiechał się Dmytro, uśmiechali się wszyscy smętnie, wspominając sławetną wyprawę na latawcach falowych, wspominając wszystkie dawne swe boje. Dawał Dmytryk i Hryciowi złoto, złota niemało, ale Hrycio nie chciał brać.
— Zarobić trzeba, bratczyku! oto ci sztuka brać gotowe skarby! to nie po gazdowsku. Gdy żyć zwyczajnie nie dają ci, nie dają hodować krów i cielątek, to trzeba zarobić, ale samemu, po opryszkowsku! jak te nasze rody dawne. Jak opryszek to opryszek! Ja idę, a wy jak chcecie — tak mówił Hrycio Bahàn. I choć jak najmniej wyglądał na watażka, niejednego z towarzystwa wzięła chętka powrócić do życia lasowego.
A Dmytro dodał jeszcze na pociechę:
— Miną kiedyś te wszystkie mandatory, urzędy, pod płotem zgniją, rozleci się w proch ich prawo urzędowe, rozsypie się niewola, sama z siebie. I u nas i wszędzie. Bo przetrwa pamięć o słobodzie, o starej prawdzie — przetrwa pieśń.
Tymczasem zanim postanowili, czy na nowo z Hryciem dobrowolnie zebrać towarzystwo, czy rozejść się już, siedzieli tam przy watrze. Wiedzieli, że Dmytro wszystko rozumie najlepiej, jednak gdy z chat ich wygnali, żal było rozchodzić się, żal porzucać stare towarzystwo. Ale cóż to za towarzystwo bez tego watażka?
Dmytro nic już nie mówił, tylko grał na fłojerze. I inni próbowali fłojer do wtóru. Mimo woli zgodziła się, spłynęła się jedna fłojera z drugą. Grał Kudil, grał Czuprej i Stary Klam i także pan Oświęcimski i najmłodszy z nich Martyszczuk. Z dawnych towarzyszy brakło tylko Łyzuna, którego, gdy padł od kuli puszkarskiej, dobrzy ludzie gdzieś tam przy płaju w lesie, nad Prosicznym pochowali. Grały wszystkie fłojery chórem, ile ich tam było. A gdy Kudil wpadł na nutę, zwaną doboszową, Dmytro żegnając się z krajem rodzonym i z towarzystwem, wspomniał pieśń, którą sobie podczas pierwszego zimowania w samotni na Babie Lodowej wyśpiewywał. Odłożył fłojerę, zaśpiewał pieśń o umieraniu Doboszowym.
Siedzi sokół na topoli
I pieśń śpiewa nie po woli,
Bo ma skrzydła ogorzałe,
Nóżki ranne, rozbolałe.
W Czarnohorze, w połoninie
Leży Dobosz na pustyni,
Porąbany, postrzelany,
A krew spływa z ciężkiej rany.
To waterkę bujną żarzy,
I waterką grzeje rany,
To o wodzie zimnej marzy,
O ochłodzie śni źródlanej.
Ej, sokole, bracie siwy,
Choć ty nie bądź mi zdradliwy,
Poleć, fruń mi do matuli,
Niech przybędzie, niech utuli.
Z dala zakwil żałobneńko:
Wyjdź z chatynki stara neńko,
Przynieś wody mu lodowej
Z tej krynicy, z tej kiedrowej.
I mateńka doń przybywa:
„Synku, gdzież twa trzoda siwa?
Gdzie twe wielkie stada synu?
Tak bez gazdy marnie zginą.“
— „Ach mateńko — niewierniczko!
Trzody karmi połonina.
Wodą ochłodź chore liczko.
Serce ochłodź twego syna.”
Ej, sokole, bracie siwy,
Choć ty nie bądź mi zdradliwy.
Poleć, poleć do mej miłej
Niech przyniesie wody żywej. —
I dziewczyna doń przybywa,
I ochładza rączką lice.
„Ot tu, luby, woda żywa
Z Doboszowej twej krynicy.“
Skroń gorącą mu otuli,
Łzami chłodzi skroń kochanka.
„Któraż ciebie boli ranka?
Od topora, czy od kuli?
Czy szeroka — porąbana?
Czy głęboka — postrzelana?“
„Ach, źródełko ty, kryniczko,
Chłodzisz serce, chłodzisz liczko.
Bolą — duszko rany obie,
Ostrzem tnie ta myśl o grobie,
Głębiej myśl o braciach boli,
Co zostaną tu w niewoli — —
— I w niewoli i w niedoli...
W Czarnohorze, w połoninie
Leży Dobosz na pustyni.
Porąbany, postrzelany.
A krew spływa z ciężkiej rany...
Umilkły fłojery. Skończyła się pieśń. Wezbrany Czeremosz grał dalej swą dumę starą.
