Prawda starowieku/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Prawda starowieku | |
Podtytuł | obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej | |
Pochodzenie | Na wysokiej połoninie | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX | |
Data wyd. | 1980 | |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW VINCENZ
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
PRAWDA STAROWIEKU
OBRAZY, DUMY
I GAWĘDY Z WIERCHOWINY HUCULSKIEJ PRZEDMOWA
ANDRZEJA KUŚNIEWICZA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
© by Irena Vincenz,
1979 Lausanne Switzerland Obwolutę, kartę tytułową i okładkę projektował
Marek Zalejski Redaktor
Andrzej Więckowski Redaktor techniczny
Adam Małaszewski Korektorzy
Elżbieta Kwiecień Ewa Nagiel
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1980
Wydanie I. Nakład 10 000+330 egz. Ark. wyd. 33; ark.
druk. 36,25. Papier druk. m./gł. kl. III, 65 g, 82✕104 z fabryki
papieru w Kluczach. Oddano do składania w czerwcu 1979 r.
Podpisano do druku i druk ukończono w sierpniu 1980 r.
Zam. nr 1706/79 C-46
Printed in Poland by
DRUKARNIA WYDAWNICZA, Kraków, ul. Wadowicka 8
|
Stanisław Vincenz urodził się 30 listopada 1888 r. w Słobodzie Rungurskiej; zmarł 28 stycznia 1971 r. w Lozannie.
Tom I Na wysokiej połoninie — Prawda starowieku, z podtytułem Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej, ukazał się w druku w r. 1936 nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój“ w Warszawie. Książka zyskała od razu miłośników i wzbudziła zainteresowanie krytyki. Pisali o niej wówczas T. Breza, J. M. Rytard, T. Sinko, K. Wyka, M. Zarembina, W. Skuza, J. S. Bystroń, W. Krygowski, A. Hertz.
Lata II wojny światowej Stanisław Vincenz przebył na Węgrzech. Po wojnie zamieszkał we Francji w La Combe de Lancey pod Grenoble. Tam opracował nową wersję Prawdy starowieku, przerabiając i rozszerzając dzieło. Tę nową wersję książki oddajemy w ręce Czytelnika.
W La Combe, obok innych prac pisarskich, Stanisław Vincenz tworzy nadal swą sagę huculską. Powstają księgi Zwada (Londyn 1970), Listy z nieba (Londyn 1974) i część ostatnia: Barwinkowy wianek.
IW Pax przygotowuje całość cyklu Na wysokiej połoninie.
„Znowu jakaś chłopska powieść? Dużo wyrazów gwarowych i rzeczowych wyjaśnień? (...) Pomimo pozorów jesteśmy z daleka od etnografii. (...) Vincenz jest twórcą i to niepospolitej miary. Zamiast odtwarzania rzeczywistości daje on nam artystyczną wizję świata huculskiego jako zamkniętego w sobie, pierwotnego, barwnego i ruchliwego życia. Nie jest to też odtwarzanie zaginionej już przeszłości, nie jest to cofanie się wstecz, nie jest to powieść historyczna czy pseudohistoryczna: wszystko to dzieje się poza granicami czasu, może być pojmowane zarówno w chwili dzisiejszej czy też w odległej przeszłości. Cały ten samorodny i piękny świat zamkniętej w sobie kultury jest rzutowany w jakimś bezczasie, jest skomponowany i zharmonizowany ponad rzeczywistością, w jakimś innym wymiarze, podniesionym siłą wizji artystycznej do wyżyn epopei. Nie jest to etnografia; to jest epopeja“.
Wiadomości Literackie 1937, nr 13
„I ten wieszczun i inni — tłumaczył Foka — dali nam zrozumienie, że nie kto inny, a właśnie święci posłańcy, robotnicy Boży, gazdowie tak łagodni jak gwiazdy co nam świecą, świat urządzają, porządkują, i uczą, ład i krasę tworzą. Nie moce gwałtowne, choćby nie wiem jak potężne. A dzieciątka Boże tańce wiodą radośnie i świat nimi weselą, serca mu dodają. Dawniej, bardzo dawno — tak przekazują starzy — kłaniali się ludzie gromom, padali plackiem na twarz przed piorunem, za Boga go mieli. Ale ci światłem z niebios oświeceni, ojcowie nasi, nauczyli już nas z dawien dawna, że nie przemocy pokłonić się należy. Tak to, przyjacielu mój, od świadomego człowieka, pieśniarza, od śpiewaków Bożych mamy to przekazanie, żeby raczej piorunom dać się roztrzaskać niż przemocy ciemnej się pokłonić. To jest nasze prawo wierchowińskie, prawda starowieku.“
Stanisław Vincenz należał bez wątpienia do ludzi mocnych i fizycznie, i psychicznie. Tylko takich stać na luksus aż takiej życzliwości do całego świata, do bliźnich, lecz i zwierząt domowych oraz dzikich, jak i do sprzętów domowych, drzew, całego krajobrazu. Nikt nie potrafił z taką miłością opisać skrawek po skrawku, miejsce po miejscu tamtego zakątka ziemi, w której przyszedł w roku 1888 na świat w Słobodzie Rungurskiej, najściślejszej prywatnej swej ojczyźnie.
Kraj ten leży na południe od Dniestru, za którym, na drugim brzegu, Podole, a ograniczają go — od wschodu Bukowina, od południa Ruś Zakarpacka, zaś od zachodu — pasmo Gorganów i rzeka Łomnica.
Wielką swą huculską sagę nazwał autor „prawdą starowieku“. Kraj to istotnie jak gdyby już po tamtej stronie pamięci, odchodzący w niepamięć. Legendy, mity związane z nim sięgają daleko w przeszłość.
Vincenz do końca życia pozostał wierny tamtej bezpośredniej swej ojczyźnie, a gdy ją na zawsze utracił, nie popadł ani w czułostkowość, ani tym mniej w nienawiść do kogokolwiek, czy też zgryźliwą niechęć. Napisał przecież: „... w ostatniej wojnie doszedłem do przekonania, że Montesquieu ma rację głęboką i przez to ukrytą (...) Dla nabrania takiego przeświadczenia niezbędne jest sito, o którym poucza wielki poeta Czyśćca: Lethe i Eunoe, zapomnienie i życzliwość, dwa ramiona tego samego strumienia czyśćcowego.“
Należy dodać, że Vincenz interesował się całe życie osobą i twórczością Dantego, pisał o nim, był nim wyraźnie zafascynowany.
Po ukazaniu się w roku 1936, nakładem „Roju“, pierwszego tomu Na wysokiej połoninie, powstały już we Francji i Szwajcarii po wojnie dalsze rozdziały, mające w zamyśle utworzyć drugi oraz trzeci tom wielkiej całości. Powstawał epos o Pokuciu i Huculszczyźnie, na miarę, jakiej bodaj nie doczekały się Tatry ani Podhale. Vincenz ratował od zapomnienia zasłyszane przed laty, jeszcze w dzieciństwie i młodości, czyjeś słowa, opowieści, legendy, utrwalał i przenosił na papier to, co bez niego na zawsze by przepadło. Nic też dziwnego, że dziś Ukraińcy czerpią z wdzięcznością z jego tekstów, oceniwszy właściwie miłość, z jaką pisał i o tamtym kraju, i o tamtych ludziach.
A to szczególny góralski szczep ci Huculi. Pełen romantyzmu i jakiejś pierwotnej szlachetności, o dużym poczuciu honoru i swoistej dumie. Wiele tu krwi dackiej, rumuńskiej, o czym świadczą nazwy gór i osiedli, jak Fenterale i Ardżeluża, albo szczyt Salatruka w Czarnohorze. Górami, połoninami, w ślad za bydłem, za kierdelami owiec lub w pogoni za leśną zwierzyną, zapędzali się górale rumuńscy z Bukowiny i od Siedmiogrodu aż, w tamte, pokuckie strony. Z kolei — ludzie z tej strony wędrowali na wschód — ku Bukowinie, dolinie Marmaroszu, źródłom obu Cis — Czarnej i Białej, Jasinie i miasteczku Bogdán. To wymieszanie ludnościowe, lecz i językowe, a także obyczajowe, spowodowało, iż folklor huculski stał się wyjątkowo bogaty, jak zwykle w krajach o wielorodności i wielorakości wpływów kulturowych. Można by to porównać po części do wpływów słowackich sięgających na Podhale aż po Nowy Targ.
Mówiąc o Pokuciu należy dodać Żydów od stuleci zamieszkałych w dolinie Czeremoszu, Waratynu, Bereźnicy i Rabyńca, Żydów chasydów i nie-chasydów, oraz spławiających tratwami drewno w doliny „Żydów leśnych“, gatunek już przed laty w zaniku, dziś zupełnie nie istniejący. Ich pamięci poświęcił Vincenz niejedną stronę swej prozy.
Można by go nazwać bez większej przesady jakimś Homerem Czarnohory. Jeśli Tatry i Podhale, też mitotwórcze, jak wszystkie mało dostępne góry zaludnione przez ludzi o obyczajach surowych, znalazły wielu piewców, kronikarzy i poetów, to tamte równie piękne strony, chyba tylko pana Stanisława Vincenza ze Słobody Rungurskiej. Twierdzi on wprawdzie, że o Huculszczyźnie pisał i Józef Korzeniowski w Karpackich góralach, i wspominał o niej sam Słowacki w Beniowskim, a Wyspiański umieścił karczmę z Sędziów w jednej z wsi pokuckich, lecz nikt poza nim, i to nie tylko w języku polskim, nie powiedział tyle o tamtych stronach.
Krytycy zastanawiali się nad wyborem języka zastosowanego w Wysokiej połoninie. Rzecz jasna, że tamtejszy lud mówił po ukraińsku, jak dawniej mawiano — po rusińsku. Zaś Żydzi — jidysz. Trudno było znaleźć odpowiednik językowy, który by nie raził sztucznością, a był dla polskiego czytelnika zrozumiały. Jak sądzę, Vincenzowi udała się ta niełatwa sztuka. Nie ma tu, na przykład, naszej rodzimej góralszczyzny, co mogło grozić autorowi szukającemu jakiegoś wyjścia z trudności. Tylko niektóre pieśni i poszczególne wyrazy czy zwroty pozostawił w oryginale huculskim.
Złagodził natomiast niektóre opisy obrzędów weselnych i ludowych zabaw, jako zbyt już dzikie i okrutne. Tak przynajmniej utrzymuje Tadeusz Breza omawiając w recenzji, zamieszczonej w „Kurierze Porannym“ z 16 kwietnia 1939, książkę Vincenza. Twierdzi też, że „legendy huculskie splatają się tu nierozłącznie z własną legendą autora“. Być może, iż poniekąd mogło to odebrać tekstowi nieco surowego autentyzmu, bliskiego jakiemuś przewodnikowi krajoznawczemu czy naukowemu opracowaniu, dodając jednocześnie poetyckości. Niektóre partie Wysokiej połoniny czyta się jak poemat. Te choćby o podróżach drogami u podnóża gór, od stolicy tamtejszej, Kołomyi, w stronę Rungur i Żabiego, największej niegdyś wsi galicyjskiej, lub aż do Kosowa, słynnego z zakładu leczniczego doktora Tarnawskiego, czy pogranicznych Kut, gdzie — jadąc z pagórka na pagórek, z doliny w dolinę — ulega się złudzeniu niemal bezruchu: nieruchomości krajobrazu, który niby to przybliża się, a wciąż tkwi w miejscu jednako daleki. Albo kiedy pisze o niedobitkach demonów uchodzących w panice przed swym prześladowcą i tępicielem, prorokiem Eliaszem, szczególnie na nie zawziętym. Uciekają z dolin ku szczytom, skalnym rozpadlinom, wąwozom i pieczarom czarnohorskim, gdzie kończy się połonina dancerska, a zaczyna suchy piarg. Lecz i tam święty mąż Eliasz ciska w nie pioruny. Niektóre opisy łąk, kwitnących różnymi barwami w zależności od pory wiosny i lata, przypominają strofy Leśmiana, mimo iż są pisane prozą unikającą patosu i pozornie najzwyczajniejszą. Nie wiem, czy nasze Tatry, mimo tylu pięknych stron im poświęconych przez mistrzów takich jak Tetmajer czy Kasprowicz lub Orkan, doczekały się aż tak plastycznych i urzekających opisów.
W rodzinnej Słobodzie Rungurskiej, gdzie mieszkał, przed wielu laty słynny Szczepanowski dowiercił się ropy naftowej. Stanęły wieże wiertnicze i trysnęła nafta. Były to jedne z pierwszych galicyjskich kopalń. Niestety — jak większość tamtejszych złóż — wyczerpały się szybko. Pozostały wysokie wieże sklecone z desek, obalane przez byle mocniejszy powiew. A wiatry w tamtych stronach wieją przez dużą część roku. Trudno było w dwudziestoleciu międzywojennym mówić o jakimkolwiek bogactwie. Ot, ledwie jedna, druga pompa wydobywała miesięcznie na powierzchnię niewielką ilość baryłek ropy. Pamiętam stojące na rampie cysterny. Stanisław Vincenz w przededniu wojny był posiadaczem niezbyt zabytkowego, lecz niebrzydkiego domostwa w malowniczym parku, oraz sadu za nim. W ogrodzie ustawił popiersie ukraińskiego poety, Iwana Franki. Był dla swych huculskich sąsiadów przyjacielem i doradcą, nigdy panem czy dziedzicem. I oni potrafili to docenić w roku 1939, jesienią, dając mu najlepsze świadectwo. Niejaki Matarżuk, miejscowy Hucuł ze Słobody, zapytany przez radzieckiego „komandira“, jaki też jest ten „ich pan“, odparł: „Pan dobry sąsiad, żyjemy dobrze, ciągle zaprasza nas, u niego odbywają się wieczorynki z naszą muzyką i naszymi tańcami“.
Na tablicy, obok popiersia Iwana Franki, Vincenz kazał wyryć cytat z jego wiersza: „Wierzę w siłę ducha“. Było to poniekąd i hasło samego Vincenza. Po latach, już we Francji, wyznał: „Wrażenie odniesione przez gości było niezaprzeczalne. Rozglądali się po górach, chwalili czar zakątka i pomysł pomnika...“ A byli tymi gośćmi w domu Vincenza w Słobodzie radzieccy oficerowie.
Przejeżdżałem parokrotnie tamtędy, mijałem dom nad potokiem za kolejowym torem, udając się czy to do Żabiego, czy aż na przełęcz jabłoniecką, i dalej na tamtą, niegdyś węgierską stronę. Nie miałem jednak niestety szczęścia poznać gospodarza Słobody Rungurskiej. Nie przypuszczałem też wówczas, iż przyjdzie mi po wielu latach o nim pisać.
Wśród swych przodków Stanisław Vincenz miał również jedynych przedstawicieli bukowińskiej arystokracji, hrabiów Wassilko. W rozdziale „Pobratymstwo z cesarzem“ wspomina o pewnym leśnym harnasiu, królu gór, potężnym Wasylku czy Wasyluku, który pisząc listy do Wiednia, do Józefa Drugiego, podpisywał je dumnie „Prinz Wassilug von Hollowy zu Bukowinka.“
Jakiś legendarny praprzodek? Może. Princem wprawdzie nie został, lecz grafem, czyli hrabią, tak. Sięgnąłem do rejestru członków austriackiej Izby Panów i odnalazłem tam, jak się tego spodziewałem: Alexander Wassilko-Serecki, Freiherr von, czyli baron, członek Herrenhausu w latach 1867—1893, do daty zgonu; i jego następca, chyba syn: Georg Graf Wassilko, dziedziczny pan na majętności Berhomet na Bukowinie, członek wiedeńskiej Izby Panów w latach 1904—1918, czyli do upadku monarchii Habsburgów. Zmarł w Berhomecie w roku 1940.
Inni krewni, z polskiej linii po kądzieli, zamieszkiwali dwór w Krzyworówni. To tam, na czyjeś wesele, może matki autora Wysokiej połoniny, jechali żydowskimi furmankami powożonymi przez bałagułów, których niezrównany język, humor, mądrość porzekadeł przypominających i Opatoszu, i Szaloma Asza, i niektóre nieuczesane myśli naszego Leca opisze później Vincenz, wędrowali goście aż z Kołomyi, a nawet pieszo, w huragan łamiący najstarsze jodły i buki, przełęczami z tamtej, węgierskiej strony, cygańscy i żydowscy grajkowie, by zagrać jak wypada u gościnnych państwa na weselu ich córki.
Krzyworównia leży nad rzeką w dole. „A wyżej — pisze Vincenz — ku szczytom — szum lasu z wierzchołka Kiczory, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny w głębi doliny — cisza, niebo i słońce górskie...“
Vincenz uważał za swój obowiązek spłacić dług tamtej rodzinnej ziemi, opisując do najmniejszych szczegółów jej piękno, odrębność, obyczaje ludu, jego wierzenia, gusła i legendy. Jakby tłumacząc się przed czytelnikami z tej troskliwej dokładności i pietyzmu, niedługo przed śmiercią w 1971 roku, napisał: „Czynię to nie dlatego, jakobym był powołany, ale właśnie z obawy, że powołanych już nie stało“.
Czy starożytne podania mogą zawierać dla nas jakąś prawdę? Które? Oto, że w kataklizmach nieraz już nastąpiła zagłada rodu ludzkiego, tak że pozostały tylko nieznaczne jego szczątki... Rozważmy zatem jeden z wypadków, który powstał po kataklizmie... Oto, że ci, którzy uniknęli zagłady, byli to nie więcej niż jacyś górscy ludzie, pasterze gdzieś po szczytach. Ocalały malutkie iskry życia, resztki rodzaju ludzkiego. Naprzód samotność usposobiła ich przyjaźnie, życzliwie, lubili się wzajemnie. Nie było wśród nich ani biedaków, ani kłótni wynikłej z biedy. Nie znając złota ani srebra nigdy nie stali się bogaczami. A w społeczeństwie, w którym ani bogactwo, ani ubóstwo nie zamieszka, najłacniej jeszcze można znaleźć obyczajność najrzetelniejszą. Zatem co w podaniach słyszeli, że to piękne, a tamto brzydkie, to w prostoduszności swej uważali za najbardziej prawdziwe i temu wierzyli, a uważając za prawdę, co się opowiada o bogach i ludziach, żyli podług tego.
Od pierwowieku, w wyroków noc. Piorun, las i wodospad, trzej szumni posłańcy, radeczkę radzą, jak począć trembitę.
W rewaszach starowieku przekazane tak:
„Weź na trembitę suchar ze smereki, zdartej przez piorun, skruszonej piorunem. Wydrąż go w trąbę, szczelnie spleć i ściśnij łykiem z brzeziny spod wodospadu, z piany i z szumu.“
I tak tłumaczy rewasz dawniej, dziś i jutro:
„Niech ma trembita gromu moc, donośność! Wodą wygrana, niechaj się osłucha z wszelaką tajnią wód, rodem z puszcz. Niechaj zagarnia, niech łączy jak woda.“
Z takim zamysłem sporządzona trembita, wyrzutnia dla grotów, co mają przeciąć dal, wyciąga się niezmiernie długo: trzy metry przeszło. A zbiera się, ściska w przekrój znikomy: w ustniku niespełna cal, w wydechu zaledwie trzy cale. Sucha, gładko spleciona łykiem, aż błyszcząca, leciutka, choć długa. Wytworna jak dziewczyna górska, a oporna jak gdyby niema. Człek nieświadomy gry nie wie co z nią począć, dopiero dla piersi mistrza, dla tchu wataha dostępna.
Z pioruna, z lasu, z szumu wód, z wyrocznej nocy poczęta, rozdziera zapory. Z niej wytryskują jutrzenki, gody radosne i smutne, z niej wylewają się pory roku, lata i wieki. Ona, wyroczna postać kraju i ludzi Wierchowin, dzisiaj się światu ogłasza.
Odzywa się na uroczystości świąteczne: na Boże Narodzenie, na Święty Wieczór i podczas Pasterki przez całą noc rozbrzmiewa rozgłośnie po górach z chaty do chaty, a głos przelatuje przez niedostępne i zaśnieżone, samotne puszcze. Chadza za kolędnikami, którzy ze światłem i z muzyką wspinają się po wąskich i stromych ścieżynach. Góry i puszcze drzemią zacisznie uśpione w śniegu, a głos skrzypeczek wnikliwie wije się wśród nocy. Wtóruje im potężnie trembita.
Kolęda potęguje ten spokój snu zimowego i wzmaga poczucie błogiego bezpieczeństwa.
W Święty Wieczór jest tak, jakby się leżało na łonie Bożym. Czas się zatrzymał. Świat i Bóg jest tak dobry, że nawet Archijudę, wodza czortów, Archanioł spuszcza z łańcucha, aby się poprawił. I ludzie nie boją się go wtedy, zwłaszcza, że kolęda broni wsi przed jego mocą.
Na Wielkanoc trembita radośnie głosi Alleluja. Przez zimę, przez posty i po Wielkiej Nocy milczy trembita. Dopiero gdy święty Jurij zazieleni ruń połonin, po której dotąd tylko niedźwiedź senny chodzi, a raczej wygłodniały słania się po ciężkim śnie zimowym — a lawiny jak wystrzały armatnie w ponurym uroczysku skalnym pod Szpyciami w Czarnohorze, dając pierwsze sygnały, hukają na cześć wiosny — odzywają się trembity. I pieśń mówi, że wtedy święty Jurij dmie w trąbę żubrową. A gdy po lasach rozejdą się odgłosy, wszystkie ptaszęta odniemieją. Już, już niedługo popłyną roje owiec, i kóz, i najróżniejsza chudoba: łagodne i flegmatyczne lub nieco rozkapryszone i grymaśne, wypiastowane przez gazdów, nieraz od cielątka w izbie za piecem chowane krówki — i ciężkie, ponure, spode łba patrzące, nieraz groźne buhaje. I konie przeróżne, całe ich stada; huculskie konie, łyskające dzikim i gniewnym spojrzeniem, z cienkimi nogami, z potężną piersią, z szeroką szyją, bujną grzywą. Myszate, kare, bułane, węgorzowe, śmietankowe. Popłyną od wsi ku połoninom i wyroi się wiosenny ruch, co od wieków porósł wzorzystym kwieciem zwyczaju — chód połoniński. Potem już na pastwiskach wysoko odbywa się mieszanie trzód. Tysiące chudoby, pasterze, psy i trawy, wraca stara wspólnota.
Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Boga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi. Watah, choć go wcale nie pilnują, nikomu nic nie zabierze, zabrać nie może, bo rewasz udojowy, dokonany przy mieszaniu chudoby, od razu daje miernik wyraźny, ile każdy z właścicieli trzód — jak ich zwą mieszanników — ma otrzymać bryndzy z całego letniego udoju. Watah służy każdemu i wszystkim, lecz nikt z mieszanników nie ma mu nic do rozkazywania i on nikomu z nich nie rozkazuje. Jest zbyt daleko, zbyt wysoko. Któż inny zresztą z ludzi spędza w ciągu roku tyle dni i miesięcy w chmurach, w świecie cieni i mgieł, gdzieś niedaleko tamtego świata. Toteż dzieci, których tato jest watahem i przebywa latami na połoninie, niepokoją się po nocach, czy go nie zagarnęły mgły na tamten bok, a jesienią witają go tak radośnie, jak gdyby wrócił z tamtego świata. A te dzieci, których tato nie żyje, pocieszają się mówiąc, że może — któż wie? — wrócił na lato do swoich dawnych dziedzin i wędruje w chmurach za trzodami.
Połonina, na którą przyprowadza się owce i bydło, według słów pieśni, dumna jest z tego. Harda, nieprzystępna okrywa się mgłami, jakby chustami. Dzień w dzień przez całe lato grają trembity, zwołując pasterzy spod szczytów, z rozległych stepów górskich, z łączek i kępek ukrytych po skałach i berdach, zwołują do posiłku, do podoju i na nocleg. Jest jeszcze jeden tylko głos równie donośny, to głos wroga połonińskiego, straszliwy ryk niedźwiedzia, o ile przepędzi go się od ofiary, albo gdy wsiadłszy na wołu lub krowę, która ucieka w strachu śmiertelnym, wali łapą po karku i ssie krew; gdy chce zastraszyć broniących stad pasterzy albo gdy jest raniony. A dźwięk trembity donośny jest wprawdzie, lecz jakżeż łagodny, słodki, kojący, jak gdyby dźwięczały błękity fletnią zza obłoków nad szczytami. I pasterze i chudoba, zbłąkani w gęstych mgłach, witają ten głos radośnie, śpieszą doń, od najmniejszego jagnięcia, co ledwie plącze nogami, aż do groźnego buhaja.
Dzień w dzień raduje się połoninka, słuchając trembity, bo to jej własny głos, a smuci się, banuje dopiero jesienią, kiedy w święto Bogarodzicy gazdowie przychodzą po swoje trzody i następuje „rozłączenie“. Gazdowie i gazdynie obliczają się z watahem i odchodzą ze swoim pożytkiem i z trzodami do chat na wieś lub do zymarek. Konie, obładowane jasnymi drewnianymi berbenicami, napełnionymi bryndzą i masłem, bądź objuczone pstrymi besahami, idąc w doły, ostrożnie stąpają po wertepach. Trembity grają, głosząc rozłączenie, smucąc się łagodnie, a także połoninka, jak mówi pieśń, zostaje zasmucona, gdyż owieczki odchodzą. Boteje rozsypały się, własność powróciła, wspólnota zostaje w chmurach i czeka, wiatr jesienny wspomina ją swoimi trembitami. Po płajach i po zakątach kosodrzewiny drepce Mara, zagląda tu i tam, odwiedza owcze kosziery i wzdycha. Któż wie, czy to duch zły, czy tylko błędny, stęskniony? I znów milkną trembity na czas dłuższy, chyba że inny, równie ważny urząd spełniają. A spełniają go — takie są wyroki niebios — przez cały rok. Gdy ktoś umrze, odzywają się trembity koło chat. Inną nutę grają, inaczej wyciągają, tęsknie a sumnie zawodzą. Ale i wtedy jest w nich zew łagodności i łaska błękitu, wyglądającego nad ciemnym szczytem spoza ponurej chmury. Jeśli jadąc w pobliżu osad huculskich, zobaczycie wieczorem ognie koło chaty i usłyszycie łkanie trembity, wiedzcie, że jak głosi pieśń — „już się komuś śpiewanka skończyła“. Lecz myśl nasza, lecąc teraz wspomnieniem za głosem trembity, nie unosi nas tym razem ku sprawom smutnym, przeciwnie, ku radośnie pogodnym, ku dawności starowieku.
Było to w roku 1887, jesienią, na połoninie Kiziej pod Czarnohorą. Wiatr dobrze wiał, dął, wył, buszował przez kilka dni, chłostał, hulał i trzaskał po lasach, nałamał drzew i gałęzi, aż wreszcie wymiótł i wyczyścił niebo z chmurzysk. Pogoda złota stanęła na niebie — cicho, łagodnie, ciepło.
Trembity grały na „rozłączenie“. Gazdów i ludzi z dolin było dużo, a połonina rozbrzmiewając okrzykami zmieniła się. Radosne nawoływania szły z góry na górę, z połoniny na połoninę, od stai do stai, od koliby do koliby, od kosziery do kosziery. Daleko rozchodziło się donośne „wiwkanie“, jeden drugiemu odhukiwały okrzyki śpiewne i przeciągłe naśladowania głosu trembity. Latały te głosy z Kiziej na Pohoriwkę, z Pohoriwki na Gadżynę, z Gadżyny na Maryszeską, z Maryszeskiej na Młaki i Psariwkę, z Psariwki na Oziernyj i Kostrycz. Cały świat połoniński się nawoływał. Zdawało się, że te ogromne przestrzenie są jakoś połączone ze sobą na ten jeden dzień, a za głosem myśl ludzka polatywała z połoniny na połoninę, przeskakując nieprzystępne bory, puszczę wielkodrzewną i dziedziny staroniedźwiedzie, a także gęstwiny młododrzewu, jary, przepaście i berda. Tam to gdzieś siedzi niedźwiedź, który tego lata upolował sobie niejedną jałówkę, ale uszedł zręcznie rohatyny lub strzału. Siedzi w przepaściach leśnych, w syhłach albo gaurach, słyszy te głosy, szczurzy uszy albo śwista i dmucha z podniecenia. A wilk podnosi nos do góry i węszy. I nadal grają trembity, a starowieczne pistolety i krócice, błyskające ogniem, strzelają rozgłośnie i nadal głosy nawołują się z połoniny na połoninę.
Rano, raniutko słońce wstało. Skaliste żebra, oszronione leciutko pyłem śnieżnym, jak twarda zbroja lub kolczuga z lekka posrebrzana. Połonina faluje łagodnie, a potok Kizia, rodząc się na żebrach skalnych, spienionymi wodami skacze i hula wśród kiedrowego lasu. I wyśpiewuje. Na połoninie wykute w skale krzesło. Tam to siadywał przed laty najsłynniejszy z rycerzy-opryszków — Dobosz.
Na Doboszowym krześle, nad starym lasem kiedrowym, zakędzierzawionym, gdzie widać to prościutkie zielone i strzeliste, skupione w sobie drzewa, to znów wielkodrzewy rozczapierzone wężowo, nieraz wichrem i mrozem spalone do żółtości, tam siedzi sobie dobry gazda z Jasienowa, Foka Szumejowy, o którym pieśni do dziś dnia przetrwały. Kurzy fajkę i słucha, jak szumi puszcza w dole. Tam w dole, to prabór jak kościół uprzątnięty, przejrzysty, o potężnych kolumnach, to znów jakby wertep piekielny zawalony wiatrołomami, wywrotami potwornych korzeni, z ziemi wyrwanych wraz ze złomami skał, zarosły gąszczami, maliniakami, poryty dołami i pieczarami po wyrwanych korzeniach, zalany moczarami. Dobry las, Boży las, Bóg go sadził, a leśni duchowie lub niauki — wodnice z jezior podszczytowych — piastują go, przysłuchują mu się. I chyba Bóg jeden ścinać go będzie wichrami, gromami, choć zowie się, że to pańska własność.
Foka w swym życiu dużo gęstwin leśnych wyciął, wykarczował, niemało połonin z nich wyrobił. Niejedną carynkę sianokośną zagrodził tam, gdzie przedtem wilki się gnieździły. Niejedno i dla siebie i dla pana-sąsiada zrobił, a także gazdom-sąsiadom pomagał, doradzał. Ale teraz pomyślał: no, tutaj naszym sztukom koniec, amen! Ten las zostanie i wiecznie mu być! Ani ja, ani sam pan, ani cesarskie „felwartery“ nie dadzą mu rady. Nie damy i koniec. Bo nawet, gdybyś go ściął, na dół nie ściągniesz, nie wywieziesz i zgnije ci ścięte drzewo. Niech zostanie! Tak potrzeba, bo gdzie mu być, jak nie tutaj, gdzie się ta chudoba leśna i Boża podzieje.
Foka ma odebrać swoją trzodę na połoninie i należną mu bryndzę. Ma także sprawdzić stan trzód dziedzica z Krzyworówni i odbiór bryndzy dla niego. Ale nie myślcie, by w kraju rozległych dolin, długich stoków górskich, ktoś, jedynie dla wełny i dla bryndzy, wiele razy z dołu w górę i z góry w dół mozolił nogi końskie czy swoje. Powiadają przecie: „nie dla bryndzy bryndza, nie dla wełny wełna, ani pieniądz nie dla pieniądza“. Od dawna bowiem osiedla na Wierchowinie odosobnione jak wysepki w puszczy, choć poddane temu odosobnieniu, tak jakoś napięte są tuhą-tęsknotą do samego ludzkiego obcowania, jak naciągnięta do strzału cięciwa. Łączą je właściwie tylko płaje, szlaki dalekobieżne, niepozorne, lecz trwałe, co prawda dla wozów i kół nieprzydatne, lecz dla jazdy konnej dogodne. Te płaje ukryte, to kościec społeczeństwa i mapa dawności. Ale to wiedzcie, krajanie, i opowiedzcie w świecie wynalazcom, że na płajach tych taka tęsknota zatula oczy i nagle je otwiera, że widać od razu na zakręcie nie tylko tych ludzi, do których zajdzie się w ciągu dnia, ale i tych, którzy są całkiem daleko. Cóż dziwnego, że jeden z junaków starowieku, złotokędziorny pan watażko Dmytro z płaju pod Kremenystym na Hołowach, dojrzał starego cesarza chrześcijańskiego, który tak troskał się o nasz lud. A tamtemu drugiemu, staremu kudłaczowi, co się zwał Andrijko, z płaju na Dancerskim, poprzez skały otworzyła się od razu droga do Rzymu — tam gdzie pępek ziemi — a na jej końcu zaświecił bielutką głowiną główny chrześcijanin, sam papa-rymski, dziadek najmilszy, co wciąż dostępu do nieba pilnuje. Ach, na tych płajach tak samotnie, cicho, aż głucho pustynnie, że napada z lotu — jak na jagnię sęp, co zalatuje do nas z Siedmiogrodu, czarny z żałobnymi wisiorkami u lotek — taka sama tęsknota, co zaraz porywa i niesie wszystkie życzenia, co zaledwie kwilą. I zaraz zjawi się nie tylko papa-rymski i cesarz chrześcijański, to już łatwizna, ale ci wszyscy, których na żadnych płajach ziemskich nie spotkacie. Kości ich gdzieś nad Amurem albo w Alpach włoskich, w Londynie albo w Nowym Jorku, a te osoby same nie gdzie indziej, lecz po naszych płajach właśnie się przechadzają. Dawność obecna cieleśnie na płajach dniem, a nocą jeszcze bardziej. To nie przywidzenie żadne, i dawność, to nie przeszłość. Bo tak już jest, że im dawniejszy płaj, im więcej pokoleń po nim dreptało — lasem czy grzbietem, brzegiem czy stokiem, w opłotkach czy połoniną — tym pewniejszy, bo tak wydrążony a gładki, że nawet w noc ciemną nie wypuści człowieka ani konia. Ośrodki gazdowskie bywają zresztą samowystarczalne, a choć odległe, nawet zawiane — nie śniegiem koniecznie, lecz samą dalą, puszczą, a także gdzieś wysoko mgłami — wcale nie są bezprawne, jakby u jakichś Cyklopów. To niewątpliwe, że każdy na swoim własnym, osobnym prawie, bo powiada się: „Co pagórek, to insza ustanowa“, lecz w tym rzecz, że prawa i ustanowy każdego zakątka bez sprzeciwu poddały się jednemu powszechnemu prawu gościnności, gdyż mieszkańcy zakątków, rodziny samotne i ludzie samotni, czy wiedzą czy nie wiedzą o tym, tęsknią do obcowania, do ludzi. Dawniej więcej niż dziś, bo ze wzrostem ludności zbliżyli się przestrzennie. Lecz w owe czasy same spotkania, tak rzadkie w niektóre pory roku, nawet jeśli kierowały się podług gospodarstwa, były świętem. Więcej jeszcze niż wełny i bryndzy szukano nowin, słów, spojrzeń.
A oto tym razem, na dzień Rozłączenia Foka ma przed sobą rolę osobliwą. Ma zaprosić cały naród połoniński, gdzie kogo spotka, na wesele najstarszej córki dziedzica z Krzyworówni. I to dopiero początek dobrowolnego obowiązku. Bo jako jeden ze starostów weselnych przyrzekł przygotować i urządzić wszystko, co należy, do weselnego przyjęcia Hucułów. To zresztą nie jednorazowa grzeczność. Gospodarstwo, a nawet życie Foki i dziedzica spojone nie od dziś, Foka tyle nauczył się od pana, a pan tyle jemu zawdzięczał. Wesele córki dziedzica, to dla Foki, którego jedynaczka Hafija zmarła przed laty, obowiązek jak gdyby wobec własnej córki. Idzie on ku kolibie połonińskiej, a raczej ku koszierom, tam gdzie uwijają się dziesiątki mieszanników, gazdów z Żabiego, z Hołów, z Zełenego, z Krzyworówni i z Jasienowa. Zaledwie dojrzą Fokę, że ustrojony dla zapraszania, odwrócą się od swoich spraw, zamilkną, czekają. A on poczeka, aż go otoczą, i prosi jakby na swoje wesele:
„Ludzie delikatni, gazdowie chrzczeni, pobratymi z dawien dawna! Dziedzic, dziedziczka, panna i ja, prosimy was wszystkich na wesele, które zacznie się na Pokrowę. Kto przyjdzie z daleka, pomieszczenie znajdzie, niech go o to głowa nie boli. Będą wielkie muzyki huculskie z Żabiego, z Jasienowa i z Hołów. I będą trzy muzyki cygańskie z Bukowiny i z Węgier. I żydowska dla panów aż z Kołomyi. Będą nabożeństwa i służba Boża, będą zabawy i komedie różne, i takie ognie będą w powietrzu jak gwiazdy lub kwiaty świecące. Będą księża z całych gór i polscy księża z Kosowa i aż z Kołomyi. Będą panowie ze Lwowa, z Wiednia, z Warszawy, ze Słobody-Ropy, z Węgier, z Anglii i z Ameryki. I będą Żydzi z całych gór, sam rabin przyjedzie z Kosowa. Będą gazdy zewsząd, ludzie bogaci i biedni, nawet stary Fudor Giełeta, co to z panem niegdyś wojował, przyjść obiecał. Każda wiara według starej prawdy, podług miary, każda na swoim miejscu, jak godzi się w rodzinie.“
„Temu to grzecznie, czemnie was prosimy, zapraszamy! Kogo zobaczycie, proście, całe góry proście! Powiedzcie, że pan, pani dziedziczka i sam Foka jasienowski zaprasza. A kto z was łaskawy, kto z innych połonin ciekawy — przekazujcie — niech się zatrzyma koło Czerdaka, ja tam ludzi będę traktował i zapraszał na wesele“.
Chód połoniński i Rozłączenie to prawie święto, ale wesele to większe święto, jednorazowe, zawsze inne. Zanim ludzie wynaleźli sobie teatry, bale, kluby, zebrania, koncerty, mieli wesele. A w górach huculskich dwa-trzy dni wesela, a jeśli dobrze pójdzie tydzień weselny, zastępuje inne zabawy i potrzeby. Cóż dopiero w owe czasy, cóż dopiero wesele córki dziedzica! Od takich wesel liczy się czas, podobnie jak jedni od stworzenia świata, a drudzy od Narodzenia Pańskiego, a inni jeszcze od niedawna, od wojny pruskiej, kryj nas święta Pokrowo! Bo wesele obiecuje nowy świat, nowe życie, tak jak tydzień stworzenia, jak świąteczny tydzień Narodzenia, a od kiedy jacyś wyskoczki Prusy, o których nikt nie słyszał dotąd, zagięli biednego cesarza w koźli róg, na koniec świata bardzo pokazuje.
Mieszannicy odwrócili uwagę od tego, po co przyszli. Żaden z nich nie gapił się ani na ogony, ani na dojki krowie, na bryndzę ani na rewasz, ani nawet na cielątka, bo na to zawsze czas, a święto ludzkie weselne najważniejsze. Ileż rąk z przodu, z tyłu, z obu boków wyciągało się do Foki, a on sam obracał się, jak mógł, jedną parą rąk ściskał każdą rękę, obdzielając wszystkich tak rzetelnie, że przypominał obraz mistrza kosowskiego, cud nie byle jaki, samo „Mychajłowe czudo“, a jak z obrazu widać cud serdeczności. Na tym to obrazie kosowskim ów wielki święty ma tyle rąk w różnym kolorze, jakby go naokoło gałęzie i konary obrosły. I to wcale nie głupio, bo jeśli byle drzewo może mieć tyle rąk, to i człowiek serdeczny, tym bardziej taki, co zaprasza na wesele podług starej prawdy, byłby szczęśliwy, gdyby mu tyle z serca wyrosło, aby podawał naokoło przynajmniej z dziesięć naraz, i to tak konarzyście i tęgo, aby nikogo z gości nie wypuścić. Po rąk uściskach chór uprzejmości pomrukiwał coś, jeszcze nie wiadomo co. A z niego dopiero coraz śmielsze życzenia wylatywały: „Obyście setki lat doczekali, że tak o nas dbacie.“ — „Obyście gazdowali na ziemi, a królowali w niebiosach.“ — „Oby cię, synku, Hospodnia ręka strzegła, taj błogosławiła“ — dudnił któryś starzec. Z życzeń płynęły słowa uznania grzeczne, serdeczne nawet na zapas, ale w sam raz, bez żadnej poufałości: „Aleście czemni, Foko!“ — „Aleście wspaniali!“ — „Udałeś się nam, synku“ — domruczał ten sam starzec. Gdy już rozgrzali się, uchodziło pytać coraz śmielej: któryż to kneź-narzeczony? Jakiego rodu? Skąd? Czym się zajmuje?
Foka odpowiadał, co wiedział, a o zajęciach narzeczonego, że odkrywa i wydobywa maszynami z ziemi ropę naftową, wyjaśnił zwięźle tyle, co chciał, aby nie zaleciało od tego zapachem jakiejś mody nowej, kto wie jakiej. Nie dopytywali zatem, bo skoro Foka ręczy, także takiemu przypatrzeć się warto. Tym żywiej pytali, kto będzie kucharzyć na weselu i jakie muzyki zaproszono.
Foka wyliczał chętnie, a gdy wspomniał skrzypka Suchońskiego z Hołów, szmer przeszedł przez tłum: „Suchońkij, Suchońkij“. Podniecali się jeszcze więcej, kłopotali się jeden przez drugiego, jak zdążyć na wesele, aby nie spóźnić. Im dłużej stali, tym swobodniej rozpytywali, nie szczędząc czasu, lecz Foka już spoglądał ku słońcu, jak każdy gazda, co liczy się z czasem. Spoglądał też ku samej kolibie, bo chociaż w dzień rozłączenia koniec gospodarstwa połonińskiego, a pasterze snują się po koszierach oddani obliczeniom i rozdzieleniu trzód, nie warzą już sera, Foka miał także w kolibie coś ważnego do spełnienia.
Tam bowiem zamknął się starzec Maksym z Jaworza, umyślnie zaproszony, aby uczestniczył w zagaszaniu watry. Gdy inni uwijali się w słońcu, Maksym sam jeden siedział w ciemnej kolibie. Inaczej mogłoby stać się coś niedobrego, czy to że duchy leśne obrażą się, potem zwąchają się z ogniem i z tego bieda, czy też, że sam ogień się obrazi. Maksym był pustelnikiem, mieszkał sam na stoku przeciwległego pasma, na śródleśnej polanie zwanej Jaworze. Szanowano go bezprzykładnie, bo nie tylko był znachorem, przemównikiem i wieszczunem, ale miał oczy najlepsze, jak mówiono rachmańskie. Nakłaniał do wiary rachmańskiej, aby nikt nikogo nie sądził ani słowem nieżyczliwym, ani spojrzeniem, ani prądem złości z dala nie dosięgał. I choć nie był groźny jak inni przemawiacze, sama jego obecność onieśmielała.
Wstępując z Foką do mrocznego wnętrza trzeba przypomnieć, że połonińska koliba, a raczej staja, jest budynkiem prostokątnym w „klucze“ złożonym z bierwion, które niezupełnie szczelnie przylegają. To daje jej przewiew nieustanny i chociażby podczas słoty natłoczyło się czy to pasterzy czy mieszanników, czy wędrowców z płajów, gdzie milami i dniami nie znajdziesz ni chaty ni dachu, wiatr połoniński przewieje zaduchę i dym. Staja nie ma pieca ani okien, oświeca ją tylko watra, co płonie nieustannie na ubitej ziemi. A choć dym uchodzi sobie przez otwór w umyślnie podniesionym skrzydle dachu, tak go dużo i tak gęsty, że przeciska się także przez szpary między bierwionami. Patrząc z zewnątrz, cała staja dymi nieustannie, zewnątrz dymem otulona. W krótszym boku prostokąta znajduje się wejście, drzwi jednoskrzydłe wąskie a tak niskie, że jeśli ktoś wchodząc choć trochę hardo trzyma głowę, uderzy się o odrzwia tak, że zaraz spokornieje. Gdy się wejdzie, watra naprzód oślepi jasnością, potem dymem zawrze oczy i gdy oddalić się nieco, po kątach ciemno do cna i dymno.
Między watrą a stają jest takie współżycie, że gdy pasterze oddalą się, węgle ugaszonej watry zimują sobie pod dachem i żadna ulewa ni roztopy ich nie rozmyją. Na wiosnę wystarczy iskra lub węgielek z watry zwanej żywą, a po odgarnięciu popiołu stare węgle ożyją i rozgrzeją. Czasami z konieczności gasi się watrę nagle, zalewając wodą. I wówczas jak zawsze, gdy przemoc ludzka miesza żywioły, zasyczą one na siebie wzajemnie z wściekłością. Sparzona woda ulatnia się, a watra cichnie wśród syku. Ale nie myślcie, że to całkiem bezpiecznie. Bo najgorętsze węgle jałowcowe albo z kosodrzewu, choćby je zalano wodą tak zimną i pewną jak Doboszowa, wybłyskują nienawistnie, dają sobie znaki. Zawęszy to wiatr albo inny jaki duch, zacznie dąć i kusić, a węgle mogą się rozhuśtać, rozhulać i spalą staję. Przez to samo i watra przepadnie, bo bez dachu ulewy, śniegi i roztopy rozmieszą ją w błoto. Cierpliwość i gaszenie po dawnemu przez świadomego, pożyteczne dla watry samej, dla stai i przez to dla ludzi.
Gdy Foka wszedł do stai, światło słoneczne wtargnęło. Zobaczył na chwilę postać chudą, wyniosłą, o długich białych włosach, o spokojnych siwych oczach. Po czym Foka zamknął drzwi, zostali obaj w mroku, tylko zarysy postaci odcinały się w świetle, co sączyło się przez szpary. Maksym kończył rozmowę z watrą. Człowiek był widzialny, a z watry tylko węgle jak oczy gasnące to otwierały się, to zamykały, to syczały, to szeptały.
Wędrując śladami Foki przypomnijmy jeszcze, co mówi watra sama o sobie i o kraju.
Najstarszym, najbardziej czcigodnym piastunem człowieka w puszczach i pustkowiach górskich jest ogień. Watra — stara nazwa ogniska u wszystkich pasterzy i górali, w niezmierzonych pasmach karpackich, u Rumunów, Rusinów, Węgrów, Seklerów, Polaków, Serbów, Sasów i Niemców. Watra to najstarsza macierz pasterza i górala. Powiada huculska kolęda, że po urodzeniu Jezusa „Bogarodziczka watrę skrzesała, nad tą waterką Chrysta ogrzała“.
I Hucuł od lat najmłodszych umie i lubi rozniecać watrę. Robi to łatwo, prędko i przy każdej sposobności, podobnie jak nowoczesny człowiek zapala papierosa. W pustkowiach leśno-górskich, gdzie wilgoć wstaje nieustannie, watra jest nieodzownym towarzyszem, przeto Hucuł przy najkrótszym odpoczynku w lesie, na połoninie, przy drodze, także nad rzeką roznieca watrę. Paliwo jest wszędzie, więc jadąc czy idąc górami połonińskimi widzi się po wszystkich szczytach i zboczach, nieraz z wielkiej odległości, fontanny i języki płomieni, siwe lub białe dymy watry, snujące się po lasach, połoninach, carynkach. Czasem wiatr skądś zaniesie wonny i krzepki zapach watry niewidzialnej. A gdy podchodzi się do stai, przedzierając się nieraz przez zawory kłód i głazów olbrzymich, z daleka już słychać wesołe trzaskanie watry; a gdy wejdzie się do wnętrza, słychać jak niespokojnie wciąż watra śpiewa, zawodzi, męczy się w spalaniu, wtóruje wichrowi połonińskiemu na nutę odwieczną. Szczególnej ważności jest ta watra połonińska, podsycana pieczołowicie, gdyż musi bez przerwy płonąć przez całe lato na ubitej ziemi, od pierwszego rozniecenia, a nie wolno jej dać zgasnąć ani na chwilę. Olbrzymie kłody kosodrzewiny, jałowca i świerka stanowią jej pokarm, a oczy przybysza, nieprzywykłe do gryzącego dymu, ronią łzy bez przerwy. Lecz choćby natłoczyło się luda nad miarę, chociażby jakiś chory czy zakażony się znalazł, dym tak go wytrawi, a ogień wyparzy chorobę, że nie odważy się pokazać rogów ani nawet różków.
Tylko raz do roku i tylko na połoninie rozpala się watrę żywą. Dawniej zapalano ją także w chacie, w Wielki Czwartek zwany Żywnym, i przechowywano ogień aż do wyruszenia w połoniny. Żywej watry na połoninie nie roznieca się ani krzesiwem ani też zapałkami siarkowymi, lecz innym prastarym sposobem. Oto bierze się suche okrągłe drewienko i na jednym końcu rozkłuwa się je na krzyż. W tę szparę wsuwa się hubkę i tymże końcem zakłada się polanko w okrągły ciasny otwór z boku pionowej kłody, tkwiącej w ziemi. Drugi koniec polanka wkłada się w jamkę deszczułki, którą się je przytrzymuje, po to, aby ciasno obracało się w kłodzie. Następnie polanko owija się mocnym powrozem, a dwóch ludzi ujmując oba końce powrozu, wprawia polanko w ruch wirujący, aż się zajmie.
Gdy ogień żywy pocznie się i narodzi, znaczy to, że żyć zaczęła staja, że połonińskie życie się poczęło. Ogień żywy jest tętnem stai, staja cielesną pokrywą watry.
Gdy polanko zajęło się, odgarnia się z popiołu tęgie węgle zeszłoroczne, węgle jałowcowe, kosodrzewne, dawniej także cisowe. Zaledwie dotknie się ich płonącym żywym polankiem, rozjarzą się gwałtownie, wystarczy kilka sucharów, by wybuchnęła watra. Watra stara i nowa zarazem.
Po wielu latach dziewięćdziesięcioczteroletni Matij Zełenczuk z rodu Iwankowych, rówieśnik Foki, choć nieco młodszy, tak pouczał nas młodych o rozniecaniu watry żywej: „Ci, co kręcą polanko muszą się dobrze napocić, tak namęczyć, że ledwie dyszą. Jeszcze pierwej nim żywa watra zadymi, oni są już na pół martwi. Ale gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, tobym wam pokazał przedstawienie to, że aż hej.“
Gaszenie watry połonińskiej, rozstawanie się z ogniem, który całe lato grzał i karmił pasterzy i był ich warsztatem codziennej pracy, tym bardziej nabiera cech obrzędu.
Po wejściu Foki Maksym przerwał rozmowę z watrą. Lecz watra westchnęła znów i niezwłocznie Maksym stęknął nad nią miłosiernie i doszeptał:
„Choć gaśniesz — nie zgaśniesz, nie zginiesz a zaśniesz. Twe węgle nie zginą — przebędą przez zimę. Na zimę ci ścielę kołyskę w popiele. Na wiosnę znów żywa twa siostra prawdziwa, obudzi cię ze snu i węgle twe wskrzesną. Choć gaśniesz — nie zgaśniesz, nie zginiesz — a zaśniesz.“
Watra zacichła, węgle zamykały się bez szelestu. Maksym poczekał chwilę, wzniósł oczy i ręce w górę i modlił się:
„Ojcze święty, pozwól mi odejść do chat ziemskich w spokoju, niech ogień twój święty nie szkodzi mi nigdy. Jeśliby zaś szkoda zeń przyszła, spraw, by w nich nie zgasła wiara, cierpliwość i śmiałość. I niechaj wszelkie twory niespętane i hulające na uwięzi trzyma twa święta moc. Amen.“
Otwarli drzwi na oścież, światło wtargnęło i Foka zwrócił się do Maksyma z powagą, cicho, dostojnie.
— Sławien-jeś, Maksymie! Bądźcie łaskawi, nie pogniewajcie się, nie odmówcie. Pan dziedzic, pani i ja Foka prosim was, ojcze Maksymie, na wesele. Pobłogosławcie młodym. Od waszych dłoni szczęście spływa, światło na wszystkich.
Maksym, który zwykle bardzo mało mówił, popatrzył z pobłażliwym uśmiechem na Fokę, skinął głową i nic nie odpowiedział. Znaczyło to, że się zgadza.
Foka skłonił się przed starcem, wyszedł z koliby. Oczy obmyte łzami od dymu zabłysnęły ponownie. Śpieszył się, powędrował jeszcze do Doboszowej krynicy, oddalonej o pół godziny od stai. Tam nabrał do drewnianej baryłki wody ze źródła. Tak obiecał pannie młodej. Na weselu nie powinno braknąć wody czarnohorskiej, a panna młoda chciała tę wodę spod szczytów poświęcić i zabrać ze sobą w dalekie strony. Bo pieśń weselna tak głosi:
A bodaj ta mołodeńka taka wesełeńka,
Tak jak u tij Czornohori woda studeneńka.
„Woda studeneńka“ — gdyby ją nalać do metalowej manierki, nie można by jej chyba długo utrzymać w rękach, bo i tak Foka niosąc ją w cisowej berbeniczce zmarzł rychło w ręce jakby od bryły lodu, przytwierdził przeto baryłeczkę sprzążką do grubego pasa. Doboszowa krynica jest bowiem lodowata latem nawet w największy upał, za to nie zamarza w zimie i jest wówczas jedynym źródłem, które można odgrzebać spod warstw śniegu. „Woda wesełeńka“ — bo w ponurym kotle czarnohorskim wypływa nagle bardzo obficie spośród olbrzymich głazów, grubo pokrytych mchem. Wybiega niespodzianie, zagwarzy, zanuci, błyśnie i znów się skryje. Zdradza tym wytryskiem, że w głębiach nieruchomych skał toczy się i czai morze podziemne, co tu i ówdzie błyśnie okiem morskim i zaraz zażmurzy się. Bo idąc w górę głazami dosłyszeć można w skale szemranie i dudnienie. Dlatego w słońce czy w mróz, w letnie południe czy w zimowy poranek, Doboszowa krynica, rodem z wód podziemnych, nie troszczy się o prawa świata słonecznego. Za to ma sławę wody wieszczej i jest gdzieś przemównik taki z siłami podziemnymi zmówiony, co zna słowo, by przemienić ją, a raczej przywrócić jej moc, co scala, co do życia przywraca i odmładza. Zanim zjawi się taki, podziemne gwarzenie z piersi ziemi wyciąga z piersi człowieka przechodzącego obok źródła westchnienie: „Tyś woda, tyś biała, tyś czysta, tyś cała, tyś święta, tyś żywa, tyś woda prawdziwa.“ — Zapewne w niejednej chacie, i kto wie jak daleko od Czarnohory, przechowuje się dla ciężkiej godziny, dla choroby, nawet dla umierających, wodę ze źródła Doboszowego. A gdyby ktoś na obczyźnie miał ze sobą tę wodę, nawet pod starość, to kto wie — —
Powoli, łagodnie szemrząc spływała fala ludzi i bydła ku dolinom. Zaledwie weszli z płajów połonińskich w puszcze, pastuchy i gazdowie, trzymali, zwłaszcza z tyłu pochodu, broń w pogotowiu, stare rusznice i szerokopyskie muszkiety, gdyż wiedzieli, że wilcza łaja puści się jak zwykle za trzodami i towarzyszyć im będzie aż do osad i wsi, starając się urwać co można. Ze wszystkich połonin napływały podobne fale i spotykały się na płajach lub też dalej już na drodze nad Czeremoszem. Foka zatrzymał się tam, gdzie Bystrzec wpada do Czeremoszu, w karczmie zwanej Czerdak, gdzie poprzednio zamówił większą ilość piwa, dużo kołaczy żydowskich i tytoniu, celem ugaszczania ciągnących ze wszystkich połonin ludzi, których zamierzał prosić na wesele.
Czerdakami zwano niegdyś strażnice, które miały za zadanie nie przepuszczać ludzi uciekających z okolic zadżumionych przez przejścia górskie. Czerdaków tych, które nieraz leżały już rozwalone po lasach i puszczach, obawiano się zabobonnie, mówiono, że leżą tam pomarli na dżumę i wszedłszy do tych rozwalin można by ją zbudzić. Ale w owych czasach Czerdak przy ujściu Bystrzeca był wprawdzie samotną, ale zupełnie pogodną przystanią, gdzie po zejściu z górskich pustkowi i bezdroży można było pokrzepić się piwem, bułką żydowską, dostać tytoniu i usłyszeć najnowsze wiadomości ze świata. Wódki widywano na Czerdaku mniej jeszcze niż w najsurowszym klasztorze, bo także piwo sprowadzano z Kosowa tylko na tak wielkie i rojne uroczystości, jak połoniński chód, rozłączenie i chram bystrzecki na świętej Anny. Poza tym, o ile nie było w pobliżu robót leśnych, Czerdak był schroniskiem bezpłatnym, jakby klubem i świetlicą, nie karczmą. Arendarstwo Czerdaka, to honor nie interes. Toteż arendarz Etyk i jego rodzina widywali głównie takich gości, co chronili się chociażby na galeryjkę od ulewy i zawiei, a nie takich, co by zamawiali coś, kupowali i płacili. Przywykli do tego, bo sami jak wszyscy inni paśli i doili krowy, sadzili ziemniaki, później kukurydzę, o tym tylko rozmawiali, radzi takim gościom i wdzięczni, że ich nie zapominają, odwiedzają. I cóż by mógł Etyk sprzedać w swej gospodzie? Mamałygę, mleko i bryndzę, to co każdy miał u siebie w chacie. Tylko raz na tydzień, jeśli się ktoś pośpieszył, mógł nabyć wielkie dziwo, białe bułki, bo Etyczka piekła co tygodnia. Czasem, nie częściej niż raz na miesiąc, Etyk sylabizował i tłumaczył swym gościom gazetę, która zwała się „Niedziela“, a rzadziej pozostawione przez któregoś z leśników czasopismo „Łowiec“. Na żydowskie święta Etyk stawał się uroczysty, opowiadał, ale tylko wybranym, podania o Żydach górskich, o chasydach, o wielkim Rabinie i młodziutkim Jekely, co szukał jego śladów i Bożej księgi w skałach. Etyk wyznawał, że jest podwójnie szczęśliwy, że nie mieszka ani na szczycie gdzieś pod wiatrem i w chmurach, ani na wsi, ni w miasteczku, w hałasie. Między ludźmi, bo na rozdrożu, a przecież „cicho“. Prawdę mówiąc, ani między ludźmi ani cicho. Samotna gospoda Etyka posiadała dwie gościnne izdebki, w każdej po dwa łóżka. Rzadcy bywalcy gospody, co sypiali na dobrych łóżkach, chwalili je, ale skarżyli się na huk Bystrzeca, że po nocach nie dawał im spać.
Na wesele w Krzyworówni wybierał się Etyk z rodziną jak inni. Tym gorliwiej pomagał Foce w traktowaniu i zapraszaniu.
Uroczyście, z naciskiem i poważnie powtarzał Foka formułkę zaprosin, łagodnie wciągając ludzi do karczmy lub podchodząc z wysoką szklanicą do przechodzących. Dwóch starych gajowych dworskich z Krzyworówni i dwaj przybrani synowie Foki, jak się mówi hodowańcy, byli mu w tym pomocni. Zaproszeniom i ugaszczaniu towarzyszyły radosne okrzyki i grzeczne wiwaty na zdrowie gazdy Foki, dziedziców i panny młodej. Co chwila odzywały się trembity, bez końca wiły się tęskne koloratury fujarek. Znów tyle rąk witało się z Foką z wszystkich stron, a on znów uwijał się jeszcze ruchliwiej niż na połoninie, jak gdyby mnożyły mu się ręce na podobieństwo gałęzi, podług sławnego a prawdziwego obrazu z Kosowa. Przecie z ugaszczaniem samym był kłopot niemały. Co komu podał szklanicę, zachwalając, że piwo dobrze chłodzone, a Etyk uwijając się jak ojciec rodzony i najmita w jednej osobie, powtarzał: „oj, jak chłodzone, sam lód“, a tamten zaproszony nadymał się honornie: „Nie, dziękuję, nie mogę, za gorąco“. Inny znów gość przechwalał się: „Zostawcie, nie siłujcie, napiłem się ja tego piwa w swym życiu“. A kto mógł wiedzieć, czy kiedy w ogóle pokosztował piwa. Napracował się Foka, zmęczył się prawie, toteż młodzi hodowańcy, gdy to spostrzegli, dalejże łapać ludzi za porządkiem za plecy, przychylali szklanki do ust, aż każdy, czy chciał czy nie chciał, gol-gol wypił. Nie żartował także dworski pobereżnik Łukien, co choć człek niezły — dużo sierot trzymał w chacie — krzykliwy był taki, że wszystkich kłusowników wypłoszył. Co krzyknął któremu gościowi do ucha, to tamten łykał piwo, o mało się nie zachłysnął. Etyk cmokał, z zakłopotania, a Foka spojrzał kwaśno i zaraz zaprzestali, a drugi pobereżnik Semen, jak to Bojko, ciężki i zgodliwy, tłumaczył: „Oj, tak zapraszać trzeba, zapraszać długo“. Widząc to goście ocenili, że Foka nie szczędzi czasu, szanuje obyczaj, a mody nowej się strzeże. Popijali raźnie. Jeszcze długo ciżba ludzka tłoczyła się wokół Czerdaka, po galeryjkach, na schodkach i u zejścia na drogę. Zatrzymywały ją pogwarki, opowiadania, szeregi ciekawych zapytań i nowin. Z daleka wyglądała połonina, żebra skalne owijały się mgłami, a w dole Bystrzec rwał, szumiał i pienił się.
I dalej w dół toczyła się rojnie i gwarnie ludzka i bydlęca ciżba. Jak strumienie wlewają się do Czeremoszu, tak z wszystkich płajów wlewały się fale chudoby na drogę nad Czeremoszem, wypełniając ją po brzegi. Tysiące krów i koni, nieprzejrzane czeredy owiec posuwały się z wolna naprzód, pozostawiając połoniny. Tylko tu i ówdzie w odległych od siebie samotnych zymarkach pozostali pasterze z bydłem przy sianie, którego nie można zwieźć z powodu wysokości i braku dróg. Zostaną tam do Bożego Narodzenia, a inni przyjdą do siana z bydłem na przedwiośniu przy końcu lutego. Może patrzyli tęsknie za odchodzącymi, może szukali ich oczyma daleko nad rzeką, na drogach? Jedyna pociecha, że karmią swą chudobę sianem tak miękkim, czystym i soczystym, jakiego nie znajdziecie po wsiach. Także z drogi ten i ów zadzierał głowę ku wierchom, jakby mu za mało było całego lata. Nasi wędrowni pasterze posiadają coś, czego nie mają ani ludzie osiedli ani koczownicy. Są swobodni, wędrują sporo, ale nie są bezdomni. Nie są jednak na zawsze wtłoczeni w swój kąt, jakby w klatce, a przecież przez to, że posiadają stałe siedziby, nie są pozbawieni miernika wysiłku i pracy, nie znanego koczownikom. Także pasterze, którzy pozostają w zymarkach miesiącami, choć nie mają do kogo słowa przemówić, czynią to z własnej woli dla swojej własnej chudoby, chociaż dnie coraz krótsze, choć ciemność czyha zewsząd i choć czasem podczas powrotu przed Bożym Narodzeniem muszą podkładać krowom pod nogi koce, aby wybrnęły z zasp. I ci, chociaż nie są przykutymi do chat „domarami“, nie są przecie koczownikami. Bo tak sobie tam daleko na górze wymarzą, odnowią i oczyszczą chatę, sąsiadów, rodzinę, towarzyszy i dziewczęta, nawet cielęta i źrebięta, które zostały w domu, tak to sobie wszystko wymalują, jak najlepszy malarz z Kosowa albo z Riczki. Tylko, że malarz lubi ukraść, czy nogę czy rękę czy plecy, a gdy go ganią, wykręca się, że nie widać, bo zasłonięte. A tym samotnym z zymarek obraca się obraz z wszystkich stron i kręci się tak jak świat na tratwie pod Sokolską skałą. Są w ciągłym śnie i tak jak młody pies we śnie raz radośnie zaszczeka jakby już-już doganiał i chwytał zająca, a zaraz potem zajęczy boleśnie, jakby mu uciekł w ostatniej chwili, tak u tamtych z zymarek tęsknota raz zaszczeka wesoło, a raz zaskowyczy.
Cienie czaiły się, skradały się, postępowały drogą, a miejsca oświetlone słońcem uciekały. Przeto pochód pośpieszył się, a ludzie wymykali się z Czerdaka. Raz jeszcze błogosławiło rozłączeniu skłaniające się ku Czarnohorze słońce, łaskawe, pobłażliwe, grzeczne. Niejeden z pasterzy oglądał się, po czym obracał się na drodze całym ciałem i kłaniał się w pół. Zapewne niejeden mruczał modlitwę tak czy inaczej: „Słoneczko święte, lice Hospodnie, Wyście gazda światowy, watah doskonały, a nas znosicie-cierpicie od dawna i ciągle jeszcze. Z mraki wyprowadźcie, obrońcie i sława Wam. Amen.“
Gdy Foka był zajęty zapraszaniem i częstowaniem, konie jego i towarzyszy stały uwiązane promieniście wokół Czerdaka, wysoko nad topielą szumiącego Bystrzeca. A właśnie przechodziło jeszcze drogą stado koni, wracających z połoniny. (Warto pamiętać, że jeszcze po latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w samym Żabiem było więcej koni niż w nowszych czasach w całym powiecie.) Konie w stadzie szły dotąd równo, rozważnie, prawie jak w zaprzęgu. Tylko źrebięta, najniesforniejsze ze wszelkiej młodzi, jak zawsze odstawały i odlatywały. Skoro jednak konie z gromady zwęszyły obce konie obok Czerdaka, zarżały całym stadem jak gdyby gromem i zaraz odpowiadały im konie od Czerdaka. Widocznie górskie konie, podobnie jak ludzie, podminowane są tęsknotą do sobie podobnych a odległych. Dlatego na targach górskich, kiedy sprowadzi się sporo koni z najdalszych zakątków, gdzie pasły się dotąd same, taki grzmot toczy się przez cały dzień, jakiego chyba na żadnych innych targach się nie słyszy. Myśli się mimo woli, że dlatego utożsamiają u nas grom z koniem w powiedzeniach i w zagadkach jak ta: „Kiń biłobokij zabrył w Dunaj hłybokij, jak zairżał weś świt zaznał.“ Lecz mówi się także, że raj koński na ziemi na tym samym się zasadza co ludzki: raj, dopóki z daleka, a z bliska biją się i kąsają. W pośpiechu przeto wybiegano z Czerdaka, aby odpędzić konie ze stada, tłoczące się ku koniom uwiązanym, na to, aby tuha końska po ziszczeniu nie uszkodziła jednako tęskniących i wytęsknionych.
Aby przybliżyć ten koński świat, prowadząc dzisiaj ku dalekiemu krajowi swoich i obcych, nie tylko tych, co przemierzyli niegdyś jego płaje, także tych, co o nich zaledwie słyszeli, a nie zawąchali ni żywicznych zapachów ni dymów, nie zasłyszeli grzmotu stada piersi końskich, ukażmy najstarszego przewodnika-konia. Bo powiadają o dawnej Wierchowinie: „las, Hucuł i koń“. Las chronił, Hucuł parł przed siebie, koń prowadził. Jakiż koń!
Piękne i szlachetne plemiona lub jednostki ludzkie są w wielkiej mierze, lub tak nam się przynajmniej wydaje, niespodzianym stopem sprzeciwieństw czy odległych różnic, jakby dziećmi jakiegoś cudownego przypadku. Podobnie piękna i mocna rasa koni huculskich wydaje się nam dziełem owych cudownych boskich sztukmistrzów, działających w przyrodzie, których my z nieświadomości nazywamy „przypadkami“. Tak różne cechy w sobie łączy. Z jednej strony nieoczekiwaną tęgość, muskularność i siłę, z drugiej — zgrabność taneczną, prawie akrobatyczną, rozwagę, wytrawną ostrożność w badaniu niebezpieczeństw terenu, ale także ogień i nieokiełzaną wściekłość dzikiego mustanga, który potrafi atakować groźnego nawet wroga, stając dęba, to uderzając przednimi nogami, to wierzgając. I łagodność cicho czułych, wyrzeczonych oczu, jakby uśmiechniętych przebaczająco.
Dzieckiem jeszcze marzyłem nieraz o tym, by stać się koniem: takim spokojnym, łagodnym srokaczem, którego białe plamy śniegiem się wydają przy kontraście pasów brunatnych lub czarnych. Lub takim dumnym karoszem, o bujnej grzywie, rżącym radośnie, jak cyrkowiec stającym co chwila dęba, to znów wierzgającym psotnie w powietrzu. Przeskakuje płoty jeden po drugim, ale kiedy trzeba — i sam to widziałem — przechodzi ostrożnie, krok za krokiem, po zgniłej, śliskiej desce wysoko nad urwiskiem ponad spienioną głębią. Albo delikatnym bułankiem o białej grzywie z ledwo dostrzegalnymi żyłkami i kropeczkami. Takim, co wrażliwy, rozpieszczony, nerwowy jak dostojna panienka. Wyciąga szyję jak łabędź, spogląda przed siebie lękliwie, drży cały, a cudownie śmiały w biegu i w galopie. Marzyłem o tym jak o szczęściu prawdziwym: jakież to ziszczenie piękna być koniem.
Kilku wiernych i czułych przyjaciół zyskałem pośród koni. A były tam także inne, podziwu godne istoty końskie, o których przyjaźni nawet marzyć nie śmiałem, tylko w cichości podziwiałem ich piękną dumę, cudowną poezję ruchu i rytmu, którą posiadały w każdym calu. A potem — będąc chłopcem — chciałem już tylko opiewać konie i przyjaźń moją rozszerzyłem na wszystkie konie, starałem się odgadnąć duszę, charakter i dolę każdego konia, którego spotykałem.
Wiele utworów muzycznych oddawało mi rytm i piękno koni: wir bitwy, gonitwy stada po rozległych połoninach, zmaganie się z wilkiem; ale także rytm cichego pochodu po miękkim trawiastym płaju, rytm pojenia i kąpieli, rytm cichy paszy nocnej i zaciszne ciepło stajni końskiej. Toteż z żalem spostrzegałem z czasem, jak wiele sztuk potrzeba, aby oddać poezję konia.
Z pieśnią o koniu dobrym, wiernym, śmiałym i pewnym, ale dumnym, łatwym do urażenia, bo właściwie nigdy nie był ujeżdżony, o koniu-przewodniku, o koniu-stróżu należy przystąpić do opisu Wierchowiny i jej dawności. Jest taka pieśń, stara kolęda, która nam śpiewa przy zwrocie roku, gdy świat się odnawia:
Któryż to piastun, co dziecię kołysze,
A uszkiem złotym szept serca słyszy?
W gwiazdy spogląda i z gwiazd miarkuje,
A w skałach progi kopytem kuje,
Ponad śnieg jako płomień wylata,
A ślad ogonem srebrnym zamiata?
Gdzie Hucuł, tam i koń, nie ma Hucuła, nie byłoby człowieka w górach, w czarnych puszczach i złotych czapach połonińskich, gdyby nie koń. Przebywanie wielkich odległości, przynoszenie ciężarów do rozrzuconych i wysoko obok pastwisk górskich położonych chat huculskich nie byłoby możliwe bez konia. Wertepy i berda, zwory i jary, wszystko to w dużym stopniu nieosiągalne bez konia, gdyż pasąc się od źrebięcia po wąwozach, gąszczach, stromiznach, huculskie konie panują nad lękiem, a osiągają przy tym zdolność przechodzenia miejsc niebezpiecznych, bo umieją wspinać się, czołgać i przysiadać w stopniu rzadko spotykanym w rodzie końskim.
Lecz prawdę mówiąc, wierzchowcem jest koń huculski głównie dla swoich, dla tych, co go karmili w chacie i pieścili od źrebięcia. Dlatego nie buntuje się przeciw kobietom. A choć przymuszony i ściągnięty żelaznym wędzidłem, czego dawniej nigdy nie czyniono, bezwładnie nosi niemiłego mu jeźdźca, ale tak chytrze, że nieraz zrzuci go przy sposobności, bądź w rozpędzie uderzy nim o drzewo albo ściągnie zębami z siodła.
Powiada stare przysłowie perskich pasterzy, uwiecznione w Zend-Aweście: „Przez rozum psa istnieje świat“. A my, dzieci gór, patrząc na ten świat górski, rozpamiętując, jak powstał i wykluł się z puszczy czarnej, bezdennej, bezmiernej, puścił korzenie, jak zabudował się na carynkach i pastwiskach wyniosłych, jak wdrapał się pod chmury na niedostępne dawniej połoniny, jak się utrzymał i trzyma dotąd, winniśmy zawołać: „Przez rozum, przez śmiałość, przez szlachetność konia istnieje ten świat. Posłuchajcie, jak dziarski rytm kopyt rozlega się wśród puszczy! Utorował tutaj drogę i jest zawsze bębnem pochodu pionierskiego człowieka.“
Carynkowymi, miękkimi płajami, leśną grząską lub kamienistą dróżką, zimą wśród głębokiego śniegu, po lepkiej jak guma półzmarzłej grudzie, po lodzie i wśród roztopów, ze stromych stoków, z chaty samotnej, chybocząc się ostrożnie, stawiając każdy krok jak obliczony, idzie raźno i wesoło koń. Niesie, jak ruchoma kolebka, małe dziecię do dalekiej cerkwi, do chrztu. I tak od kolebki służy całe życie człowiekowi huculskiemu. Aż wreszcie na wyczerpanym i znużonym koniu ze zwieszoną głową, zza gór przyjeżdża na szczyt do chaty ksiądz, aby oddać ostatnią posługę duszy, która odchodzi.
Połoninami, puszczami, po wertepach, po skałach bieleją kości koni, które odbyły już swój wiek, zakończyły dolę, spełniły zadanie. Pieśń chwałę im śpiewa, a smereki chwieją się, czerpią soki z ich krwi wsiąkłej w ziemię, rozszumiają się.
Konie, to szczególna ozdoba i duma Huculii. Nadmiar koni u nas uzasadniano rzekomym pochodzeniem kaukaskim ludności, bo podobno spośród wszystkich plemion górskich w Europie, może w związku z osadnictwem tak rozproszonym, jedynie Huculi byli jeźdźcami od wieków. Stąd niejeden zwyczaj, stąd strój, także strój kobiet, zamiast spódnicy zapaski przystosowane do konia.
Lecz podstawa pasterstwa to owce.
Po koniach drogę nad Czeremoszem wypełniły szczelnie bryłami żywopłynnymi, ciepłe i kosmate fale owiec. Ciszej, gęściej, a nie mniej bujnym zagonem, niż gdyby fale Czeremoszu wystąpiły przejściowo na stromy brzeg, na drogę. Owce nie tylko ważko ciążyły nad drogą, przelewały się szerzej i wyżej w górę po stromych stokach, dokąd by żadna powódź nie dotarła. Sypały się także głęboko w dół nad samą wodę. Chyba tylko morze podskalne, gdy wyleje się kiedyś z pępka ziemi, tak będzie władać zwycięsko, i tak spokojnie igrać-zagarniać. Tymczasem, ściśnięte pod przełęczą Palenicy, drzemie sobie. Tylko czasem budzi się i szpieguje, to tu, to tam, raz jednym morskim okiem, raz drugim.
Owczarze pośpiesznie usuwali z drogi przeszkody, przede wszystkim przepędzali bez litości wszelkie inne zwierzęta, aby się nie płoszyły owieczki, aby się, broń Boże, nie stłoczyły, aby się nie zlękły. Wybiegali naprzód, zaklinali jadących w przeciwnym kierunku jeźdźców, aby poczekali gdzieś na boczku w schowku, aby nie krzywdzili drobiąt, aby wiaterek lęku nie naleciał na owieczki. I tamci w zrozumieniu usuwali się, czekali cierpliwie. Inaczej może przeklęliby ich owczarze, a na pewno długo by zapamiętali, jacy to pohani ludzie ci z zakrętu nad Czeremoszem. Tak podnieceni i zafrasowani owczarze zaledwie witali się z ludźmi spotkanymi, a wcale nie serdecznili się grzecznie i podług zwyczaju, bo całe serce otworzyli troskom o owce. Ten i ów zerkał nawet nieufnie ku Czerdakowi, czy jakieś oko ludzkie zanadto ostre nie razi owiec z ukrycia. Tymczasem owce, pewne takiej opieki, jaka im potrzebna, rozsypywały się swobodnie, jak gdyby znalazły się w ojczyźnie swego rodu, na pustkowiach skalnych. Po czym znów się zbierały, a uspokojone zabiegami i troskami, nadal ufnie się toczyły z pluskiem jednostajnym: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Owczarze uspokajali się także, dobywali zza pazuch fłojer, i kręte, przenikliwie smętno-ufne owcze nuty napełniały ciasny jar Czeremoszu. A ten i ów lubując się owieczkami, zaśpiewał do wtóru fłojer aż echo odbijało z drugiego brzegu: „Oj oweczki, nebyleczki, pysanyj boteju!“
I naprawdę z Czerdaka nie padło ani jedno ostre spojrzenie. Gdy okrzyk „drobięta idą“ przebuszował przez dom, Foka przerwał swe zajęcie i wyszedł na ganek. Stamtąd, z dawnego Czerdaka, tak dobrze było spoglądać z wysoka na drogę. Za Foką wybiegali inni, także Etyk. Stłoczyli się na ganku, w takiej ciekawości, jakby w tym raju owczym Wierchowiny kto wie jak od dawna już nie widzieli owiec na oczy. Ale powtarzać umiłowanie, to daje ciągłą nowość. Westchnienia zachwytu i współczucia sypały się z Czerdaka: „Ależ to botej tęgi, tysiączka jak nic“. I dalej: „Maleństwa lube!“ „Zmęczą się! Jagniątka najgorzej. Taki szmat drogi!“ — Etyk pokazywał: „Oj, patrzcie, jak ta nakrapiana kuleje. Pomóż jej Boże“. Foka lubował się maleństwami w milczeniu. Jak o tym opowiedzą następne księgi, już od chłopca, jedno lato za drugim, przebywał z owcami w dalekich pustkowiach sam jeden, wędrował z nimi, troskał się o nie, czulił się z nimi. Owczarz zostaje na całe życie owczarzem. Także Fokę uformowały owce. I później już gdy w młodości sam jeden bez broni, z łuczywem tylko, odwojował od niedźwiedzi puszczę, jak mówiono, wypełniał słowa Księgi świętej: „Z niedźwiedziami igrał, jak z jagniętami w młodości swej.“
Znawcy udowadniają, że współżycie ludzi z owcami jest podstawą cywilizacji. Jakież współżycie? Której cywilizacji, ludzkiej czy owczej?
Przypatrzcie się wielkim botejom i potężnym czeredom owiec, wiosną lub jesienią gdy sypią się te ciągi nie tylko nad Czeremoszem, połoninami, płajami, stokami i jak tam te postacie gór i szlaków, nazwane są w piętnastu językach Europy, od Bałkanu przez Karpaty, Alpy, aż po Pireneje. Leją się i toczą fale owiec nie tylko w ostatnich tysiącleciach, lecz już od najbardziej zamierzchłej starożytności. Ciągle wzbierają, a zawsze bardziej pokorne niż wody rzeczne lub morskie. Bo wody swobodne, uderzając o przeszkody, buntują się, grzmią, szaleją. Wody też groźne, ustępliwie nieustępliwe, czyhają, syczą, podmywają, a fale owiec nie odbijają się, nie rozpryskują, nie tańczą jak wody, a przecie przenikają wszędzie, nawet bardziej nieodparcie wdzierają się na każdą przeszkodę. A gdy się wedrą, nie tryumfują, nie uśmiechają się w słońcu jak wody zwycięskie, lecz dalej bez przerwy monotonnie płyną, pluszczą, dzwonią: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Każda z nich, to przecież żywot odrębny, a do gromady tylko, do fali należą. Fale z tysiąca czułków trwożliwych, rozedrganych, trzepoczących się nieustannie, fale żałośnie bekliwe a zwycięskie. Jednakowo w dół i pod górę, przez puszcze-wertepy, śladami, płajami, drogami, poprzez brody, gościńcami, ścierniskami, poprzez rogatki, rynkami, ulicami wielkich miast, ku dworcom, ku rzeźniom, wciąż, nieustannie płyną przed siebie: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Wody nie twarde, wody przycichną, ale nie dadzą się ścisnąć ani oswoić. A fale owiec nie tylko pokorniejsze od wód, także posłuszne. Gwizd pastucha, trzask bicza, strzał pistoletu, zwrot kozła-przewodnika, jeden ruch barana kieruje falą owczą. Wstrzymuje ją, jakby znakiem nagłym ktoś wstrzymał wodospad, i jakby pastuch fal, skinieniem lub zawołaniem, kazał falom wspinać się i wciągał je na szczyty. Także, gdy fala owcza rozleje się przez drogę lub przez pastwisko, pastuchy łatwo ściągają ją z powrotem do kupy. Czasem, gdy pastuch jest niedbały, zdarzy się także baran marny, ani wybrany ani nie uznany, przewodnik stada przez to, że jest. Taki to w baranim rozpędzie zaprowadzi stado w rozhukane wody.
I owce pójdą za nim ślepo, dadzą się unieść i toną — nie gorzej niż ludzkie stada — a które wyratują się z topieli, ciągną dalej bez zemsty i bez skargi. Nawet gdy wilki napadną, gdy od razu rozszarpią capa przewodnika, a potem, opętane głodem i odurzone krwią, rozedrą w szale dziesięć razy tyle i więcej owiec niż mogą pożreć, jeszcze nie koniec boteju. Bo gdy trzoda rozbita rozsypie się jak ziarno z rozdartego worka, przytomny pasterz także wówczas wybije czy przepędzi wilki. I na nowo ściągnie gwizdem — strzałem — krzykiem z powrotem owce do gromady. I dalej, po krwawej rzezi, zdziesiątkowane płyną pokorne, posłuszne i dzwonią i dzwonią i pluszczą: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Najpoddańsze ze wszystkich zwierząt oswojonych, najdawniej ujarzmione, dlatego znijaczone. W przeciwieństwie do dzikich rodzajów owiec, nie walczą, nie bronią się. Nawet ciężarne owce, niedbałe o samoochronę, ronią nieraz płód w tłoku. Bo znijaczył je kiedyś jakiś lęk potężny, złamał ich samoobronę. Wierzą tylko w lęk, płoszą się byle czym. Bać się, uciekać byle gdzie, oto ich drogowskaz. Ochrony szukają tylko w ciżbie. Dają się zaganiać, rozpędzać, zatrzymywać, łapać, strzyc, doić, zarzynać, i dlatego są podstawą cywilizacji. Dzikie owce wełny nie mają, tylko sierść, a od wełny nic cieplejszego dotąd nikt nie wynalazł. Jej wytwórczość na całej ziemi przewyższa milion ton. I cóż za to wszystko zaskarbiły sobie u ludzi, jakie uczucia? Znawcy udowadniają, że postęp cywilizacji nigdy jeszcze nie począł się z uczuć, lecz z zamysłu, z wynalazków, ze zdobyczy. Bo samym uczuciem chociażby moralnym, nikt jeszcze nikogo nie ogrzał. Tym mniej nie wynalazł wełny ni tkaniny. Cześć znawcom, hodowcom także, zwłaszcza tym, co łagodni dla owiec, bo zrozumieli, że łagodność jest najlepszą polityką wobec owiec. Przeto nie biją ich, podobnie jak maszyn swych nie biją ani nie męczą. Tylko karmią owce coraz lepiej, uzależniając je coraz ściślej, w myśl zasady hodowlanej, że owca jest kasą, a im więcej do niej się włoży, tym jeszcze więcej z niej się wyciągnie. Przeto choćby na złamanie karku poleciała cywilizacja, jedna, druga i setna, boteje i czeredy owiec będą płynąć naprzód bez przerwy: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Bo gdy się rozwalą i zapustynią miasta i osiedla, gdy zbraknie ciepłych owczarń, a nawet gościńców i mostów, z całej skoszonej cywilizacji ostoją się głupie owce. Poniżej wymogów i nawyczek hodowli potoczą się odwrotnie niż wody, lecz niemniej zawzięcie, ku szczytom i pustkowiom, gdzie ich ojcowizna, ku nieużytkom. Wcisną się, gdzie coraz zimniej, ponad granicę traw na granicę życia, w martwotę strzaskanych skał. I tam zwyciężą. Po rumowiskach Gorganów, gdzie nieustannie sypią się z łoskotem lub dudnieniem ruchome głazospady, gdzie osypiska i suche lawiny dawno zasypały las i wszelkie trawy, gdzie nawet stare zadomowione głazy pokrywają swą spleśniałą goliznę zaledwie żółtymi brodami lub wiechciami i czuprynami kęp, tam w całodziennym ruchu płyną i skubią stada owcze. Jak wody gną się podług zagłębin i garbów, lecz oporniejsze od wód, bo nie zaciekają. Tu urwą korzonek zeschły, tam schrupią grzybek, tam borówkę, tam listki bruśnic, i toczą się dalej. I choćby zapustyniły się także góry, owce przetrzymają i utrzymają człowieka. Boją się najmarniejszej psiny, płoszą się przy szeleście szczura górskiego, ale tam wysoko, ponad linią życia, docierają na granice śniegu, ponad śniegi wiszące, pod urywające się skały. Te znijaczone trzody pchają się bez lęku zarówno pod lawiny jak i pod pioruny. I dalej jednakowo, jak w dostatkach hodowli zsypują się wraz z lawinami głazów, same jak żywe głazy, i płyną, pluszczą, dzwonią jednakowo: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
A przecież, choć na tych falach owczych toczy się i znów wytacza się cywilizacja, czyż można powiedzieć, że ludzie cywilizowani zaskarbili sobie dla serca i dla ducha jakieś wspomnienia owcze, choćby kędziorek czy włosek jako godło na pamiątkę całego rodzaju owczego? Nie tylko hodowcy ograniczają swą wdzięczność wobec tak nudnego zwierzęcia do karmienia, doboru i ciepłej owczarni. Tym bardziej nikt inny z ludzi cywilizowanych nie uważa owiec za towarzyszy jak inne zwierzęta. W dodatku, gdy o to zapytać, nie mogą się nadziwić, że przeszłość niegdyś wybrała sobie jagnię jako godło i jednomyślnie chórem głosują, że nie był to wcale wybór szczęśliwy. Tak jakby przeszłość, przechadzając się przed sklepami godeł, grymaśnie wybrała godła, tak jak się wybiera kożuch taki czy inny. Co więcej, im wyżej wznoszą się ludzie w cywilizacji, tym soczystszą pogardę — szczerze czy nieszczerze — wkładają w słowa: „owczy pęd“. Czy dla wywyższenia się łatwego? Czy raczej, by sobie samym ustawić ostrzegawcze tablice przeciw upadkowi w takie znijaczenie, którego sami dokonali, w zwierzęcość oswojonych owiec?