Tak to po raz ostatni to ostatnie, sławne towarzystwo się zebrało. Tak słuchało piosenki watażka, chrześniaczka gromowego. I tak się rozeszło. Z bólem, z niechęcią, jak członki ciała przy śmierci człowieka, żegnają się ze sobą, rozłączają się i rozpadają.
∗
∗ ∗ |
Potem już tylko słuchy luźne dochodziły o losie junaków.
Przez czas jakiś kręcili się jeszcze Dmytro wraz z Kudilem i Czuprejem nad samą granicą. Może, mimo wszystko, czekali na nowe patenty cesarskie, na wieści o zagadkach...
Nocami wstawały zagadki z papierowego więzienia, wymykały się i przychodziły do Dmytra. Zaglądały przez plecy, trącały z lekka piersiami bujnymi, szeptały coś i znikały. Dmytro budził się, wpatrywał w ciemność.
Wkrótce już powszechnie było wiadomo o śmierci starego cesarza. O zagadkach słuch zaginął. Nikt nawet nie starał się dojść, gdzie zakopane, czy pogrzebane. Chłopczyna cesarski — tak opowiadano — zastraszony przez urzędy, ani pisnąć nie śmiał o zagadkach. Całymi dniami i nocami podpisywał i pieczętował papiery, niczym ten zasuszony ciuciureusz kucki. Niepotrzebnie miejsce święte zasiadał. Tak marnowało się cesarskie dziedzictwo.
W Tureczczinie z początku Dmytro, Kudil i Czuprej odszukali wojsko kozackie, co tam się schroniło pod opiekę tureckiego cesarza. Wstąpili do wojska kozackiego, kozacy przyjęli ich jak swoich.
Bahàn i stary Klam nowe towarzystwo opryszkowskie zebrali i buszowali na wołoskim boku. I kto wie, którędy jeszcze. Stary Klam zatęsknił jednak za krajem, wrócił do chaty. Wkrótce potem pojmali go posiepaki i roztrzęśli mu kości na torturach. Bahàn zaś przez całych lat trzydzieści opryszkował światami. Jak wyszedł wtedy, tak przez lat trzydzieści ani razu w chacie się nie pokazał.
O Dmytrze słychać było potem, że jakaś wdowa, księżna wołoska, czy turecka, w nim się rozkochała. Nakazała popom tureckim uczyć go pisania i wiary tureckiej. Ale nie taki był Dmytro, żeby między tą popownią swoje zapomnieć. Ciekaw był zawsze nowości wszelakiej, jednak co dnia, po chrześcijańsku, do słoneczka rodowego modły wznosił. Co dnia wieczorem spoglądał ku zachodniej stronie, ku Hołowom, dokąd wędrowało sobie słoneczko. Marzył o starym Sztefanku, Leliu jedynym, człowieku, jakiemu równego nie było na świecie — z boleścią w sercu wspominał Ołenkę, dziewczynę, jakiej równej nie było na świecie.
Z czasem stał się mocarzem wielkim, baszą został, cesarza tureckiego watażkiem. Kudila i Czupreja zawsze miał przy sobie. Słychać, że wielkie rody pańskie od niego tam pochodzą, na Tureczczinie, czy w ziemi wołoskiej.
Zawsze chował Dmytro w sercu myśl o kraju swoim. Którędy wędrował, jak wojował przeciw wszystkim mocarzom o słobodę, czy w tureckich krajach, czy na Ukrainie, czy na Rabskim brzegu,[37] czy na pustyni — to już jest inna, osobna opowieść.
Gdy umarła turecka pani, porzucił wojowanie. Nie wiadomo jak się to stało, że Dmytro wraz z towarzyszami zechcieli zostać czerńcami i już się Dmytro o to układał ze starszyzną monasterską. Jednak mnisi, gdy zobaczyli Czupreja, przestraszyli się troszkę, i odradzali im, że to nie dla nich chleb monasterski. Zatem opodal klasztoru osiedli, wszyscy trzej na wielkiej górze, co pośród morza sterczy. Oczyszczali serca radością nabożną, wnikali w pismo światowe, tak jak niegdyś młody żydowski pobratym objawił Dmytrowi. Raz na rok, na święto wiosenne wypatrywali na wodach skorupek i pisanek, co miały przypłynąć z daleka z rodzonych gór. Czasem jeszcze Dmytrowi przyśniły się zagadki, jak gwiazdy gorejące nad ojczystym krajem. Opowiadał o tym pobratymom.
I więcej nie było słuchu o junakach.