Jednak pasterze huculscy, jak przed tysiącami lat izraelscy, nie poprzestają na tym. Bo któż wie, co się objawi czy przyśni człowiekowi na pustkowiach w burzę piorunową, pod grozą lawiny śnieżnej czy skalnej zasowy? Któż wie, jaki obraz wstrząsnął nim i naprowadził na porównanie z losem owiec doli człowieka, gdyby raz, porażony przerażeniem, uznał, że jest bezbronny. Co gorsza, gdyby uznał, że jest głupi, bo nic mu nie pozostało, tylko przytulić się do kupy sobie podobnych. Może także zakarbował się na zawsze w sercu owczarza obraz matek-owiec, które biegną za owczarzem becząc żałośnie, gdy im zabierze jagnię, bez daremnego sprzeciwu, jak gdyby zginął w nich wszelki poryw tej śmiałości, którą daje macierzyństwo. A ciągle na nowo powtarza się i powraca przed jego oczy ten zaczątek rodzaju owczego — jagnię. Ciche jagnię, co ledwie plącze krzywymi nogami, a drepcze za owczarzem, śmiało tuli się do niego: „masz mnie“. Biega za nim krok w krok, pcha się do koliby, także do chaty, wspina się ku oknu, zagląda i beczy: „wpuśćcie, to ja“. Więc chociaż pasterz wie, że nie rozumu i nie rozumienia należy oczekiwać od owiec, powie, jak niegdyś Pasterz izraelski: „Owce moje znają mnie, słuchają mnie, wierzą mi“. Bo Stwórca zadziwił pasterza pokazując mu jagnię, szepnął mu zapowiadając, tak po pastersku, po huculsku: „Szymbałe-szymbałe! Cóż to za zagadka?“ I pasterz zgadywał przez wieki. By zgadnąć, przygarnął jagnię, darząc je tym, czego mu nie może dać matka, znijaczona lękiem i kupą. Ośmielił się i odgadnął: oto obietnica Stwórcy. Tak jak niejednemu młoda małpka swym obliczem uprzytamnia troskę oblicza ludzkiego, troskę bardzo ludzką. Tak jak w dziecku dopatrzeć się można czegoś, co się nie ziści, lecz wskazuje ponad człowieka ku Królestwu Niebios, tak pasterz dojrzał w jagnięciu coś, co ziści się lub nie, lecz co napina uwagę słuchacza szeptów i łowcy zagadek. Przeto dosłucha się modlitwy — choćby jemu niepiśmiennemu jedynie trawy ją wyszeptały — tej, którą stary prorok izraelski śmiało wygłosił, jak napisane jest: „Poślij, o Panie, jagnię na władcę ziemi“. Bo jagnię śpiące pod bokiem owczarza i biegnące za nim krok w krok, stało się obrazem nie lęku, jak kropla z ciżby trwożliwej, owca, co zeń wyrośnie, lecz obrazem ufności. Stało się kluczem pytajnym do serca pasterza: czy otworzy się najbardziej bezbronnej ufności? Stąd godło jego. Dlatego napina czujność do tego stopnia, że pozostawi całą trzodę i pójdzie szukać po pustkowiach jednego jagnięcia. I będzie tak radował się bez żadnego wstydu, jak niegdyś dobry Pasterz izraelski: „Przyjaciele, radujcie się ze mną, bo oto odnalazłem jagnię zgubione“. Napnie tak czujność, że stanie po stronie jagnięcia, a przeciw złym pasterzom. Bo choć jagnię jest mu powierzone i posłane, wzorem dla niego jest Ten, który je posłał i powierzył zagadkę, Pasterz doskonały, sam Stwórca. Bo napisane jest także: „Patrzcie, mówi Pan, oto ja sam będę szukać mych owiec rozsypanych“. Dlatego pasterz, chociaż chętnie da owcy połknąć gniazdo os lub szerszeni, by ją podniecić jakby kieliszkiem wódki, na to, by była ostra, by dziarsko szukała paszy, najmilszego mu jagnięcia nie będzie drażnił, nie wychowa tak, aby się zmieniło, ucząc je: „Buntuj się, jagniątko, wyzwól się, stań się baranem dzikim i twardym!“ Nie! Zasłuchany w zagadki i w obietnice, głosi: „Jagnię zwycięży“.
Ileż jeszcze wiedzy o rodzie owczym chowa pasterz, o tym szczególnie, co zakrywają tysiąclecia oswojenia! Ale nie śpieszy się rozpowiadać.
Boteje oddalały się od Czerdaka, znikały za zakrętem Czeremoszu, a tylko urwane pieśni pastuchów, umyślnie coraz głośniej śpiewane, dolatywały:
Jakaż tota połonynka weseła — weseła —
To znów:
Na zełenij połoninci, zełenij — zełenij —
I jeszcze bardziej z daleka:
Oj zaświty misjaczeńku, zaswity — zaswity —
Na ti lubi połonynky, na ti krasni cwity.
I wreszcie na pożegnanie:
Budut naszi spiwanoczky po horach spiwaty
A my budem, towaryszu, po switi błukaty.
Z ganku Czerdaka leciały za botejami spojrzenia i westchnienia, jakby niejeden doganiał tęsknie swe owczarskie młode lata. Wreszcie fala połonińska przetoczyła się, poszczególne gromadki wymykały się z głównej drogi nad Czeremoszem ku jej odnogom, ku przysiołkom i chatom usadowionym na odległych wierchach. Sporo upłynęło od razu starym a długim płajem wierchowym, co sięga aż na Podgórze, ku tym dziwnym osadom wojackim, Berezowom, jak się tam one zwą wszystkie: Berezów Wyżny, Średni, Niżny, Bania Berezowska, a promieniują na takie osady jak Tekucza, Szeszory i inne. Wszystko to zaścianki szlacheckie, z nadania królewskiego, i to już z początków XV wieku, jak roszczą sobie dokumenty po Berezowach zachowane. Cóż za tajemnicza wędrówka tym starym płajem, z dziedzin kiedry i kosodrzewu w królestwo ciepłych bukowin, spod śniegu w sady podgórskie, z jednego klimatu w drugi! Lecz główna fala pochodu poruszała się dalej aż ku widłom obu rzek albo przez przełęcz Bukowca ku ciepłemu Kosowowi i nawet dalej na doły.
Czarny Czeremosz, zwany też Czarną Rzeką, rodzi się z wielu źródlisk, także z moczarów, z ciągle skraplających się mgieł i z ros wiecznych, tam pod wielkim działem wód między trzema krajami. Płynie ciągle borem wielkodrzewnym, zbierając z puszcz i połonin wszystkie wody tego kąta.
Rzeka Czarna, bo otula ją czarność nie końca ani zagłady, lecz wstydliwego poczęcia. Im więcej w ciągu wieków puszcza czeremoska nassała się światła z piersi słońca, tym czarniejsza, tym tęższy jej mrok. Kopuły leśne nie dopuszczają światła, co obraża i zdziera wstyd. Czarno z wierzchu, a wewnątrz królestwo cieniste zieleni, co wyzieleni każdy żywot. Także fale Czeremoszu są jak aksamit zielonosrebrny, a tak przejrzyste, że ukazują dno nawet w głębinach. Królestwo zielonych cieni, przytułków, schowków i gniazd, zielono przytuli i ukołysze każdy żywot: zieleń się, ciesz się i cicho siedź. Dla zieleni każdy żywot miły, nawet piękny, a żaden nie jest wstrętny, bo jak matka żadnego z nich nie powstydzi się, ani się nie wyprze. Nie odrzuci żadnego: zabieraj się, tyś nie nasz, nie zielony. Bo każdy tam zielony, nadziejny. Cóż dziwnego, że w gniazdach tych i w kieszonkach leśnych wciąż marzą i gwarzą o Rachmanach, że tysiące tęsknot rojami wyrywają się ku Wschodowi, pod słońce, do krainy rachmańskiej. Bo tam, na najwyższych górach tej ziemi, takie srebrno-niebieskie światło włada, co nie zatapia, nie nijaczy, ani nie oślepia. Tylko otula to co bliskie, to co tylko na wierzchu, w zasłony przejrzyste, a za to wyciąga z rdzenia żywota każdego ukryte iskry ogniste, najżywsze. Nie tylko wyciąga, także przybliża to, co najdalsze, bo oczy samych świętych Rachmanów przebijając zasłony przyciągają z daleka co najlepsze. Przeto każdy z nas nad Czarną Rzeką, liść czy ptak, gad czy człowiek, owca czy orzeł, dalekosiężnymi oczyma przenikany i grzany, siedzi cicho tymczasem w zieleni i ufa. Bądź taki, jaki jesteś, jakim cię Bóg stworzył, ale nie zrób Mu wstydu.
Czeremosz rozdziera i rozdziela dwa pokrewne pasma, Kostrycz i Kryntą, i przebija się przez ich odnogi wodospadem, który nazywają Huk. Niegdyś był groźny dla spławów, obecnie rozsadzony dynamitem. Tym to jarem Czeremoszu, zwanym Krasny Łuh, wiedzie droga na Żabie i tamtędy posuwał się pochód z połoniny.
Z tyłu za pochodem jechał Foka na karym huculskim ogierze. Od lat widywano go na takim karym ogierze własnego chowu, jakby to był ciągle ten sam. I wspominano, że Foka dwukrotnie zwyciężył na takimże ogierze w wyścigach świątecznych ze święconym od cerkwi jasienowskiej do rozdroża na Waratynie.
Koń był osiodłany w drewnianą tarnicę obficie rzeźbioną, z drewnianymi także rzeźbionymi strzemionami, podścieloną grubymi kocami, a przepasaną wzorzystymi popręgami. Wbrew zwyczajowi, wzięty na ostry munsztuk z łańcuszkiem, od kiedy zjechali ze ścieżek na drogę, koń wyrywał się nieustannie, tańczył wciąż, męczył się i męczył gazdę. Foka jechał ze swoją drużyną. Tuż za nim posuwali się z wolna konno młodzi hodowańcy, których konie i kapelusze przystrojone były w długie różnobarwne wstążki, znak, że zapraszają na wesele. Tuż za nimi jechali konno obaj dworscy gajowi Łukien i Semen. Na blachach ich umieszczonych ma piersi widniały oznaki, herb właściciela: goła panna jadąca na niedźwiedziu. Z tyłu dreptało kilku chłopaków dla posyłek i obsługi.
Foka był ostatni na drodze i nie śpieszył się do chaty. Dość już się naśpieszył w swym życiu, zaczynając w młodości swej od zawodów tanecznych w trzech krajach sąsiednich. Tymi krokami i skokami, co je z rozmachem wydreptał w tańcach, mógłby zajść chyba pieszo do Wiednia, może i do Rzymu. A jak śpieszył się i uwijał jeszcze przed kilkunastu laty, kiedy ukończył udany wyrąb najpotężniejszego lasu i kiedy mu się udał spław drzewa, jakiego u nas nikt nie widział, wodą aż do Mołdawii, na sto[1] mil z górą. Nie tak dawno minęło mu lat pięćdziesiąt, a już przedtem stracił rodzinę i przyjaciół. A choć nie był to człowiek, co widywał bitwy mordercze, ani taki, co znał śmierć jako kosarza zawodowego, bo przecież służbę wojskową odbył jak gdyby paradę w Wenecji, przecież od lat śmierć krążyła naokoło niego i skradała się, muskała i porywała znienacka. Lecz strat nigdy nie uznał. Nie chciał uznać rozrzutności życia. Nie prawował się z Bogiem, ale nie pocieszył się. Prawował się z dolą, inaczej i odmiennie niż pasterze czy chłopi, co tak posłuszne ucho mają dla kroku konieczności i doli. Foka tańczył przeciw konieczności i przez to wyszedł poza świat pasterzy. A tak się jeszcze zdarzyło, że ze wszystkich bliskich pozostał mu tylko jeden sąsiad, pan-dziedzic. I jedyną pociechą, której doczekał, ze „swoich“, jakby z rodziny, było, że zapraszał na wesele córki przyjaciela, tak jakby sam ją wydawał za mąż. Tym gorliwiej pilnował obyczaju, ba, nawet wskrzeszał to, co gasło powoli. Także dlatego był ostatni na drodze.
Twarz Foki poważna a niezmiernie pogodna wzbudzała zaufanie. Czarne, gęste a długie włosy zaledwie przyprószone siwizną, odmładzały go. Także oczy jego, choć spokojne, nie spopielały jak węgle zmarnowanej watry, lecz gotowe do błysku, rozpłomieniały się nieraz i zagrzewały innych. Zapewne rozjarzała je i wyzywała do błysku obecność ludzi, bo wydawało się, że ten, któremu życie zabrało wszystko, co najdroższe, nie patrzy wstecz poza siebie ani nawet w siebie. Któż to mógł wiedzieć, lecz ludzie czytali na jego obliczu: człowiecze, mów śmiało, czego ci potrzeba. Dawniej do obrzędów wkładano maski, a niektórzy tłumaczyli, że takie fałszywe oblicza potrzebne dopiero od kiedy ludzie znijaczyli się i pomieszali. Lecz Foka bez maski przewodniczył w obrzędach. Mówiono o tym: po cóż takiemu maska? Lico i czoło mocne jak wysoka brama cisowa, otwiera się, kiedy trzeba, i przygarnie, a kiedy zamknie, nie puści, choć drap się na nią.
Ludzie górscy pamiętali także długo i szczegółowo i wspominali dokładnie stroje Foki z takiej czy innej okazji. Pamiętali, wspominali, bo sami przepadają za tym, by stroić się, świętować, co nieraz słusznie wytykają im współplemieńcy z dołów, ludzie trzeźwi i pracowici, jak tego wymaga sama ziemia, czy Obertyńska, czy Horodeńska, czy to nad Dniestrem, czy i na Podolu. Ziemia bujna, urodzajna, do dobrowolnej niewoli pracy zaprzęgająca. Tacy ganią nawet Hucułów: „Ot, tym czubatym heretykom i próżniakom pustym uroiło się Bóg wie co, jak gdyby byli panami, kozakami...“
„Czubatym“? Jakże słusznie, bo sami górscy ludzie do tego się przyznają. Powiadają bowiem: „Strój ma być ściśle podług zwyczaju. Przebierać się w inne, obce, zmieniać strój jak jakiś inny, nie swój, to ohyda, to zmienić skórę, to jakby obskubać koguta do golizny i nalepić mu wronie pióra. Ale strój każdy ma być trochę inny, osobliwy. Bo kogut nie wrona. Tylko kiszki kogutów są jednakowe, a czuby, skrzydła, ogony, pióropusze, chociaż kogucie u każdego, przecie u każdego trochę inne. Inaczej kury miałyby go za nic, a jastrzębie też. A tak jak jest, to kury mu poddane, a jastrzębie jeden drugiego piskiem w locie przestrzegają: baczność, bo tam na dole ten pyszny czerwony czort.“
Według owych wspomnień, Foka jadąc zapraszać na wesele ubrany był od głów do stóp w jaskrawy strój: kraszone spodnie czerwone z bardzo grubego sukna, a na plecy miał narzucony taki sam serdak. Pod serdakiem koszula gruba wyszywana, włożona na spodnie, a przepasana skórzanym pasem potężnym, co sięgał aż pod pachy, a nabijany mosiężnymi kółkami i gwoździkami wyglądał jak starożytny pancerz. Zgrabny kożuch bez rękawów w zielone puszyste kwiaty z włóczki przystrojony, a zdobiony wycinankami z barwnej skóry, a także świecącymi guzikami i skórzanymi darmowisami, wsuniętymi w naparstki mosiężne. Obciskały go skrzyżowane na piersi retizy, to jest cienkie mosiężne łańcuszki, u dołu przez kółka pasa przewleczone, na to, aby podtrzymywały pas. Także przylegały ściśle do kożucha dwa białe rzemienie szerokości dłoni, nabijane gęsto guzikami w równoległe szeregi. Również rzemienie spadając z ramion krzyżowały się na piersi. Na jednym z nich przewieszona była z prawej strony prochownica z uciętej nasady rogów jelenich, zdobiona gwiazdkami. Na drugim zaś, lewym ramieniu spoczywała prostokątna torba, pokryta posrebrzaną łuską metalową. Za pas włożył Foka dwie krócice dwustrzałowe, wysadzane perłową masą, a także dwie bardki czyli topory. Jeden opancerzony mosiężną blachą, rytą we wzory geometryczne, a drugi stalowy, ostry, lecz z ostrzem zaopatrzonym w ochraniacz skórzany i z drzewcem ściśniętym mosiężnymi pierścieniami. Z szyi powiewała w tęgi węzeł związana chustka jedwabna, barwy buraczkowo-czarnej; złociła się puszystymi frędzlami. Z daleka świecił na piersi ciężki krzyż czworokątny, dziurawiony w gwiazdki, w krzyżyki z gwiazdek, a rzeźbiony w postacie świętych. Obok niego, ledwie widzialne spod puszystej chustki, świeciły się podobne, nieco mniejsze krzyżyki o wadze niemałej, zawieszone w dwa rzędy. Duży czarny i wysoki a półsztywny kapelusz opasywały mosiężne blachy. Pawie pióra gęsto na blachy zatyczone powiewały nad kapeluszem. Spodnie u dołu były ciasno ściągnięte włóczką. Lekkie chodaki skórzane, tak zwane postoły, okrywały stopy, a były z przodu zakręcone zadzierzyście ślimakowato, jak jest w zwyczaju wszędzie nad Czarnym Czeremoszem. Bo pieśń głosi: „Hucuł się obuje lekko, lekko chodzi, tańczy“.
Strój cały kusy, do skoku, do konia, do tańca. Fałdy głębokie, lecz bez zmarszczek, bo sukno się nie mnie. Rozmaszysty, i szeroki, i obcisły, i godny, i dziarski, ciężki a sprężysty, powiększał barczystą postać Foki niemal do rozmiarów olbrzyma. Z daleka świeciło się wszystko, jaskrawiła się czerwień, błyszczała złotość, a z bliska szczękało i chrzęściało uzbrojenie, brzęczały i cerkotały ozdoby, retizy i krzyże, w powiewie zaś lekko szeleściły pęki pawich piór. Wszystko zapowiadało: Foka Szumejowy jedzie. Takim widywano i witano go wszędzie, na połoninach, na płajach i na drogach. Wiadomo zresztą, że witano go serdecznie nie tylko w swoim kraju. Starsi ludzie opowiadali, że już w roku 1848, kiedy miał zaledwie lat kilkanaście, witali go w Szigecie panowie i magnaci węgierscy. Bo ukrytymi ścieżkami, sam jeden przeprowadził zbuntowany oddział Madiarów, co uciekali z Galicji na pomoc Koszutowi i powstaniu węgierskiemu. Przeprowadził pod nosem dwóch armii w pościgu. Udało mu się, wrócił zdrów. I odtąd po latach honorowali go panowie węgierscy w Szigecie i papryką, co sparzy język, i winem gorącym, co kości do tańca rozrusza.
Wiadomo także i to, że podczas służby ochotniczej w Wenecji, co wówczas jeszcze należała do monarchii, młody żołnierzyk Foka znany był wśród Wenecjan, bo ludzie tam bardzo dobrzy, czemni, jak się to mówi, a gdy im Foka płacił za wino Szumejowym watażkowskim złotem — płacił, czy kto chciał, czy nie chciał — nie gniewali się wcale, ściskali go i klepali.
Jeszcze przed kilkunastu laty w Mołdawii, w Gałacu nad Prutem nie tylko witali go, ale i płacili, ci, jak ich zowią, Anglikanie, choć okropnie chudzi, widocznie całkiem wymokli, gdzie tylko jaka woda, zaraz z niej ciągną zawzięcie straszne pieniądze. Jakżeby go nie witali, kiedy im przywiózł na falach Czeremoszu i Prutu cały swój las, całą flotę tratew, a takie drzewo, jakiego ani tu ani tam nikt nie widział.
Może by go też witali gdzieś wśród obcej nie naszej wiary, czy to w Jerozolimie czy nawet w Berlinie. Ale to chyba najdziwniejsze, że go witano jednakowo radośnie we własnym kraju nad obu Czeremoszami, że nikt się nigdy nie znudził tym witaniem, że jednakowo pośpiesznie otwierali mu serca, niby bramy wjazdowe, jak przedtem tak później. Jeszcze teraz tak wspominają: „Nie było takiego i nie będzie. Znajdźcie, panowie, takiego, choć jednego pokażcie na świecie Bożym. To była wspaniałość i delikacja“.
Podziwiano go tak, że nie zdziwiono by się, gdyby wówczas znudził się nagle zbyt długą drogą i frunął sobie ogierem z drzewa na drzewo, a ogier zarżałby gdzieś z wysoka nad głowami płoszącej się chudoby. Czarów u nas obfitość, tych różnych prądów, poczynań i czynków, i jak się to wszystko rozmaicie nazywa. Czarami ani żadnym innym cyrkiem nikt u nas nie da się olśnić. I prawdę mówiąc, gazda niezależny, chociaż szanuje czarowników i nie obraża ich nigdy, ani z nimi się nie zadziera, woli się bez nich obejść. Tak właśnie czynił Foka, co będąc chłopcem jeszcze chadzał do dziada gromowego na wierch Ihreca, ale wcale nie po to, by praktykować jako czarownik. Tylko po to, aby dać się oświecić, że naokoło nas wszystko kiwa, szepcze, ciągnie nas za włosy, za ręce albo za poły, aby nas przestrzec, aby pokazać, że przyszłość najbliższą czy dalszą można odgadnąć. Foka wypełniał sam wszystkie obrzędy tajne i jawne według starej prawdy, ale do czarownika żadnego nigdy nie chodził, ani razu. Podziwiano go właśnie za to, że nie fruwał z drzewa na drzewo, a przecie co dnia powracał do dawności, odnawiał ją i odmładzał. Po tym poznać gazdę. Był ostatnim z rodu Szumejów, a już kilkanaście lat po jego śmierci opowiadano sobie (i nawet zapisywano, jak świadczą o tym książki niby ludoznawcze), że był on dziadkiem słynnego watażka Dobosza, z czego by wynikało, że żył w początkach XVIII w. A pół wieku później, już za naszych czasów, zaliczono go wraz z dawnymi do największych ludzi starowieku.
Był ostatni na drodze, choć bez trudu mógłby wyminąć i wyprzedzić pochód połoniński.
Witano go i wówczas wszędzie w dzień Rozłączenia i, choć już droga była wolna, ani on ani towarzysze jego nie mogli wziąć rozpędu. Bo wszędzie, przy ujściu potoków do Rzeki, a ścieżek do drogi, czekały nań mniejsze lub większe gromadki. A on wszędzie zapraszał, tak ważnie-poważnie, a tak wesoło i swobodnie, i z tak zagarniającą, mocną słodyczą, jak tylko jeden Foka umiał pod słońcem.
Najwięcej ludzi zebrało się na wielkim rozdrożu żabiowskim, tam, gdzie, jak wyliczają, zbiega się dziewięć dróg, płajów i ścieżek. To miejsce próby i tam mogłoby dobrze zawirować w głowie, jak zawirowało przed kilku wiekami Białemu Watahowi, takiemu, co był naprawdę watahem doskonałym, bo połączony pępowiną niewidzialną naokoło, zaglądał do serc wszelkiej żywociny aż do dna, tak jakby z brzegu Czeremoszu patrzył przez przejrzyste fale. Ale doli nie miał. Poszedł nie swoim płaikiem, przeto przedwcześnie zjawił się na wierchach biały wiatr spod północnej gwiazdy i wymroził mu tysiące chudoby, którą mu powierzono. Z takiego nieszczęścia, w tym właśnie miejscu, na Rozdrożu, przeklął Boga i zaraz dziewięć dróg zawirowało mu jak kołowrotek. Przepadł. — Lecz Foce, choć i on stracił wiele, jeszcze więcej, nigdy i nigdzie nie zawirowało. A bywał przecież w świecie między wszelką wiarą, między dukami i między biedakami, między biskupami i między żołnierzami, między generałami i między cyganami, między rabinami i między drapichrustami, między Anglikanami od drzewa i między Rumunami, i u Metropolity, i u Ojca Świętego. I wówczas na Rozdrożu wszelaka wiara nań czekała. Huculi i Żydzi, mężczyźni, kobiety i dzieci, żandarmi i finansi, szarapatkowie i rzemieślnicy, ludzie wędrowni, zarobnicy, a także dziady żebracy z dołów, co przyszli na odpust Bogurodzicy do Krzyworówni, każdy inaczej powykręcany. Foka ucieszył się. I znów tak samo, ale troszkę inaczej wszystkich witał i zapraszał. To pamiętano i powtarzano po wielu latach. Karosz wciąż gryzł wędzidło i tańczył, ruszyli już, a jeszcze biegły za nimi dzieciaki. Wszystkich przepędziła jasnowłosa dziewczyna. Zabiegła przed ogiera i ani rusz, Foka musiał stanąć. „Weźcie mnie na konia“ — piszczała. „A ty czyja, jak się nazywasz?“ — „Ja Krengla, Joseńkowa wnuczka, weźcie!“ Foka pochylił się i jedną ręką posadził dziecko przed sobą. Koń płoszył się i dmuchał, bo reszta dzieci dreptała za nimi, domagając się piskiem, aby je wziął także. Krengla spoglądała zwycięsko z konia. Kto zna ustronne zakątki Czeremoszu, dziwiłby się, skąd tyle dzieciarni tam się wzięło. Na szczęście dorośli dopędzili, zabrali dziatwę z drogi, ściągnęli też Krenglę z konia, uprowadzili dzieci wśród ich krzyku i płaczu. Po pięćdziesięciu latach z górą stara już wówczas Krengla wspominała to dokładnie.
Pocisnął konia, hodowańcy i gajowi za nim, a chłopaki dreptali jeszcze raźniej i na wyścigi. Pośpieszyli się, jeszcze za dnia byli w Krzyworówni. Dwór nie tak dawno przerobiono ze starej obwarowanej stannicy i dlatego nazywano go „stannicą górską“. Zachowano obyczaje forteczne o tyle, że było kilka bram i że zamykano je starannie. Goście z połoniny zatrąbili, po czym strzelali z pistoletów. Otwierano im pośpiesznie, jedną, potem drugą bramę i zaraz zamykano pośpiesznie, bo podwórze przed stajnią wypełniła nowo przybyła z połoniny chudoba. Znów trąbiąc i strzelając z pistoletów wjechali przed dom.
Schodząc ze schodów, witał ich pan Krzyworówni, wyprostowany i wysmukły, choć siwy już, ziemianin polski, o niebieskich oczach, o łagodnej, ściągłej, nieco schorowanej twarzy. Zrównoważony, lecz smętny też, a małomówny — pierwszy gazda górski.
Za nim na półpiętrowym, dość wysokim ganku stała w tłoku rodzina skupiona, lecz w oddaleniu należnym, wokół obszernego fotela, na którym siedziała sędziwa dama, matka dziedzica, zwana przez wnuki Bunia. Słońce już zaszło dawno, lecz fioletowa jej suknia słoneczniła się i promieniowała, jak gdyby cała jej duma rodowa skupiła się w tej sukni. Nikt nie odzywał się, nikt nie śmiał odezwać się, dopóki go Bunia nie zagadnęła, i nikt się nie ruszył bez jej zachęty. Dopiero gdy dziedzic zeszedł na dół, zerwała się zaraz najstarsza jego córka, ulubiona przez Bunię, i zeszła za ojcem. Dyscyplina naruszyła się do tego stopnia, że wszystko, co żyło, żona dziedzica, krewni, dzieci dorosłe i małe, domownicy, a także psy, wysypało się bezładnie w dół ku gościom z połoniny. Witano się gwarnie i długo, i powszechnie. Wyłączono jednak przezornie od powitania rzekomo oswojonego młodego niedźwiedzia, zwanego Brus, i najzupełniej oswojonego, ale tylko w stosunkach z ludźmi, nie ze zwierzętami, rysia zwanego Smyk. Jeszcze zanim otwarto bramy, zamknięto je pośpiesznie do furdygi, to jest do aresztu z kamiennych głazów, który znajdował się w dolnym sadzie. Ten nieco ponury pomnik surowych czasów, jeszcze przed stu laty przeznaczony dla dzikich napastników, teraz miewał tylko chwilowe zastosowanie dla takich domowników jak Brus i Smyk.
Ponownie otwarto na oścież bramę od ogrodu, w tym jednym dniu trzody połonińskie miały dostęp wszędzie. Witano je jeszcze dłużej niż ludzi. Krowy, grymaśne jak zazwyczaj, poszły od razu do młynówki, pewne, że i tak o nich zapomną. Brodziły po wodzie, popijały ją, a tymczasem chłopaki i dziewuchy ze służby dworskiej uganiali za nimi na bosaka po wodzie. Dźwigając koszyki i koryta pełne jabłek, ugaszczali krowy i cielęta. Konie i źrebięta wtargnęły hurmą przed ganek. Zwęszył je czy dosłyszał ogier ze stajni i witał donośnym rżeniem. Wówczas rżenie końskie przebrzmiało przez wszystkie podwórza i ogrody. W odpowiedzi osamotnieni Brus i Smyk odpowiadali przeraźliwymi głosami. Tymczasem przed gankiem za porządkiem karmiono konie cukrem, po czym dzieci wsuwały się między konie, które już skubały sobie świeżą otawę z trawników. Zwabione hałasem pawie zbiegły się z ogrodu i posiadały na poręczach ganku. W końcu wraz z gołębiami przyleciał wcale dorodny ptak, nazywany skromnie Ptaszkiem. Był to orzeł czarnohorski, od małego chowany z kurami i gołębiami.
Powoli konie odpłynęły do stajni, obaj sąsiedzi, dziedzic i gazda Foka, pierwsi znikli we wnętrzu domu. Ilekroć schodzili się, nie poprzestawali na sprawach dnia. Opowiadali sobie, wspominali, wspomnienia dziadów wspominali, przechadzali się po wiekach dawnych Wierchowiny.
Pójdźmy za nimi, niezbyt powoli i niezbyt spiesznie.
Na Święty Wieczór, w dzień Narodzenia, kiedy tajna wieczerza się odprawia, udziela się ludziom i zwierzętom wiedza, znajomość prawd i przeczucie tajemnic świata. I starowieczna kolęda tak prawi o Gazdach, którzy ten świat i tamten urządzili:
Jak to przed wiekiem, przed pierwowiekiem
Idą zza góry, zza połoniny
Gazdowie święci, posłańcy boży. —
Przedzierają się przez szczyty i puszcze pod szczytami i idą na pomoc ludziom, gazdom ziemskim, jako ich goście, rozsiewając jasność po górach i lasach.
A pierwszy gazda Mikołaj święty,
A drugi gazda święty Jurijko,
A trzeci gazda — sam Jezus Chrystus...
Opisując pracę każdego z nich, jak pomoc niosą, pracując w polu, jak nauczają, jak ratują ludzi, pieśń opowiada dalej o trudach i cierpieniu Zbawiciela. Krople potu Jego wsiąkają w ziemię lub wiatr je porywa i niesie w puszczę. A gdzie padną — powstają caryny, wyrastają gospodarstwa.
Wietrowie bujni w puszczę zaniosą,
I stają w węgły strojne przeciosy,
Przeciosy strojne — dworzyszcza rojne,
Dwory, domostwa — jasne gazdostwa.
A dalej na modłę swoistą pieśń uprzytamnia męki Zbawiciela: wdzięczna dusza nieznanego pieśniarza, a za nim tradycja ludowa nie chce, nie może wierzyć, aby świat był niemy, głuchy wobec tego, co najbardziej ukochane sercem człowieczym, by był okrutny dla świętości jedynej, która raz zjawiła się na ziemi. Więc żadne drzewo puszczowe nie chce wziąć udziału w zadawaniu cierpień. Tylko jedna robaczywa iwa zgrzeszyła... I płyną łzy i krew człowiecza —
A gdzie łzy spłyną — tam zejdzie wino,
Winnice szumią — zakwitną modro,
Zakwitną modro — zarodzą szczodro.
— — — — — — — — — — — — —
A gdzie krew tryśnie, cerkiew wybłyśnie:
Trójwierch skrzydlaty — na oba światy,
Dzwony zadzwonią: światy się skłonią.
Pokłonią się światy przed tak wielkim trudem i ofiarą.
Pieśń daje nabożną pochwałę pracy i trudowi. Potwierdza śmiało, że tam, gdzie któryś z nas narażał głowę pod pioruny, pod lawinę, pod powódź i przeciw zwierzowi dzikiemu, gdzie trapił się, trudził i mozolił, zmagając się z puszczą, tam w istocie przed wiekami już wyprzedził go Syn Człowieczy, kroplę potu uronił, i naznaczył miejsce na chatę i dla budowania.
Jak szukać tych śladów?
Świat ogromny, a nie ma w nim miejsca. Kto sam stanął wobec puszczy bez granic, tego pierwszym ratunkiem skryć się przed bezmiarem, otorbić się, spać. Zrazu powita go i przytuli byle suchy zakąt lasu, a tam we śnie tułaczym wyśni się mu własny kąt. Lecz pierwsza ulewa wypędzi go przed siebie. Dzieje wygnania w świat stare jak świat, a od wygnania zaczyna się szukanie schronu i budownictwo. Niegdyś przed wiekami — lecz może nie dawniej jak przed pięciu wiekami — cała ludność Wierchowiny powstała ze zbiegów, tułaczy, wygnańców. Od bezdomnego nikt lepiej nie pojmie, że całe życie trudzi się na wspinającej ścieżynie i szuka domu jak nagi człowiek okrycia, buduje dom jak dusza ciało. Dzieje budownictwa starsze od człowieka. Dlatego wygnaniec szuka postaci schronu, znajduje je, uczy się: oto dachy drzew, oto kopuły grzybów, wydrążone pnie, ślimacze skorupy. Dowie się niebawem, że zwierzęta w puszczy dzielą się na gazdów, na chudobę i na pustaków. Gazdowie budują, zapobiegają, chronią się i bronią, inne dają się pędzić i polować na się, a schron znajdują głównie w ucieczce. Lecz pierwsi śmiali tułacze zanim nauczyli się i zanim odważyli się budować, odkryli — idąc za lotem nietoperzy — jaskinie obwarowane, nieraz niedostępne. Takie, jak Cerkwy doboszowe, sklepienia i skrytki, wysoko na Synyciach, takie jak zaciszne i cieple komory Dobosza w Jamnej nad Prutem. Albo zamczyska skalne, jakby świątynie w Bołdach pod Doliną, w których znajdą się kąty, gdzie szepty, rosnąc w głosy, potem w chóry, uderzają i straszą przybysza. Tamże podziemne skrytki ze śliskimi schodami w głębi skał Mokrynu, gdzie grom wód przerazi, a burza wodospadów przepędzi natręta.
Jaskinia nie dopuszcza deszczu, wilgoci ni światła, jest sucha, ciepła i ciemna. Jest wzorem doskonałego domu. Jak ciało człowieka ma ona oko, lecz dla siebie tylko, aby wyjrzeć, śledzić, a nie aby kto przez nie zajrzał do wnętrza. Wewnątrz ciemna, w ten sposób odcina się od bezmiaru świata. Nie słońcem ogrzewa się ani oświeca, tylko watrą, gdy jej potrzeba. Dlatego po wiekach jeszcze przetrwała zasada, że dom choć obszerny, ma być ciemny jak legowisko niedźwiedzia, jak gniazdo dudka. Napastnik nie zna wejścia ani wnętrza, nie pozna go, nie waży się wejść, a gdy wtargnie, dostanie po łbie.
Dla najdawniejszych chat rąbano w puszczy kłody, ciosano je tamże, aby postawić dom w tym miejscu. Lecz choć wybrano i przygotowano budulec najlepszy, nikt nie wyrąbywał lasu od razu, tylko w ciągu lat. Bo takiemu co by wygolił las jak brodę, niespodzianie, nieraz w nocy, zalała wyrąb woda, co łakoma buchnąć ze źródła odkrytego rąbaniem. Tym mniej nikt nie stawiał od razu chaty na wyrębie. Naprzód trzeba długo badać, trza uczyć się, gdzie można wyrobić z lasu carynki sianokośne, gdzie ogrody a gdzie pastwiska. I jak je chronić, czy to pozostawiając dla zabezpieczania część lasu, czy podsypując je kaszycami od strony potoków i spadów wody. Toteż w przerzedzonej i przejaśnionej puszczy nikt od razu chaty nie założył. Niejeden przez całe pokolenie badał i doświadczał, nieraz przez dwa. Naprzód nocleg, między dwiema watrami. Potem szałasy z gałęzi, raz na jednym końcu obszaru, raz na drugim. Wreszcie koliby u obu kresów pastwiska, jedna górna tuż pod skałą, druga dolna tuż nad lasem, chroniona gęstym stokiem kosodrzewu, każda z watrą na ubitej ziemi. Potem pół chata, pół stajnia, pół skład siana, pobyt na jeden okres, zymarka do wypasu siana przez zimę, i podobna jej wesnarka, w zakącie choćby wysokim lecz tak wybranym, że nie dotrze doń lawina ani nie okrąży zamieć śnieżna. Mieszkanie pół-stałe, może doświadczalne dla chaty na przyszłość, z „hrubą“, to jest piecem na pół izby, na którym spać może kilka osób. I z okienkami ledwie widocznymi, chronionymi przez tęgie okiennice. I długo-długo trwa zanim gazdowie postanowią, gdzie mają zakorzenić stałe domostwo dla rodziny i dla rodu.
Lecz domu trwałego — nie dla snu tylko, nie dla schronu, nie na jeden okres wyłącznie — potrzebuje dopiero człowiek z żoną. Między wygnańcem samotnym czy pasterzem wędrownym, co życie swe kieruje według ruchu trzód, a człowiekiem z żoną, jest taka różnica jak między światem, co ku jutru wcale nie spogląda i może prędzej czy później będzie skazany przez los wędrowny, a takim, co chce założyć jutro i pojutrze. Choćby wygnańcom wytępili całe ich rody, gdy pozostanie mąż z żoną — to początek nowej ludzkości. Wystarczą sobie. Potrzebna im tylko chata, nie jako schron wyłącznie, lecz jako ciało i postać rodu. To podwalina i dach życia aż do grobu i poza grób pokolenia dla rodu. Na pociechę nazywają u nas trumnę domowiną, a kto zbudował chatę na śladach Jezusowych i żył tak jak potrzeba na tych śladach, ten ma nadzieję, że po śmierci nie tułactwo go czeka, nie wygnanie, lecz dom. Przecie jak każdy, co pamięta o tułaczym losie człowieka, mieszkaniec Wierchowiny pozostanie ostrożny i czujny, choćby mieszkał w najlepiej chronionej i w najwygodniejszej chacie. Widać to po samej postaci chaty jak i po jej zamieszkaniu. Zatem gdy zapytać go, czy dobrze się mieszka, czy zdrów, nie inaczej odpowie jak: „Tymczasem dobrze, tymczasem zdrów“.
Co ma trwać długo, powstaje długo. Niech nas nie dziwi, że z budową nowej chaty nikt się nie spieszy.
O samym miejscu zdatnym, dobrym, błogosławionym i na budowę przeznaczonym, zwierzęta domowe, krówki i gazdy-karzełki, mrówki pierwsze wiadomość mają. Więc trzeba pilnie patrzeć, w których miejscach bydło lubi odpoczywać lub gdzie się gnieżdżą mrowiska, bo tam jest dobre miejsce na chatę. A wtedy jeszcze w tym miejscu niech sam gazda lub cieśla watrę rozpali i zaśnie przy niej: jeśli ma sny dobre, miłe i pogodne, zwłaszcza, jeśli mu się przyśni chudoba, jest to radosne potwierdzenie, że znaleziono miejsce przez święte moce wskazane.
I wtedy na tym miejscu zakopują krzyż ze smereczyny, poświęcony i okadzany kadzidłem.
Do budowy chaty wybrano długo przed postawieniem jej, okrągłe a równej długości bierwiona i równej grubości, im okazalsze, tym lepsze. Lecz nie w tym rzecz, by drzewko przez samą grubość było dobre. Ważne, by było rodem ze zdrowego, z twardego podłoża, jak się mówi „gęstolate“ czyli o latach — to znaczy słojach — zbitych. Takie kłody czasem koruje się od razu, lecz częściej przecina się je wzdłuż, tak jak są. Tak przepołowione słupy, z jednej strony obłe, a z drugiej płaskie, nazywają się protesy, czyli przeciosy. Niegdyś, przeważnie tuż po zrębaniu i na tymże miejscu, kłuto je na pół toporem i ociosywano mozolnie a gładziutko. Od niedawna dopiero przecina się je, oparte sztorcem na traczce, piłą, w ten sposób, że jeden robotnik stoi na górze, a drugi na dole. Choć to już jedna z pierwszych niby-maszyn, miarowy, lecz nie tak monotonny jak w maszynach rytm piły śpiewa wciąż nieco inaczej pieśń ku chwale człowieka; tą, której zuchowate nuty kończą się wyrzeczeniem a wyrzeczone krzepią się dziarsko: „wyrwać się! ach! darmo-na darmo! Poddać się — paść — nie-nie, wciąż jeszcze nie!“ Gdy protesy spadają jeden za drugim z traczki, niezwłocznie topory i bardy korują je. Jak gdyby oszczekiwały potwora świerka, jakby kąsały go, zdzierają zeń łuskę smokową, aż wreszcie spod powłoczek kory nie gada wnętrze się odsłoni, ani jucha smoka się wyleje, tylko zaświeci złoty miąższ świerkowy. Drzewo-przyjaciel, co przez ofiarę przeniosło się do ludzkiego świata, by go chronić i grzać. I nadal, podczas piłowania i korowania, z jego szczodrości wieje wonny pył i obłok zapachów. Tuż obok pracujących watra dymi i czyha. To zarży w ochocie łupu, to rozjuszy się w łykaniu: pożera łuski, szczapki i śmiecie drzewne. Uprzątnie wszelkie ślady pochodzenia, wieku i zgonu świerka i już tylko drzewo samo, nasze ludzkie drzewo, złoci się i pachnie.
Przed ustawieniem chaty cały materiał jest już dopasowany według planu i miary, a wręby na węgłach przeciosów powycinane jakby to były zabawki jakiejś dziatwy wielkoludów. Gdy nadal schną przeciosy, przęsłami ponad sobą poustawiane w wysokie trójkątne rusztowania, trasuje się i ubija miejsce na chatę. Na czterech węgłach, często w miejscu, gdzie wykarczowano korzenie, kopie się cztery doły, dwa metry w głąb i pół metra szerokie. Tu chata ma puścić swoje korzenie w ziemię: w te doły sypie się głazy i kamienie, często przynoszone z daleka, z potoka, a czasem z rozbitej czekanem skały podziemnej, i ubija się mocno tak zwaną doubnią, to jest kłodą w kształcie ogromnego, drewnianego młota. Ubija się tak, że powstają niejako cztery słupy kamienne, mocno tkwiące w ziemi i nieco wystające.
Na nich dopiero stają ciosane podwaliny chaty, pod które potem, już raczej dla ozdoby, a mniej dla wzmocnienia, podkłada się równo i symetrycznie kamienne płyty w kilku warstwach.
Gdy się już ustawi podwaliny, siadają wszyscy: rodzina, sąsiedzi i pomocnicy. I słuchają, wysłuchują, jaki znak, jaka wróżba, przepowiednia co do szczęścia i przeznaczenia chaty, choćby z daleka się objawi.
Gdy słychać głosy piękne i łagodne, gdy konie zarżą, bydło zaryczy lub wiatr łagodny i cichy powieje, wróży to szczęście i błogosławieństwo. Ale niedobrze, gdy dolatują głosy niemiłe, ostre, dudnienie i świst wichru, grzmoty, pisk i krzyk jastrzębia lub szczekanie psa. Wtedy proszą gazdowie przemównika lub wieszczuna, aby odwrócił zamiary wrogich sił. A on spełnia przemowę, „mówiąc w czas dogodny a milcząc w czas lichy.“ I wyzywa, wyklina, odwołuje niebezpieczne prądy i napaście:
„Aby szły sobie za morza, bawiły się w piaskach złotych, kołacze jadły i wino piły, bylice-niebylice prawiły, ale woli niebios się nie przeciwiły i przed nią, nie przed ludzkim zachceniem ustąpiły.“
Tego dnia, zwłaszcza popołudnia, po ustawieniu podwalin, już więcej się nie pracuje, lecz świętuje się osnowanie chaty przy muzyce i tańcach. Przy watrze płonącej na miejscu budowy, wśród podwalin stawia się stół. Jedni gwarzą, ucztując przy stole, a inni tańczą i przyśpiewują.
Każdy człon chaty to postęp jej myśli. Na podwalinach stawia się naprzód odrzwia, bo chata nie ma być pudłem. Wejść i wyjść — oto skrót losu człowieczego. Dopiero wokół odrzwi „wiąże się“ przygotowane przeciosy. Zostawiając, to jest wycinając otwory na okna, wciska się „kluczem“ jedną kłodę na drugą, wypukłą częścią na zewnątrz, a prostą do środka. Składana chata rośnie jak skrzynia. Otwarta i jasna schnie nieustannie, przewietrza się nie tylko przez drzwi i okna, przede wszystkim od góry, od nieba, bo dach się jeszcze nie urodził.
Ciągle jednać, spajać ciągle, to wytyczna. Gdy przeciosy są dobrane i spojone ściśle, zewnętrzna ściana równo faluje tęgimi kręglakami, a wewnętrzna jest jedną gładką deską. Lecz choć w jedności tej znikają prawie krawędzie spojeń między słupami, mozaika żywych słojów i przekrojów drzewa zachowuje się nadal i na zawsze. Powikłane linie i rysunki ślimacze, podłużne dzieje wzrostu drzewa, jednorazowe jak wszelkie dzieje, takie a nie inne, w każdej kłodzie! Bronią się one długo przeciw murszeniu, ostają się nawet gdy drzewo czernieje, a w późną starość rozpadają się podług linii owych słojów życia.
Po dobraniu kłód widać, że budowla zawarta jest już w samym drzewie, bo jedno życie troszczy się o drugie, czeka aż się spotkają. Widać także, że ten, kto wyszukał drzewo gęstolate, już zaczął budowę.
Tym bardziej po wiązaniu przeciosów, stosownym czy niestosownym — nietrudno poznać, czy składał chatę mistrz cierpliwy, co spoił rysunki przeciosów w jedną ścianę jak gdyby w obraz dziwny zagadkowy a mądry, czy może partacz bez pamięci, co pomieszał przeciosy i złożył byle jak. Rzecz w tym, że mistrz i to taki, co nie troszczy się o pismo papierowe, ani nawet o numery i dlatego nic nie notuje ani nie numeruje, zapamięta każdą deskę i zna każdy przecios. Dlatego nieraz podczas budowania przemawia do nich po cichu, upominając tak: „Nie figluj, bracie, i nie chowaj się, bo ty tutaj należysz, a tamten drugi niech mi się nie pcha pod ręce i niech poczeka cierpliwie.“ Mistrz sam czasem nawet nadaje przeciosom imiona według ich rysunków i wzorów, nawet gdy już są w obrazie. Ten „listostrojny“, a tamten „deszcz równoległych strun“, a ten trzeci to „zlewisko strumieni“, a tamten czwarty „cały w kłusie“, bo jeden łuk w wyścigu wyskakuje ponad drugi. Stąd gdy będzie spać przy ścianie, czy sam gazda czy gość, przed snem zatopi się w inny obraz i przekrój. I każdy z nich inne sny w nim wzbudzi, a gdy potrzeba, inną trwogę zagasi. Gdy w przekroju otwierają się szerokie przestrzenie między liniami, sen ma gdzie wędrować daleko i swobodnie. Ale gdzie między liniami za dużo ciasnych i krętych uliczek, takiego przeciosu lepiej nie dawać tam, gdzie będzie spoczywać głowa śpiącego, bo sen może się wcisnąć w te duszne uliczki. Za to tam gdzie skrzydła ponad skrzydłami rozpędzają się do lotu, dla snów szlak najlepszy do innych światów. Nie tylko wszakże stosowne są szlaki szerokie, także przytulne, takie jak kołyski co chronią przed całym światem.
Taki, co wędruje w snach, będzie wdzięczny mistrzowi za szlaki i za schrony. Co prawda rzadko kto pamięta samego mistrza i jak się nazywa. Prędzej już zeklnie partacza, co przez roztrzepanie, sny zwęża albo przekręca. Ale ten, co umie czytać obrazy przekrojów — odczyta mistrza, pozna go wszędzie. I wie, że spobratymował się z drzewem. Sam mistrz cieszyłby się po cichu, że go odkryli, nie po pustym rozgłosie, lecz po dziele, to znaczy, że zbliżył drzewo do człowieka i odnalazł wspólnotę snów, bowiem drzewo hałasu nie znosi, nawet wcale go nie rozumie.
Na zakończenie wiązania wciska się na nie prawidła, długie, szczególnie ciężkie przeciosy, naprzód po obu stronach drzwi na pół chaty, potem na odrzwia i okna, na całą długość domu aż obciążą i spoją ostatecznie to, co powstało. Lecz wypustek przeciosów — zarówno podłużnych jak i poprzecznych — tych, które wystają z wiązania, nie odrzyna się równo ze ścianą chaty jako nieużyteczne. Przeciwnie, aby nie pominąć sposobności ozdoby, zachowa się je, modeluje w misterną postać odwróconych schodów, co pną się aż pod dach. Nie dla podparcia dachu, bo ledwie go musną! Za to wznosząc się w zygzaku, na kształt schematu strzelistego drzewa, wspierają wznoszący się ruch chaty potwierdzając, że to nie nora, tylko ludzka myśl, wzlot ku górze.
Od podwalin wznieść się do dachu, to myśl przewodnia budowy. Dach chroni z góry i z boków. Po to jest stromy, aby wyrywał się wiatrom, otrząsał się łatwo z deszczu, zrzucał z siebie grad i śnieg. Ale ma także ogarniać i grzać i po to załamuje swe linie, wygina je nawet kilkakrotnie. Otula chatę jak suknia, jak ciężka manta lub gugla weselna, najbardziej podobny zbroi pancernej, bo jakby z łusek składa się z deszczułek z drzewa wydartych, dranicami zwanych, złotych, gdy nowe, srebrnych, gdy postoją. Czasem, gdy rozszerzające się skrzydła chaty poczernieją już i łuski scalą się, widać dobrze, że to skrzydła ptaka, co zapobiegliwie ochrania swe gniazdo przed wrogim nalotem. Jednak już w ciągu budowy, gdy chata rodzi się dopiero, pieści ją dach jakby ducha co bierze na się ciało, jak matka dziecko, jak oblubieniec żonę w tańcu weselnym. Dlatego gdy podczas budowania dociera się do dachu, stroi się go w choinkę weselną obwieszoną jaskrawymi włóczkami, wstążkami i papierkami.
Chata naśladuje poprzeczny przekrój ciała człowieka. Jej front i tył są o wiele szersze od boków, ma przekrój prostokątny, nigdy kwadratowy. Z przodu, czasem z boków są jej oczy-okna, tył jest bezwzględnie ciemny, nieraz dla ochrony zasłonięty od wiatru jakby ogonem, długim spadem dachu, nieraz aż do ziemi. Toteż wszystkie chaty stoją plecami do wiatru. Po szczytach i w miejscach wystawionych na silne wiatry obciąża się dach ciężkimi płytami i kamieniami. Wyjątkowo zasłania się chatę umyślną zastawą z dranic na to, by chwytała pęd wiatru, zanim uderzy w chatę.
Całość chaty nie tonie bezbronnie w otoczeniu zieleni czy bieli zimowej i nie gubi się w podmurowaniu. Odcina się od terenu jak odrębne ciało, co więcej, zamyka się zakutana, nawet opancerzona. Szczególnie dawne chaty zawierały się zawzięcie niby twierdze, czasem nie byle jakim obwarowaniem. I chociaż nowe, jasne i otwarte zadawalniają się tylko odkrytymi galeryjkami — celem odgrodzenia z przodu i z boków — przecie opłocenia ich, starannie zamknięte furteczkami u wejścia i u wylotów, zachowują charakter izolacji. Co prawda, wierch każdej furteczki zdobiony jest, dziecinnie jakoś, rzeźbionymi z drzewa krzyżykami, czasem kółkami lub figurynkami. I tak samo wesoło wyskakują ku górze z opłoceń, galeryj — na węgłach i przed drzwiami — ochocze kolumienki. Zanurzają się w dachu, wcale nie dlatego, by potrzebował ich podparcia, lecz że tak ładnie, że rade z nim zatańczyć. Bez tych ozdób i przybawek, sam pancerny dach i tak trzyma się kupy i sensu, za to pod jego skrzydłami wszystkie owe galeryjki, kolumienki, furteczki i cięte wypustki protesów, pnące się wzwyż, dokazują przystojnie, jakby uspokajały: „Z takim jak nasz stary można się pobawić.“ Z tym wszystkim, także nowsza, wesoła chata nie przestaje być schronem niezawodnym, schowkiem przed ulewą, zamiecią i powodzią. Jak starożytny korab wynurza się z tła nieba, z zieleni lub bieli, a czasem nagle spośród mgieł gęstych a nieruchomych wychyli się, podpłynie ku nam i zaprasza: „Wsiadajcie prędko, tu bezpiecznie.“
Szczególnie obronne, nawet warowne były chaty dawne, zwane grażdami. Widocznie budownictwo grażdowe istniało od dawna i trwało wcale długo, bo umiejętność zwierania i spajania budynków znalazła osobliwy wyraz w mistrzostwie dachów, daszków, skrzydeł dranicowych i wieżyc. Nowe chaty igrają światłem i jasnością, lecz i grażdy nie wyłącznie tylko bywały surowe i poważne. Jak misterne kołyski swych rodów lubowały się w różnych skrytkach i zakątach, w grze cieni i mroku. Im dalej od świata, im bardziej własne światło, im bardziej grażda jest jakby dalszym ciągiem rzeźbionej jaskini, tym bardziej swoja jej dola. Dziś jeszcze po przysiółkach oddalonych od gościńców a oszczędzonych przez wojnę, ukazują się zdziwionemu wędrowcowi obwarowane i zawarte szczelnie zameczki drewniane. Nieraz podobne kapliczkom o powyginanych uroczo kopułkach, daszek do daszku nachylony przyjaźnie, półpiętrowe — półprzyziemne gniazda-zacisza, a cacka budowlane. Bywają grażdy obszerne i malutkie, w szczegółach styl ich nieco samowolny, każda nieco inna, ale zasada ta sama, że po obu stronach chaty otacza je tabor zabudowań gospodarczych z dachami niższymi od chat a spadającymi na zewnątrz. Tu i tam, gdzie tylko zdołają się wepchnąć, tulą się do nasady chaty, a wybiegają poza nią. A ona, niby opierając się na nich bokiem dachu, bierze je pod skrzydła i tuli do siebie. Stąd skrzydła te zowią się przytuły. Zwarcie, szczelnie, nierozerwalnie jak rodzina dachów, jak czubate a harde pisklęta garną się do swej wielkiej kwoki dachy przybudówek. Wpajają się pod przytuły, a zgodnie przedłużają ich linię, łamiąc się i gnąc się ciągle a faliście. Chciałbyś zapytać: czy to jedno ciało, czy zwarta gromada w obronie? Nieraz im jeszcze i tego mało: Szeregi budynków otaczają się palisadami krytymi przez strome daszki, co spadają na obie strony, a pod daszkiem kryją się w palisadzie otwory jak małe okienka. Dzięki nim palisada ma wygląd strzelnicy i niejednokrotnie bywała obronną strzelnicą. W środku palisady góruje nad nią brama dla obrony i dla wypadu.
Czasem dwie chaty stojące naprzeciw siebie stanowią dwa boki taboru, gdy tył wypełniony budynkami gospodarczymi w nieprzerwanym szeregu, a przód zamyka palisada z okienkami i z wysoką a krytą u góry bramą. Bywa, że dwie chaty rodzinne łączą się galeryjkami krytymi bez żadnego taboru. Wszędzie przejawia się opór do wznoszenia pięter, a skłonność do budowania wszerz i do spajania — zawsze w zgodzie z terenem — gromadek budynków i kompleksów chat. Zwierają się one, trzymają się kupy, a na zewnątrz pokazują zęby. Z daleka sterczy tylko główny dach chaty czupurnym grzebieniem rodu, jej hełm zasłonięty palisadą jak maską lub przyłbicą.
Dawniej miało to cele wyraźnie obronne, niejedna chata zasłynęła z rozpaczliwego oporu przeciw napadom, później długo jeszcze służyły grażdy przeciw nalotom dzików i wilków. Z jaskiń i z mieszkań starowieku zachowały do dziś obronę mroku. Z konieczności mroczne są zarówno izby, jak pooddzielane jedno od drugiego podwórza grażdy. Grażda jest nie tylko mroczna, także sucha, ogranicza wszelkimi sposobami, skrzydłami i rynnami z drzewa, dostęp deszczu i śniegu. Zarówno dojście do grażdy jak i jej wnętrze, bywa wymoszczone ogromnymi płytami. Widok ich rozmiarów wzbudza zdumienie i podziw, gdzie można było wyszukać tak wielkie płyty i jak je tutaj przydźwigano.
Łąki i ogrody, otaczające chatę, są zawsze ogradzane tak zwanym „woriniem“, rodzajem oparkanienia, gdzie w wysokie do sześciu metrów dochodzące paliki, poustawiane parami, a związane „hużwami“, to jest paskami, jakby powrozami z drzewa, wkłada się w poprzek przęsłami, jedna na drugą, trójgraniaste ociosane belki — bez jednego gwoździa. By skuteczniej opierały się wiatrowi, ustawia się worinia w zygzaki. Z daleka świecą się i wiją łąkami te srebrne nitki przez cały horyzont, z góry spod nieba, aż ku głębokim kotlinom. Przez cały kraj szeregami biegną wysokie paliki antenom podobne. Rozchylają ramiona, wyciągają ku niebu, lecz rzadko padają. Choć dmą na nie wiatry z zachodu, ze wschodu i z północy, choć grają na nich wszystkie śpiewanki Wierchowiny, raz śmiechliwe, raz jęczące, czasem miłe, czasem groźne, worinia wywijają się, tańcząc w szeregach bez końca, dziarskie, niezwalczone.
Gdy nowe domostwo na swoim własnym pagórku ustanowiło swoje prawo, złota chata błyska z daleka znad czarnych puszcz jak kropla rosy wydarta z samego słońca, a okienkami po nocach świeci, przenika ciemność i prowadzi jak latarnia ponad fale puszczowe.
I wówczas gdy chata gotowa, a gazdostwo już zagospodarowane, na Święty Wieczór, w dzień Narodzenia, kiedy tajna Wieczerza się odprawia, znów przychodzi On, święty wysłaniec na przegląd gospodarstwa. Aby obejrzeć poczęte przezeń dzieło i czy dobrze nim zarządzają. Chcąc sprawdzić dorobek, który wyrósł z kropli potu Syna Człowieczego, obchodzi każdy zakątek, gwarzy z wszelką chudobą, wypytuje ją i błogosławi jak duch życia.
Wówczas, rok na rok, nie tylko oczyszcza, także pociesza lud swój: Nie narzekajcie, bracia, gdy ścinacie po wierchowinach drzewa olbrzymy, szponami smoczymi w ziemię powpijane, co wiszą na urwiskach nad waszymi głowami. Nie trwóżcie się karczując puszczę smokową i narażając się co chwila, że jak robaka was zgniotą i w przepaść cisną kłody. A gdy mozolicie się nad budową chat dźwigając tramy potężne, nadwyrężając kości i mięśnie, i kiedy głowy suszycie nad ich zagospodarowaniem — doli nie klnijcie: Gazdowie święci, robotnicy Boży, przed pierwowiekiem to wam ukazali. W tym miejscu trud wasz spaja się z ich trudem.
Gościniec, idący lewym brzegiem Czeremoszu Czarnego z Żabiego przez Krzyworównię, o jakie trzy kilometry niżej Krzyworówni przechodzi przez potok Warytyn i zaraz się potem rozwidla. Jedna gałąź, idąca na prawo tworzy dość równą drogę, wiodącą wzdłuż Czeremoszu ku Uścierykom w kierunku Kut, druga zaś na lewo, wzdłuż potoku Warytyn wspina się i wije przez stromą przełęcz Bukowca w kierunku Kosowa. Na pagórkach i stokach w tym rozwidleniu dróg i ponad nim znajduje się osada Jasienowo. Dzieje naszego kraju to dzieje rodów i domostw, i to niewielu. Czasem, bardzo rzadko, spływały się ich dążenia, po czym znów rozchodziły się. Pasterze mają wprawdzie corocznie wspólne sprawy i spotkania, święta i interesy, ale potem znów znikają czy to w chatach czy na pastwiskach, tak jakby wody wiosenne podnosiły się, wzbierały, łączyły się i znów zanikały. Zanim utworzyło się coś więcej niż gminy, przeważnie nawet zanim rody i chaty zrzeszyły się w gminy, już nasuwały się na nie obce ramy, co prawda z zewnątrz tylko. Chcąc zobaczyć dzieje licznych korzeni, które zaledwie zdołały wypuścić pędy, musielibyśmy po kolei przyjrzeć się wielu rodom i domostwom i opowiedzieć dzieje każdego. Za pamięci ludzkiej wspólnota ich była niewidzialna, chociaż mimo przelotne zwady nigdy nie były dzikie. Prawda starowieku to podstawa i dzieje tej niewidzialnej wspólnoty, to styl domostw-korzeni. Lecz w tym nie związanym i luźnym stanie żyła już społeczność wyraźna.
W czasach nam bliższych, w połowie XIX wieku — ale zanim jeszcze, w uderzeniu jednym po drugim, wtargnęły „nowe czasy“ — zasłynął Foka z rodu Szumejów. Życie jego było ruchliwe, właściwie nie wtłoczone w jego stan. Nie opierał się nowości, przeciwnie, uczył się chętnie i przez to, odnawiając stare życie, a nawet witając nowym spojrzeniem to wszystko, co dla ludzi miejskich stało się już codzienne i banalne, pociągał światłem nowości. Ożywiał i ciekawił sam każdego, jak gdyby nieustanną żywą rozmową pomiędzy różnymi czasami i witaniem się ich na rozdrożu. Takie spotkania rzadkie są w jednym człowieku. A przecież nie tylko oparty był we wszystkim o prawdę starowieku, także świadomie chciał ją wypełnić i odnowić.
Poznać jego dom i gospodarstwo w niejednym tak typowe, to poznać więcej niż połowę osobistości.
Foka Szumejowy z Jasienowa miał dwie chaty na stokach Bukowca. Jedna była wysoko na połoninie, niemal nad granicą lasu, druga zaś stara grażda, jedna z najstarszych chat w okolicy, była przeszło pół godziny drogi oddalona od potoku Warytyn, który wśród rumowiska ogromnych głazów przez się wytoczonych, przedziera się jasną, kryształową wodą ku Czeremoszowi. W tym miejscu, gdzie stroma i kręta droga, idąca wśród głazów i berd wąwozem Warytynu, z przełęczy Bukowca schodzi na równię, stoi z lewej strony wysoko wśród głazów kapliczka z wyrzeźbionym świętym, błogosławiącym z góry przechodniów, poniżej zaś, po prawej stronie drogi, olbrzymi głaz wielkości leśnej koliby, zwany „żydowskim kamieniem“. Nazwa pochodzi stąd, że stoczył się on przed wielu laty, podobno nakrywając wraz z konikiem i małym wózkiem młodego Żyda, nabożnego biedaka i wędrowca z bractwa chasydów, gdy wracał w stronę Kosowa. Jeszcze teraz po lewej stronie drogi wiele podobnych głazów sterczy wysoko, czyhając, zda się, na przechodnia. Miejsce puste i uroczne.
Tam właśnie znajduje się stroma ścieżka, zdążająca od Bukowca ku domostwu Foki, od razu pnąca się w górę. Grażda Foki stanowiła już w owym czasie, który opisujemy, raczej kompleks chat i budynków zawikłany dziwacznie, ale organicznie, i połączonych ze sobą za pomocą korytarzy krytych i krętych lub otwartych galeryjek w kształcie podłużnych altan. Pierwotnie zamknięte obejście grażdy zostało przez to rozsadzone. Zamknięty, ciemny ganek łączył starą grażdę z nową chatą, w skos w tyle położoną, do której przybudowane były nowsze budynki gospodarcze. Z tyłu zaś były nowe i duże stajnie i obory, połączone gankiem otwartym z jeszcze jedną chatą, jasną i nową, zaopatrzoną w dość duże okna. W niej mieszkali po latach przybrani synowie Foki.
Z przodu starego obwarowania jeszcze jedno osobne podwórze, a dalej niemały budynek, chroniony zewsząd, bo pośród wielu węgłów, w miejscu dawnej komora nowa przeto jasna, lecz już od sklepienia daszków nad gankiem mroczna, a wewnątrz ciemna, bo bez okien. Tam przechowywano większe zapasy żywności: całe szeregi beczek, berbenic i małych baryłek, w mich bryndza, masło, mleko kwaszone, zapasy ziarna i mąki, łoju, wosku i jasnozłotego przędziwa. Na półkach porozrzucano niezliczone kłody rewaszowe, karbowane i ryte na deszczułkach obliczenia z połonin i robót leśnych. Tam przesiadywał niegdyś dniami, szczególnie zimą, ojciec Foki Maksym, milczek, co zamiast mówić, rewaszował, rozmiłowany nie tylko w obliczeniach pasterskich i wyrębowych, także w pamiątkowych karbach dawności, z różnego drzewa stosownie do ich zawartości. Sam Foka, mimo że podczas wyrębów nauczył się dokładnie zawikłanych obliczeń, nie nabrał do nich upodobania. Dalej za tym budynkiem znów małe podwórko, na nim tuż przy komorze, pod strzechą w szeregach ule. Pod daszkami ogrodzenia chowano wszelkie narzędzia gospodarcze, drewniane i żelazne. Stamtąd już widać było olbrzymi sad.
Tak z biegiem lat rozrosła się stara grażda. Miała oprócz starego ogrodzenia jeszcze pięć zamkniętych podwórców, dwa z przodu a trzy z tyłu. Z jednego zamkniętego podwórka na drugie wchodziło się przez chaty i budynki. Z boków był dostęp przez niskie bramy. Każdą bramę nakrywał wysoki, stromy daszek. Do obu stron grażdy od zachodu i od wschodu słońca tuliły się ogrodzenia grażdowe, młodsze lecz bardziej rozrosłe, szersze i jaśniejsze od podwórek. Tam to gnieździły się poddasza, piwnice, składy opału zawsze pełne bukowych polanek, równo poskładanych i podręczne składy paszy. Wiadomo, że pożar nigdy nie wybuchnął w tych zakamarkach. A dość byłoby iskry, aby chata spłonęła. Rzecz w tym, że takie domostwo trzeba umieć zamieszkać, czuwając z nie mniejszym napięciem jak niegdyś w puszczy w obronie przed dzikim zwierzem, a potem przed najazdami. Na noc zamykano wszystkie bramy i wówczas każde podwórko grażdowe było jakby małym światem dla siebie, niewidocznym spoza osiedla. Z wnętrza zaś podwórka nic nie było widać, tylko niebo i dalsze góry.
Grażda zbudowana z najgrubszych kłód rębanych na tymże miejscu, pamiętała dawne czasy. W innych chatach zazwyczaj przypada na wiązanie ściany dziesięć kłód, a każda ściana grażdy składała się z czterech. Cieńszych kłód wówczas w pobliżu nie było. Okna były malutkie, poukrywane zapobiegliwie, jakby budujący miał chęć wyraźną ukrycia ich tak, aby móc widzieć nie będąc widzianym. Chata przestronna i wygodna miała wiele chowków i kątów, dobrze ukryte z tyłu drzwiczki i własną komorę z podziemnym wyjściem. Tam w tej piwnicy zimowali podobno opryszki, pobratymi zaprzyjaźnieni z przodkami Foki. Jedna strona chaty postrzelana była kulami z jakiejś starej broni, również pamiątka przyjaźnienia się z opryszkami, których tak zwana „rowta“, to jest kompania osobliwej, ciągle po górach latającej straży bezpieczeństwa — nakazanej gminom przez urzędy cesarskie — zaskoczyła tutaj i osaczyła w czasie zabawy junackiej u pobratymów.
Grażda była gniazdem rodu. Była także gniazdem szeptów i tak ją zwano. Wiadomo, że są dwa rodzaje szeptów. Takie co trzymają się miejsca, budzą się czasem i szastają się jak domowe węże. I inne, co wędrują skądś z daleka w sieć jak zwierzyna. Czasem szept taki rozgwarzy się długo, że trudno za mim nadążyć, a czasem tylko uroni po słowie: „po co tak?“ „zostaw to“, „śmiało“. O tych pierwszych domowych szeptach mówi się, że nie umierają, bo trzymają się rodu. Kto wie dlaczego? Bezpiecznie nic nie twierdzić na pewno, lepiej zaczekać. Któż nie rozumie tęsknienia? Ale nie godzi się ani wzywać szeptów zaklęciami i zmuszać je, aby się odkryły, a jeszcze gorzej, bezbożnie nawet, byłoby odżegnywać się, przepędzać je, tak jakbyś je miotłą wymiatał. Któż tak obchodzi się z umarłymi?! Nie trzeba ich ani przywoływać ani płoszyć. Ale wzdychać wolno. Stamtąd z kątów szept — a stąd od człowieka westchnienie, cóż można więcej? Ludzie mądrzy, a najwięcej ci, co delikatni, uczą nas, że dusza nie umiera. Nie nam to rozstrzygać, bo Bóg i tak sobie z nami poradzi, jak zechce. Jeśli jest taki, jak nas uczą, to na pewno łaskawy, nawet grzeczny. A jeśli straszny, zechce karać, męczyć czy tylko straszyć, to i tak nic nie pomoże, choćbyś umarł na amen, a śmierć cię twardo zaklepała jak gwóźdź w ścianie. Zbudził cię raz do życia, to i jeszcze raz potrafi. Tylko to jedno warto wiedzieć, choć trudno: czy jeśli ród rozdzieli się, gdy rozejdzie się po świecie daleko, słowem, kiedy rozsypie się, czy wówczas i szepty także rozsypią się, czy może zwołują się? A może nie mogą się dopędzić? Ale przecie i na to jest rada, bo wędrujące z daleka szepty nieraz wpadają w sieci.
W górze grażdy, u szczytu dachów, co siedziały okrakiem jeden na drugim, zbierały się szepty jak w pudle muzykalnym. Byle co mogło je zbudzić i rozegrać.
Nie myślcie przecie, że grażda słuchała tylko własnych starych szeptów. Słuchała i czuwała wszelako i na wszystkie strony. Tak tylko a nie inaczej można w niej było mieszkać, bo była obronna. Nie tylko słychać z niej było jak z myśliwskiego stanowiska, także widać z niej było na wszystkie strony, bo znajdowała się blisko grzbietu pasemka. Nikt nie mógł zbliżyć się niepostrzeżony. Starożytne, tęgie i rozłożyste buki, pamiętające Dobosza, podpierały opalisadowanie grażdy. Dalej zaś, koło nowych chat bieliły się brzozy, jaśniały modrzewie, pochodzące już z nowszych czasów. Na dole o jakie dwieście kroków poniżej chaty, w zacisznym i słonecznym ustroniu był duży sad.
Ponad Kiczerą, powyżej lasu, niedaleko od szczytu Bukowca, stała górna, wierchowa czyli „wyżnia“ chata, w zacisznym miejscu, frontem ku południowi. Chata nowa, ale stała na miejscu najstarszej osady jasienowskiej, która istniała dawno — jeszcze przed powstaniem grażdy. Jeszcze las prastary szumiał na miejscu, gdzie stoi grażda, gdy tu na górze już było obejście.
Nowa chata, stojąca tam teraz, jasna, biała i pachnąca jeszcze świeżym drzewem, stała wśród rozległych polan sianokośnych, widzialna z daleka. Miała też szeroki widok na okoliczne szczyty, na najbliższy Pisany Kamień, na góry w stronę Kut, na Synycie i Cerkwy w stronę Krzyworówni. Czuby Czarnohory ukazywały się z daleka, a w dole, głęboko w jarze szumiał Czeremosz. Lecz z powodu rozległości i sfalowania łąk, nie było widać Czeremoszu i jego doliny. Głównym zadaniem górnej chaty było gospodarstwo sianowe w dość dużych rozmiarach. Caryny wydawały pięćdziesiąt stogów siana. Prócz tego były tam różne poodgradzane pastwiska. Na nich wiele wesołej młodzi: cielątka, źrebaki i jagniątka — poodgradzane od siebie kolejno.
Bez kresu, aż do krańca horyzontu sięgają łąki sianowe. W ciągu wiosny i lata wzorzyste i wonne co miesiąca aż do skoszenia i woń zmieniają i barwę.
Te łąki nie tylko dla gazdy, to świat odrębny, gazdostwo dla siebie.
Oko wędrowca, zaniesionego z daleka, gubi się jak w zamieci gwiaździstego nieba w tych kniejach łąkowych. Dziwią go tylko barwy, raczą zapachy.
Gdyby kto wpuścił tu chudobę, od razu by wiedziała czego szukać. Podążałaby na pewno tam, gdzie siateczkami dojrzewających ziarenek znaczą się trawy śmiałkowe, albo gdzie w kępkach różowią się i zielenią koniczyny. Ale łąki poodgradzane są woriniem. O użytku jakby zapomniano. Łąki żyją swoim życiem. „Słoneczko, dla wszystkiego łaskawe, piastuje je“, a gazda — wiedzą to — oszczędza i chroni. Tylko owady — trzmiele, pszczoły, osy, motyle, muchy i chrząszczyki mają pośród nich swoje szlaki. Z sygnałów barw i z wieści wonnych odczytują, gdzie trzeba szukać sączy i pyłków. Ale nie dla siebie tylko ciągną pożytek kwiatowy. Gazdują wspólnie z kwiatami. Bez nich zamarłaby łąka.
Zanim zadzwonią kosy, łąki świętują sobie wraz z owadami to życie dla siebie. Świętują odrębność każdego rodu w zespole z innymi, odrębność każdego zespołu — we współżyciu z innymi, odrębność łąki.
Spośród ludzi ten tylko zdoła ogarnąć te żywoty odrębne, całkiem swoje, a związane z tylu innymi, kto ich nie dotyka, nie skubie, nie tłoczy i nie zrywa dla siebie. Może oko górskiego pustelnika nabożnego, które w każdej roślinnej postaci dojrzy niepowtarzalną myśl Jedynego? A ucho takiego pieśniarza, co pełen wytwornej grzeczności i życzliwej uprzejmości dla wszystkiego, co żyje — usłyszałoby puls każdego żywotu kwiatowego. Czy zakochane spojrzenie i pełna czułości ręka malarza, który podąży za rysunkiem i barwą każdej roślinki. Dla jakiegoż pożytku? Tak, dla niczego. W pobratymstwie z każdą kosyczką jaskrawą i pyszną i ze skromną czuprynką trawy — szepnie jej: „Jakażeś kraśna!“
Łąki na wiosnę. Naprzód żółte. Chwieją się na nich skromne boże-rączki, jak mszalne dzwonki i pierwsze sygnaturki łąkowe. Jaskry przeglądają się w lusterkach sadzawek, odbijają w nich jasną żółtość.
Różowe łąki — z przemożnym wojskiem kwiatowym firletek. Z daleka, z pól podolskich kroczą przez cały kraj aż ku górom, aż ku dolnej granicy lasów.
Białe łąki — utkane tysiącami a tysiącami białych złocieni.
Łąki fioletowe — jak kwietniki egzotyczne. Tam pantofelki czy trepki zazuli, powyginane misternie, pochylone dzwonki. Nakrapiane naparstki ze sączą nektarową, ukrytą w skarbczykach — zakamarkach słodkich, do których tylko silne kosmate trzmiele się dostają, a kwiat, zawierając cichutko usta, chowa upojonego trzmiela w swym aksamitnym sklepieniu.
Łąki latem. Na bardziej cienistych stokach, na zrębach nowe dziwo. Niebieskie i jakby niebiańskie łąki zakwitają. To delikatnie powycinane i ząbkowane goryczki-gencjany przelewają się całą gamą odcieni niebieskich. Zjawiają się olbrzymie, górom właściwe, bławaty. Na słońcu zaś kwitną, goreją wśród traw, jakby słonkową postać odbijają nieduże płomiennożółte, a lepkie kwiaty arniki. Na słońcu lecz przy ziemi i w poszyciu traw powoli rzeźbią się i tworzą, znów inaczej postać słońca odbijając, bodiaki gwiaździste, dziewięciosiły, olbrzymie nieśmiertelniki. Ciepłe i słodkie, a wyglądają jak ostre rysunki szronowe. Za życia stężałe w kolące płatki, z jedwabistego metalu rzeźbione. Za to w zimie, gdy wszystkie kwiaty zwarzone już i zeschłe dawno toną w jednostajnej warstwie siana, bodiaki lśnią wiecznie żywe, zachowując świeży zapach miodu.
I wiosną i latem wciąż do oblicza łąk mieszają swe barwy, postać swą wświecają — świeczki boże — storczyki. Różne rodzaje. Niektóre już w kwietniu na północnych, cienistych stokach. A potem coraz to inne, białe, fioletowe lub dziko prążkowane, centkowane, znaczone, tak aby zadziwić, zatrzymać, aby nie przeleciała obok pszczoła ni dziewczyna. A wszystkie odurzają zapachem, jakby nie z naszych łąk, daleko przez wiatr unoszonym.
Wzdłuż ścieżek sierpownice. Jakby wędrujące, hen, z dolin, aż z dalekich pól, ubogie najmitki dolskie, co poszły szukać doli aż tutaj. Szorstkie sierpownice o gwiaździstych oczach, barwy jasnego nieba. Są tu i inni wędrowce. Z krainy kosodrzewu, z gór zawędrowały ku łąkom jastrzębce, tak nieobliczalnie zmienny ród, czy też tak mieszany, jak tutejsza ludność pasterska. Jastrzębce ogniste, jastrzębce złotawe, jastrzębce pozłociste, złociutkie, któż zdoła wymienić te odcienie złotości, któż im nazw nastarczy.
Szum lasu z dołu, z wierzchołka Kiczery, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny z głębi doliny — cisza, niebo i słońce górskie, a jako jedyne towarzystwo — stara wydeptana ścieżyna, wijąca się daleko. A jedyny ruch to pszczoły i trzmiele, niosące miłość kwiatom. A czasem dalekie dzwoneczki trzód z jakiegoś pastwiska, czasem kukanie zazuli, jakby sama wiosna siebie oznajmiała. I oderwane dźwięki fujarki z akordami szumu lub szeptania potoku, gdzieś wysoko pluszczącego o skałę. Nie ma zupełnie poczucia pustkowia ni zbytniego ogromu, jak to bywa w połoninach, a jednak rozległość wielka, nie jednostajna, ciągle inna, zda się, coraz piękniejsza. Ten świat łąk, carynek i kwietników gwiaździstych — to jeden świat bezpieczeństwa, ciszy, szczęścia. Nie darmo uważa się niebo gwiaździste za polany — carynki niebieskie. Pewnie też gazdowie niebiescy, zasiewając i piastując te górskie kwietniki, chcieli dać ludziom przedsmak swoich polan.
Poczucie czasu zatraca się: czas się jakoś rozwiewa i rozpyla, a nie śpieszy, jak jednowymiarowy szereg chwil i godzin, uciekających jedna za drugą, lecz rozdzwania się, jak chór kościelny, czasem się cofa, wdzięcznie przyciągając, w tańcu rytmicznym i odwraca się, jakby dziecko we śnie uśmiechnięte. To znów rozwija się, rozpościera, jak wachlarz i rozszerza po łąkach — nie czas to, lecz — fala wieczności.
I chyba tylko dla uszu wtajemniczonych niauek, a czasem dla oczu gazdyń-przemównic, wydzwaniają i wskazują godziny — zegary kwiatowe. Każdy kwiat bowiem, o swojej, wybranej przez się godzinie, stosownie do miesiąca, otwiera kielich, by czerpać światło słoneczne dla swych życiowych przemian i prac. I o swojej, całkiem swojej godzinie, nie stosując się nawet do słońca, zamyka się kielich. Dla uszu wtajemniczonych dosłyszalne są te dzwonienia godzin kwiatowych. Raniutko suche, szorstkie i surowe sierpownice — jakby dzwonieniem błękitnym swych kwiatów — oznajmiają piątą godzinę słoneczną. Najraniej otwierają oczy te zapobiegliwe i pilne najmitki wędrowne z dołów, a równocześnie prawie niektóre jastrzębce, połoniński ród. Tamte przyniosły może ten zwyczaj ze stepów, a te od szczytów. Jaskry, jak rześkie dzieciaki, wybrały sobie porę późniejszą, dają znać godzinę szóstą ze ślniących sadzawek łąkowych. Delikatne i wytworne goryczki-gencjany mają czas, śpią i śnią dłużej, w odpoczynku nabierają sił do rzeźbienia form. Są to pracowniczki mozolnej i wytwornej sztuki rzeźbiarskiej. Budzą się dopiero o godzinie dziewiątej. I tak przez cały dzień. Wieczorami, gdy nie ma już słońca, syleny — szlachcianki, uprowadzone przez zbójników, zaniesione skrzydlatymi wiatrami na połoninę i wierchowinę, oznajmiają wieczorową godzinę siódmą — otwierają się dopiero, gdy sączą się ku nim, przecedzone i przefiltrowane przez ciemny kryształ wieczoru, fale światła; opalowe i ciemnofioletowe.