Po latach trzydziestu, kiedy zmieniły się czasy, wrócił Bahàn do chaty. Dzieciaki, które w kołysce lub na piecu zostawił, dawno się już pożeniły, wnuki zastał w chacie dorodne. Białowłosy, zgarbiony, lecz tęgi chodził po bukowinkach, wspominał. Opowiadał wnukom o junakach, o Wasyluku — bez lęku — choć wciąż go sąsiedzi ostrzegali, choć go straszyli puszkarami i żandarmami. Niektórzy mówili, że to Wasyluk wpakował Hrycia w całą tę biedę, co trwała lat trzydzieści, a Bahànowi i do głowy nie przyszło winić Dmytra. Dużo przebył Bahàn, po różnych krajach się tułał, niejednego człowieka życia pozbawił. Serce zahartował — jak opryszek. A przecież łzy mu się kręciły, gdy wchodził do bukowinki Wasylukowej. Chował się do dziupła, śpiewał sam sobie, rozbitym, starczym głosem:
Ileż było, Wasyluku, twego towarzystwa — — —
Przez niego do naszych czasów doszły te wszystkie wieści.
∗
∗ ∗ |
O końcu życia Dmytra opowiadał Andrijko niejasno, skąpo: Tam nad morzem, na skale, w klasztorze zachorował Dmytryk w młodym jeszcze wieku. Serce go rozbolało i umarł. Nie było żałoby, ani płaczu, rodzice już nie żyli, a ludzie na Hołowach dowiedzieli się o tym później. Tylko pieśń tu zaleciała.
Tak to kończył swą gawędę ten pyszny Andrijko:
— Gdy umarł Dmytryk, dusza jego była tak lekka, że leciała prosto z tureckiego kraju tutaj, ku Synyciom, ku furtce niebieskiej. Stamtąd — a jak, nie wasza to sprawa! — Dzieciątko Boże na rączkach, co je w nocy zobaczyłbyś na niebie, jak świecą zornicznie, uniosło go ku niebu, ku gwiazdom. Ale tam wysoko, przy bramie tej, na schodach niebieskich sprzeciwili się obaj starcy surowi, Piotr, Paweł, aby Dmytryk od razu wszedł do dworów niebieskich. Bo sam ulepił przecież kukłę, sam ściągnął na mandatora strzały słonkowe. I choćby mandator zasłużył na to, aby psy go rozerwały i ptaki rozdziobały, nie może dusza taka, która w sobie śmierć hoduje, która tak czarów i mocy słonkowej używa, zasiadać na dworcu niebieskim. Nie może wędrować sobie z cerkwy do cerkwy świecącej, z gwiazdy na gwiazdę, jako pątnik niebieski, ze skrzypcami i cymbałami złotymi. O tamtych psiołupów na Bukowcu zabitych nie pogniewali się świątkowie. Tylko o tego psa wściekłego zrobili sprawę. Niech za to sobie Dmytro na schodach niebieskich przesiaduje. Niech czeka, aż tam Kudil z fłojerą przyleci. Dość mu będzie tymczasem. — Przyzwoliło na to Dzieciątko. I sam Dmytro to uznał. Wcale nie miał tego za ujmę dla honoru swego, by na schodach niebieskich pobyć i poczekać.
Bo czyż wy myślicie gazdowie chrzczeni, że takie schody niebieskie to tak nic sobie? Tak jakbyś w dworze w Krzyworówni, czy w Stanisławowie marzł tam na schodach, czy na ganku, czekając aż państwo z łaski wyjdzie? Nie! to jest wielka krasa, tajemnica wielka.
W dół ku najwyższym górom schodzą te ogromne schody-ogrody. Pośród puchu śnieżystego tak się idzie ciągle, w puchu iskrzącym się ciągle się brodzi. Słońce ciągle świeci tam, nocy nie ma. Drzewa, krzaki i krzewy puszyste pozawijały się w ten śnieg, kąpią się w nim. Ale nie śnieg to, to kwiaty, co z dworów niebieskich spływają, z nieba modrego lecą, a grają wszystkie razem jak szklane dzwoneczki. Gdy w taki zagajnik zajdziesz, puchy i zawoje śnieżyste drzew zakryją ci wszystko. Te schody nie strome, broń Boże! Każdy stopień to ganek z białego, świecącego kamienia, tak szeroki, że prawie końca nie widać. A wśród ogrodów, wśród śniegu tego, tysiące ptaszków: czerwone, modre i srebrne. Uwijają się, świegocą, albo naradzają się, gwarzą szczęśliwie. Hej, i pustują, zabawiają się, nabywają się, ile mogą.
Siedzi sobie tam Dmytryk. Wśród kwiatów ma łoże, chodzi po tych gankach, ogrodach, kwieciem zawianych, ile chce, jak niegdyś po Babie Lodowej.
Upodobał sobie Dmytryk te schody niebieskie. W dół spogląda ku Rachmańskiej krainie. I w dal — ku rodzonej Wierchowinie zielonej.