Niauki wysłuchują codziennie dzwonienia tych zegarów, uwijając się wraz z owadami, wśród zawiei zapachów, które także stanowią chóry głosów, śpiewek, wezwań, wdzięczenia się i zalotów kwiatów do owadów. Lecz do ich rozróżnienia za grube są zmysły ludzkie. Przed świętym Janem, gdy następują „Rozihry“, to jest święto rozigrania się przyrody, niauki jak wodzirejki prowadzą pląsy i tany wszystkich istot żyjących po łąkach, w lasach i połoninach. Nawet wilki wiodą szalone i radosne tany. Wtedy to w dzień jednania i bratania się z ziołami młode gazdynie i dziewczęta raniutko do świtu wstają, aby ludzkie oko nie widziało, i biegają nagie, jak mgiełki różowe, z rozpuszczonymi włosami po łąkach. Tańczą, nurzając się, kąpiąc i tarzając w rosie traw wysokich, a zaglądając kwiatom w oczy, odczytują godziny świtowe. Każde zioło, każdy kwiat proszą o dobrą godzinę, zaklinając je o mannę czarodziejską dla ukochanej marżyny. Zrywają kwiaty, pląsają ku źródełku szemrzącemu po skale, ujętemu w drewnianą rynienkę. Umywając się i oświeżając wodą kwiaty zerwane — mówią:
— Wodo, wodyczko, święta Jordanyczko, najstarsza caryczko, radośnico serdeczna, gwarnico rodzona, weź tę szczęśliwą godzinę kwiatową, chwilę świtową! Rozciągnij, rozlej ją na cały rok. Nie wodę czerpię źródlaną, nie wodą lodową się umywam, lecz mannę wyciągam z tych ziół i kwiatów. Jednam się z nimi, biorę dla mych bydlątek i dla chudoby. Nie dla siebie mannę biorę, lecz dla mej Zoryny, Żółtani, Modrani i Srebrzyny...
Od dawna, co roku powtarzają się te słowa. Od wieków, co roku odbywa się na łąkach siołowych i wierchowych święto rozigrania, bratanie się z ziołami, odczytywanie godzin i czerpanie dobrego czasu z kwiatów, czerpanie manny. Jest taka godzina — tak wierzą i wiedzą przez cały rok niewiasty — co z kwiatów odczytana i zaczerpnięta, przynosi szczęście i radość. I o tej samej godzinie powinno się zaczynać każdą pracę, każde ważniejsze zajęcie, aż do nowego święta rozigrania.
Latem codziennie podążają ścieżynami białe postacie w płóciennych ubraniach. A także z daleka od żywej zieleni odbija się jaskrawa czerwień zapasek i chust — zawojów u niewiast huculskich. Te białe postacie z daleka — z daleka widziane, w letni roisty poranek wśród kwiecia bez końca, wśród grania świerszczy i świergotu ptaków, zdążające ku jasnej chacie, z nuceniem piosenek lub ledwo dosłyszalną pogwarką — na zawsze w duszy zostają. A czerwień chust, zawojów puszystych pyszni się, jakby wyczarowana przez samą łąkę, przez zieleń górską dla akordu barwy.
Gdy zaczynają się sianokosy, znów innym życiem napełniają się carynki: słychać dzwonienie i klepanie kos, głosy i śpiewy kosiarzy. Z daleka płyną wesołe okrzyki: „Boże pomahaj! Sława Isu!“ Odkrzykują im z daleka: „Sława Bogu i wam, dziękować za słowo dobre, Boże pomahaj i wam“ i dalej dzwonią kosy. Niewiasty przynoszą kosiarzom jedzenie daleko w pole, aby nie tracąc czasu, mogli wyzyskać pogodę. W grabieniu i gromadzeniu siana biorą udział kobiety. Kiedy zgromadzą wreszcie większą kopę siana, staje na jej szczycie kobieta, a chłopy podają z dołu na widłach siano, przynosząc je z daleka na noszach. Z wierzchu jaskrawi się pyszna, czerwona, puszysta chustka. Kobieta sporządza i urabia kształt kopicy. Wreszcie stanęło gotowe, potężne „siano“, przyjmując kształt kopuły cerkiewnej.
Na dole, poniżej łąk wysokich, na samym wierzchołku Kiczery, tuż ponad grażdą, znajdowały się resztki starego boru. Tyle pozostało z dawnego lasu, z którego jądra, wedle podania, urodził się pradziad Foki, Szumej.
Foka sam o tym tak opowiadał:
Mało już teraz lasu godnego, chociaż panowie z miasta, a nawet ministry wiedeńskie, co to do pana didycza przyjeżdżają, powiadają: „śliczny las“. Ale widać bidaki nie widzieli śliczniejszego. Są jeszcze u nas, są lasy-wielkobory, ale już nie tutaj, nie w Jasienowie.
Ja sam tak kocham las jak matkę rodzoną. A chociaż bywałem w życiu swoim po świecie — we Wiedniu byłem, w Budapeszcie, w Pradze, w Wenecji, w Rzymie, w Dalmacji, a także w Rumunii i w Rosji — jednak powiadam takie słowo: — że na świecie nie widziałem piękniejszych chat nad te nasze, wierchowińskie. — Gdy patrzysz, synku, na te ściany, czy jasne, jak w tamtej nowej chacie na górze, czy ciemne, poczerniałe od starości jak tutaj, toć przecie nie dom, nie mur, nie kryminał jakiś, nie grób murowany i pobielany, jak w mieście. Lecz tu ci się zdaje, że w środku drzew, w sercu i rdzeniu tych smerek mieszkasz. Jesteś w puszczy, ale widzisz ją i każde drzewo od środka. I szumi ci dalej ten las. Porozcinał człowiek smereki, a one sercem swym, wnętrzem grzeją go i „płekają“. Patrz na to drzewo, na ściany, toć tu jak krew jeszcze teraz, po tylu latach, wycieka żywa żywica. Zacne, serdeczne matki te nasze smereki.
Dawniej szedł tędy las, puszcza bez końca, tylko połoniny Bukowiec i Pisany Kamień świeciły się wierchami, a ludzie trzymali się wierchu i bali się lasu. A wszystko co niżej, zboczami, obłazami, berdami — to był las. A dopiero później ścieżka cłowa poszła tamtędy, ot, dołem Waratynem, przedzierała się, gdzie teraz droga. Ale to była nowsza ścieżka, a stara szła gruniem, połoniną, jasnością, aby się trzymać z daleka od puszczy.
I oto czemu ja tak las lubię. A także czemu tyle lasu w życiu wyciąłem. To widać z tej starej opowieści. I pojąć to trudno, ale nie wierzyć nie można, bo to stara wieść, poważna, godna, przez ludzi poważnych statecznych przekazana. Nie przez gadułów, ale ludzi roboczych, dbałych o pracę, chciwych pracy.
Gdzieś z Jaworowa przypędzał tu na Bukowiec trzody swoje ojciec mego pradziada. I tam miał chatę, gdzie teraz moja wyżna chata. Jaki to był ojciec, zaraz opowiem. Przychodzili oni oboje z żoną do tej koliby. Ale i chatę tam z czasem pobudowali, ale jej już teraz nie ma, bo to bardzo dawno było. I opowiadają, że mieli dwóch synów. A to junacy byli, godni mołodcy, co w Czarnohorze pierwsze koliby zakładali i chudobę rozwodzili na tysiące. Bo jeden z nich chadzał z Doboszem, a może jeszcze z Pyntą. Końmi latali na bok węgierski, tam za szczytami na zamki węgierskie napadali, zwojowali tam panów i rycerzy, dobra wszelkiego nabrali i w Czarnohorze po skałach niedostępnych poukrywali. Ale tam w Czarnohorze ludzi nie było wtedy. Toż to żmije raj tam miały, dobrze się żyło tym gadom. Opowiadają, że taka żmija, jeśli tylko przez siedem lat człowieka nie widzi, to tak rośnie i puchnie, że w smoka się zmienia potężnego, co to wygląda jak byk ogromniasty na niskich nogach, z olbrzymimi szklanymi oczyma i zębami kłańcastymi, cały pokryty skórą podobną korze smerekowej, ale ta smokowa srebrna i błyszczy. Toż te smoki zamków sobie nabudowały, a raczej ludzi w niewolę wziętych budować przymuszały, skarby ludzkie tam pochowane pozajmowały, bydło zabierały lub traciły, a ludzi het z połonin spędzały i koliby poniszczyły. Także i owych dwóch synów jego w niewolę wzięły i do roboty niewolniczej straszennej zaprzęgały tam w tych zamkach szklanych, co nieustannie się kręcą i wirują na Smotryczu, jak powiadają ludzie.
Ojciec mego pradziada, stary już dziad, sam tedy z babą ciężko musiał pracować, kosić, gromadzić siano i bydło pielęgnować. Więc się marżyny dużo zmarnowało, a pomocników czy sług nie było żadnych.
Idzie on raz do lasu i wracając na górę dźwiga ciężkie drzewo. Stęka stary i upada pod tym ciężarem. Las tak szumi, a on skarżąc się przemawia do lasu tego:
— Oj, szumie, szumie leśny, może byś mi przyszumiał synka-pomocnika i dziecko-pociechę, może byś mi wieść dał o moich synach, co tam się karają w „katuszach“ u niechrystów.
Idzie on jakoś potem po raz drugi w dół do lasu i przychodzi na tę kiczerę, ot tu, gdzie ta moja stara chata. A las tak szumi i jęczy wicher i płacze, a jemu się zdaje, że coś woła za nim:
— Diedyku, diedyku, czekajcie!
Przeżegnał się, pomyślał, że to może duszę wywołał któregoś z synów. Pewnie ich tam te smoki czarnohorskie już dobiły. Przeżegnał się, westchnął, wrócił na górę do chaty i opowiedział o tym babie. Baba, ciekawa jak zazwyczaj, pobiegła zaraz na drugi dzień do lasu. Słucha, nadsłuchuje już z daleka, a to las szumi jakoś tak niezwyczajnie, nieprosto. Dreszcz wstrząsnął babą, ze strachu żegna się, do słoneczka Bożego oczy wznosi, ale dalej słucha. Co baba, to baba. A tu słychać jak głos woła:
— Neniu, nenieczko, czekajcie!
I głos niezwyczajny, ale wyraźnie dziecięcy, bo to już baba sercem kobiecym lepiej od dziada rozumiała. Uciekać chciałaby, ale słyszy: dziecko, wyraźnie dziecko kwili i woła.
Patrzy, a tam taka kiedra z wydętym pniem brzuchatym jakby kobieta brzemienna, a stamtąd z dziupła rączki dziecinne wyciągają się do niej. Żegna się jeszcze, pacierze mówi, ale rączki malutkie jak kwiatki białe wyciągają się z dziupła, a głos cieniutki pieszczotliwy taki, jakby spod serca jej mówił, szczebioce: „Neniu, nenieczko“. Podchodzi jeszcze bliżej, patrzy: to dziupło zamknięte, tylko przez wąską szyję wystają rączki, a tu topora nie ma i nie może nic poradzić. Pognała na szczyt do dziada, opowiedziała mu wszystko i przylecieli oboje z toporem. Zacznie dziad stary tę ogromną kiedrę rozłupywać. Robota ciężka, zmachał się, ale wreszcie dał radę. I wydobyli śliczne, bialutkie dziecko, takie, co od razu mówiło. A tylko trochę — było — zadrasnął je toporem, więc potem miało znak na całe życie. Dziwują się, pieszczą, owinęli to w chusty, znak krzyża na czole położyli, a dziecko cieszy się i śmieje serdecznie. Jedna radość! Ucieszni byli z tego staruszkowie bez miary. Jasno im się na świecie zrobiło. Zaraz konie okulbaczyli i gdzieś aż na Jaworowo to do chrztu zawieźli. I tam je nazwali: Szumej i Kiedryniec. Od tego szumu leśnego, że się z szumu poczęło i że kiedra-matka je porodziła. Potem w tym miejscu tę oto chatę postawili i kołyskę dla niego zrobili z tej kiedryny. Ta kołyska dotąd jest w mojej chacie. To był znak: że nie tylko połonin i gruniów ma się trzymać nasza wiara, ale że mamy wejść w puszczę i tam mieszkać, gdzie tylko drzewa, niauki i leśnice i stary Dido leśny ze swoją trzodą dotąd mieszkali. W tej to kołysce sam Dobosz, kiedy tu zachodził, bardką dziecko kołysał. Stąd i pobratymstwo i przyjaźń się poczęła z Doboszem i opryszkami. Opowiadają także, że sarna sama się przynadziła i dziecko karmiła. A chłopiec wyrósł z tego dziecka bardzo pożyteczny, pomocny. I gospodarny. I potem — opowiadają — z pomocą starego pustelnika Onufrija, co to sto pięćdziesiąt lat żył, a pół życia przesiedział w komorze skalnej opędzając się smokom, wirujące zamki ze szkła zatrzymał i braci swoich od smoków wyzwolił.
Wielką pociechę, wielkie szczęście dała staruszkom Boża puszcza i kiedra, oby się świeciła!
Temu to my, Szumeje, z lasu i z kiedry pochodząc, jak ta kiedra jesteśmy: twardzi i delikatni. Las kochamy, z lasem pobratymy, lasowi krewni, syny i wnuki.
Kiedy las szumi, ojce me wzywają mój ród. A kiedy żywica z drzewa spływa, i moja krew płynie.
Te stare drzewa, te olbrzymy nam siły swoje przekazują, w dziedzictwo dają. Kiedy las rąbiem na nową połoninę czy nową carynę, słuchamy — i są tacy co słyszą — jak gwarzą i szeptają, że wiek swój sędziwy odżyły, a teraz nasza kolej, pokolenie gazdowskie ma tu królować, soki z ziemi ciągnąć, słoneczkiem się radować, deszczem się obmywać, wichrom się sprzeciwiać, kędzierzawe głowy wznosić hardo, jak niegdyś te drzewa — nasi pradziadowie.
Tak opowiadał Foka o swoim rodzie.
Pamięć dawnych dziejów i dawnych opowieści utrzymuje się długo i pewnie. Długowieczni ludzie, powiastuni cudowni o przebogatej pamięci, jak łąka górska soczystej a wonnej, przejrzystej i lotnej jak powietrze wierchowe, ale bynajmniej nie miękkiej jak wosk, co rzednie za lada tchnieniem, owszem twardej jak kryształ, powiadają: tak a tak było na pewno, nie inaczej, wszystko inne, to puste gadania. Lecz dziwów i cudów nie odsuwa się w zamierzchłe czasy. Opowieść przybliża je i przyciąga ku nam. Dzieją się i teraz. Przekazuje się je bowiem żywym słowem, tętniącym jak krew rodowa. Ta krew w żyłach rodów krąży, co w słowach powiastunów. Ludzie nie tylko krwią wiążą się z dawnymi rodami, lecz i wieściami o dawności. Nie tylko dziedzictwem trzymają się i karmią, lecz także żywą strugą wieści przekazanych. Inne plemiona mają swoje stare księgi, święte pisma i biblie wzniosłe, talmudy arcymądre, a nasze górskie rody żywą księgę mają. Jak długo żyją starzy ludzie, powiastuny, poczynacze, co czerpią ze źródeł dawności, ze starej prawdy. Jak długo biją krynice samotności i słobody, podobne hołowyciom-źródłom szczytowym, jak długo opowieści znajdują wiarę. Dla dawnych ludzi sto lat nie tak znów dużo było, a dwieście także nic takiego. Nie tylko dlatego, że żyli długo, także dlatego, że długo żyła pamięć żywa. Jak i dziś taki, co biega i śmiga sobie po górach, powiada obcemu, który go o drogę pyta: że z Pisanego Kamienia do cerkwi Krasnojylskiej, to niedaleczko, ot minutek parę (a tamten później pięć godzin idzie podług zegarka), a tam do Hołów czy na połoninę Skupową dalej troszeczkę: tak godzinka będzie (a to czasem dzień drogi nie starczy), tak i dla dawnych powiastunów czy Doboszowe czasy, czy tureckie czasy, a nawet czasy walki z Syrojidami, z tatarską niewolą, wydawały się niedawne. To było ot, jakby wczoraj. Tak pradziad opowiadał. No nie, ale może i stu lat nie ma — niedawno.
Niejeden powiastun przechadzał się tak po tych dalekich czasach słobodnie, jakby po swojej własnej połoninie rozległej, jak sam chciał. Przynoszą także tchnienie dawności sędziwej, umacniają jej bliskość potężne lasy, prastare, niewczorajsze, i nie jutro im ginąć. Toteż dziwy dzieją się jeszcze teraz, dziać się będą tak długo, jak długo trwać będą lasy, jak długo będą powiastuni starzy, jak długo nie zna się miary dla czasu. Jak długo świat ten górski nieponumerowany, nierejestrowany po arendarsku, jak długo i czas górski niekarbowany, niewystukiwany malutkim zegarkiem, nierachowany skąpo na grajcary — nie zna granic. Sięga, gdzie zechce. Przybliża co przedwczorajsze, a oddala co dzisiejsze. To milczy głęboko, to gwarzy głucho, to szumi, huczy i wdziera się niespodziewanie, jak Czeremosz w czasie powodzi, a obficie sypie skarby, jakby hojny gazda stare dukaty sypał z berbenicy. Krąży jakby w koło, wraca, skąd wypłynął, lub rozszerza się na wszystkie strony, jak kręgi falowe na powierzchni jeziora.
Czas całkiem swój, całkiem odrębny włada i na co dzień Wierchowiną zieloną, gazduje nad puszczami i połoninami. Patrzcie, jak się pora przed świtem. Jedzie sobie ten czas, olbrzymi stary gazda z długimi, białymi włosami, jedzie połoniną czy płaikiem leśnym na wozie zaprzężonym w cztery byki potężne ale stateczne. Gazda zadumany a rad czemuś. Uśmiecha się łaskawie. Byki powolutku równomiernie kiwają głowami. Skrzypi jarzmo: cyyr-cyyr... Stają prawie byki. — Heej... — cedzi gazda. Namyślają się byki, namyśla się i gazda. Ogląda się, słoneczko jeszcze nie wzeszło: — Majemo czies... Heej — powtarza po chwili. Ruszają byki, stąpają mocno, to z wolna idą naprzód, to zatrzymują się. Skrzypem jarzma wygrywają szerokie tempo czasu huculskiego: „Majemo czies...“ Te słowa, jak łaskawy uśmiech gazdy piastuna, unoszą się nad całym krajem.
W gazdowskim życiu pośpiech niepotrzebny. Wszystko robi się zawczasu, wszystko dzieje się na czas. Nikt się nie spóźni, bo woli wstać wcześnie, uporać się wcześnie, wyjść wcześnie, by zawsze mieć dość czasu. Tak było dawniej. Odległości i podróży połonińskich nie obliczało się na godziny czy, kryj Boże, na minuty jak pociągi, lecz na dnie i tygodnie. Pośpiech, to dziwactwo jakieś, a ciągły pośpiech, to śmiech, to choroba. Pośpiechem niedaleko zajedziesz, za to bez pośpiechu przepędzisz tych, co się śpieszą, i dobrze wyprzedzisz. Pośpiechu niejeden żałował, czy to, że zbyt gorąco pogonił odpłacić jakąś krzywdę i rąbnął przeciwnika niepotrzebnie, czy też zbytnio pośpieszył się z kupnem, sprzedażą czy kontraktem. A powolna stateczność każdemu na korzyść wyszła. Drogi były złe, nieraz karkołomne, płaje zawsze szły szczytami i wertepami leśnymi, gwałtowne ulewy i powodzie, nagłe burze — wszystko to sprawiało, że pośpiech był niemożliwy, niepożądany, mógł nawet być bardzo szkodliwy.
I czyż to wypadałoby godnemu, jelnemu gaździe śpieszyć się? Każdy to rozumie, że kiedyś przed laty opryszki, ludzie lasowi, jak te ptaki drapieżne umieli się pośpieszyć. I jeszcze jak! Ale z gazdów nawet i dziś, a cóż dopiero przed laty, któż by się śpieszył? Śpieszy kto? Żyd rozgorączkowany, Bóg wie czemu gubiący patynki, śpieszy się pustak, co od cudzej żony o świcie chyłkiem się wykrada, albo jakiś podejrzany zajda zawołoka, próżniak cygańskiej wiary, ale nie gazda. Chybaby dorobkiewicz jakiś, skąpiec dławiący się swym majątkiem. Zachłanny, nieuczynny jak luter, na tołoce nie przyjmie jak się godzi, nie pomaga nikomu. I jemu nikt nie pomoże. Toteż uwija się od carynki do carynki, od sianokosu do sianokosu z wywalonym językiem. Chybaby procesowicz jaki, durijką nawiedzony, zaraził się od panów takim szałem terminowym, co go pędzi z jednego terminu sądowego na drugi.
Ha, a jeśli coś zdarzy się, kryj Boże, coś naprawdę nagłego w gazdowskim życiu, co spadnie jak piorun, czy napad, czy pościg, czy nieszczęśliwy wypadek, to jest o czym śpiewać pieśni i opowiadać latami, ale to jest poza obrębem życia gazdowskiego.
Wysoko idącymi płajami, jakby gościńcami przyrodzonymi, którymi już w odległe czasy różne plemiona przechodziły, różne wędrówki ludów się odbywały, odwiecznymi płajami podążają gazdowie, dawniej zawsze konno, dziś konno lub pieszo.
Gdy spotykają się, zawsze znajdują czas na powitanie. Powitanie tym bardziej jest uprzejme, w im większą serdeczność się rozsnuwa. Grzeczność jest w wielkiej cenie u ludzi samotnych, którzy tyle czasu przebywają w odludziu puszczowym i w pustkowiu połonińskim. Na grzeczność powinno się mieć czas. Może także dlatego, że w dawne groźne czasy już najmniejsza nieuprzejmość była podejrzana, mogła być poczytana za zamiar zły, a z tego wywodziły się nieraz czyny gwałtowne, jakby dla uprzedzenia i unieszkodliwienia wrogich poczynań. Bezpieczniej było być grzecznym. Grzeczność przejawia się w wielkiej ilości powitań, wykrzykników i potakiwań. Ludzie małomówni nie muszą mówić, ale powinni postać i posłuchać, pogwarzyć tak słuchając, a nie przecząc. Nawet dla konia spotkanego gazdy wypada być grzecznym: „a jakżeż ty, biedniątko?“ Bez grzeczności, bez czasu na grzeczność nie ma godnego gazdy. Powiadają starzy ludzie, że w dawność nie było gazdy, co by nie znał ceny grzeczności.
Nieraz z daleka już się witają, wołają z pełnej piersi, aż lasy odhukują:
— Zdrowiście, Wasylku luby? Sława Isu!
Odpowiedź równie gromka:
— Na wieki Bohu sława i wam, Dmytryku! — Zbliżają się, ściskają dłonie, potrząsają rękami, starzy ludzie po dawnemu całują się wzajemnie w ręce.
— Boże pomahaj w drodze!
— Daj Boże i wam!
— Czy dużi? (Czyście mocni?)
— Dobrze, jak wy?
— Jak się wam trwa? Jakeście dniowali? Jak spali?
— Myròm. (W spokoju).
— A rodzina?
— Myròm.
— A ojcowie?
— Myròm.
— Żonka-gazdyńka, dziateczki?
— Myròm.
— A co słychać w dolinach, pobratymie słodki ta godny?
— Dobrze tymczasem, Bóg świąteńki cierpi nas, łaskaw jakoś.
— A co na wierchach?
— Ot, jak na wierchach, twarde życie, tak nam, jak tym smerekom wierchowym. Ale dzięki Hospodu zdrowo, słobodnie, wesoło.
Siadają, kurzą fajki, coraz bardziej zbliża ich rozmowa.
— Marżynka jak? Krówki, jałownia, drobięta, szkapięta?
— Dziękuję za pytanie, obyście doczekali setki lat. Miłosierny Bóg daje hodować. Naczyniły się cielątka, źrebiątka, jagnięta. A wołownia spasła się, haj, smoki to nie woły.
— A pogoda — weremieczko?
— Dzięki słoneczku-Bożemu licu, że sianko robić pozwala.
— A u nas na kiczerze z niedzieli, jak przyszła godzina-fortuna ta, z gradami takimi, hej, klekotały, jęczały dusze chmurowe, aż strachu nadało.
A są jeszcze ludzie, są. Przemówkami, modlitwami napędzili to, zepchnęli het, tamtędy w debry, między kamienie, w bezwieści. —
— Dziękować wszystkim świętym znanym i nieznanym!
— A czy nie zwierno wierchami?
— Oj słychać, pęta się wszelaka wilcza psiarnia i kaleczy maleństwa (młode bydło), ale to aż gdzieś na Brusturach, a u nas tymczasem dobrze, pilnujemy.
Po tych powitaniach niezbędnych zaczynają sobie opowiadać gazdowie nieco dokładniej, co słychać we wsi, a co na świecie. Ciekawy to i cudowny sposób (przez obcych wędrowców zwany huculskim telefonem), którym po górach rozszerzają się wieści i docierają do najdalszych zakątków. Docierają dość prędko, jednak równie prędko zmieniają swą postać nie do poznania. A w tej właśnie zmienionej postaci trwają lata.
Wieści takie:
Jak syn cesarski, panicz Rudolf arcyksiążę chodził na kontrolę po górach i chatach, a najwięcej między biedakami. Jak potem z tego srogie kary wyszły dla urzędów.
„Bajki“ — niedbale zdmuchnie z ust młodzik, co dopiero wrócił z wojska. „Bajki? — oburzy się stary mędrzec — takie bajki jak to, że teraz słońce świeci. Nasi ludzie dobrze znali Rudolfa. Ja sam żołnierzem widziałem, jak siadał na okręt w Budapeszcie. Poznać nietrudno.“ „Bajki — upiera się młodzik już twardziej — po co by syn cesarski aż tutaj piechotą się błąkał? To nie dla takich panów, śmiech!“ „Nie dla panów? — rozeźli się stary — Jezus jeszcze z większych, a ciągle tędy się kręci. Na pokaz — bidaczyna połatany, dla niepoznaki, na pułapkę, a zamartwiony taki — czysta bieda. Ano przyjrzyj mu się, jak się uśmiecha. To tak jak widok za tym oknem, myślałbyś, że malunek na szkle, a przypatrz się dobrze — haj! jaki bezmierny świat. Jeśli będziesz tak bluźnić, chłopcze, to w pułapkę wpadniesz, biedaka przepędzisz, jeszcze mu nazłosłowisz — grzech przepastny.“
Albo wieść inna: jak sam główny Turek pisał do naszego cesarza, naprzód groził, potem przepraszał. Ho-ho, jaki chytry! Teraz taki czas idzie, że im kto cichszy, tym mocniejszy u Boga.
Czy też nowiny ciekawe o Chinach, kobietach z dalekiego kraju, gdzie mężczyźni, pożal się Boże, bezpłodni i znijaczeni, sami zaplatają sobie kosy jak baby. Cesarz chiński w kłopocie, jednak mędrzec to — wie, co robić, ma tu niedługo przysłać te kobiety, kto przyjmie do chaty — zapłaci, a kto spłodzi dziecko, tysiąc guldenów gwarantowane jak jeden grosz. „A to prawda?“ — pyta słuchacz, trochę mniej świadomy. „Jakżeż nieprawda, mój bracie, kiedy sam Moszko z Uścieryk pokazywał temu staryganowi, Palijczukowi z Dzembroni, gazety drukowane, gdzie wyraźnie Chińczycy namalowani z włosami zaplecionymi w długie warkocze. No i stary Palijczuk, choć przez osiemdziesiątkę dawno przewalił, z miejsca zapisał się do tej roboty.“ „Cóż mi gadacie? Aby taki miał jeszcze siłę spłodzić dziecko?“ „Jakże by nie miał, kiedy od razu zapłacił Moszkowi za fatygę pięć guldenów. Za darmo by nie płacił. A Żyd ostrokuty jak koń na zimę, drogę do cesarza chińskiego znajdzie i pomocna dusza, choć żydowska, zapłacić warto. Naprzeciw tysiąca pięć guldenów, to tyle co nic.“
A co tam się dzieje w krajach Syrojidów daleko na wschodzie słońca? Oślątko czatuje ma wędrowców, na naszych ludzi, a gdy zoczy ich, zarży i zaraz przylatuje tatarwa, pohane Syrojidy, chwytają chrześcijanina, tuczą go jak prosię, by go mieć na święta na pieczeń sutą. Czy też słychać co o tych zagadkach, zagadeczkach groźnych dla panów, które nasz pan cesarz posłał ongiś do swoich ludów? Czy może jeszcze raz pośle?
Nikt nie ma możności ani potrzeby sprawdzać tych wieści, każdy powtarza je w dobrej wierze, rzekomo jak słyszał.
Ten i ów gazda był na chramie w Jasieniu węgierskim albo na jarmarkach w Kosowie, w Syhocie na Węgrzech, a drugi aż w Stanisławowie i to nie raz. Zdarzy się i taki bywalec, co trzymał „burgwachę“ przy samym panu cesarzu chrześcijańskim i umie o tym opowiadać aż lubo. A inny znów, przykro to powiedzieć, kiedyś w młodości porąbał przeciwnika bardką, jakoś nieopatrznie. No i zdarzył się wypadek. Umarł tamten nieborak, słabina jakiś, marnej kości. Wyszło to na jaw i zaraz sądy pańskie, co wcale nie uznają jednania ani przebaczania za krew, posłały go do furdygi. Siedział tak, hej Boże święty, kreminarami-furdygami, czy w Budapeszcie, czy w Aradzie, niemało czasu, kto by tam zliczył. Ale też niemało świata i ludzi poznał. Opowiada o tym wszystkim, tylko słuchać.
Byli i tacy jak sam Foka Szumejowy, jak Marko Mehedeniuk mistrz wielki, jak wójt żabiowski Dmytrej, jak ten Andrijko, słynny powiastun, co bywali w Wenecji, a nawet w Rzymie u samego Ojca świętego.
Ale znów dużo takich było dawniej i dziś się zdarzy niejeden, co ani razu przez całe życie nie byli nawet w Kosowie. Jak to się mówi: od urodzenia nie bywali w mieście żadnym, ani nikt z ich rodu. O mieście tylko tyle słyszeli, że tam śmierdzi, aż dusi, nie ma wody, nic nie widać, że ciasno i strasznie. Stąd też domy nastawiane jeden drugiemu na głowie i tak też biedacy ludzie latami mieszkają, jeden drugiemu nad głową się tłoczą. Zdarzy się jednak, że taki „niechożały“ (nieuchodzony) gazda musi się wybrać gdzieś daleko do miasta, czy do Kosowa, czy do samej Kołomyi. Wtedy jest źle. Gazda, podobnie jak jego nieuchodzony koń, co latami gustuje na pastwiskach, stracha się łatwo, traci wiele czasu, gubi różne rzeczy. Na dolskich gościńcach fury śpieszą się okropnie, nie wiadomo po co. Woźnica wrzeszczy i grozi z daleka, a tu gazda zagapi się i już fura najedzie nań, zrani konia, trąci człowieka. I jeszcze ten woźnica dolski, paskudne człowieczysko, najmniejszej grzeczności nieświadom, widać, że z pustego rodu, nawymyśla tak, że w górach za takie głowę by zrąbali. A ten jakoś nic, jedzie sobie dalej. Marny naród. Do miasta przychodzi gazda albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć i w biały dzień przyjdzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas.
W samym mieście znów plaga. Miejscy pustaki, łobuzy i rzezimieszki, gdy zobaczą taką postać gazdy, z koniem objuczonym liżnykami i osiodłanym godnie, otaczają go jak komary i bąki. Tak się uwijają, że wyciągną mu w końcu z torby nieraz i całe pieniądze. A czasem taki pies miejski po prostu wyrwie mu z rąk pieniądze, trąci go, uderzy i ucieknie. Szukaj go teraz, kiedy tu każdy tak samo wygląda, jeden jak drugi. Idź z tym do policji, a tam, gdy odszukasz ich w końcu, policyjne posiepaki złoszczą się i klną gazdę, jakby to ich własne pieniądze. A co starsza szarża śmieje się, kiepkuje sobie, jakby to zabawa. Dopust Boży i sprawa czarta to miasto! Choćbyś nie wiem po jak mądrych przemównikach i poczynaczach chodził i dobrze zaręczył im zapłatę, a choćbyś i z góry płacił, nie dadzą rady.
Ale niech tutaj w góry przylezą te łaty miastowe! Tam gdzie byle mizerny chłopczyna w godzinkę pobiegnie po ser czy masło i wróci, ot tak rzec, parę kroków do stai na tej połoninie, którą stąd widać, powiadają, że to wycieczka. Jeden dzień śpią przedtem, a dwa dni potem. Idą jak barany za procesją pogrzebową, odpoczywają jak cyganie po sławetnej pracy cygańskiej. Potem tłumaczą, że to niezdrowo tak zanadto prędziutko latać po górach. Za to zdrowo żyć w mieście.
Inny jest ten czas górski, nie może się zgodzić z obcym czasem.
Foka, chociaż ród jego od drzew się wywodził, różnił się od swego otoczenia. Należał do całego kraju, nie tylko do swojej kiczery jasienowskiej. Nie był podobny do tych zasiedziałych gazdów, co wrośli jak drzewa, każdy w swój stok. Ale, choć ruchliwy i bywały, nie przypominał w niczym — i śmiech to porównać — tych teraźniejszych obieżyświatów, czy przedsiębiorców leśnych czy kieronów, co uganiają się za butynami i za firmami, czy tych polityków wiejskich, co się szastają niby to w pobratymstwie z pankami.
Od lat najmłodszych zaprawiał się do wędrówek. Latował na połoninach ojcowskich, naprzód w Czarnohorze, potem na dalekiej Hnatiesie, opodal źródeł Czarnej Rzeki. W domu słyszał wieści o komorach skalnych i jaskiniach, o dawnych legowiskach opryszków, o skarbach i tajnych furtkach, o przejściach tajemnych. Gdy przyszedł jako chłopak na połoninę, wciskał się w nietknięte dotąd stopą ludzką gąszcze, przeszukiwał wszystkie zakątki-szczeliny. Buszował po leśnych przepaściach.
Poznał je z czasem, te syhły najgłuchsze i najgroźniejsze kabacze.
Inne to były czasy, choć nie tak bardzo dawne, lecz dla nas jakże odległe. Inaczej wędrowało się wówczas niż dziś. Gdy Foka był chłopcem, lat temu dziewięćdziesiąt, jeszcze w Jasienowie godny był las smerekowy, czarny i tęgi. A choć już tu i ówdzie trochę pokrajany, pokrzyżowany ścieżkami, jednak niejeden leśny człowieczyna, jakiś rozbitek czy spóźniony naśladowca dawnych słynnych watah, krył się tam nieźle i napadał niespodzianie podróżnych na przełęczy Bukowca, na tych „ślipankach“ leśnych, co to zaczęły udawać drogi kołowe. A chociaż starym zwyczajem junackim napastnik taki grzecznie przemawiał do napadniętych, jednak obdzierał ich dokładnie i bez pardonu. Ale to takie ot już były ostatki słynnego junactwa opryszkowskiego, bez świetności, bez sławy. Uparte niedobitki po tylu pacyfikacjach, sztandrechtach i katowniach mandatorskich. I znikły razem z lasem jasienowskim.
W Krzyworówni na lewym brzegu rzeki od dawna już wokół starej osady dworskiej równa, przestronna i jasna kotlina się zieleniła. A tylko stoki nieco wyższe były pokryte lasem. Natomiast w Żabiem jeszcze mniej chat było w kotlinie niż w Jasienowie. Osiedla gnieździły się przeważnie po stokach, szeroką zaś kotlinę żabiowską wzdłuż rzeki zalegały jeszcze mroczne i mocne lasy. Wśród tej leśnej czarności świeciły się już jednak tu i ówdzie z rzadka nieduże polanki, wyrąbane i wypalone, a wśród nich grażdy. Nie szło się jednak już starym płajem stokowym ku Krętej, tylko ścieżką cłową nad rzeką. Nad samą rzeką, na stromym lewym brzegu sterczał miniaturowy zameczek myśliwski. Niedaleko stąd stara karczma arendarska, a nieco dalej chata Buligi, w której mieszkali rewizorzy cesarscy i ich starszyzna, sam pan respicjent. Za rzeką było już duże domostwo starego rodu Burdów-Drahyriów. Wszystko to stawiane z drzewa rębanego na miejscu, z kłód ciosanych bardami, gdyż piły nie używano. Gdy pierwszą Buligową chatę pobito gontami, Foka i jego rówieśnicy chłopcy, idąc z góry z trzodami, stawali i gapili się na te delikatne, drobniutkie i równo ułożone deszczułki tak, że zapominali o trzodach. Jeszcze z daleka zaglądali tak ciekawie, licząc te deszczułki, że ten i ów zaplątał się na grząskiej ścieżce, a gdzieniektóry upadł w błoto.
Już od Kraśneho Łuhu szło się ku Czarnohorze lasami nigdzie nie przerzedzonymi, nie ruszanymi toporem. Coraz przepastniejsze były głębiny leśne, coraz bardziej bezbrzeżne, coraz trudniej było zboczyć ze ścieżki cłowej. Wszędzie zawory z kłód, gąszcze, jamy i wądoły, bezdroża nieprzebyte. Lasy ciche, głusze poważne, bez głosu, bez śladów zwierzyny nawet, bez śladu innego, jak życie lasu i umieranie lasu. Lasy w bezczasie zatopione, nie wiadomo kiedy powstały i końca nie oczekiwały, nie obawiały się. Gdy zmrok zapadł na te lasy, nie było takiego, co by nie wierzył, że te ciemności to całkiem swoje królestwo z innego świata, co kryje rzesze leśne, rzesze duchów własnych, że całe mrowie mocy groźnych, czy groźnie psotnych, wstaje z głębin lasu.
Pod samą już Czarnohorą, gdy rodzina i służba Szumejowa zbliżała się do swojej połoniny, wchodzili w najstarszy las: półspróchniały basztarnik. Sędziwe jedle basztowe, tak tęgie i grube jak dobre siana, odziane w sute warstwy mchu jakby w kożuchy smokowe. Był to las odwieczny, z pierwowieku niepokonany, smokowy. A sprzysiężony przeciw obcym natrętom nie puszczał do wnętrza nikogo, ani małych ani wielkich gości. Nawet wicher nie miał tam dostępu. Nawet dla nowych pokoleń drzew nie było tam miejsca. Jedno drzewo trzymało drugie, jedno zżyło się z drugim. Nawet zmurszałe już drzewa utrzymywały równowagę. Każdy spróchniały konar coś podtrzymywał, czemuś służył, znaczył coś w prawiekowej zgodzie.
Jasno i wesoło było tam, gdzie las się kończył. Obok koliby na wypalonej połoninie bujne trawy śmiałkowe i mleczanki walczyły z nowym zasiewem jodłowym. Tam i młodzieży leśnej i młodym jodełkom i smereczkom było weselej — jak długo były młode. Gdy tylko trochę podrosły, wiatr je łamał, wypaczał, mroźnym powiewem obłupiał z kory, wykoszlawiał w kalectwo. A przede wszystkim wyrębywali je ludzie, co już zagnieździli się na tych łysinach. Co roku uprzątano połoninę, rozszerzano ją, wyrębywano dalej, wypalano korzenie i kłody.
Na każdej większej połoninie Czarnohorskiej bywają dwie staje: górna i dolna. Stosownie do pory roku, do ciepłoty i paszy wypasa się raz wyżej, raz niżej. Wysoko ponad kolibą Szumejową były jeszcze pod szczytami na cyplach, urwiskach i zwisach niesamowite wyspy leśne — czehry, wiatrołomy, cała plątanina wichrowa. Na próchniskach zamszonych, gdzie człowiek po pas się zapada, stare, grube kosodrzewy, jak wielopyskie węże wiją się, powykręcane ku ziemi, zagradzają drogę ze wszystkich stron. I młode z pysznymi zielonymi kitami wraz z wierzbami górskimi ściśle zwierające gęstwinę, pośród nich tu i ówdzie smereki grube choć skarlałe, a nieco wyżej nieoczekiwanie proste, jasnozielone kiedry samotne. Wedrzeć się do takiej syhły bez rąbania drzew, bez watry, zwłaszcza dla pojedynczego człowieka było nie do pomyślenia.
Tamtędy właśnie wdzierał się z owcami chłopczyna Foka. Tam wśród kabaczy i jam miał stajkę, którą razem z ojcem pobudowali. Później powstała tam górna staja. Foka miał na opiece owce, czasem cielęta i źrebięta, dobytek niemały, a był przeważnie sam. Tam też zaczął swoje wojowanie z lasem. Foka nie wiedział, że w tych kabaczach był zimowik niedźwiedzi. Raz owce rozeszły się, a Foka się zdrzemnął. I nagle poczuł coś wilgotnego na nosie. Przebudził się, zobaczył tuż obok siebie małego niedźwiadka, który widocznie obwąchiwał go, czy lizał. Mały Foka zerwał się; za chwilę zobaczył, że z gąszczy sunie niedźwiedzica z małymi. Stali tak jakiś czas i patrzyli na siebie bezradnie. Po pewnym czasie chłopiec i rodzina niedźwiedzia rozeszli się bez zwady. Nikt nie pomyśli, aby Foce brakło odwagi, ale nikt nie słyszał o żadnej zwadzie, nie słyszał nikt, aby Foka kiedy gniewał się, złościł lub przeklinał. Ostre słowo z ust jego nie wyszło. Foka lubił robić wszystko spokojnie i wesoło. I z niedźwiedziami się nie wadził. Może strzelby nie był tak pewny jak topora i watry. Brał się z toporem do lasu samego. Dniami całymi dłubał i dziobał zawzięcie bardą koło jednego drzewa. Gdy zatrzeszczało drzewo, a czasem spadło z hukiem w przepaść, jasność wdzierała się do gęstwiny. Powoli Foka poznał ścieżki niedźwiedzie, wyśledził ich legowiska, powypalał je watrami. Niedźwiedzie już nie wracały do swoich odwiecznych kabaczy, zasnutych dymami. Z daleka już widać było, jak dymiły się kabacze. Widać było, że młody Foka Szumejowy tam wysoko swój porządek zaprowadza. We dnie z pomocą pastuchów ściągał czasem kłody do swej stajki. I obwarował ją jakby grażdą z kłód. Co nocy zaś naokoło stajki po trzy lub cztery watry utrzymywał. Naokoło było niemało wilków, a niedźwiedzi jeszcze więcej. Na połoninę, w pobliże ojcowskiej koliby dzień w dzień przychodziły całymi stadkami sarny i pasły się razem z bydłem rogatym, szukając widocznie ochrony przed leśnymi rabusiami. Foka umiał chronić swoją trzodę. Tego pierwszego lata, gdy Foka został owczarzem i objął stannicę wichrową do walki z puszczą i z niedźwiedziami, niedźwiedź raz w jednym tygodniu porwał u ojca Foki dwie krowy, jakby kpił sobie z zasadzek uzbrojonych pastuchów. Ojciec miał nie byle jaki kris, rodzinny ciężki kris szumejowy i każdy z pastuchów miał pistolety. I to nie pomogło. A Foka nie używał broni. Mimo to przez całe lato nie zginęło z jego stai ani jedno cielątko, ani jedna owca. Od tego lata mówiono już w górach o Foce. Poznać było, jaki zeń gazda rośnie.