To jest wielka krasa, wielka tajemnica. —
Nawet ja nie mógłbym wiedzieć tego, sam z siebie, choć mądry taki jestem, jak widzicie. — —
Ale przecież nic jeszcze nie rzekłem — prędko i ostro dodał Andrijko, oglądając każdego ze słuchaczy badawczo i podejrzliwie. — Nie jestem gaduła jakiś. Wiem, że każde słowo dla innego ucha przeznaczone. Dość już wam będzie!
Skończone dzieje słobody. Koniec opryszkom. Koniec! —
Choćby kto nie wiem jaki przemądry, musi przyznać — — I przyznają: ha, jaki jest Andrijko — ale jest. Niedowiarek na prawo i na lewo, a łgarz taki, że dziesięciu doktorów i dziesięciu księży razem nie zmyśli tyle, co on jeden. Z byle durniem zbyt grzeczny, a potem charknie na najbliższego. I najlepszego kole jak bodiak, wyśmieje. Pyskacz niespamiętany, gdzie cześć należy się, stawia się zuchwale, a o ostatniego pokrakę i pomyleńca skakać będzie do oczu i bronić. A przecie — przez niego te różne wieści i gadki do nas dotarły, o ludziach lasowych, o czarach czarnych, białych, srokatych i zielonych, o mądrościach tak zakręconych, że mądrości się odechce. O takiej miłości, co z nieba naznaczona a pod ziemią się trzyma. Trzeba przyznać. Grosza to wszystko nie warte i gdzież taki głupi co by to płacił, ale nikt go za to prześladować nie będzie. Niech za te wszystkie junackie roje roi mu się wdzięczność.
Taka to wdzięczność. Ale Andrijko na to złapać się nie da. Roił sobie od dawna, że kiedyś jeszcze znajdzie słuchaczy wdzięczniejszych. Takich, co szepty łowią, takich, co z nosa zgadują, co z oczu czytają, co po uszach poznają, zaraz zrozumieją i zapamiętają na zawsze. Mógł Dobosz gadać z samym królem i kochać się z księżniczką, mógł Dmytryk Wasylukowy jeździć do cesarza chrześcijańskiego, to może on... Ale z kim? Jak?
Aż się zjawiła wielka sposobność.
Są jeszcze u nas tacy gazdowie, co chociaż nie są bogaczami ani nie zarabiają, Bóg wie ile, na wyrębach, ani na spławianiu drzewa, ani na żadnych podejrzanych pośrednictwach, mają jeszcze co do gęby włożyć i ubrać się jakoś po ludzku. Ci jeżdżą w świat z delegacjami. Myślą widocznie „może przynajmniej z tego coś będzie?“ Do kogo już nie jeździli!
Wspominaliśmy już, jak wiele lat temu garstka gazdów huculskich, ze sławnym Foką Szumejowym i rzeźbiarzem Markiem Mehedenym na czele, pojechała pod opieką księdza metropolity lwowskiego do Rzymu. W delegacji do papy-rymskiego, do samego Ojca świętego! Powiadają niektórzy, że tam, a nie gdzie indziej jest pępek ziemi. Przekazują też i dużo o tym gadają, że bardzo by dobrze tamtędy jechać na umieranie, bo bliżej nieba. Nie wiadomo jak z tym naprawdę, ale oni nie po to pojechali. Pojechał też z nimi Andrijko. Roił sobie od razu, od razu gadał i chwalił się, jak to zajedzie własnym koniem przed dwór papieski, podobnie jak niegdyś pan watażko Dmytro jeździł do cesarza chrześcijańskiego. Stąd też opowiadali potem łgarze, że Andrijko pojechał konno do papieża przez Czarnohorę, przez skały. Ale gdzie tam! Już w Stanisławowie zaciągnęli go na kolej żelazną i zapakowali nie pytając do takiej chaty z oknami, co bez przerwy kręci się na kółkach. Andrijko zakłopotał się, prawdę mówiąc zląkł się, ale nie okazywał tego. Gdy mu któryś tłumaczył, że to nie jest żadna czortowska sprawa, nadął się jak gdyby wiedział od dawna: „Ho-ho, ja na tych kolejach znam się nie od dzisiaj“.
Jednak w czasie podróży odmłodził się, nadzieja jakaś grała w nim jak dzwon. Inni gazdowie dziwowali się godnie i spokojnie, a Andrijko nieraz cieszył się, wykrzykiwał jak chłopczyna jaki. We Wiedniu rad widział Burg cesarski i z dumą wspominał, jaki to honorny był nasz pan Hołowacz, pogromca panów i zabójca Biesa, że wolał mieszkać u siebie w skałach na Gutynie niż na zaproszenie cesarskie w samym Burgu. Jak to miły sercu jego Dmytryk gwarzył sobie przyjaźnie z cesarzem chrześcijańskim i znalazł u niego posłuch. W Wenecji Foka pokazywał mu miasto, pałace i kościoły, jak wyrosłe z morza. „Coś tak jak w rachmańskim kraju, tylko że tam kraśniej, bo w górach“ tłumaczył Andrijko. W końcu w Rzymie młody ksiądz sekretarz metropolity pokazał mu tak potężne kościoły, a obrazy tak straszne, że dopiero teraz zrozumiał Andrijko to, o czym sam niemało opowiadał. Ale co i jak, to należy do Ojca świętego. Z nim tylko o tym mówić można, a byle kto niech nawet nie pyta, i basta!
Andrijko miał język pohany, często wymyślał na panów, na księży też, wyśmiewał ich ciętym słowem, nie za swoją krzywdę, tylko za junaków. Ale tutaj w obcym kraju ulotniły się żale. Bo księża zakonnicy, u których mieszkała delegacja, byli tak gościnni, nawet czuli dla gości, jakby dla dzieci. Za to Andrijko błogosławił ich z serca i wszystkich zapraszał, aby przybyli doń gromadnie w gościnę na Uroczysko. Najwięcej zaś staruszka furtiana, co z trudem włóczył nogi, zapraszał, aby z nim razem pojechał wędrować połoninami, płajami. I marzył sobie wciąż, jak się rozgada z Ojcem świętym, jak mu wszystko-wszyściutko opowie i o niejedno rozpyta.
Poszli w końcu na posłuchanie, przez bramy, schody, kręte korytarze, przez ciemne ganki, przez przetak pysznych oddziałów wojskowych, tak błyszczących, że aż oślepiały. Odprowadzały ich zastępy uzbrojone, tak świetne jak straże anielskie. W pobożnym milczeniu, bez jednego słowa kroczyli gazdowie. Andrijko nie całkiem był pewny czy może lada chwila nie znajdą się na tamtym świecie, wolał milczeć, bo gdyby wypowiedzieć w tej chwili jakieś takie słowo... Weszli do sali posłuchań. Podłoga świeciła, tak gładka, że ten i ów pośliznął się i omal się nie wywrócił. W dali wyschły starowina, o foremnej i pięknej głowie siedział na tronie. Błogosławił delikatnymi rękami i patrzył — któż wie dokąd...
Po odbyciu różnych ceremonii ksiądz metropolita przedstawiał swoje owieczki. Mówił coś o każdym mową łacinnicką i uśmiechał się z lekka. Papa odwrócił wzrok ku ziemi i także patrzył, właśnie tak jak watah doskonały na najmłodsze jagniątka. Gazdowie klęczeli, potem Ojciec święty miał już dość oglądania i przemawiał. Andrijko usiadł prawie na podłodze, otworzył usta do słuchania, jakby miał pięć lat, a łowiąc słowa tak kłapał ustami jak młody pies, co łapie muchy, a tu mu wszystkie uciekają. Potem starał się zrozumieć oczyma. Rozanielonym wzrokiem oglądał Ojca świętego. Starał się pojąć, że ten oto starowina od niepamiętnych czasów trwa tutaj, a wciąż pilnuje dostępu do nieba. Że w tej pięknej, choć starej głowie cała wiedza o niebie, a w tych starczych rękach klucze od carstwa niebiesnego. Puści albo nie puści, jak zechce. Andrijko poderwał się, rażony tą myślą: a gdyby nie puścił? „Przypomnij mu, przypomnij o schodach niebiesnych, zapytaj, co zrobił z junakami i z Dmytrem.“ Uspokoił się przecie. Starał się zrozumieć, po prostu, uszami. Mówi, ale jak? Andrijko znał różne wiary i wiedział, że każda ma swój język, turecka turecki, luterska luterski, a żydowska żydowski. To w porządku, to mądrze urządzone. A u nas? „Onego czasu rzecze Jezus...“ — A jak rzecze? Wyraźnie w naszej mowie, a nie innej. I patrzajcie ludzie: oto nasz Ojciec święty — a czyżby nie znał języka chrześcijańskiego? Żal go zalewał po usta, po uszy, jak gdyby tonął, a tu umyka mu tratwa w ostatniej chwili. Oddala się Papa, oddala... Jednak ratował się Andrijko z topieli jak mógł, pocieszał się: „Ach, cóż to za zacny dziadek, napatrzeć się nie można, będę z nim gadał do rana, z kimże jak nie z nim“.
Tymczasem papież skończył przemówienie. Andrijkiem znów szarpnęło. „Odpowiedz, zapytaj, kiedyż, jak nie teraz?“ — zaszeptało mu coś gwałtownie. Chyba nie czort? A gdzieżby czort mógł się przedrzeć przez te święte straże? Ku przerażeniu wszystkich Andrijko zerwał się i był już u kolan Ojca świętego.