Na Szurynie, po całych górach to wiadomo, najwięcej było szczeznyków, czortowni wszelakiej. Ciągle tam gromy biły w te płyty i osypiska skalne. Ludzie powiadali, że to święty Eliasz tropi swą zwierzynę, wybija resztki szczeznyków, co się tu jeszcze pochowały. Pewnie i chłopczyna Foka, wtedy w czasie latowania powypłaszał z Szuryna nieczyste duchy. Z góry spod Szuryna spośród dymiących ostępów i urwisk przez całe lato wypływały dźwięki fłojery Fokowej, rozsypywały się, siały po szuwarach i skałach, snuły się jarami i przepaściami, dolatywały aż w dół do potoku — słodkie, wesołe, bezkreśnie słobodne. Jakby mądre, pełne nadziei i radości dumania chłopczyny Foki rozsiewały się po pustkowiu. Może byś je i dziś jeszcze tam odnalazł w szumach potoku.
Foce było za mało tych kabaczy. Na drugie lato wybrał się aż na Hnatiesę, wówczas może dwa dni drogi od Szuryna. Były tam, i dotąd są jeszcze, całe bory żerepowe. Gdyby w owe czasy taki człowiek, co szedł z Jasienowa na Hnatiesę puszczami, raz na chwilkę czegoś się przestraszył, toby go już strach nie wypuścił z szponów swych, toby go może w końcu zadusił wśród morza tej czarności leśnej. Foka, gdy rozglądnął się po Hnatiesie, zostawiał nieraz trzodę z pastuchami, a sam brał bardkę i pistolety i chodził daleko stepami górskimi i ostępami. Nocował Bóg wie gdzie. Szukał śladów dawności, może i skarbów, są wieści, że wpychał się w zamszone jamy i wyloty źródeł, w szczeliny ciemne, dokąd drugi bałby się nawet zajrzeć.
Wyszukiwał sobie starych dziadów, takich, co obcy całemu światu, przebywali z chudobą całe lata na wypalonych wśród puszczy polankach. Odnalazł jednego takiego aż pod Dzembronią, co porzucił obszar pański w Bereżnicy i osiadł tutaj, drugiego zaś dziwoluda aż na Babie Lodowej, z tych hołowskich, co niegdyś całą gromadą wojowali z urzędami i prawem cesarskim. I nigdy praw pańskich nie uznali. Foka wysłuchiwał od nich różnych wieści, wieści o wielitach, o wojownikach słobodnych, opryszkach, o skarbach i o czarach. Lubił opowiadać, ale nie wszystko, i nie każdemu wszystko. Już jako młodzik myślał tak sobie, że ludzie nie są równi, może nawet nie bardzo podobni do siebie.
Foka był wyrostkiem, gdy zaczął chodzić wraz z ojcem na jarmarki za Czarnohorę do Szigetu Marmaroskiego, sprzedawać bryndzę. Jarmarki odbywały się tam (w owe czasy) dwa razy do roku: latem na świętego Ilję i jesienią na Pokrowę. Żydów-kupców w górach nie było, a Ormianie już nie chodzili karawanami kupieckimi przez Czarnohorę na Węgry. Zatem gazdowie górscy sami sprzedawali nadmiar swej pracy. Było dużo wełny, z niej grube sukno tkano u siebie i sprzedawano na jarmarkach. Na te jarmarki pędzili także ludzie woły, jałówki, cieląt nikt nigdy nie sprzedawał. Osiem dni trwała sama podróż w obie strony. Foka wraz z ojcem prowadzili po dwadzieścia koni objuczonych berbenicami z bryndzą. Konie szły szeregiem płajami i graniami, jeden koń luźno uwiązany do drugiego. Wybierano konie bywalce, odważne, samodzielne, karnie idące w szeregu. Foka szedł obok konia przewodnika, a ojciec w tyle pochodu. A koń przewodnik nie mniej się liczył niż przewodnik człowiek. Znał ścieżki, znał ich niebezpieczeństwa, z drogi nie zboczył, nawet gdyby go kto pędził, słuchał tylko swoich gazdów, dla obcych wrogi, mógł być nawet groźny. Z daleka wietrzył dzikie zwierzęta, stawał, wciągał powietrze, chrapał lub rżał głucho, ostrzegając ludzi i konie. Szli tak grzbietami, jakby wysokimi brzegami ponad morzem leśnym. Poprzez Dzembronię szli, poprzez Suchą Syhłę, a gdy poniżej Czarnohory weszli w lasy, każdy trzymał broń w pogotowiu. Przychodzili tak do górskiej wsi Łuhy, pierwszej po stronie węgierskiej. Tam każdy człowiek, który przychodził z Liedczyny, musiał uiszczać opłatę jarmarczną (trzydzieści grajcarów od siodła). Stamtąd już dogodnie wędrowali do Szigetu. Jarmark w Szigecie był tak wielki, że trzeba było wejść na spore wzgórze, by okiem ogarnąć wszystko, albo aż na Czardę, pole za miastem, gdzie stały słupy i gdzie dawniej wieszano rozbójników. Po trzy dni schodzili się ludzie. Roili się Wołochy marmaroscy, Huculi, Ruśniacy, Słowacy, Żydzi, tu i ówdzie kręcili się Ormianie i Madziarzy. Co teraz kolej żelazna przywozi i wywozi, w to wszystko zaopatrywały i wszystko załatwiały jarmarki szygieckie dla całych północno-wschodnich Karpat węgierskich. Czasami pojawił się, pędząc pyszną czwórką po miasteczku, jakiś pan madiarski.
Foka widział wtedy słynnego pana, co zwał się Solfancy, tego co to chciał być najstarszym panem, a cesarzowi nie pozwalał wybierać rekruta z gór węgierskich. Cztery smokowe konie unosiły bryczkę, trzaskając nią w prawo i w lewo. Foka dobrze zapamiętał sobie tego pana.
Nagle jednej wiosny zaroiły się góry. Nastały tak zwane rejwachy, tak nazywają i dotąd powstanie węgierskie. Za górami rozgorzała „wojna koszucka“. Panowie węgierscy podnieśli bunt przeciw młodziutkiemu cesarzowi. A przez góry uciekały na Węgry, przeważnie nocami, stacjonowane w Galicji węgierskie pułki. Wyrywały się z miast garnizonowych. Żołnierze niby to wiązali oficerów i starszyznę i zmuszali ich do powrotu na Węgry. Już dużo pułków przedarło się płajami górskimi, gdy mandatory otrzymali surowy rozkaz przeciwdziałania. Powołując się na rozkazy pana cesarza do swoich ludów, z pomocą hajduków wiejskich zwanych puszkarami ściągali całe wsie, a tak utworzone oddziały, tak zwane routy, zatarasowywały kłodami i zasiekami ścieżki i płaje górskie, jak to niegdyś czynili opryszki, górscy wojownicy na to, by wstrzymać pogoń. Podobnie też jak niegdyś opryszki, straże i warty huculskie paliły nocami po szczytach cziuhy. Zakopywano grube i wysokie smerekowe bierwiona smolaste, okładano je suchymi miotełkami i chwoją, na to by smoła mogła się dobrze zająć. To były cziuhy. Od Uścieryk aż po Czarnohorę pobudowano nowe czerdaki, czyli wartownie, nocami w razie potrzeby dawano sygnały cziuhami. Skoro zapalono cziuhę na Jasienowie, to druga cziuha zaraz płonęła na Synyciach, a później znów następna na Kryntej, i dalej już na Kiczerze nad ujściem Bystreca i wreszcie na Czarnohorze, na Koszeryszczu. Był to znak, że Madiary zbliżają się. Całe góry czuwały, by ci buntownicy nie przedarli się na pomoc wrogom cesarza — a pewnie i narodu — panom węgierskim. Chociaż urzędy cesarskie pokonały dawno górską słobodę, chociaż mandatorzy wdeptali ją w ziemię, chociaż wcisnęli na wsie prawa pańskie, a na niektóre wsie nawet pańszczyznę, ludzie oczekiwali wciąż, że pan cesarz przypomni sobie o swoich pobratymach górskich, da patenty przeciw urzędom i panom i wznowi starą słobodę. Dlatego niektórzy pomagali Cesarskim łapać buntowników.
Wielu ludzi jednak w górach żyło poza obrębem prawa cesarskiego. Uciekając od rekrutacji, uciekając od pańszczyzny, potworzyli osady pośród puszcz w takich miejscach, do których nikt nie docierał, o których nawet czasem nikt nie wiedział. Ci dobrze pamiętali o prawdzie starowieku, o prawie słobodnym. Pamiętała o nim pochodząca z buntowników jasienowskich rodzina Foki, co latowała na swoich własnych rozległych obszarach, daleko od wszelkich praw cesarskich i pańszczyźnianych. Jasienowo od dawna nie sprzyjało rozkazom gubernialnym i mandatorskim. Także i wówczas wbrew mandatorskim rozkazom nawet dziedzic Jasienowa, pan „Sztefko“ (dotąd tak zwany w tradycji) gościł zbiegów madiarskich. Tam gdzie potok Warytyn wpada do Czeremoszu, kazał poznosić liżnyki i poustawiać stoły i ławy. Ławy zaścielono liżnykami, stoły pozastawiano bryndzą, serem, masłem, huślanką, nagotowano też całe sagany kuleszy kukurudzianej. Już zasiedli Węgrzy do ucztowania, a tu nagle zatrąbiono, że pogoń idzie z Bukowca. Wkrótce wpadła pogoń cesarska, a Węgrzy w rozsypce uciekli w dół rzeki ku Uścierykom.
Pan Sztefko, jak głosi wieść, otruł się później ze strachu przed karą. Opowiadają, że na mocy wyroków cesarskich miał być posadzony do wnętrza pieca spiżowego, by tam zgorzeć. A chociaż dawał panu cesarzowi woły ze złoconymi rogami — i to nic nie pomogło.
Tymczasem przyszły z Kut wieści, nie wiadomo przedziwne czy straszne: oto Moskale czerniawą pokryli ziemię świętą. Było ich jak trawy i listowia. Szli na pomoc cesarzowi, posuwali się w góry kilkoma szlakami. I wtedy to wyrostek Foka przeprowadził pomiędzy dwoma wojskami, jemu tylko znanymi ścieżynami oddział uciekinierów aż pod Sziget. Co mu mogły zrobić routy, cziuhy i czerdaki? Doprowadził Madiarów aż do zamku, do samego pana Solfancyego.
Pan Solfancy ściskał chłopca, chciał mu dać parę najpiękniejszych karych koni węgierskich, ale Foka nie przyjął: „U nas swoich koni dość!“ I wrócił mały Foka sam do Jasienowa, nikt nie widział kiedy i jak.
Za to później, po latach, nieraz pan Solfancy gościł Fokę na swoim zamku, honorował go, pobratymował z nim, woził go czwórką po Szigecie. A kiedy postarzał się, prosił wnuków, aby zawsze honorowali tego wolnego człowieka górskiego, aby się na wieki z jego rodem przyjaźnili. Paniczowie oglądali z podziwem pyszną postać Foki tak ustrojonego, jak gdyby jakiś kniaź słowiański z orszaku króla Attyli, jakby któryś z ich przodków żywy przed nimi się zjawił.
Mówiono później o Foce, że urodził się z mapą w głowie. Znał przejścia i ścieżki nie tylko w najbliższych górach, lecz wszędzie jak daleko sięgały okoliczne Wierchowiny. Gdzie była jaka ścieżka, czy dawno puszczona w niepamięć i zarośnięta, czy też nowa nieuchodzona, jakby pierwszy ślad ścieżki — wiedział o niej Foka. Później sam wytyczał przesieki, wyrąbywał dogodne przejścia do nowych łąk i połonin, do nowych osiedli. Niejedna może ścieżka górska, po której stąpamy, pamięta Fokę, pochodzi od Foki.
I nie tylko po górach rodzicielskich wędrował Foka. Już w młodym wieku dostał się do Wenecji. Było to tak: Od lat wielu, a także jeszcze wtedy, kiedy Foka był wyrostkiem, uciekanie od rekrutacji i od wojska w puszcze i pustkowia pod szczytami było czymś zwyczajnym. W ciągu siedemdziesięciu lat cesarskiego porządku służba wojskowa w oczach ówczesnych ludzi górskich była największym nieszczęściem. Nie tylko biedowania i nędzy zaznał człowiek, gorzej jeszcze, była to niewola, było to poniżenie wielkie. Gazdowskiego synka z rodu, który każdy znał i uznawał, młodziaka, którego nikt nie śmiał zaczepić, wsadzano w kamasze, trzymano w niewoli jakby ojcobójcę, jakby złodzieja krów, słowem jak najgorszego zbrodniarza. Znikało znaczenie dotychczasowe, znikały wszelkie różnice, obcinano mu kędziory, zabierano pyszne stroje i zbroje, wtłaczano pomiędzy zahukanych i znijaczonych dolskich chłopów, których ojcowie jak zwierzęta byli własnością jakichś panów. Sto razy dziennie obrażano śmiertelnie, deptano honor gazdowski, zmuszając chłopca do robót, o których w górach nawet najbiedniejszy człowiek nie chciał słyszeć. Nic dziwnego, że i pobory i łapanki wojskowe i sama służba, krwawo przeplatane były samobójstwami, zabójstwami i szubienicami. Przeto najdzielniejszy junak górski bał się wojska, płoszył się na widok munduru, jak zwierz puszczowy na widok klatki. Zatem wybrańcy cesarscy albo zawczasu ukrywali się, albo też wyrywali się niemal z rąk oddziałów poborowych, zwanych łowaczami lub łapaczami. Niejeden strzelił do łowaczów, niejednego ustrzelono w czasie ucieczki, niejeden goniony i już, już chwytany, w ostatniej chwili wpadał w gąszcze leśne i uchodził na zawsze służbie wojskowej. Bez liku wieści o tym można się dawniej było nasłuchać. Słynny śpiewak i składacz pieśni, Dmytro z Hołów, z wielkiego rodu Wasyluków-Ponepaleków — potem watażko sławny — podle napadnięty z zasadzki przez łowaczy, wystrzelał ich co do nogi. A syna Giełetowego z Krzyworówni, gdy przepłynął przez rzekę i odstrzeliwał się, łapacze położyli trupem. Fedor syn Semena z Iwankowych-Zełeńczuków, już doganiany przez routę posiepaków, cisnął im kris pod nogi i tam w Zawizi, gdzie niegdyś góra zjechała, niedaleko Ruskiego potoku pod Czarnohorą, skoczył w gąszcze leśne. Tyle go widzieli. Tymczasem brata jego złapali, Bóg wie ile lat trzymali w pętach kamaszowych.
Kiedy Foka podrósł, stary Szumej wcale nie chciał pozwolić, by jedynaka jego wsadzono między tę cesarską trzodę ponumerowaną. Foka zaś nie lękał się myśli o wojsku, przeciwnie — korciło go obejrzeć trochę świata. Cóż, kiedy ojciec nie chciał i kazał mu uciekać w Czarnohorę. Coś tam mówiono o tym, że trzeba do urzędów iść, kłaniać się, prosić, pisać, dawać świadków, a nawet przysięgać, niby że to jedynak i że jedynaków pan cesarz raz na zawsze kazał zwolnić z wojska. Chociaż mandatorie już pokasowano, ludzie, o ile nie było nieubłaganego musu, woleli nie zaczynać z urzędami, nie dowierzali takim prawom. Toteż kiedy zbliżał się termin poboru, Foka na rozkaz ojca znikł ze wsi.
Na pograniczu Dzembroni, pod Czarnohorą, pośród wertepów, pośród staroniedźwiedziej dziedziny odwiecznej, miał latowisko stary Semen Zełenczuk z rodu Iwankowych, którego syn Fedor, rówieśnik ojca Foki, przed laty uciekł od łapaczy, a drugi młodszy syn, schwytany przez nich, służył wiele lat w wojsku. U nich to właśnie ukrywał się Foka.
We dnie każdy robił, co mu przeznaczyli, wieczorami zaś siedzieli przy watrze, a po zdojeniu i zapędzeniu krów, gdy uporali się z gospodarstwem, gwarzyli sobie, opowiadali dużo, jak zwyczajnie. Od brata Fedorowego usłyszał Foka niezmiernie ciekawe rzeczy, a najwięcej o tym mieście na wodzie, w którym odbywała się służba wojskowa regimentu złożonego z Rusinów i Hucułów. Zwano je — Wenecja. Co do tego miasta nie całkiem było jasne, czy nie jest ono blisko krainy Rachmańskiej. Coś się tu nie składało ze stronami świata. O Rachmanach wiedziano, że mieszkają pomiędzy niebem a ziemią i że właśnie chaty mają wśród wody. Ale w tym rzecz, że Rachmani mieszkają na wschodzie słońca, zaś do Wenecji ciągle się jedzie na zachód. O Wenecjanach mówiono wprawdzie, że są chrześcijanami, ale w każdym razie nie są oni święci, jak Rachmanowie. Dalej jeszcze opowiadał brat Fedora, że w wojsku ochotnicy mają mundury osobne i nawet broń inną i że honorowo się z nimi obchodzą.
W Foce przez noc dojrzała myśl, by zgłosić się do wojska. Jak niejeden człowiek w owych czasach, co pieniędzmi na co dzień nie posługiwał się, ani ich nie potrzebował, miał zakopany kociołek mosiężny z dukatami. Nie wiadomo, czy był to dar ojca schowany na ciężką godzinę, czy też sam Foka znalazł sobie te dukaty podczas swoich wędrówek i poszukiwań za skarbami. Nic nie mówiąc nikomu, wymknął się ze stai Semenowej, odkopał swój kociołek, z zymarki ojcowskiej wziął sobie konia, osiodłał go, nie zapomniał uzbroić się, jak należy, i ruszył w drogę swoimi, jemu tylko znanymi ścieżkami. W Jaworowie przekazał przez krewnych do ojca i dalej pogonił. W Kołomyi nie obawiał się już pościgu ojcowskiego. Dotarł tak jakoś do Lwowa i w samym gubernium zgłosił się, że choć jedynak chce po dobrej woli służyć cesarzowi, ale chce tylko służyć w tym mieście Wenecji, co całe na wodzie.
Odesłano go do Wenecji, a widocznie czegoś zaniedbano w krajsamcie w Kołomyi, bo już go tu zaczęto szukać jako dezertera. Foka ciekawy był, pogodnej myśli i pogodnego zdania o tej służbie wojskowej, która dla tylu braci jego była nieszczęściem i dopustem Bożym. Umiał żyć z ludźmi, fundował szarżom wina, jak się patrzy, miał za co. Pokazał Niemcom jak się strzela, lubiano go. Sprawił sobie mundur paradny, biały a świecący, pasowany, obcisły. Smukły, wysoki, czarnooki chodził po uliczkach Wenecji jak duka prawdziwy, jak prync górski. Pokazał też i Wenecjanom, jacy to chłopcy górscy. Prędko dostał areszt, a także „szpangi“ — i to tylko, jak mówiono z łaski — za to, że zbił sobie z desek darabę, a zdaje się jeszcze więcej za to, że wraz z kamratami wykradał się nocami z koszar i na tej darabie przepływał na jakąś wyspę do dziewcząt wenecjańskich. Ale co tam Foce takie fraszki. I dalej wykradał się nocą tak czy inaczej, na zabawy, na tańce. Nudno by było spać w koszarach. Mógłby zatęsknić za górami. A tu muzyka grała, a tu wino perliło się, a tu śpiewy słodkie, a tu dziewczątka szczebiotały: „Sinior Szumejo, sinior Szumejo!“
Tylko, że dziewczątka te, chociaż i ślicznotki, młodziuchne, szczebiotliwe — ale pożal się Boże — miękkie to jak bułeczki a kruche jak szkło — nie ma co ująć w tańcu. I bojaźliwe, wciąż w strachu, by ich kto nie zgniótł. Czy to taki rodzaj, całkiem inny? Czy raczej powietrze takie od miasta i od morza idzie? Młody Foka nucił z cicha: „Ach, gdybyśmy dziewczyneczko w połonince sami“ —
Raz w nocy na Boże Narodzenie Foka — a miał przepustkę wojskową — zabłądził w zakamarkach uliczek weneckich i zaszedł nad lagunę. Morze, poruszane wiatrem, uderzało o brzeg, a on, stojąc tam samotnie, wspomniał świętą pieśń wigilijną, huknął z całej piersi, aż w dali w ciasnych uliczkach odhuknęło. I kolędę urodzoną wśród puszcz i połonin zaśpiewał — tam nad laguną: „Oj, w morzu, w morzu, jasny cesarzu — oj, daj Boże...“ A wtedy trzeba było mieć fłojerę — powiadał Foka — toż to się gra przy szumie wody, przy dudnieniu fal. I zaprosiłbym tego zielonego smoka, tego króla morskiego, jak i wszelką żywocinę, na wieczerzę świętą — żartował Foka. — Ale dokąd tu prosić, kiedy nie wiesz nawet dobrze, w której stronie chata twoja i rodzone góry. — —
W górach ani nawet w Kołomyi jeszcze nie wiedziano dokładnie o losie Foki. Przyszły wieści, jak zawsze wykoszlawione i nie sprawdzone, że Foka poszedł już wojować, i to gdzieś na morzu, że zdaje się ranny, że pewnie już nie żyje, że może w tej wodzie tam pochowany. Doszły te wieści do Szumeja, Szumej płakał, zwierzał się chudobie, chodził po przemównikach, płacił im suto. Otrzymywał wprawdzie dobre wróżby, ale nie mógł się uspokoić. W końcu przyszły urzędowe wiadomości, przyszły i listy od Foki. Przyjechał stary dziedzic ze Stanisławowa, poradzili dokładnie Szumejowi, co ma zrobić. Ojciec Foki nabił torbę pieniędzmi i wyruszył wraz z krewniakami do Lwowa. Wraz z adwokatem wskazanym mu przez dziedzica udał się do gubernium. Milczek Maksym stanowczo zażądał, by mu zwrócono jedynaka, bo on nie pozwala na służbę wojskową. Nie chce i już. Inaczej pojedzie do samego młodziutkiego pana cesarza. Ten młody panek dobrze chyba zrozumie, że ojca trzeba słuchać. Po kilku miesiącach odesłano Fokę z Wenecji do domu. Ojciec wcale się nie gniewał, na powitanie długo patrzał nań, nie mógł się napatrzeć.
Tak to młody Foka zawędrował z zymarki w głuszy staroniedźwiedziej pod Dzembronią, prosto do Wenecji, a stamtąd znów z powrotem na Jasienowską kiczerę do starej grażdy. Wędrówka skończyła się, Foka miał o czym opowiadać przez całe życie. Odtąd młody Foka, śmiałek, który wojska się nie bał, który tyle świata sam przewędrował, a nie tylko przewędrował, ale wiele rozumiał, pamiętał i opowiedzieć umiał, był niewyczerpanym źródłem wiadomości, pozyskał mir niebywały.
Po wielu latach jeszcze, jako stary człowiek opowiadał o tym mieście, że nie wymądrowałby w bajce nic piękniejszego. O tym, jakie tam morze jest oswojone, tak iż każdy pan i gazda łódką przed swój pałac zajeżdża. Opowiadał o tych pałacach, o mostach przedziwnych, powyginanych, o zabawach przepięknych. I o tym, jaki to naród wenecjański dobry, grzeczny, czemny, i ujmujący jak żaden inny. Jak się lubują w strojach. A w tym wszystkim jakże do naszych chrześcijan, do Hucułów podobni. — Łagodnie przemawiają, słodko, delikatnie. Nabyłem się z nimi! I muzyki nasłuchałem się, co z tych fal rozświetlonych płynie — mawiał Foka.
W owe czasy, kiedy o żadnych letnikach, czy jak to mówią czasem górscy kpiarze „cholernikach“, jeszcze nikomu się nie śniło, w Żabiu w wielkiej zagrodzie Buligowej (gdzie przedtem byli rewizory), zamieszkał jakiś, jak mówiono — „pan czy profesor“. Zmizerowany, schorowany, ciągle kaszlący nieborak porzucił piękny świat pański i przyjechał w te głuche, puste góry leczyć chorobę płucną, pić białą żywicę i wąchać górskie powietrze. Niektórzy mówili, że ten słabowina to jakiś niedopraktykowany ksiądz, bo wciąż przekonywał ludzi do prawdziwego Boga, do ewangelii. Słychać było, że to największy mędrzec pośród panów. Miał dużo pożółkłych książek, i wskazując na nie, rozumnie i gorliwie tłumaczył ludziom, że wszystko, co tu w górach robią, jest złe i dzikie. Czasami nawet mówił, że powinni by się przebrać w stroje ludzkie, a nie w tych pogańskich, jak krew czerwonych, pokazywać się na słoneczko i świat Boży. To znów coś na gazdowanie tutejsze bardzo nosem kręcił. Jednak nie chciał zdradzić tajemnicy, jak trzeba gazdować, by było dobrze. Dla siebie to chował. Najgorzej jednak narzekał i pomstował na te głupie i szalone zabobony, na przesądy, na te pohane i pogańskie wiary, czary i przemówki, niby to — modlitwy górskie. Miał z tym niemało zmartwienia.
W owym czasie jeszcze uroczyściej niż dziś obchodzono w okresie Wielkiego Tygodnia środę dziadową. Teraz tylko dzieciska o świcie przychodzą hurmą do chaty i krzyczą uroczyście a rytmicznie pod wrotami piskliwymi głosami: „grzejcie Dziada, grzejcie Dziada! myśmy tu przyszli na tę rokowiznę! grzej-cie Dzia-da, daj-cie chle-ba!“ Każdemu od razu wesoło robi się, radośnie, jakby mu całe brzemię zimowe spadło z duszy, jak śnieg z dachu. Gazdynie wynoszą dzieciakom małe chleby, zwane kukucami, takie same jak te, które kładzie się na grobach. Dzieci, nahałasowawszy się wesoło, idą dalej. I tyle.
Jak długo grzeje się Dziada, jak długo pisze się pisanki, jak długo dzwony dzwonią, jak długo chodzą kolędnicy po chatach, tak długo on — przeklęty Aridnyk — onże i Archijuda — patron niewoli i ucisku, przykuty na dnie piekielnym, nie ma siły szkodzić, nie może zniszczyć tego świata.
W czasy młodości Foki uroczyście i pełnie obchodzono grzanie Dziada. Gdy z daleka usłyszano wezwania dzieci „grzejcie Dziada“ — z radością wybiegali domownicy z chaty aż poza grażdę, na carynkę, wynosząc różne przygotowane potrawy. Tam rozpalali wielką watrę. Gdy watra dobrze rozgorzała, wszyscy za biegiem słońca kręgiem trzykrotnie obchodzili watrę, następnie z okrzykiem: grzejcie Dziada! — przeskakiwali przez watrę, naprzód starsi, potem młodsi, a w końcu dzieci. Wreszcie siadali wszyscy wokół watry, razem spożywali przyniesione potrawy.
Foka nieraz wspominał dzieciństwo i te obrzędy. Wspominał, jak to całą rzeszą dziecińską, gdy już wiosną zaczęło pachnąć, wałęsali się od chaty do chaty. Znad watry wznosił się biały kudłaty dym, dym z chwoi jałowcowej, jakby biały kudłaty Dziad dobrotliwy, ogrzany i zachęcony radością wiernego mu ludu, wstawał z ziemi świętej. Dziad rodów górskich, piastun chudoby, co cierpiał za nas, co modlił się do Boga. A ludzie żałowali go, radowali się serdecznie, że się ogrzał.
I właśnie ów chorowity pan, czy profesor, na ten obrzęd pohany bardzo się sierdził. Tłomaczył ludziom, tłomaczył najdobitniej i młodemu Foce, pod nos mu książki pożółkłe podsuwał, że to nie żaden Dziad, tylko sam Jezus Chrystus, że on to cierpiał za nas, że on do Boga się modlił, a nie Dziad, że w Wielki Tydzień Chrystusowi cześć należna, że Jego należy żałować, a nie Dziada. A wszystko inne, co się o tym mówi, to puste gadanie i pohane. Z tego zrozumieli ludzie, że Chrystus chociaż, jak się to mówi był młodzieniaszkiem, jednak tak umęczon był w Wielkim Tygodniu, że w tym krótkim czasie postarzał się od cierpień. Zrobił się Dido — Dziad. I dalej grzano Dziada, świętowano na cześć Dziada, żałowano Dziada.
Dalej pouczał uczony człowiek, że ani watra niebieska nie jest żadnym ojcem, ani ogień najstarszym aniołem, tylko Bóg to ojciec na niebie, pośród aniołów i Świętych, a dalej jeszcze, że nie słoneczko to jakiś pan ognisty, tylko właśnie Pan Bóg w Trójcy świętej Jedyny jest panem ognistym. To wszystko w tych książkach pożółkłych było zapisane... Tylko że nikt nie znał czytania. Niektóre z tych rzeczy, co mówił pan czy profesor, były tak mądre, że nikt nie zrozumiał ani słówka. Nie zrozumiałby, gdyby go zabijano. Ludzie zrozumieli tylko tyle na pewno, że w górach cały naród grzeszny, nieoświecony i głupi. Na to nie mogli nic poradzić. Robili dalej swoje.
Do tego uczonego człowieka zachodził młody Foka. Korciło go wielce zrozumieć, co piszą pożółkłe książki, co powiadają o Didu, o Słoneczku świętym, a może i o Rachmanach. Patrzał na książki ze czcią. Bał się niemal je dotknąć. Zatem uczony słabowina zaczął uczyć Fokę pisma. Przez rok prawie nosił i posyłał mu Foka bryndzę, mleko, wędzonkę, dziczyznę, ryby, miód, świeże owoce i suszenice, słowem wszystko, co było w chacie. I uczył się Foka, pojętnie chwytał pismo.
Do czasów Foki w górach mało kto znał pismo „pańskie“. O watażkach opryszków, o najsłynniejszym ze wszystkich Doboszu, o tym mądrym śpiewaku Dmytrze Wasylukowym, o paniczu Antosiu Pankiewiczu, synu rewizora (stąd nazwanym Rewizorczukiem) opowiadają, że znali pismo. To zrozumiałe, to byli junacy-opryszki, wojowali z panami, nie bali się nikogo. Ale z gazdów osiadłych, by kto znał pismo — nie daj Boże! Może i znał, ale nie sposób było o tym się dowiedzieć, bo od czasów, kiedy cesarski mandator Herdliczka zasadził Petra Tanasijczuka z Fereskuli do katusza i trzymał go tam w mokrej piwnicy przez półtora roku, a jeszcze co kilka dni kazał go bić i katować, aby się przyznał, że naród buntował — a wszystko to za to, że przeczytał sąsiadowi jakiś kontrakt — od tego to czasu zrozumieli ludzie, jak niebezpiecznie znać pismo, kryli się z tym bardzo. Przed Foką tylko stary pustelnik Maksym z Jaworza pod Czarnohorą znał pismo.
Foka poduczył się rychło i nieźle czytał, a wciąż dopytywał uczonego człowieka o tamte najciekawsze książki. Ten jeszcze jednak nie dawał mu ich czytać. Może to także miał za tajemnicę. Także na rewasze i karby, na te zacinane na kłodach obliczenia, tak pomstował pan, że nawet Foce było śmiesznie. Foka bowiem myślał sobie, że to pańskie pismo doskonałe, arcymądre, ale dla połonin i lasu i tamte starowieczne górskie karby także niezłe. Ale uczony pan: nie i nie, tylko swoją mądrość uznawał.
Jednak był to człek dobry, życzliwy, widać że dobrze jakoś chciał dla ludzi. Foka na Nowy Rok przyniósł mu pierścionek szczęścia. Taki, jaki i teraz można tu i ówdzie znaleźć: pośrodku słoneczko, a po obu stronach słoneczka dwie pięćdziesiątki rewaszowym pismem wyryte. To znaczy: „mnohaja lita, do stu lat“. Nad tym pierścionkiem zdaje się odmówiono szesnaście przemówek, podług ilości fasoli, zawartej w jednym ze starych pudełeczek w komorze Szumejowej.
Cieszył się Foka, bo w zimie polepszyło się uczonemu człowiekowi. Miał to za dobrą wróżbę, za wpływ swego pierścionka. Przyszła wiosna i choremu znów się pogorszyło. A że nie mógł usiedzieć na miejscu, wciąż chodził, gadał, bardzo gorączkował się byle czym, ciągle chciał poprawiać ludzi i stąd ciągle narzekał na tych głupich i bezbożnych ludzi górskich — w końcu raz jakoś tak rozkaszlał się, że umarł. Foka płakał za uczonym jak za ojcem, sam mu sprawił pogrzeb i urządził goszczenie huczne na posiedzeniu pogrzebowym. O tym jakoś nieboszczyk nie mówił nigdy, że posiedzenie to pogański zwyczaj. Nie lubił biedak mówić o śmierci.
Pamięć i cześć zmarłego hucznie świętowali ludzie w chacie Buligowej. Żal im było tego sieroty, co tyle mądrości miał, a nic mu to nie pomogło. Zgasł z dala od swoich, z dala od rodu swego, od pańskich obyczajów i od honorów pańskich. Buliga i młody Foka suto ugaszczali gości pogrzebowych, to wędzonką, to banyszem, to wódką, to miodem. Zatem i zabawiali się szczerze przy nieboszczyku w gry, zwyczajem przepisane. Bawili się naprzód w żużukało.[2] Żużukali z zapałem, aż chata drżała, a z daleka słychać to było jakby organy grały. Bawili się w młyn, chłopcy pod ławką w sieniach stukali i hałasowali, jakby młyn prawdziwy turkotał. Bardzo głośne też były targi gazdy z kupcami Żydami i jeszcze głośniejsze kłótnie Żydów między sobą. Jak zazwyczaj w tej zabawie. A gdy odgrywający Żydów-konkurentów aktorzy, niby to wyrzuceni przez gazdę, wylecieli na dwór, to tak rejwachowali, że aż na Synyciach było słychać. A z chaty raz po raz grzmiał śmiech potężny. O żadnej z zabaw nie zapomniano. I sroka skrzeczała i koza rogata gryzła dziewczęta i Ormianin galopował po chacie koniem rozhukanym, aż okna dzwoniły i dziada-żebraka chapały kobiety, a zazdrosna baba tak je waliła po kożuchach, jakby z pistoletów strzelało.
Pili ciągle a wciąż wspominali nieboszczyka, życzyli mu carstwa niebiesnego. Ani zwady nie było żadnej, ani nikt nawet nie przemówił się przykrym słowem, grzecznie przemawiali do siebie i słodko, chociaż wcale głośno. Tak to — po chrześcijańsku — świętowali posiedzenie koło ciała biednego pana czy profesora.
Buliga oddał Foce książki i listki pożółkłe. Foka ślęczał nad nimi, wyczytywał zwrotkę za zwrotką, stronicę za stronicą. Było tam dużo o sadach, o jabłoniach, o gruszach, były i takie książki, w których choć słowa poszczególne rozumiał, żadnego sensu nie mógł się doczytać Foka. Ale nie mógł znaleźć tych książek, których szukał, nie mógł się doszukać tego, co chciał wiedzieć. Kto wie, co się stało z tamtymi tajemniczymi książkami...
Foka, zwłaszcza podczas świąt i niedziel, nie zaniedbywał książek, czytał je, a czasem przepisywał sobie powolutku. Z czasem umiał na pamięć, powtarzał całe stronice, nie otwierając książki. Na razie nawet to, co te książki pisały o sadach i sadowinie, nie przydało mu się. Dla swoich obliczeń połonińskich, dla politków, dla wesnarek i zymarek miał inne pismo. Były to rewasze.[3]
Do Szumejowej chaty przynoszono po ukończeniu latowania rewasze. Całe pęki drewienek przeznaczonych do rozliczenia leżały w komorze na półkach, a niektóre już dawne, już niepotrzebne rozliczenia, porzucone po kątach. Ojciec razem z Foką przesiadywali w komorze i przeprowadzali końcowe rozliczenia, z którymi się miały zgadzać ilości trzód i zapasy. Młody gazda przeglądał deszczułki, powoli liczył i dodawał, a stary jeszcze powolniej karbował dodane sumy każdą na innej grubej pałce. Każda pałka była z innego drzewa.
W drugim kącie komory na półce kiedrowej były jeszcze jakieś inne większe kłody prastare, całkiem innymi karbami znaczone. A obok także różne stare pudełka rzeźbione w krzyże i słońca. Foka nigdy nikomu zapewne o tym nie opowiadał, ale różni, czy tacy sobie bajarze, czy może prości brechacze zapewniali, że to nie obliczenia były, lecz prastare pismo na drzewie karbowane i że były one tylko dla świadomych, a ci udzielali go komu chcieli. I czy nie było już więcej potrzebne nikomu, czy nie było komu przekazać, czy też coraz bardziej wszystko to się kryło, wszystko przepadło gdzieś i poszło w zapomnienie. Niektóre kłody takie można było odczytać palcami z zamkniętymi oczyma, tak były jeszcze wyraźnie pozacinane. To właśnie miał być dowód, że stary ślepiec gromowy, co tu przed laty mieszkał na Ihrecu, dał je Foce. Kto wie, może tam były te wieści o Didu, szczątki wieści o Rachmanach? A inne były jakieś zatarte i stare i samo drzewo zmurszałe, że już ani oczyma, ani palcami nic by nie wyczytał. W osobnych pudełeczkach dużych i małych były ziarna fasoli, każde pudełko miało swój znak. Te fasole wskazywały ilość przemówek, okrzyków, modlitw i Ojczenaszów, potrzebną dla każdego świętowania, dla każdego rodzaju czarów.
Chociaż od dawna już rozliczano się w gospodarstwie pasterskim, nie interesowało nikogo jeszcze rozliczanie dni roboczych. Ścisłe obliczanie pracy samej zaczęło się właściwie dopiero w tak zwanych butynach, czyli przemysłowych wyrębach leśnych. W domarstwie do niedawna jeszcze nie było roboty najemnej obliczanej szczegółowo i ściśle.
Człowiek, który gospodaruje w domu, gdy inni są na połoninie — zwie się — domar.[4] Gdy inni latują, przesiadują na tołokach, zymarkach lub wesnarkach, on — „domarzy“. Wszystkie pokosy trawy, karmienie chudoby koło chaty, roboty na podwórzu, w ogrodach i w chacie to domarstwo. W domarskiej robocie pierwszą rzeczą jest siano, bez niego nie ma zimowli marżyna[5], od siana wszystko zależy. Dlatego też okres sianobrania największego wysiłku wymaga. W domarskiej robocie stali najmici pracują na równi z gazdami. Hodowanie krów, dojenie krów i owiec, piastowanie cielątek — to najważniejsza ich robota przez cały rok. Dawnymi czasy byli to przeważnie ludzie, co zaszli z dołów, nieraz uciekinierzy. Tak zwaną symbrilę[6], najemną umowę służbową, zawierano dawniej na całe lata: na dziesięć lat, na pięć, rzadziej na dwa. Najmici nie pieniądze otrzymywali jako zapłatę, lecz ubranie, owce, krowy, czasem grunt. Toteż najmici należeli do rodziny. Zdarzało się nieraz i teraz się zdarza, że zdatny i pracowity najmita, usynowiony przez gazdę, odziedziczył jego majątek a nawet nazwisko rodowe. O najmitów dziennych, tygodniowych czy nawet okresowych było bardzo trudno. Żaden człowiek nie miał czasu ani pracy — na sprzedaż. Bo właśnie kiedy robotnicy są najbardziej potrzebni — w letni czas sianokosów, wszyscy pracują nadmiernie, pracują do nocy, przy księżycu, nieraz nawet przy lampach. Śpią bardzo niewiele, zaczynają pracę przy pierwszym brzasku dnia. Kiedy indziej znów czasu jest zbyt dużo, i wtedy praca nie ma żadnej ceny. Stąd też współpraca zawsze pochodzi z ochoty: Pomagają sobie krewni, sąsiedzi, pobratymi, znajomi, odwzajemniają się, jak komu wypadnie, zawsze dobrowolnie i chętnie, bez musu. Bywa i tak, że jeden daje za dużo, a drugi mniej, nie ma obliczeń pieniężnych, nie ma kupieckiego sumienia, co ciągle liczy pilnie, drugiemu w zęby zagląda i na palce patrzy. Może tak dawni ludzie by powiedzieli: „To świetny wynalazek, że pracę się oblicza, to dobrze i mądrze, że wyzysk niemożliwy“. (Bo nikt z nich nie podejrzewał, że ścisłe obliczenia pracy mogą służyć do tego, by wyżyłować człowieka, by wyssać go z sił żywotnych). „Ale, tak czy inaczej, i takie czasy były niezłe, kiedy można było robić i pomagać z życzliwości i przyjaźni. Wszystko robić z ochoty, a bez troski, czy kto komu nie nadrobił i nie nadpłacił...“
Powiedzmy sobie, że trudno by było z tak wolnymi ludźmi, o pracy tak rozrzutnej, a zależnej od dobrej woli, dokonać jakiegoś bardzo wielkiego dzieła. Właśnie przy wieży Babel ludzie rozeszli się, bo byli wolni, bo sami to sobie uroili, a gdy ich nikt nie zmuszał, każdy zaczął mówić swoim językiem, wielka budowa przepadła. Można się tym martwić, można chwalić niewolę, sławić ją pod niebiosa, ale wypada wątpić, czy niewolnicy zbudowaliby wieżę — aż do nieba. W naszych górach ludzie z ochoty i bez zapłaty budowali piękne krzyże przydrożne, kapliczki i cerkiewki. To oczywiście na miarę huculską — gdzież im tam do nieba...