W dole nad błyszczącą podłogą błyszczała potężna łysina Andrijkowa okolona długimi włosami, które odbijały od jaskrawej czerwieni serdaka i jakoś zanadto się rozwichrzyły. A na podniesieniu papieskim wznosiła się sucha wyrzeźbiona czaszka starca, z ostrym nosem i włosami białymi jak mleko. Rozczulony Andrijko oglądając z bliska tamtą piękną głowę, lubując się jej widokiem, odezwał się wprost do papieża. Zadudnił połonińskim głosem: „Dziadeczku luby! Panotczyku święty! Znasz ludzki język, czy nie? Bo gdybyś znał, sieroto, to bym ci zaraz opowiedział. Dziwa i to najtajniejsze. Rozsadza mnie, bratczyku, nagwarzyć się z tobą. Może by o zagadkach, co świat przewrócą? A może o schodach niebiesnych? Dla kogóż to chowałem?“
Odpowiedzi nie było, cisza gasiła Andrijka. Dodał gasnącym głosem:
— Widać, nie znasz, biedaku, mowy chrześcijańskiej...
Dwaj księża ciągnęli go z tyłu z lekka za kożuch, przeto Andrijko poprawił się:
— Aleś i tak człowiek wart. Nie klecha jakiś, a Ojciec święty.
Tymczasem papież zakończył błogosławieństwo. Posłuchanie się skończyło.
Tyle rozgadał się Andrijko z Ojcem świętym. Chciał go przecież jakoś prosić, aby nakazał cesarzowi przywrócić słobodę dawną, nie nowomodną. Chciał go ostrzec, przynajmniej dać mu znak, aby pilnował się przed całym rodem popowskim, bo... Ale jak to zrobić? Ksiądz sekretarz trzymał go za kożuch, tymczasem już wszyscy powstawali, znów ich porwały, uprowadziły zbrojne straże — błyszczące, anielskie — gankami, schodami, korytarzami, ogrodami.
Więcej go nie widział.
Pocieszył się tymczasem, bo przecie nieźle żyło się w tej rozśpiewanej Italii. Świat pełen krasy, kościoły, kaplice, obrazy, pomniki, mosty, a wino także. Wszystko tak, jak się u nas w bajkach opowiada. Myślał sobie czasem stary Andrijko po cichu: „Mają szczęście, tak to, jeden naród ma szczęście na świecie, a drugi? Hej, biedni nasi junacy!“
A gdy jesienią wrócił Andrijko w swoje góry, coś mu się stało. Któż zrozumieć zdoła, czemu tak się zasmucił. Niektórzy mówią, że po prostu starość, przecież najlepsze źródło z czasem zasypie się lub wyschnie. A inni powiadają: „Nie! Oto zabanował, zatęsknił tak po tej Italii, aż go pokręciło. Nareszcie odnalazł swój swego. Nakosztował się tam pobratymstwa, jakiego mu potrzeba. A teraz co? Cóż mu to za życie bez papy-rymskiego? Z kim się dogada? Przyjechał niby to do chaty, do swego kraju, do swoich. A cóż to za swoi? Którzy swoi? Pusto na łąkach, głucho w połoninach, junaków nie ma, śpiewania nie ma. Nawet wina nie ma. Pusty świat, a on w nim sierota.“
Tak czy inaczej, zamilkł odtąd Andrijko. Siaduje sobie na przyzbie, patrzy nieruchomo w dal. Sąsiedzi chcą go rozruszać, mówią mu:
— Andrijku, zbudź się Andryło! Wiosna już idzie, trembity grają, nawołują się zazule, rozwijają się buczki, czerwienieją szyszki. Wyjdź na bukowinkę, posłuchaj, czy nie dźwięczy fłojera Kudilowa? Czy się nie ozwie junacka, hukowa pieśń.
Andrijko nie odpowiada, zapodział gdzieś fajkę, nawet fajką się nie zabawia. Ręce bezwładnie trzyma na kolanach, oczy przygasły, tylko łysina świeci się potężnie.
Od kiedy zamilkł Andrijko, nie ma już komu opowiadać i bajać o dawności, ciągle coś innego przypominać czy też od siebie dodawać. Skończone dzieje słobody. Koniec watażkom, junakom, nawet ich śpiewakom koniec.
Już i ród Dmytrowy wymarł na Hołowach. Na ich miejscu, na starej Wasylukowej zagrodzie, siedzą sobie przybrani hodowańce z obcej kości, obcej krwi, choć ich Wasylukami zwą nadal. Tylko gdzieś daleko na świecie są rzekomo znaczne rody pańskie, co od Dmytra pochodzą.
Nie ma zatem komu pamiętać o watażku Dmytryku i nie ma po co. Po całych górach ludzie śpiewają pieśni i zwrotki przezeń ułożone, a mało kto wie o nim. Bo powiadają: „Alboż to nie wszystko jedno, kto ułożył pieśń? Dobrze, że jest pieśń“. I to mądrze powiadają. Dobrze, że jest pieśń.
KONIEC DAWNOŚCI Koniec Prawdy Starowieku
OBJAŚNIENIE SŁÓW HUCULSKICH
ORAZ INNYCH MNIEJ ZNANYCH[38] afiny — czarne jagody |
- ↑ 750 km.
- ↑ rodzaj talarka.
- ↑ Dotąd jeszcze zachowało się w górach prastare znakowanie na drzewie i obliczenia tak sporządzane, by zainteresowani mogli się w razie potrzeby kontrolować wzajemnie. Podobne im karby i wręby znane były w starożytności słowiańskiej. Jeśli gazda wynajmuje komuś połoninę na lato (tak zwany politok) i ma otrzymać w myśl umowy od dzierżawcy pewną ilość mleka lub bryndzy, w miarę odbioru należności obaj zacinają zgodnie na kłodzie lub deszczułce, którą rozcinają na dwie części i w razie obliczenia znów przykładają rozcięte części dla sprawdzenia stanu rozrachunków. Podobnie dzieje się przy wspólnych większych wypasach, gdzie jest zainteresowana większa ilość ludzi, oddających swe trzody na lato. Właściciel, dzierżawca połoniny, zwany deputatem, albo watah otwiera niejako rachunek osobno z każdym. Przed zmieszaniem trzód watah i każdy właściciel trzód, tak zwany miszjennyk, zacinają wspólnie na drewienku ilość owiec dojnych. Po nakarbowaniu rozcina się deszczułkę; większa część, zwana kłodą, zostaje u wataha, a mniejszą, zwaną rewaszem, zabiera miszjennyk. Po złożeniu obu części widoczny jest zawsze stan rachunków. Wewnątrz notują karbami ilość owiec jałowych. Same cyfry i karby, zmieniające się w różnych częściach kraju, na ogół przypominają cyfry rzymskie. Osobno zakarbowuje się miarę pierwszego udoju. Miszjennyk ma otrzymać szesnaście razy tyle bryndzy, ile zdojono mleka przy pierwszym udoju. W miarę odbioru bryndzy w ciągu lata zacina się ilość berbenic, a osobno mirtuki i mniejsze miary. Tak zakłada rachunek i tak się rozlicza watah z każdym miszjennykiem. Kłoda każdego ma inny znak na to, by ją łatwo można było rozpoznać i wyszukać w pęku deszczułek, związanych powrozem lub łykiem, który zostawia przy sobie watah. W dzisiejsze czasy już na niewielu połoninach używa się tych karbów rewaszowych.
- ↑ Gospodarować w chacie — domaryty.
- ↑ Marżyna lub marha — słowackie murha, węgierskie marha — bydło rogate.
- ↑ Z greckiego symbole, od pasterzy wołoskich.
- ↑ Hacquets neueste politisch-geographische Reisen in den Jahren 1791—2—3 durch die Dacischen und Sarmatischen Nordkarpathen, Nürnberg 1794.
- ↑ Słoweńcy z Krainy i z Karyntii.
- ↑ O czym w drugim tomie Na wysokiej połoninie pt. Zwada.
- ↑ Mandatorzy — urzędnicy administracyjni, którzy cieszyli się długo złą sławą. Mowa o absolutyzmie i terrorze centralistycznym w Austrii, który w obawie buntów zakazał wszelkich obrzędów i zbiegowisk. Nawet duchowni musieli uznać kolędę za „pogaństwo“.
- ↑ Foc po rumuńsku znaczy ognisko.
- ↑ W języku litewskim względnie staropruskim.
- ↑ Nasuwa się przypuszczenie, że historycznym podkładem jest osobistość watażka o nazwisku Pinta lub Pyntia, znanego z aktów i tradycyj zarówno huculskiej, siedmiogrodzkiej jak i mołdawskiej. Miał on pochodzić z krainy Oas, na południe od komitatu Maramorosz.
- ↑ „Czarne Xięgi seu acta kryminalne“ Sekwestru w Stanisławowie od r. 1757 do czasów austriackich lat osiemdziesiątych do wybuchu II wojny światowej w Muzeum Pokuckim w Stanisławowie. W Ossolineum były dawniejsze akta Sekwestru złożone tam przez A. Bielowskiego.
- ↑ Banya oznacza po węgiersku kopalnię. Podania mają na myśli tzw. Wielką Banię czyli Nagy Banya, a może pomieszały także z tym zamek Batorych w miejscowości Neir Bator, w którego pobliżu były niegdyś liczne kopalnie. Kilka szczegółów tej opowieści zawdzięczam także wspomnianym już opowiadaniom zebranym przez Petra Szekieryka-Donykowa. Opowiadanie o rodzinie Batorych jest oczywiście anachronizmem.