Nie myślcie, że w życiu domarskim święta, tańce i zabawy mają mniejsze znaczenie niż robota sama. Ludzie, co połowę roku przepędzają w samotniach, po latowiskach, po stajach i chatach sianowych, myślą nieraz o chacie przede wszystkim jako o miejscu, gdzie można, jak się to mówi, „nabyć się“ z ludźmi, nagwarzyć, naweselić. W braku dziennych najemników zabawa właśnie ściąga ludzi. „Rąk roboczych“ nie ma. Nie ma w ogóle ani samych rąk, ani nóg, bo nie ma przyzwolenia na niewolę. Przypomnijmy, że w cywilizacji starożytnej niewolników nazywano andrapodon, noga ludzka czyli ludzkonogie stworzenie. Teraz dla odmiany „ręce robocze“. U nas, w braku cywilizacji, są tylko sąsiedzi i ludzie. Im bardziej samotni, nawet opuszczeni, tym bardziej skłonni, ba, nawet stęsknieni „nabyć się“ z ludźmi, nacieszyć się rozmową i zabawą. W zamian za to — w okresie gdzie nie mają własnej roboty — może i puszczę by wykarczowali w zabawie i wody górskie by zatamowali. Toteż w razie nagłości pracy i wobec jej rozmiarów urządza się tołokę, pracę połączoną z ugaszczaniem i zabawą.
Jest miarą znaczności, rzeczą honoru gospodarza, urządzić przyjęcie jak najlepsze, by ochoczość, z jaką pracowano, nie doznała zawodu, by zachować kredyt i zaufanie na przyszłość. Już w czasie pracy zanoszą domownicy w pole lub do lasu jedzenie, napitki i tytoń dla pracujących, ugaszczają, zapraszają jak najgościnniej, przemawiają uprzejmie i serdecznie, usprawiedliwiają się, prawie zmuszają do ucztowania. To podnieca ochoczość, wytwarza w czasie pracy nastrój pełen wesołości i żartów, współzawodnictwo, tak że całość przypomina raczej zawody sportowe. Po całodziennej wytężonej pracy następuje zabawa: muzyka, tańce, śpiewy, opowieści, swoiste, górom tylko znane zabawy towarzyskie, wypełniają jej treść. Tańczy się wszędzie, w chacie, w sieniach, w stodole lub na dworze.
Miłość tańca jest powszechna, ogarnia całe życie huculskie. Tańczą także ludzie dojrzali i poważni, nawet starsi wiekiem. Pieśń opowiada o gaździe, co tak zawzięcie tańczył, że zbawienie swoje nawet przetańczył.
Tańców huculskich jest wiele. Najpowszechniejsze jest koło, taneczny krąg, zwany hucułką: kilka lub kilkanaście osób, trzymając się za ramiona, porusza się w mocnym rozmachu, przyspieszając tempo coraz bardziej, aż do zawrotności. Czasem muzyka od razu wpada w wir, wkręca weń tancerzy, czasem stopniowo doń dochodzi. Mężczyźni urozmaicają taniec, przysiadając i tańcząc tak w przysiadach tuż przy ziemi, podskakując szczupakiem ku górze, wykrzykując, śpiewając, strzelając z pistoletów. Wewnątrz koła tańczy czasem luźnie jedna lub kilka par. Czasem, gdy krąg porusza się potężnie, lecz równo i monotonnie jak koło rozmachowe, zamknięci wewnątrz koła tancerze szaleją coraz bardziej.
Najdziwniejsze są tańce samych mężczyzn. Jest taniec opryszków, tak zwany arkan, pełen dziarskiej rytmiki z gwałtownymi zwrotami z uchwyceniem stosownej chwileczki do zwrotu, jakby myśliwiec cel chwytał, z gotowością do uderzenia nagłego, błyskawicznego. Jest prastary taniec zwany kruhlek, w którym tancerze wirują z podniesionymi toporami. I w kruhleku i w pląsach świątecznych na Boże Narodzenie widać, jakie znaczenie miała dawniej w tańcu, ku zdumieniu obcych — broń. Opowieści stare przekazują, jak to dawniej podrzucano ostre i ciężkie kilofowe bardki w tańcu, że wciąż świszczały groźnie nad głowami. Jak strzelano podczas zabawy tanecznej tak, że nic nie było widać od gęstego dymu. I znów jedna bardka za drugą wesoło podlatywała w górę i jedna za drugą spadała, ale jakoś nie zdarzyło się, by ktoś kogoś zaciął lub uszkodził.
Dla ludzi i rodzin mieszkających daleko, tołoka jest zdarzeniem niemałej wagi. Młodzi się bawią, chłopcy zbliżają się do dziewcząt, poważni ludzie wymieniają myśli. Nieraz śpiewa się nowo ułożone zwrotki, o jakichś zdarzeniach, co żywo poruszają ogół. Czasem — powiastuni, bajarze lub przygodni opowiadacze przykuwają uwagę, jakby czarują całe zebranie jakąś bajką, legendą, opowieścią. Starzy gazdowie opowiadają wspomnienia i podania o dawności, o starowieku.
Siedzą staruszkowie, dymy z fajek, fale dymu rozsnuwają się, rozciągają w mgły i chmury połonińskie. Rozstępują się ściany chaty, ukazują się — ścieżki nad urwiskami i hufce opryszków na koniach bujnych, junacy w blachy mosiężne pookuwani, baszty zamków węgierskich na skałach i szkłowe pałace smokowe wirujące... Albo też zasiądzie na środku izby opodal ogromnego pieca z kominkiem wśród dźwięku cymbałów i skrzypiec stary siwy gazda z długimi włosami, słuchacze poobsiadają ławy, stołki i przypiecki, a on śpiewa, recytując, i tak pieśń opowiadać zaczyna: „Posłuchajte dobri ludy, szo choczu kazati.“
Gdy tylko wrócił z wojska Foka, od razu zasłynął jako pierwszy tancerz, jako łegiń najpyszniejszy w strojach, i jako przewodnik po tołokach i w czasie robót. O strojach Foki długo jeszcze chodziły wieści po osiedlach górskich, po miasteczkach, po dworach pańskich i zamkach węgierskich. Miał taką chętkę strojenia się, że nawet na połoninę, dokąd niejeden dobry gazda idzie w starym, zniszczonym ubraniu, chodził wystrojony, i cały serdak miał pościągany błyszczącymi retizami. Tak samo później, kiedy był stary. Gdy wracał z połoniny, nawet konie jego odróżniały się od innych, tak były ustrojone kitami kosodrzewiny.
W owe czasy nie żałowano sobie chramów, ani zabaw, jak teraz co to wszędzie tylko po jednym biednym chramie się obchodzi. A wonczas w Żabiem były dwa chramy wielkie (na Boże Tiło i na letnią Bohorodycę) i w Krzyworówni także dwa (na czesną Ryzę i na Bohorodycę jesienną) i w Jasienowie po dwa. Wielu zaś ludzi chodziło na Iwana Kupała przez Czarnohorę na chram do Jasienia węgierskiego, o czym już dziś prawie zapomniano. Wszystkie trzy soboty Dziadowe w roku uroczyście obchodzono: wiosną, latem i jesienią. Wspominano pradziadów, czczono umarłych. Ludzie schodzili się na cmentarz z wszystkich stron, traktowali się gościnnie, zajadali ze smakiem, popijali zawsze winem węgierskim, gdy już biedni to tylko wódką. Na Wielkanoc nawet ksiądz święcił wino, albo i wódkę, umyślnie kropił flaszki święconą wodą, aby to nie zaszkodziło chrześcijanom, aby do grzechu nie przywiodło.
Foki nie brakło nigdzie, na żadnym świętowaniu, na żadnym zebraniu liczniejszym. A że Szumej postarzał się i Foka był właściwym gazdą na starej grażdzie, dom jego stał otworem dla wszystkich. A choć nie był przy drodze, każdy tam zajrzał albo i zajechał, aby dowiedzieć się, co się dzieje, aby się zobaczyć i nabyć z ludźmi. Foka, jak dawniejsi gazdowie górscy, nikogo nie wypuścił, dopóki go nie nakarmił, dopóki nie ugościł i nie przenocował. A czasem przygodni goście jakże się natańczyli i naweselili w starej grażdzie Szumejowej! Śpiewów się nasłuchali, muzyki i różnych opowieści. Nieraz zachodzili jacyś obieżyświaty, tak zwani „świtowany“, opowiadali nowiny. Czasem zjawił się taki dziad, co raz na kilka lat opuszczał swój wierch, powiastował o dawności, wskrzeszał ją przed słuchaczami. Jakby serce Wierchowiny zatętniło w starej grażdzie, jakby z zakamarków jej i z podwórców rozszeptały się duchy gazdów i junaków. Nie licząc się z kosztami, urządzał Foka świetne i huczne chramy. Przeszedł w tym jeszcze dawnych gazdów.
Wszędzie miał swoich pobratymów tanecznych. Spotykał się z nimi wszędzie, nieraz aż w Szigecie, dokąd chadzał na jarmarki, także w Polenach węgierskich, w Kosowie i w Wyżnicy. Gdy zeszli się pobratymi, to tak wytańcowywali, aż muzykantom palce puchły. A Foka z pobratymem tańczył i tańczył, czasem przyśpiewując, czasem strzelając dla ochoty. I tak przez całą noc do rana, a potem jeszcze do południa i jeszcze troszeczkę do wieczora, a potem znów przez całą noc.
Co tak tańczyli sobie? Dawne przygody swych przodków i swoje dzieje zobrazowywali. Rozmachiwali się na siebie bardkami, czy tańcząc, czy przysiadając, jakby się odgrażali, przerzucali bardki do siebie, jakby się wyzywali do boju na bardki. Potem, niby to po boju, jednali się, obejmowali za szyję i tańczyli w zgodzie. A potem pędzili gdzieś razem z podniesionymi bardkami, patrząc w dal, szukając wroga. Jakby razem cwałowali przez góry, zdobywali miasta, uciekali od pogoni. Potem dreptali na miejscu niemal, równo, powolutku, lecz mocno posuwając się naprzód, wciąż w koło, jakby spokojny żywot pastuszy przedstawiali. Znów zrywała się muzyka jak wodospad, jakby woda zahuczała ze spuszczonej zastawy. Odzywały się okrzyki, a w tym gwałtownym rytmie zaledwie chwiali się tancerze, mocno stojąc na nogach jakby na darabie mknącej. Taniec wciąż zmieniał się, nie był jednostajny. Powtarzał przeróżne dzieje: dawne i obecne.
Bieda tylko z tym była, że Foka zatańcowywał do upadłego każdego pobratyma, każdego pokonał w tańcu, zamęczył go prawie. O tym wszędzie sława poszła.
Aż raz zjawił się w Szigecie młodszy od Foki łegiń, rodem z węgierskiego boku, biedak jakiś i ubrany biednie, ale cóż to szkodziło Foce! Zwał się Myś, a na żart zwano go „Myś czy Mocak“, bo krzepki był chłopak. Ten dotrzymywał kroku Foce. Czego Foka nie próbował? I muzykantów zmieniał, by byli wypoczęci, świeży. I arkana tańczył godzinami, także tancerzy zmieniając, tańczył tak, aż podłoga się łamała. I kruhleka tak samo. Nic nie pomagało. Myś tańczył niestrudzenie. I zyskał sławę w Szigecie. Zagórscy ludzie chlubili się, że jeden z nich z samym Foką może się równać w tańcu.
Ale i na Mysia przyszła kreska. Raz przybył do Szigetu na jarmark młody Matijko z Krzyworówni, syn pobratyma Fokowego Fedora! Był to istny buczek jędrniasty, a nie chłopak. Latował wciąż wśród puszcz pod Czarnohorą. Gdy przychodził na połoninę, to tak sobie dla zakładu mocował się. I dla zakładu nosił w zębach pełną berbenicę bryndzy. Wygrywał zakład, ale wygranej nie brał. Zwady nigdy nie szukał, ale niechby go kto zaczepił! Prosty był to i szczery chłopak, do nikogo nie żywił urazy, a zaczepki nikomu nie podarował. Jakby to był także zakład: „ty do mojego łba się bierzesz? Haj, dajże i twego spróbować!“ Trzeba było jednak mieć zdrowe kości do takich prób, do bójki z Matijkiem, bo sam tak twardą czaszkę miał jakby ze stali. Ile go razy rąbali i walili obuchem po niej, a była coraz to twardsza i mocniejsza. W rzeczywistości nie myślał nigdy o bójkach. Matijko miał myśli pochłonięte marżyną. Myślał wciąż o krowach wszystkich, o tych baranach i o capach, które pasał, z którymi swe życie przepędzał. Ciągle wspominał ich jakby przyjaciół.
Gdy przyszedł Matij do Szigetu, jakby na żart spróbował się z Mysiem w tańcu. Oj, poznali zagórscy ludzie, jacy to junacy czarnohorscy z Liedczyny! Pokonał Mysia w tańcu. Nie miał śmiałości próbować się z samym Foką, liczyło się jednak, że i jego pokonał.
Matijko wstydził się o tym rozgłaszać, sam Foka za to opowiadał, że jemu równy jest w tańcu „Myś czy Mocak“ zza gór, a ponad niego i na całe góry tancerz pierwszy, to Matijko z rodu Iwankowych-Zełeńczuków.
Najmłodszy ze wszystkich Matijko przeżył wszystkich, dożył aż do nowszych czasów. Całe swe serce przelał na marżynę — dobrze się żyło na świecie tym bydlątkom, które Matijko piastował — a całą odwagę i junactwo na walkę z niedźwiedziami. Do późnej starości nie spał, broń Boże, w chacie ani jednego lata. Głowa jego z kosmykami jak u orła starego, pokarbowana razami, i w sercu karby głębokie dawności wyryte. Serdecznie wspomina i dawnych ludzi i dawną chudobę. Z jego pamięci jak z komory bogackiej nieraz czerpaliśmy te skarby, wieści starowieku.
Tak Foka tańczył. Długo wspominali te tańce ludzie jakby ostatni błysk słońca, dawnego szczęścia, dawnej słobody...
Od osiemdziesięcioletniej staruszki, Marijki Czornysz, jednej z ostatnich wygasającego pokolenia, słyszałem kiedyś, jak to Foka w młodych latach lubował się w tańcowaniu. Staruszka opowiadała żywo, z uśmiechem pełnym uroku: „Byłam wtedy może dziesięcioletnią dziewczynką, gapiłam się na Fokę, napatrzeć się nie mogłam. Nigdy nie zapomnę, jak wyglądał w wielkim starowiecznym, wysokim kapeluszu, jaki niegdyś nosili opryszki. A to kapelusz był obwiedziony szeroką mosiężną blachą, zza blachy zaś wystawały i wysoko powiewały pawie pióra. Kiedy tańczył i przechylał się w tańcu, przy ogromnym pasie, nabijanym gwoździkami, dzwoniły i dźwięczały łańcuszki i pistolety. On zaś był taki wspaniały i łaskawy. I dokąd wszedł, gdzie się zjawił, radość była, witano go jak wielkiego pana. E, mało to powiedzieć, chyba — jak cesarza. I gazdowie i panowie i starszyzna, urzędnicy i Żydzi, wszyscy nim się cieszyli, uśmiechali się, witali go serdecznie. Taki miał mir! A wciąż wędrował. Nie ma co mówić — powiadała staruszka — we wszystkim nie było odeń sławniejszego! Byli tacy, co go chcieli naśladować, nikomu się to nie udawało. Co słowo wyrzekł, co piosenkę zaśpiewał na tołoce, rozchodziło się to, rozpowszechniało po całych górach.“
I w późniejszym wieku tańczył Foka. Tańczył z ostatnim z Wasylukowego rodu z Hołów, gazdą dostojnym jak sam Foka, lecz małomownym, poważnym, nieprzystępnym dla obcych. Tańczyli sobie powolutku, poważnie, w milczeniu. I z Dmytrem Szekierykiem z Krasnojyli — gazdą zacnym, rozmownym, szczerym. Gwarzyli, opowiadali sobie, nie mogli się nagadać, popijali po trosze, tańczyli wesoło, znów gadali, opowiadali bez końca.
Najmici rodziny Szumejów dumni byli z tego, że jej służyli. Kto swoje wysłużył, dostał grunt, wielu z nich wyrosło na dobrych gazdów. Długo wspominano dobroć i łagodność starego Maksyma, hojność i mądrość Foki.
Raz, kiedy spędzono bydło z wysokich połonin, jeden z najmitów, owczarz zwany Trofymko, nie dopilnował owiec. Wilki porżnęły blisko 200 sztuk. Było to tuż przed zejściem z połoniny. Sam gazda Foka, spokojny o wszystko, dzień przedtem pojechał do domu, by przygotować przyjęcie na święto powrotu z połoniny. Dla każdego gazdy byłaby to szkoda niemała, a dla Foki także ujma na honorze. Bo który najmita wyszedł od Foki, nazywało się, że z dobrej szkoły wyszedł. Dla niedbaluchów i pustaków nie było miejsca u Szumejów. Każdy uczył się dla siebie.
Przychodzi owczarz Trofymko na Jasienowo, opowiada, co mu się przydarzyło. Prosi ludzi w zagrodzie, by który z nich opowiedział Foce. A tu nikt z nim nawet gadać nie chce. Owczarz nie wie, co robić. Chata pełna, jacyś ludzie tam, gazdowie i panowie siedzą wokół gazdy. Tymczasem po kuchniach, po podwórzach ruch wielki jakby na weselu. Warzą się banysze, gołąbki, pierogi, kiełbasy, juszki — czekają beczki z piwem. Dziś świętuje się szczęśliwy powrót z połoniny. Cała rodzina Foki zatem i cała służba i sąsiedzi, wszyscy mają razem wieczerzać. Wlecze się dalej owczarz, wsuwa się do izby, gdzie siedzi Foka, zgłasza się gaździe. Każdy na zagrodzie myśli: — Oho, przepadł owczarz, przepadło jego gazdowanie. — Foka siedzi, pyka fajkę, gwarzy sobie z gośćmi. Najmita staje na progu, milczy.
— No cóż tam, bratczyku Trofymku, jesteś tu? Drobięta myrom? wszystko dobrze? — pyta mimochodem, zajęty rozmową Foka.
— Nie. Źle bardzo, bieda — jąka się owczarz.
— Czemuż? — zmarszczył się Foka. Odwrócił się.
— Dwie setki owiec wilki zabrały, zaraz po rozłączeniu.
— Ile!? —
— Dwie setki...
Cisza zaległa izbę. Foka wstał z ławki, mocno pociągnął fajkę, zamyślił się. Ogląda owczarza. Widzi, że ten zgnębiony, zmęczony, bliski płaczu. Wszyscy spoglądają na Fokę.
Usiadł Foka. Nie oddalił owczarza. Po chwili powiedział: — Dzisiaj osobno będziesz jadł wieczerzę. —
I tyle kary miał owczarz.
Z Trofymkiem były i inne kłopoty, ale i te dobrze się skończyły. W tym rzecz, że Trofymko nie umiał żyć z towarzyszami, z innymi najmitami. Byli to wprawdzie tacy najmici, o jakich się teraz nie słyszy, ale przecież ludzie nie chwalili Trofymka za to.
Gdy Foka wyhodował dużo trzód, trudno było nieraz upilnować je na połoninach. Wtedy stary Maksym pożyczył mu swego sługę Semena. Co tu dużo mówić. Jak wielu dawnych gazdów w tych czasach, kiedy o najmitów było tak trudno, trzymał i Maksym do posług: „takiego“ — po prostu szczeznyka. Jaką z nim miał symbrilę, i czy miał jakąś — tego nikt nie wie. To tylko trzeba powiedzieć, że o Maksymku nikt złego słowa nie powiedział.
Słychać było, że Semenko pierwszy powiedział Maksymkowi, gdzie Foka się znajduje, gdy ten uciekł do Wenecji. Od tego czasu Maksymko coraz więcej lubił starego sługę. Dawniej, kiedy jeszcze mniej było najmitów, Semenko niemało uwijał się w gospodarstwie Maksymowym. Dobrze się zasłużył Szumejom. Kiedy gazda Maksym sam karmił bydło, dziwowali się ludzie, w jakim spokoju i porządku to się odbywało: byki były spokojne, barany stateczne, nawet capy przestawały bić się i psocić. Krowy jakby wyuczone podchodziły jedna za drugą ku gaździe, by dostać soli. Gazda długo karmił każde bydlątko osobno, gwarzył trochę z każdym, aż powiedział powolutku: „No, idź już sobie niebogo“. — „Semenku!“ — oglądał się stary gazda. Semenko — niewidzialny — odpędzał krowę, gdyby nie usłuchała gazdy, opiekował się każdą krową, pilnował by się nie biły, zgartywał siano, aby go nie tłoczyły. Był dobry i łaskawy dla bydląt, nigdy żadnego nie uderzył. Żaden najmita by go nie zastąpił.
Owego lata (wtedy gdy Maksym pożyczył Foce Semenka do usług) Foka wysłał jak zwyczajnie pastuchów z owcami i jałownią na połoniny, a Trofymkowi dał tyle bydła i koni, że ten ręce załamał.
— A jakżeż ja sam dam radę?
Uspokoił go Foka, nakazał mu zajmować się tylko gospodarstwem w samej stai i co najważniejsze zawsze warzyć dwie kulesze, jedną dla siebie, a drugą wystawiać — poza staję. A nie żałować mąki! Ostrzegał go, by, broń Boże, nie solił tej drugiej kuleszy. Trofymko uśmiechnął się, był rad, rozumiał, że sam Semenko będzie pastuszyć tego lata. Na połoninie Trofymkowi wiodło się świetnie. Był wprawdzie niby to sam, ale nie potrzebował uganiać się po wertepach ani strzec bydła od dzikich zwierząt. Doił krowy, warzył sery i kucharzył. Semenko zrazu zaś cicho, nie dając znać o sobie — pilnował chudoby. Wszystko byłoby dobrze, gdyby Trofymko nie był za mądry, tam gdzie nie trzeba. Naprzód zaczął solić kuleszę. Stary sługa Maksymowy zostawiał mamałygę nietkniętą. Wtedy Trofymko wystawiał mu drugą niesoloną mamałygę, ale tymczasem sam już sobie dobrze podjadł. Raz w jakiś mglisty i mokry dzień posolił zbytnio mamałygę i postawił ją za drzwi koliby. W tej chwili mamałyga wleciała plackiem na twarz Trofymkowi, jakby ją wichrem przywiało. Trofymko uśmiał się ze złości „tego“, a „ten“ znosił tymczasem cierpliwie te żarty... Gorzej było, gdy Trofymko, może z lenistwa, przestał gotować kuleszę dla Semenka. Krowy nie przyszły do udoju i pochowały się gdzieś tak, że nie można ich było znaleźć, konie rozbiegły się. Trofymko dobrze nastraszony poszedł szukać krów. Cały dzień wałęsał się połoninami, Bóg wie którędy, jak pies bez węchu, nie znalazł ani jednej krowy, ani jednego konia, wrócił z niczym do stai. Wchodzi jak niepyszny do zagrody, a tu już wjeżdża na koniu spienionym Foka z ostrą miną. Semenkowi za dużo było tego na stare lata. Poleciał z Czarnohory prosto na Jasienowo, do Maksyma, narobił takiego gwałtu, że Maksym natychmiast posłał Fokę na połoninę opamiętać Trofymka, aby się nie zbytkował nad starym sługą i aby nie niszczył dobytku. Foka poważnie wydał Trofymkowi stosowne nakazy. W końcu przemówił mu także do sumienia, że to bardzo nieładnie, niehonorowo naigrawać się nad „takim“ najmitą, co pracuje i służy wiernie, a sam nie może sobie dać rady w skórze człowieczej. Jeśli Bóg cierpi go, święty Eliasz gromem weń nie bije, jeśli on nie szkodzi nikomu, tylko pomaga, to cóż z tego, że szczeznyk?! Ale tak czy inaczej — jeśli chudobę kocha jak szczery pastuch — nie może to być duch zły.
Trofymko w mig ugotował mamałygę potężną i wystawił ją na dwór. Wkrótce odezwały się dzwonki. Powoli cała chudoba znalazła się w zagrodzie. Trofymko zrozumiał wszystko, odtąd już nie żartował niemądrze z Semenkiem i pilnował swojej roboty.
Powoli obaj najmici spobratymowali się. Raz wieczorem, gdy Semenko pohukiwał na bydło po koszierach, Trofymko zawołał nań:
— Czorcie! chodź tu do stai, chcę cię zobaczyć.
Wtedy, tak opowiadał sam Trofymko, wsunął się do stai nie stary pastuch, jak spodziewał się Trofymko, lecz mały obdarty, zasmarowany chłopczyna z malutką czarniawą twarzą, jakby smutny i zadumany. Wyglądał, jak korzeń wraz z gliną z ziemi wydarty, jak leśne stworzenie. Sam Trofymko zaś był to tęgi chłop dolski, przysadkowaty ale mocny, szerokoplecy, szerokolicy, jasnowłosy. Semenko wszedł cicho, usiadł na ławie obok Trofymka. Mówił półszeptem, ale bardzo wyraźnie:
— Posłuchaj mnie, kucharzu! Bądźmy odtąd dla siebie grzeczni. Dobrze? Ja dla ciebie, a ty dla mnie. Obaj służymy sławnemu rodowi Szumejowemu. Ja przystałem już do tego rodu. Mój ród mi nie w głowie, tylko Szumeje i ich chudoba. Bądźmy towarzyszami. Nie mów do mnie tak brzydko. Możesz wołać mnie: Szczeznyczku! Tak, ale nie inaczej. — Zrozumiał i to Trofymko. Żyli w zgodzie. Dobrze odtąd działo się w stai. Semenko strzegł trzód gorliwie, zaganiał chudobę do samej kosziery. Trofym doił krowy. Krzątał się koło mleka i koło watry. Pamiętał o towarzyszu. Semenko przychodził na pogawędkę do watry. Gdy Trofymko modlił się, Semenko siedział cicho w kącie i wzdychał. Gdy Trofymko grał na fłojerze, Semenko mrużył oczy, patrzył nieruchomo w watrę i tak trwał jak gdyby w uśmiechu szczęśliwym. Trofymko bardzo dobrze go wspominał. Zdarzyło się raz, że Trofymko, zmęczony pracą, ułożył się do snu, zapomniał jednak przedtem się pomodlić. Wchodzi cicho Semenko, powiada półszeptem:
— Pobratymie, tyś jeszcze coś zapomniał. — Trofymko, już senny, różne rzeczy wymieniał: — Wodę przyniosłem, kotły wymyłem, siana dla cieląt naniosłem — no cóżby jeszcze? Aha, widzisz! zapomniałem pomodlić się do Boga. —
— Widzisz, pobratymie, ja ci nie mogłem tego powiedzieć!
Gdy sam Foka przychodził na połoninę, Semenko robił swoje, ale chował się, siedział bardzo cicho, nie trzaskał sobą po koszierach, nie pohukiwał na bydło. Mówił potem do Trofymka, że sam taki czarny i zasmarowany, wstydzi się tak świetnego gazdy. Jeszcze nigdy nie wiodło się Trofymkowi tak dobrze, jak tego lata z Semenkiem, starym sługą Maksyma. Po śmierci Maksyma znikł Semenko. Trofymko wołał go, wzywał, zapraszał na wieczerzę i do słuchania fłojery — nadaremnie. Nigdy nikt już o nim więcej nie słyszał, od kiedy gazda odszedł. Bóg wie, ile sług potrzeba by, by wypełnić jego miejsce, jak należy.
Dzisiejszemu wędrowcowi, czy mieszkańcowi gór naszych, co napatrzył się na przemysłowe wyręby leśne, tzw. butyny, na te ryzy przedziwne, to jest koryta i łożyska drewniane do spuszczania ściętych kłód z gór, na te mygły olbrzymie, to jest stosy bierwion, poukładane nad rzeką do spławu, na daraby, czyli tratwy długie, wiązane łykiem, a kierowane przez junackich kiermanyczów, wywijające się śmiało po zakrętach i skaczące z wodospadów Czeremoszu, na te haci, czyli wodospory, tworzące całe zapasy wody jakby jeziora — każdemu, kto widział tę całą wielikańską pracę, pełną niebezpieczeństw i potęgi — trudno sobie wyobrazić góry huculskie bez tego wszystkiego. W dodatku, jak się to nieraz powtarza i słyszy, niemała część ludności w pewnych okresach żyje z butynów, ze spławiania drzewa.
Tymczasem jest to rzecz wcale nowa. I z wyrębami lasów zaczyna się nowy okres. Nic tak nie zmieniło oblicza kraju i krajobrazu, nic tak nie zmieniło dawnej niedostępności jego, a także gospodarczych zajęć, przyzwyczajeń, potrzeb, wydatków i całego charakteru życia ludności, nic tak nie przeorało całej odrębności i swoistości huculskiej, jak te wyręby przemysłowe.
Lat temu sto nikt tu nie słyszał o butynach. Podróżnik i profesor lwowskiego uniwersytetu, Niemiec, Hacquet, co w końcu XVIII w. zwiedzał kraj tutejszy, zwany przez niego krajem prawdziwych Pokucian albo górskich Rusów, opowiada w swym dziele[7], że w Jasieniu węgierskim za Czarnohorą za jego czasów były już przemysłowe wyręby i spławy drzewa na rzece Cisie.
Po stronie polskiej zaczęło się to na niewielką skalę dopiero tuż przed zniesieniem pańszczyzny. Ci ludzie górscy, którzy byli na widowni, we wsiach, w których była pańszczyzna, a nie mogli się wykupić albo posłać najmitów, o ile byli żonaci, odrabiali po dwadzieścia dni pańszczyzny na rok, wyrąbując lasy w obszarze dworskim nad potokiem Ruskim pod Czarnohorą. Oczywiście wykonywali też tę pracę, jak się to mówi — „jak za pańszczyznę“. Z lasem był wprawdzie każdy obeznany, wyrąbywano sporo dla siebie dla tworzenia pastwisk i osiedli, ale jak ściągać na dół te basztowe kłody i spławiać je, jak znaleźć na to sposoby, o tym nikt nie myślał. Było to zadanie techniczne ponad siły, nie znano pił, nie umiano się z nimi obchodzić, a tak potężnym kłodom samą bardą nikt nie mógł dać rady. Jeszcze i dziś jest sporo starych chat budowanych z kłód, ciosanych bardą, nie rżniętych. Zresztą i później nawet, gdy butyny niosły już niemałe zarobki, uchodziło to raczej za coś poniżej godności gazdowskiej uganiać się za czymś takim. I cała ta robota butynowa, robota bez wytchnienia, wymagająca nieraz błyskawicznej sprawności, pośpiechu, a równocześnie ostrożności, odmienna była od pasterskich odwiecznych prac i przyzwyczajeń, a chociażby nawet od natężonej pracy przy karczowaniu i wypalaniu lasów.
Gdy zaczęto wyręby na większą skalę, zjawiła się także potrzeba uregulowania granic większej własności, co dotąd mało kogo interesowało. Niektóre stare rody gazdowskie miały od wieków swoje lasy i wysokie połoniny; do nich nikt nie miał pretensji. W innych częściach kraju las był boży i ludzki, a co tam gdzieś w tabulach czy „buchtach“ było zapisane, o to nikogo głowa nie bolała.
Opowiadają po dziś dzień w górach, że kiedyś, dawno, pani kasztelanowa Kossakowska nauczyła ludzi górskich, że najstarszą granicą krajów i własności ziemi jest woda. Podług wód, podług działów wód, podług potoków kazała pooddzielać i odróżnić nieobeszłe dotąd przestrzenie górskie. Lubowała się w tutejszych puszczach i w samym ludzie. Zatwierdzała wsiom odwieczne słobody, dała gminom pisane patenty na grunta, na lasy i na połoniny. Patenty, a także kontrakty różne między samymi ludźmi mądrze powypisywała, jakby im do serca przemawiała. Mówią starzy ludzie o tym: I kamień by zapłakał! To o słobodzie, o prawdzie starej tak nakazywała. Bo i to przekazują, że wciąż kładła ludziom na serca, aby nikogo z obcych nie puszczali w góry, aby nie ważyli się nikomu ziemi sprzedawać. Takiego zaś, co się pcha tędy i jeszcze napiera się ziemi, by odwieźli aż na Bukowiec, a stamtąd mu miotłami drogę pokazali. Z wdzięcznością wspominali starzy ludzie jej pamięć. Nie tylko umiała szanować górskie prawo, wznosiła cerkwie i kapliczki, zakładała parafie. Później jednak urzędy z pomocą zdrajców i przekupionych wójtów-atamanów jakoś powykradały te patenty.
Tak było na mniej lub więcej zamieszkanych obszarach gmin. Inaczej było na Wierchowinie pustynnej, a inaczej znów w Czarnohorze. Dawniej kto tam przychodził, brał tyle gruntu ile sam chciał. Nad Bystrecem pod Czarnohorą opowiada się dokładnie, że pierwszym osadnikiem był niejaki Sobko Skuła. Może jakiś szlachcic zbiegły, bo przedtem nazywał się Skulski. Był to człek niepozorny, lecz wytrwały i niebojaźliwy. Można mniej więcej ustalić datę jego życia, bo przez synów Skuły przetrwało nieprzerwanie, niby w bursztynie zachowane, przejrzyste a jedyne wspomnienie, jak watażko Dobosz wraz z towarzyszami przyszedł pewnej wiosny ze swej komory w skałach czarnohorskich w odwiedziny do Skuły. O Doboszu dokumenty stwierdzają urzędowo, że był to „postrach, prawdziwy smok gór zapruckich.“ Lecz Skuła nie na to przyszedł w Czarnohorę, aby się strachać. Widząc wszakże, że zbliżają się opryszki, z ostrożności zarzucił co cenniejsze rzeczy na strych. Ale to nie miało żadnego znaczenia, jeden z towarzyszy Dobosza był tak olbrzymi, że sięgał głową ponad strych, a mimo to spotkanie było przyjazne. W dodatku Dobosz otworzył besahy związane złotym motuzkiem, wyjął stamtąd żółtą a grubą słoninę z jelenia i traktował gazdę. Goście odpoczęli sobie i poszli dalej.
Z tego wspomnienia widać, że Skuła osiedlił się pod Czarnohorą przed dwustu laty z górą i z tego czasu pochodzi mała chatynka puszczowa, porosła trawą i mchem, co przetrwała aż do niedawna.
Skuła nie troszczył się ani o nadania królewskie ani pańskie. Zagarnął tyle lasu ile mógł obejść. Co przedtem panowie obchodzili raz na sto lat, to Skuła teraz raz na lat dziesięć. Wypasał trzody gdzie był jaki taki dostęp, a także wyrabiał powoli łąki i ogrody gdzie mógł. I czerpał wiedzę o górach i o świecie skąd mógł.
Od opryszków dowiedział się, że idąc działami wód, płajami starszymi od wszystkich gościńców, można dojść ku dalekim krajom, na zachód słońca aż do Rzymu i na wschód aż do Carogrodu, a nawet do Jerozolimy. — Jesienią wczesną ryby wędrują potoczkami w kierunku źródeł na tarło. Za nimi podążają polujące wydry. Dochodzą do źródeł, przekraczają działy wód i schodzą w dół potokami dorzecza Cisy polować na tamtejsze ryby. Posuwając się za nimi wraz z kozami i owcami, także Skuła poznał działy wód i naturalne granice krajów. Uczył się geografii od opryszków i od wydr. Lecz nie tylko geografii się uczył. Gdy Czarnohora tonie jeszcze w marcu w śniegach i zaspach, nocą i wczesnym rankiem słychać z wysoka sponad chmur głosy dzikich gęsi i żurawi powrotnych. Od nich dowiadywał się, że zbliża się wiosna. Latem słuchał, jak kania kwili na deszcz, a jeszcze uważniej, jak niepozorna ptaszyna, tak zwany słotiennyk, przeciągle jęcząc wróży słotę.
I jeszcze niejednego nauczył się na miejscu. Na Czarnohorze nikt nie respektuje granic, o jednej tylko granicy wiadomo na pewno: że drzewa nie rosną do nieba i że człowiek przenigdy nie podbije świata, bo nie da mu rady. Dlatego to gazda Skuła, chociaż nie bał się żadnej przeciwności, bo wiedział, że na każdą przeciwność jest inna i dlatego mawiał z ufnością: „bida bidu peremoże!“ — przecie dopiero w Czarnohorze od wtajemniczonych, których wiedza sięga pierwowieku, dowiedział się głównego prawa. Brzmi ono tak: „Stój człowiecze! Świata nie przebędziesz!“
Ryzyko Skuły zrozumiemy jeszcze łatwiej, jeśli wspomniemy, że wówczas niewiele trudniej było spotkać niedźwiedzia niż jaszczurkę. I że milami aż do komór doboszowych w skałach nie było ani jednego osiedla ludzkiego. Kto ocaleje po ogniowym potopie naszego świata, a rzucony wichurą wyniszczenia wyląduje sobie gdzieś w takiej puszczy, odnowionej przez czas, powtórzy może doświadczenia gazdy Skuły.
Synowie i potomkowie Skuły jak drzewa przesadzone z dołów na glebę puszczową wyrośli na olbrzymów. Wiadomo o nich, że byli przeciwni wojsku, urzędom, sądom, a także szkołom i wszelkiemu pismu. Bo oto, gdy opłaciło troszczyć się o lasy, zgłosili się już w nowsze czasy, rzekomi właściciele z pisanymi dokumentami własności, to jest wyciągami z ksiąg gruntowych. Zażądali zwrotu lasów. A Skuluki miarkując od razu co komu potrzeba i że z pismem gorzej zaczynać niż z czortem, od razu się zgodzili. Nietknięte puszcze, z których i tak nic nie mieli, do których prócz opryszków nikt nie docierał, zostawili panom: niech się nimi cieszą i niech się tym biedzą. A to co bliższe i skromne, co wyrobione już, dostępne dla kosy i dla chudoby — sobie.
Gdy zaczęły ściskać się pęta pańszczyźniane, gdy nastały łapanki i rekrutacje wojskowe, ludność z obszarów zagrożonych tym wszystkim uciekała i wciskała się w puszcze.
Naprzód w Krzyworówni z dworskiego obszaru w pobliską Bereżnicę, która z czasem stała się przysiółkiem Krzyworówni. Bereżnica to jar, wyżłobiony przez potok głęboko wrzynający się między góry i pokryty lasami. Jeszcze lat temu pięćdziesiąt było tam dość legowisk niedźwiedzich. Tamtędy wdzierali się ludzie, stamtąd zaś, gdy granice lasów dworskich uporządkowano, posuwali się jeszcze dalej w góry, wędrowali w Czarnohorę. Biedniejsi brali trzody dworskie, otrzymywali miejsce do wypasów, tak zwany tełeg, i tam wypasali trzody, w zamian otrzymując pewien udział w przypłodku. Niejeden miał stałą chatę w Bereżnicy, a tylko wesnarkę lub latowisko pod Czarnohorą. Nawet dziś spośród starych ludzi, co mieszkają pod wierchami w Czarnohorze, każdy jest niemal urodzony w Bereżnicy, dopiero później tutaj osiadł i rozbudował się.
Stosunkowo późno zaczęli zabierać się panowie (albo ich spadkobierczyni Kamera cesarska) do wymierzania i porządkowania własności leśnej także pod Czarnohorą. Na Koszeryszczu pod Czarnohorą są teraz równe i gładziutkie carynki. Dawniej dostęp do Koszeryszcza był niełatwy, a obcym przybyszom wydawał się groźny. Kamienista dróżka, idąca ku Czarnohorze nad rzeczką Bystrec dociera do jaru zwanego Zawiź. Wysokie, strome skały, najeżone zwisającymi głazami, otaczają jar. Tam kiedyś góra zjechała na dół i zatarasowała Bystrec. Ścieżka tuli się pod skałą i wspina się na naniesione osypisko. Łożysko Bystreca wyżłobione w basen o ścianach skalistych; zowią go „kościołem“.
Dalej w górze powyżej „kościoła“ wznoszą się dwie strome zalesione bukami kieczery jakby brama. Pomiędzy nimi przedziera się od strony Czarnohory głębokim i krętym jarem potok Czerłeny, dopływ Bystreca. Nad tym potokiem rwie się w górę stromy płaj leśny. Najstarszy to czarnohorski płaj. Tędy docierał do Czarnohory, lat temu dwieście, słynny watażko Dobosz. Doboszowy płaj skręca i znika w lesie. Zbyt niespodzianie rozdzierają się góry, nagle otwiera się dostęp ku Czarnohorze i nagle znika. Dawniej na każdym kroku łatwo mogły tu czyhać zasadzki. Zapewne i śladów zwierząt dzikich było dość. Płaj ten nie zapraszał do pościgu. Nawet o wiele później nie wydawał się miłym traktem dla komisji, dla wycieczek.
Tymczasem właśnie nieco wyżej za zakrętem potoku Czerłenego niespodziany widok się otwiera. Złote, przestronne sianokosy, miłe oku zielone ogrody. Istny raj gładkich i cichych pagórków podolskich, wymarzony i wyczarowany tu przez pasterzy w dzikiej głuszy. To — Koszeryszcze. Wysoko aż do horyzontu ciągną się te jasne polany faliste. Gór ani puszcz nie widać wcale, jakby gdzieś sczezły.
Tutaj z początkiem ubiegłego stulecia gazda Slipeńczuk z Krzyworówni wyrąbał i powypalał lasy i wyrobił carynki. W dole u wylotu Czerłenego miał jakąś kolibę jakby strażnicę. W niej zatrzymywały się komisje i wyprawy pańskie. Gazda suto ugaszczał wędrowców przygotowanymi zawczasu zakąskami i wódką. Komisje odpoczywały po trudach, używały i zapijały gęsto. Dalej nie pchały się w góry, o lasy nie pytały. Nikt by im tego nie wziął za złe.
Po śmierci Slipeńczuka inny ród przyszedł na to miejsce. Hodowańczuki, sławni myśliwi, niedźwiednicy, przyszli tu wiosną, zobaczyli ładnie wykarczowane polanki i zajęli je sobie. A gdy zgłosili się nieco później krewni Slipeńczuka, tamci napędzili ich bardkami, a dla ostrzeżenia capy ich pozabijali i poprzerzucali poprzez ogrodzenia leśne.