- ↑ Petro Szekieryk-Donykiw, autor niezliczonych a bezcennych wprost zapisek, umieszczanych w ukraińskich zbiorach etnograficznych. Niestety wartości literackiej ich nie doceniono. Był także autorem uroczej, jedynej w swoim rodzaju książki w narzeczu huculskim pt. Dido Iwanczyk z zakresu magii huculskiej. Autor przepadł bez wieści podczas ostatniej wojny, a rękopisu zdaje się nie odnaleziono.
- ↑ Obie książki pod takimi tytułami napisane przez poprzednika Baal-Szem-Towa rabi Joel Baal-Szem i wydane w roku 1710.
- ↑ Potężne i tęczowe.
- ↑ Tak tłumaczą pisane po polsku akta sądowe z XVIII w. ówczesny termin prawny homines laboriosi.
- ↑ szczyt — tarcza.
- ↑ W całej Wierchowinie jest wiele skał, do których przywiązane jest podanie o Popadii Eudokii (Odokii). Najbardziej może znana pod tą nazwą „Popadia“ jest skała niedaleko źródeł Czeremoszu.
Pierwotne i właściwe nazwanie wyżej wymienionego grzbietu jest Baba Łuduwa, co znaczyć może z wołoska: bezkształtna, nieforemna, pałuba. — Por. także huculskie słowo „załuda“, oznacza coś nieruchawego, gnuśnego. - ↑ Jednak w czasie większych powodzi woda sięga wysoko pod skały i droga pogrąża się w falach Czeremoszu. Natenczas ów stary górny płaj stanowi jedyne połączenie z Kutami. Jeszcze i dziś każda wielka powódź sprawia, że cały trakt ten jak gdyby przestaje istnieć na szereg lat.
- ↑ W pierwszym tomie swego dzieła Hacquet, str. 176, (Neueste Politisch-Geographische Reisen. — Nürnberg 1794) wspomina, że niektórzy Pokucianie sprzedawali bydło i konie do stadnin rządowych tak, że mieli w owym czasie 20 do 30 tysięcy guldenów majątku, „a poza wódką nic nie używają“.
- ↑ W rzeczywistości słowo baszta oznacza bardzo stare drzewo, „pradrzewo“.
- ↑ Leljò — tatuś. Stare słowo, jeszcze i teraz w niektórych zakątkach górskich w tym znaczeniu używane.
- ↑ Nazwy rzeczek i potoków, wpływających do Czeremoszu w górnym biegu.
- ↑ Zgodnie z huculskim i staropolskim brzmieniem pisano czemięrzyca — a nie ciemierzyca i nie przez ż.
- ↑ Masowa ucieczka z wojska, samobójstwa, wypadki śmierci z powodu nostalgii i suchot przybierały w czasie służby wojskowej tak wielkie rozmiary, że rząd austriacki później czuł się zmuszony zaprzestać na czas jakiś poborów rekruta na Wierchowinie (por. Ludwik Grzymała Jabłonowski Złote czasy i wywczasy. Także K. W. Wójcicki — Nadprucie, artykuł w „Kwartalniku Naukowym“, Kraków 1835, i Stare gawędy i obrazy, Warszawa 1840. Porównaj także Wincenty Pol Północny Wschód Europy).
- ↑ W roku 1742.
- ↑ O którym wspomina Jabłonowski w swych pamiętnikach.
- ↑ Petro Szekeryk-Donykiw
- ↑ Pierwszy patent amnestyjny, o którym wspomina Hacquet, został wydany w latach dziewięćdziesiątych XVIII stulecia.
- ↑ Znany patent cesarski do duchowieństwa był wydany 15 czerwca 1805 r. (por. Cełewycz, Opryszki, str. 283).
Późniejszą odezwę wydał urząd cyrkularny w Stanisławowie dnia 26 lipca 1827, do duchowieństwa i do zarządów dóbr państwowych.
Dawniejsze wątki o rozszerzaniu się buntów spajają się z nowszymi wspomnieniami z czasów „Wiosny narodów“ (por. rozprawkę Iwana Franki, Łukien Kobyłycia, Zapyski Nauk. Tow. im. Szewczenki 1902, Knyha V). - ↑ „Korzeń błotnicy“ — może calla palustris, trująca, a rzekomo po wysuszeniu i tylko w wysuszonym stanie jadalna (por. Hacquet, t. III, s. 39).
- ↑ Dawny sposób liczenia trójkowy.
- ↑ Według relacji zapisanej przez Petra Szekeryka-Donykiwa o Bahanie.
- ↑ Arabskim.
- ↑ Zestawienia dokonał wydawca na podstawie Słowniczka zamieszczonego w Aneksie w: Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie, tom I Prawda starowieku, Warszawa 1936, oraz słowniczków w: Na wysokiej połoninie, (wydanie skrócone) Londyn 1956; Stanisław Vincenz, Zwada, Londyn 1970; tenże, Listy z nieba, Londyn 1974. Dodano objaśnienia kilku wyrazów.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.