Po latach, na rozkaz władz zaczęto sporządzać nowe mapy. Przyszła komisja jakaś. Pytają: — Gdzież stąd lasy się podziały? Ta-żeż tu na mapie lasy bez końca! — Tymczasem tu na tym czarnohorskim Podolu już drugi ród siedział i hodował się. Nie wiedzieli nawet dokładnie, kto wyrąbał lasy. Do procesu nie doszło.
Podobnie było na stoku Kostryczy, naprzeciw Czarnohory, na kiczerze zwanej Dietuł. Tam gazda Bażyło z Bereżnicy, z rodu Osennyków, osiadł pierwszy, przez lata wyrąbywał lasy i wypalał carynki. Z początku miał latowisko, a z czasem osiadł tam. Gdy znów zaczęto rąbać lasy na Ruskim, nagle spostrzeżono, że na Dietule jest całe przestronne osiedle. Wśród lasu odkryto chaty, tołoki, sianokosy, bydło i ludzi. Bażyło myślał, że to niczyje, a Pan miał w mapach czy w tabuli, że to jego. Nie procesowali się, pogodzili się. Bażyło miał bydła dość, zapłacił za grunta, by dostać tabulę.
Wszystkim tym osadnikom, co niemało borów wyrąbali, wykarczowali i wypalili, nie przyszło do głowy, by z drzewa mogło być więcej korzyści, niż potrzeba dla własnego użytku.
Toteż, kiedy powtórnie zabrano się do rąbania odwiecznych lasów nad Ruskim potokiem — nie było komu rąbać. Ludzie nie dbali o te zarobki, prócz tego nikt się nie znał na ryzach, niezbędnych dla tak potężnych bierwion, na „klauzach“ czyli wodosporach, na obliczeniach materiału i samych robót. A przede wszystkim nie znana była piła. Drzewa zaś nad Ruskim potokiem były tak ogromne i materiał był tak niezwykły i piękny, że musiano sprowadzić zawodowych robotników leśnych.
Wtedy to przybyli w góry po raz pierwszy, jak wieść głosi, „Italiany i Grany“.[8] Niektórzy z tych robotników byli przedtem zajęci przy budowie drogi z Szigetu do Stanisławowa. Ludzie górscy chodzili się gapić na butyny i ryzy italiańskie.
Byli to ludzie bywali, sprawni i odważni. Gdy tu przybyli, przyszła o nich wieść ciekawa, dziwna, choć smutna.
W tym rzecz, że ludzie dawni bali się nawet trochę tego lasu na Ruskim i Zawizi. Tam bowiem za Doboszowych jeszcze czasów w skałach żyła, jak to zwali, Zmyja lub Zmyj, czy też Żertwa, po prostu, jak byśmy rzekli, smok skrzydlaty. Grom go zabił, ale pamięć o nim przetrwała. Italiany nie bali się tego, przeciwnie, tylko innej rzeczy musieli się wystrzegać. Gdy robili drogę przez góry z Szigetu do Stanisławowa, gdzieś koło Tatarowa, rozsadzając skały minami, zabili takiego właśnie smoka. Ale że to u nich niechrześcijański pogląd na potrawy, zaczęli rąbać sobie mięso smokowe, a było tego jakby z kilku byków. Italiany zwarzyli to mięso, a ci, co spróbowali go — padli trupem. Pokręciło ich kurczami i jakby ogniem spaliło wnętrzności. Umarli biedaki daleko od swoich. Od tego czasu Italiany, choć lasu nie bali się wcale, mieli się na baczności. Gdy na Ruskim znaleźli „takie czarne, co zwą Wężem“ — także niemałe, bo wielkości człowieka — nie tknęli już tego. Jeden drugiego ostrzegał. Takie wspomnienia przetrwały o Italianach.
Z czasem butyny zaczęły robić swoje. Choć jakoś nie uchodziło gazdom, co mieli lasy, bawić się w takie pańskie czy żydowskie sztuki, choć z początku nikt prawie, nawet z biedniejszych ludzi, nie robił w butynach, jednak z czasem przyniosły one wielką zmianę. Przyniosły cenę lasom, które przedtem wydawały się chyba tylko zawadą dla gospodarstwa, przyniosły i cenę pracy. Zmieniły postać czasu.
Przedtem, jeśli opryszki uganiali się po górach i krajach sąsiednich, to każdy wiedział, że to z bujności i często źle się to kończyło, a teraz z tego jakby szalonego uganiania się przecież była nieraz korzyść trwała. Choć to pachło jakimś najemnictwem i jakby pańszczyzną nawet, to jednak każdy widział, że Italiany i Grany wywozili stąd niemało pieniędzy. A który z węgierskiego boku lub z Krzyworówniańskich ludzi ze zbiedniałych rodów popracował czas jakiś koło butynów, czy to jako cieśla stawiając haci, czy też jako kiermanycz, prowadząc daraby na wodach, z czasem kupił sobie niemało gruntu wykarczowanego.
Dotąd pieniądze były czymś mało użytecznym, były zbytkiem. Z dawnych lat znane było doświadczenie, co i dzisiaj szczególnie w górach sprawdza się ciągle, że gdy kto niespodzianie dużo zarabia, tym więcej jeszcze wydaje i zadłuża się tym więcej. I to także starych, mądrych ludzi źle usposabiało do butynów.
Ale właśnie możność wydawania, a nawet hulania wciągała młodych ludzi do tej pracy zarobkowej. Dawniej można było młodemu przystać do opryszków, pohulać światami, napadać na miasteczka i dwory, potrząść panków i Żydów. A teraz co? Świat zabity deskami, tylko tyle, że jakby w łańcuchach w rekruty powleką. Coraz częściej zdarzało się przeto, że młodzi chłopcy nie z konieczności, lecz na to, by zarobić więcej pieniędzy, zgłaszali się do darab. Mieli do tego ochotę, bo to niebezpieczna i dziarska robota, a zarobek prędki.
Jeden gazda z Dzembroni wydziedziczył syna za to, że złakomił się na tak ciężką robotę, na prędki, niegazdowski zarobek. I zapisał majątek wędrownemu Cyganowi — muzykantowi... A innemu wypadek jeszcze gorszy się przydarzył: nie chciał dawać jedynakowi pieniędzy na zabawę, muzykę i stroje, a nie pozwalał mu pracować na darabach. Zatem, gdy ojciec poszedł do Kosowa, chłopak zgłosił się do spławiania darab. Zuch był, ale nieostrożny, nie dbał o niebezpieczeństwo. Gdy cały strom kłód, co uciekł z potoku Czerłenego, nadpływał wartkim, szalonym prądem Bystreca, chłopak nie spieszył się z uciekaniem. Zginął pogrzebany pod tym gmachem kłód. Gdy ojciec wrócił z Kosowa, ciało jedynaka znaleziono gdzieś daleko w Krzyworówni. Teraz gorzko żałował stary, że nie dawał chłopcu pieniędzy na zabawy.
Pieśń opowiada o trzech warstwach: o starej pasterskiej, gazdowskiej, która wiekami żyła podług starych praw; a w owych czasach ludzie dożywali późnego wieku. O nowszej warstwie rozbyszackiej, która biła się i rąbała, a ludzie żyli po czterdzieści lat tylko. I o najnowszej warstwie butynowej: I cóż to za gazdowie? Przez całe zimy przesiadują zgięci w kucki przy watrach, w puszczach. Dla pieniędzy marnych i dla wódki męczą się tak koło kłód, marnieją na nic. Pieśń mówi o nich z pogardą i smutkiem.
W pieśniach tych zjawia się motyw dotąd nie znany. Ta i owa głosi pamięć kiermanycza, którego matka wyprawia na pławaczkę (jazdę na tratwach) z żalem, nawet z rozpaczą. Bo młodzian z biedy zmuszony jest odskoczyć od starodawnych a ulubionych zajęć pasterskich. Nie wędruje już swobodnie z bydłem, nie doi krów, nie kosi, nie zbiera siana. Musi opuścić dom i kraj dla spławiania drzewa, dla trudu na wodach wśród ciągłych niebezpieczeństw. Ostatecznie, jak żali się pieśń, nie wraca, tonie lub ginie zabity kłodami.
Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę, bo pobyt w połoninach zawsze był dlań połączony z przesiekami, z wyrębywaniem lasu, z wypalaniem na pastwiska i łąki. Już w młodości napatrzył się na butyny w lasach Pańskich. Prawdę mówiąc, ciągnęło go do nich niemało. Ale z początku nie śmiał tego powiedzieć sam sobie, potem jeszcze długo nie śmiał wspomnieć o tym ojcu. Dopiero po głodnym roku 1864, gdy niejedno tak się zmieniło, porwał się ze spółką gazdów na butyn.[9]
Na Święty Wieczór, na zakręcie czasu, odprawia się w lasach i pustkowiach karpackich tajna wieczerza, biesiada niewidzialna a powszechna. W najmroźniejszą noc, pod świecącymi gwiazdami, albo w zawieję wirową, gdy nie widać na krok, otwierają się liczne uszy i liczne usta, niczym kwiaty na wiosnę. Ludzie pytają, zwierzęta odpowiadają, potem już mówią same z siebie. Czasem ludzie dosłyszą takie słowa lub takie zagadki, które im się dotąd nie przyśniły.
Zaledwie mrok zapadnie, pasterz — raczej stary niż młody — przychodzi do stajni sam, aby go nikt nie widział ani nie słyszał. Zamyka drzwi szczelnie, nic nie słychać, tylko oddechy chudoby. Z początku dla niepoznaki pasterz rży do koni, ryczy do krów i do wołów, beczy do owiec, a w pasiece brzęczy do pszczół. I gdy mu odpowiedzą, każde po swojemu pyta cierpliwie: „Czyście zdrowe, maleństwa? A może was coś boli? A może byście coś pokosztowały sobie od święta? Może suszenic słodziutkich z miodem? A może bułki bialutkiej?“ Wtedy dopiero rozerżą się konie, rozryczą krowy, rozbeczą owce, rozbrzęczą pszczoły, a pasterz biegnie prędko do chaty po traktament.
Nie ma co ganić bez potrzeby. Sporo jest takich pasterzy, którzy mają sumienie przez cały rok, choć, jak to bywa, niejeden coś zapomni albo przeoczy. Ale prawdę mówiąc, jest wielu takich, co dopiero na święta się rozsumienią i coś sobie przypomną. I wtedy dopiero gorliwie zaczynają rozmawiać ze zwierzętami i zabiegać o nie. A czemu? Bo dobrze wiadomo, że na Święty Wieczór skądś z połonin powieje i sam Jezus chodzi nocą pomiędzy śpiące zwierzęta i sprawdza: „Maleństwa moje, a czy was kto nie krzywdzi? A może cierpicie z pragnienia, bo was na czas nie napoją? A może z zimna, bo wam nie pościelą i nie ogarną? A może z kolek, bo was nikt nie natrze?“
Na każdy wypadek przeto nawet człowiek twardy i bez serca pomyśli sobie: w ten jeden wieczór lepiej być dobrym z chudobą, bo chudoba niepamiętliwa, co dobre pamięta, wszystko co złe zapomni, nie naskarży.
Ugaszczanie chudoby, to dopiero początek. Na Święty Wieczór gościnność tak się rozlewa jak rzeka górska, co rozbija zapory i porywa wszystko, co po drodze. Zaledwie pasterz skończył ugaszczać chudobę, otwiera na oścież wrota, a także drzwi swojej chaty, choćby nie wiadomo jaki mróz trzaskał. Wzywa i zaprasza takich gości, których przez cały rok nikt nie widuje, a jeśli nawet widuje, na pewno nikt ich nie zaprasza. Naprzód wszelaką żywocinę po lasach, po przepaściach leśnych, po skrytkach, po zakątkach, po ścieżkach, ścieżynach. Pasterz pozdrawia wszystkich głośno i tak się to zaczyna: „Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach, na wodach-zdroiczkach, na zakrętach, na przeskoczkach — Boża Dziecino, rączką zorniczną błogosław im wszystkim! Czy z niedźwiedziego rodu czy z wilczego rodu, czy z jeleniego rodu, z sarniego czy z zajęczego, ze skały czy z brodu, z lasu czy z płaju, chodźcie do nas, nie bójcie się, skorzystajcie, poliżcie, skosztujcie, napijcie się, nasyćcie.“
Czy cicho w lesie, czy trzaśnie gdzieś chrust, czy słychać kroki w śniegu, pasterz nie boi się. Czeka, powtarza trzy razy zaproszenie dla wszelkiego dychania, dla wszelkiej żywociny. Zaproszenia sięgają coraz dalej, coraz bardziej ważkie, coraz bardziej „warkie“ — ryzykowne. Pasterz wzywa dusze zmarłych, swoich i obcych. Te, które błądzą po lesie w wietrze, a nigdzie nie mogą trafić. Dusze tych, co zabici piorunami i kłodami leśnymi, tych, co zabłądzili i przepadli po puszczach, tych, co potonęli na spławach wśród powodzi. Te, za które nikt się nie modli, które nie mają dokąd pójść na Święty Wieczór.
„Ojcowie albo nieojcowie, bracia albo niebracia, pobratymi albo rozpobratymi, przybywajcie, lećcie tu do światła, do chat, bądźcie łaskawi, odpocznijcie, pokrzepcie się, ucieszcie się. My wam radzi, dla was rzucamy miód z pszenicą i z makiem.“
I zaraz furkocąc cichutko wlatują hurmą dusze do chaty. A domownicy obrzucają ściany i sufit potrawą z miodu, pszenicy i maku, aby dusze siadając gdzie zechcą mogły sobie ssać jak motyle. Potem domownicy dmuchają lekko na stół i na ławy, aby ich nie przysiąść, aby nie zgnieść żadnej duszyczki.
W końcu przychodzi najważniejsze zaproszenie. Zapewne nie każdy pasterz albo nie każdy jednakowo, bo nie każdy wie, o co chodzi, wzywa i zaprasza Cesarza Gromowego ze skalnego państwa, aby go odwiedził wraz ze swymi bojarami gromowymi, z drużyną skalną gromową: „Przyjdź, cesarzu godny, na Wieczór Święty! Ponad nas jest większe światło, Dzieciątko Boże, przyjdź Je uczcić!“
Ale co robi wówczas cesarz gromowy? Zawiera się w zamczyskach skalnych, w komnatach gromowych, głuchy na słowa święte, w przemoc dufny, w moc pioruna i w harmaty gromowe. Czyż jeszcze nie wiecie, kto to? To główny poprzecznik Boga. Od wieków czekają nań słowa uprzejme i drzwi chaty otwarte. A on nie ruszy się nigdy, ani nie mruknie. Milczy. I dalej zapraszają go pasterze ku chwale Dzieciątka zrodzonego z gwiazd, w Jego Imieniu i na cześć Narodzenia świętego. A może?
Wieczerzy ani biesiady tajnej nikt nigdy nie nakazał i dlatego nie może zakazać i nikt jej nigdy nie zakaże. Choćby na każdym drzewie były tablice państwowe i zakazy kościelne przeciw zabobonom, nikt nigdy nie upilnuje pasterzy.
Gdy kończy się tajna biesiada, zaczyna się kolęda. Kolęda jest wesoła, otwarta, beztroska i dlatego nazwano ją chrześcijańską. Ludzie bowiem górscy myślą, że smutek to pogaństwo albo i kuszenie czarta, zaś chrześcijaństwo, to radość swobodna, to życzliwość przyjazna. Od początku świata chodzą pasterze-kolędnicy. A skądże wzięła się kolęda u nas w górach nad Prutem, nad Czeremoszami, nad Bystrzycami? Gdy ostatki słobody zagasły na dołach, gdy i prastarą pieśń zadeptano, a wszystkie sprawy wiary i serca poddano urzędom, święty Mikołaj wędrowiec, opiekun najbiedniejszych i uciśnionych, opuścił wszystkie tamte kraje i tu u nas w górach się pokazywał. Za nim podążyła jego dziatwa-kolędnicy, i dlatego jedynie w nasze góry schroniły się stare pieśni, dawne pląsy, cały obyczaj tak radosny, że do nieba podskakuje i dlatego słusznie nazywa się chrześcijańskim.
Ale sto lat temu i u nas zapadła noc. Mandatorzy[10] zdławili obyczaj i już się zdawało, że koniec świata wisi nad głową. Mówi się bowiem słusznie, że gdy ludzie przestaną śpiewać stare kolędy, zdobić pisanki i modlić się do Rachmanów, zaraz łańcuchy na Lucyferze rozluźnią się, a on zaczyna ryczeć i gotuje się, by wpaść jak burza na ten świat. Jednak tym razem nie udało mu się. Mandatorzy wywrócili się i poszli do piekła, niech ich ma i trzyma! A pieśń zmartwychwstała. Znów po płajach zaśnieżonych błyskały światła, znów skrzypki śpiewały, dzwonki dzwoniły, pistolety hukały, rogi grzmiały, a trembity trąbiły po lasach i po połoninach. Znów wracali kolędnicy do chat.
Czyli janheły z nieba spłynęły?
Od Boga goście, to kolędniczki!
Kolędniczkowie — Boży diaczkowie.
Lasy stare, pamiętające dawną swobodę, witały radosnymi echami te pieśni, których nie słyszały przez cały czas niewoli, przez pół wieku. Wracała kolęda z tamtego świata, pytała w imieniu Ojców:
Cóż tam porabia nasza warstwa sławna?
Czy wiara taka jak starodawna?
Czyli w kościołach modlą się szczerze?
Czyli się kłonią Tajnej Wieczerzy?
Czy dzierżą mocno starowieku wiarę,
Prawdę swobodną, jak ojce stare?
Kolęda znalazła wszystko po staremu. Nie zgasła jeszcze stara prawda. Starzy ludzie witali kolędę ze łzami w oczach. Gdy pod oknami zagrały skrzypki i trembity, gdy zadzwonił dzwoneczek kierownika kolędy, gdy młode głosy huknęły: „Czy śpisz czy czuwasz gospodareczku?“ Odpowiadano z chaty gromko: „Prosimy, prosimy, panowie kolędniczkowie“.
Kolędnicy rzędem stawali pod oknami, podnosząc ogromne topory jak wojownicy starowieku. W chacie zaś dzieci w radosnym przestrachu pchały się do okna, niepewne, czy może gdzieś w tłumie kolędników nie ukryły się janheły skrzydlate, czy z tyłu za trembitarzami nie kroczy sam święty Mikołaj. Widziały, jak wśród świateł czerwieniły się stroje kolędników, jak błyskały topory w tańcu, jak na śniegu kotłował pląs. Stary Matarha, z wąsami jak dwie równe białe a długie wiechy, był starszym bratem kolędy. Trzymał krzyż owinięty w przędziwo, uśmiechnięty uroczyście stał nieporuszenie. Obok niego kierownik kolędy, Foka z rodu Szumejów, ubrany świetnie, cały błyszczący miedzią, z dwoma pistoletami ciężkimi jak armaty, z czterema prochownicami. To dzwonił dzwonkiem, to skinieniem kierował pląsy, to zaśpiewał kolędy. Potem skakała Koza — czyli kolędnik przebrany za kozę, potem drugi przebrany za konia wierzgał i rżał hardo podrzucając głowę, co chwila Michonosza, który miał zbierać i pieniądze i dary, wywijał workiem. Skrzypek ciął skoczną melodię pląsu i kruhleka i sam wyginał się jak ta melodia. W oddali stali trembitarze i co chwila odzywały się trembity potężnie a słodko. Z małej zagrody głos trembity obwieszczał światu powrót kolędy. Każdy kolędnik uzbrojony był w pistolety i po trembicie rozlegały się strzały, tak że dym gęsty osnuł kolędników niby mgła górska. Wreszcie za przewodem Foki szła pieśń — kolęda podokienna, bardzo powoli, poważnie i równo. Potem kudłaci, białowłosi starcy pląsali z toporami, przysiadali i okręcali się dziarsko jak niegdyś za dawnych lat. Młodzieńcy pląsali po starcach. Wszyscy szczęśliwi, jakby świat znów się w ręce Boże dostał, jakby się na nowo narodził. W końcu kolędnicy zdobywali chatę, wchodzili hurmą do chaty i zasiadali za stół. To wesoło płynął obrzęd, to uroczyście. Dzieci do końca życia nie zapomniały powrotu kolędy.
Za czasów młodości Foki nie tak wygodnie chodzono jak dzisiaj, kiedy po jednej gminie kilka partii kolędników się kręci, a wówczas przez osiem dni dobrze nogi trzeba było wyciągać, by przelecieć cztery albo nawet pięć gmin, co były odległe od siebie. Nieraz już od jednej chaty do drugiej był marsz potężny, a gdy śniegi zapadły po pas, i trud nie lada. Czasami, gdy mało było czasu, spraszano ludzi do jednej chaty, i od tej pory nie wszystkim naraz śpiewają kolędy, kolędują każdemu w chacie osobno stosowną pieśń, choćby najmniejszemu dziecku, a o umarłych nigdy nie zapominają.
Tak w najdalsze zakątki puszczowe nieśli wieść radosną i słowo Boże. Po ośmiu dniach wracali, skąd wyszli, to jest na Jasienowo na rozples, czyli odpląsanie, tym tańcem kończyli kolędę.
Także dzisiejsi ludzie chlubią się, że jako kolędnicy nie śpią przez osiem dni, bo nieustannie sławią Chrystusa tańcem, pieśnią i przyjacielskim obcowaniem z ludźmi. Alboż to prawda? Jaki taki słabeusz-kolędnik zaledwie jedną albo dwie noce przetańczył, zaledwie podreptał od jednej chaty do drugiej, co teraz i tak nie bardzo daleko, a już trzepnie się byle gdzie, chrapie potężnie albo co najmniej drzemie i nosem o stół uderza i znów drzemie. Nie taki naród jak niegdyś. Jedno trzeba przyznać, że nasi kolędnicy nie tak chodzą jak ci kościelni, gdzieś tam na dołach, co chociaż nawet wyuczeni dobrze, wyklepią prędko swoje, jakby cepem, byle tylko parę złotych na kościół wydostać, i już lecą dalej. Nie, chrześcijańska wiara nie wynudzonych pieniędzy potrzebuje! Potrzebna jest ochota udała, chce porwać, zachwycić, zyskać sławę. Po miastach uczeni i światli ludzie chodzą do teatru, cieszą się przedstawieniami. U nas na kolędę cały teatr przychodzi do chaty. Ale nie wiadomo jeszcze, jak będzie grać, jak długo w chacie kolędnicy pobędą. Wszystko zależy od tego, jak się ich przyjmie, jak się z gospodarzami zaprzyjaźnią. Po chrześcijańsku, to tak właśnie: każdemu inaczej życzenia złożyć, inaczej pląsać, inne powieści powiastować, inne żarty wymyślać, a jak trzeba, błazeństwa płatać. Ale ze wszystkimi zaprzyjaźnić się! Tacy to kolędnicy prawdziwi!
Aby wskrzesić kolędę, Foka wydobywał, skąd mógł, stare pieśni, chadzał do innych kierowników kolędy. Razem przypominali i powtarzali stare pieśni. Chadzał też do starego diaka w Krzyworówni Kropiwnickiego, który niejednemu udzielił tajemnych nauk o tamtym świecie, i uczył także chętnie kolęd, gdy kto chciał się nauczyć. Foka słuchał także wędrowców, co zatrzymywali się na noc w jego chacie, niektóre zaś pieśni wyczytywał z jakichś książek. A może żadnego kazania chrześcijanie górscy nie słuchali tak nabożnie, jak kolędy Foki, gdy z uśmiechem zaśpiewywał rozmowę Hospoda ze świętym Nykołą:
A u naszego gazdy i pana,
U pobratyma brata Iwana,
Kiedrowe dwory, cisowe stoły.
Raduj się ziemio! Syn się narodził! Raduj się!
Sam Hospod siedzi u świętej Wieczerzy,
A po zastolu święci, anioły,
A nie ma li tylko świątka Nykoły. —
Posłuż mi gazdo! — sam Hospod zawoła —
Niech wraz się zjawi świątek Nykoła! —
I za godzinę Nykoła bieży,
Jasna korona na jego skroni,
A miecz ognisty w prawicy dzierży,
Wiedzie wiosenkę, a zimkę goni.
Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!
Rzecze doń Hospod tak spoza stołu:
— Gdzieżeś to bawił święty Nykoło?! —
— Przebacz mi, Panie, zawsze tak bawię,
Byłem na morzach, hen na przeprawie.
Siedemset duszek jam wiózł przez tonie,
Żadnej duszyczki nigdy nie ronię.
Lecz skądś wichrowie bujni wychyną,
Zwichną mi cichy korab w głębinę
I dwie duszyczki morze zabierze:
Jedną, bo nie przyjęła do domu
biedaka, skąpiąc jadła, odzieży,
nie przysporzyła dobra nikomu.
Druga duszyczka, ta miała za nic
Macierz i ojca, waży się ganić.
I tę duszyczkę morza zabrały.
I już nad nimi zamkną się wały.
Nurkiem po trzykroć w głębię się ważę,
Fale po trzykroć przeciwią się wraże,
Alem je w końcu wyłowił ze dna
I nie przepadła dusza ni jedna.
Siedemset duszek jam przewiózł przez tonie,
Żadnej duszyczki jam nie uronił.
Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!
Przykro powiedzieć, że taka pieśń na papierze położona, a choćby odczytana głośno, wytrajkotana równiutko, tak jakoś smutnie wygląda, jakby ją w trumnie nowiutkiej na sen wieczny ułożyli, a diak w pośpiechu wieczną pamięć wybehekał. Pieśń Fokowa szła powoli, nie śpieszyła się. Rozsnuwała się wokoło, mówiła do każdego, pytała każdego. Bo Foka nie tylko każdą zwrotkę obwieszczał, nawet każde słowo wyrażał dobitnie i patrzył w oczy jednemu za drugim, a dopiero po każdej zwrotce naprzód kolędnicy, a potem nieraz wszyscy w chacie odpowiadali powtarzając chórem wyraźnie refren: „Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!“
Tak, nie śpiesząc się wcale, śpiewając godzinami, odśpiewali każdemu z obecnych, nie omijając nikogo, długie kolędy. Każdemu inną, stosowną dla każdego: inną dla gazdy, inną dla gazdyni, inną dla chłopca, inną dla dziewczyny, inną dla dzieci i wreszcie kolędy dla zmarłych, co zaproszeni na Wieczór Święty, choć niewidzialni, słuchali gdzieś po kątach.
Znów odpoczywali, znów traktowano ich, a kolędnicy na przemian to certowali się, to przekąsywali i wypijali, skłonieni długim zapraszaniem.
Potem wstawali nagle. Foka rozpoczynał z pieśnią na ustach obrzęd szczególny, to jest taniec świąteczny nazwany pląsem, rześki, skoczny, zwrotny jakby młode kózki tańczyły. Rozpoczynał pieśń pytaniem:
Oj dobryj weczer do ceji chaty
Czy pozwołyte kozi skakaty?
Kolędnicy odpowiadali gromko:
Oj skaczi, skaczi, kozo neboho,
Nasijaw nasz pan pszenyci mnoho.
I wówczas naprzód starcy, co pamiętali dawny obyczaj, brali się za ręce po dwóch, to w skokach naprzód, to w nagłych zwrotach wstecz, to w przysiadach. Atakowali jednego po drugim obecnych, wzywając pieśnią, aby dał za pląs pieniądze na cerkiew. Lecz wkrótce młodzi pląsarze zmieniali starszych. Bo każdy z obecnych wiedział, nawet dziecko każde wiedziało, że ma to być próba wytrzymałości pląsarzy, czy długo i wytrwale potrafią tak skakać, przysiadać, pląsać i śpiewać równocześnie, na to, aby wydusić pieniądze. I każdy, choć trzymał pieniądze przygotowane w garści, starał się wytrzymać pląsarzy jak najdłużej. Cała chata śmiała się głośno, a niejeden z obecnych mówił: „Ho, ho, tak łatwo to nie ma, niech padają ze zmęczenia, niech zapracują na cerkiew Bożą!“ Foka nieustannie dzwonił dzwoneczkiem w rytm pląsu, a pląsarze już usta otwierali ze zmęczenia, już słaniali się w przysiadach, ale nadal skakali i przysiadali, i choć zadyszani śpiewali dopominając się o datek:
Ne choczesz daty, ne pidem z chaty!
I wreszcie oblegany przez nich osobnik, to przez jednych do oporu zachęcany, to znów przez drugich upominany, aby miał litość nad kolędnikami, rzucał pieniądze do dzwoneczka. Zaledwie chwilę odpoczęli pląsarze i znów oblegali pląsem kogoś innego, aż wyciągnęli pieniądze na cerkiew, tyle ile się dało. Zapracowali je ciężko.
Były jeszcze inne radości i zabawy. Na święta owe gazdowie więcej prochu wystrzelali — i to nie byle jakiego — bo gruboziarnistego węgierskiego, co zowie się banyas — niż ich przodkowie w słynnych wyprawach na Złotą Banię, kopalnię złota, czy w Kuckiej wojnie z wojskami cesarskimi. Strzelali nie tylko przed wejściem do chaty, także w chacie.
Nie było to z żadnej dzikości, ani — broń Boże — z pijaństwa, tylko z czystej radości świątecznej, a także z grzeczności, aby którejś chacie nie odmówić tej parady. A dlaczego? To zrozumieć trzeba.
W dawnych czasach, więcej niż dwieście lat temu, przodkowie pasterzy szukali sobie grackich przygód, zwad i czemuż by nie? — złota, i wreszcie wina węgierskiego czy innego, byleby było gęste jak oliwa, a nie rozwodnione. Za górami, gdzie Karpaty kończąc się pagórkami schodzą w równinę węgierską, stało na skale potężne zamczysko, obwarowane ponadto murami i zwodzonymi mostami. Tam była kopalnia złota i, jak się opowiada dotąd, mennica złotych pieniędzy. Stąd zamek ten nazwano u nas Złotą Banią, bo po węgiersku banya znaczy kopalnia. Zamek ten należał do wielkiej rodziny książąt Batorych, którzy zasłynęli w dziejach Węgier i w dziejach Polski. Jeden z nich był takim junakiem, że zagrażał samej Moskwie i strachu napędził jej białym carom. To było coś ponętnego dla przodków naszych pasterzy. W biały dzień pod dowództwem młodego watażka, który zwał się Dobosz, nie zwracając uwagi na armaty i kule, zdobyli twierdzę. Nie czyniąc krzywdy nikomu naładowali złota na konie, naśmiali się i wrócili w góry.
Jak tylko kolędnicy zaczęli wspominać, jak młodziutki pan Dobosz nakazał surowo swoim junakom, aby podczas napadu, broń Boże, nikogo nie zabić na zamku, na to, aby wyjść z honorem, i jak sam uśmiechając się odpędzał kule niby muchy, tak im się zrobiło na sercu, że jeden za drugim w chacie strzelali z wielkich pistoletów podobnych armatkom. I zaraz okna w chacie wylatywały.
Potem jeszcze wspominali, jak inni przodkowie napadli na miasto Kuty za to, że tam wojska cesarskie wraz z urzędnikami usadowiły się jak u siebie w domu. Nabudowali sobie tratew młodzi napastnicy, poprzebierali tratwy w skóry dzikich zwierząt i tak znienacka nalecieli rzeką wezbraną na miasto, że wojsko cesarskie poddało się. Nie zrobili krzywdy nikomu. Pili z Ormianami, napoili żołnierzy cesarskich, załadowali ich na tratwy i wywieźli na widły obu rzek. Tam ustanowili granicę: z tamtej strony pan cesarz apostolski ze swym wojskiem niech będzie! A z tej strony chrześcijanie swobodni na swojej Wierchowinie zielonej.
Wspominając to, znów strzelali kolędnicy i znów wylatywały szyby, tak że czasem wiatr połoniński wleciał do chaty, pląsał w chacie i niezgorzej pomagał śpiewać kolędnikom. Z takich radości, jeśli dobrze poszło, to znaczy, jeśli świętowano szczerze, czy to w chatach, czy w karczmach żydowskich, czy w pokojach pańskich, pozostało szyb niewiele. Tu załatano okna zapasowym szkłem, tam zalepiono je błonami z pęcherzy wolich, a gdzieniegdzie po prostu zapchano szmatami. Nie ma co ganić, poznać, że było święto, a święto musi kosztować. Po świętach czekali na zmiłowanie Boże i na wiosnę, aż który błoniarz czyli szklarz żydowski, zapraszany długo, zlitował się i przyszedł ze szkłem w góry.
Nabyli się w chacie, jak gdzie wypadło, czy to pół dnia, czy pół nocy, czy przez noc aż do rana. Czasem już naglili, upominali jeden drugiego, aby iść dalej, ale jeszcze i jeszcze zabawiali się wesoło. Wreszcie na znak berezy trembitarz wymykał się z chaty. Po chwili trembita ogłaszając koniec kolędy uroczyście a donośnie upominała, że inne chaty czekają. A kolędnicy, gdy już zaprzyjaźnili się z każdym, żegnali się z żalem, a wciąż zatrzymywani, nieustannie traktowani, sami jakby nie wiedzieli, czy mają iść, czy jeszcze zostać. Lecz już i skrzypek wykradł się z chaty, a skrzypce rozśpiewały się przenikliwie i skocznie z nadworu, już także i rogi wzywały do dalszego pochodu. Kolędnicy wysypywali się z chaty szumnie, a domownicy i goście wychodzili razem z nimi na dwór. Bo jeszcze na zakończenie wszyscy śpiewacy i pląsarze układali na śniegu przed chatą nagłowniki czyli kapelusze, jeden na drugi, w stromy stos, tak iż wyglądały jak pień czyli ul starowieczny. Wokół takiego ula z samych nagłowników tańczyli taniec zwany kruhlek, wirowy, chyży a lekki, tak jak młode pszczółki na wiosnę, gdy odkryją sączę na kwiatach. Tańczyli właśnie na pomyślność uli, rojów i miodu. Kończyli pieśń i całą kolędę zwrotką:
Oj koby sy wam bżoły roiły.
Zabierali kapelusze i jeden za drugim jak gęsi mknęli za skrzypkiem po wąziutkim płaju wyżłobionym w śniegu. Na końcu szeregu bereza dzwonił dzwonkiem co chwila. Z daleka i z bliska lasy odpowiadały skrzypkom i dzwonkowi. Jeszcze raz, tańcząc na wąskim płaju, posyłali pozdrowienia gościnnej chacie śpiewając:
Oj koby sy wam bżoły roiły.
I już z innych chat porozrzucanych daleko słuchano: kolędnicy idą, idą już!
Cóż tu powiedzieć o kruhleku i o tych życzeniach? Nie mówi się o tym, ale każdy wie, że to po prostu czary za pomocą tańca. Nie dziwota przeto że księża, co młodsi i co uczeńsi, rozpoznając w tym pogaństwo, po prostu obrzęd magiczny — jak mówili — czasem otwarcie ganili, częściej napomykali to ważko, to na ucho delikatnie, że co najmniej w okresie chrześcijańskiej otwartej i przyludnej kolędy, nie należy uciekać się do czarów. I stąd poszło od pewnego czasu, że kolędnicy, może na to, aby od razu uprzedzić nagany, już na samym początku kolędy, gdy biorą od księdza krzyż i skarbonkę, wirują na cerkiewnym podwórzu ów taniec pszczeli nasamprzód wokół księdza, składając w ten sposób życzenia jemu pierwszemu. Biedny ksiądz, cóż ma robić? Stoi nieruchomo sam jak ul czy pień. Kto wie, może coś w nim brzęczy w środku, może jaka taka gniewna pszczółka rada by ciąć w ucho tego czy owego kolędnika. Ale twarze kolędników roześmiane jaśnieją. Jak tu ciąć, jak ganić? Ksiądz uśmiecha się spokojnie, czasem słucha pieśni, częściej nie słucha, bo lubią zaczynać kolędę zwrotkami swawolnymi.
Tak czy inaczej kolęda była chrześcijańska. Zaczynali przed cerkwią i od księdza, a był przed nimi otwarty cały świat. Chodzili do wszystkich, bratali się z wszystkimi, nie tylko ze swoimi, nie tylko z gazdami i pasterzami. Chodzili także do młodego dziedzica, co niedawno zamieszkał nad Rzeką i do końca życia pozostał w górach. Matka dziedzica, mówiono, że księżna, była z tych, co tylko raz na rok, około Nowego Roku, przemówią kilka słów do chrześcijanina, i spoglądała na kolędników z góry, jakby wdrapała się na sam czubek dachu. Ale sam młody pan, choć milczek, tak mrugał oczyma, jakoś po ludzku. Od razu było widać, że kolęda bierze go za serce, że to chrześcijanin, nie pan tylko. Potem ściskał ręce kolędnikom, a choć niektórzy mówili, że skąpy czy raczej rachunkowy, tak darzył kolędników, że byli w kłopocie, jak unieść to wszystko.
Chodzili także do Żydów, i Żydzi byli bardzo radzi. Zapominali o swojej powadze, porzucali smutne i kwaśne miny, przepijali do starszego brata, przepijali do sławnego berezy Foki. Po chrześcijańsku się radowali, dziękowali za życzenia. Dziękowali za pląsy, hurmą klaskali w dłonie podczas pląsania, prosili jeszcze o tę czy o tamtą kolędę. Stary Ajzyk z siwą brodą i z długimi pejsami, mocny, poważny i surowy jak sam święty Eliasz, także popijał i smakował pieśń jakby wino. Uśmiechał się życzliwie, czasem cmoknął z zadowolenia i grube banknoty do dzwoneczka rzucał na cerkiew. A młody pleczasty Abrumcio, czarnooki, z kruczymi włosami, z pozakręcanymi pejsami, chwytał za bardę, a wywijając nią potężnie, szczerze, z oddaniem, po chrześcijańsku, pląsał wraz z kolędnikami. Radosna, piękna była kolęda także u Żydów-pobratymów.
Niektórzy zaczęli już wtedy pomrukiwać na to, jako że powiadali, Żydowie to „wiara nie nasza“, bo wciąż niektórzy księża pomrukiwali pod nosem także na samą kolędę, że prawdę mówiąc — pogańska. Tylko na Krzyworówni staruszek ksiądz kanonik Buraczyński, co dobrze znał i rozumiał górskich ludzi, za to ich nigdy nie ganił. Przeto Foka nie słuchał nagan. Mało dbał o nie. Powiadał, że jeśli na Święty Wieczór z pierwowieku jednamy się z wszelkim dychaniem, ze wszystkim, co żyje, to przede wszystkim z ludźmi, z sąsiadami, z pobratymami. Tak jest po chrześcijańsku, a nie to, co któryś tam urzędnik kościelny sobie wybębni i wybeheka. I dalej chodził do wszystkich — także do Żydów — z radosną wieścią, z kolędą i pląsem, jak długo był berezą, a potem starszym bratem.
Nie tylko do sąsiadów poszliby, do bogatych i do nędzarzy, do wszystkich pałaców, dworów, gospod, chat, karczm i bud! Do Cyganów także, choć są tacy, co uparli się, że Cyganie nie od matki Ewy pochodzą, tylko od diablicy, przeto nie mają pępka, wcale nie mają duszy. Ale niech będzie! Pójdą do każdego, kto zechce skosztować kolędy. A do samego czorta? Ha? Czemuż by nie?! Na ten wypadek, żeby ich chwileczkę posłuchał, choćby przez okno, to by mu dali radę pieśnią, tańcem, wesołością, przyjaźnią. Czort smutny, od pierwowieku napycha się samym smutkiem, tak suchym jak stara szczecina świńska. Bez kropli wody, bez kropli wina! I z tego zły. Któż by nie był zły?
Pójdziemy z kolędą do wszystkich — powiadał Foka — samo Dzieciątko święte posłało nam taką ustanowę radosną, trzeba ją piastować, trzeba niebiosom dziękować za nią.
Taki był powrót kolędy. I tak się do dziś dnia ją odprawia. Nikt się u nas przez to nie wywyższa ponad innych. Przeciwnie, wiadomo nam — i cały świat o nas to powiada — żeśmy ugrzęźli w dawności jakiejś obrosłej mchem, w obyczaju przestarzałym. Niech i tak będzie! Przyjdą do nas jeszcze! Wspomną, że pastuchy pierwsi do Dzieciątka przybiegli, i na zawsze przy Nim pozostali.
Czas górski, co tak potężnie i powoli się toczy, a niekiedy tak szczodrze rozsieje radość, uroczystość barwną, inne jeszcze skarby kryje, nieosiągalne dla oka.
Gdy wędrowiec przyjedzie w sierpniowe przedpołudnie nad Czeremosz, na Krzyworównię lub Jasienowo w taki dzień jasny, jakie tam tylko bywają, wtedy to woda tak iskrzy się i świeci, że każdą kroplinę okiem oddzielnie można odróżnić, wtedy na drzewach gałązki, liście, igliwia i szyszki tak nasycone są światłem, że każde z osobna odcina się od błękitu. A chociaż korzenie drzew zakryte, chociaż cały świat tych bujnych korzeni łąkowych gnieździ się w ziemi, jednak w dniu takim myśli się jakoś: gdyby je odkryć, odsłonić, gdyby i do nich dotarło światło... Wniknęłoby w każdą miotełkę, w każdą nitkę korzenia. W dniu takim uwierzyć można, że cały świat z tkaniny świetlnej usnuty. Że wszędzie światło kojarzy się z światłem i rodzi światło. Że nie ma rzeczy, której nie można by samym okiem pojąć. Może nawet przejście do śmierci nieodwołalne i niepojęte, gdy je potężniej światłem nasycisz, w tak przejrzystą grę kroplin się rozsieje jak tonie Czeremoszu.
Ale gdy noc głęboka zatopi Jasienowo, a ponad szczytami z przepaści nieba zadrgają przeraźliwie samotne tętna świetlne, a inne światełka coraz lżejsze, coraz znikomsze pyłami toną w czarnych bezdnach, przeczuwa się wtedy, że są moce potężniejsze od światła. Samotne promienie ślizgają się po nich, nie przesiąkną ich nigdy.
W życiu ludzi ponad obcowanie i pracę, ponad świętowanie i radość, ponad towarzyskość wszelką, starsza i mocniejsza jest samotność.
Kto by raczył natężyć słuch, zastanowić się nad rzeczą tą, tak nieważną dla dzisiejszego świata, i nad tym, że skłonność do serdeczności, do wielkich darów serca, a także do uwielbiania, do kultu, do świętowań, rodzi się w samotności — temu wysączy się z piersi Wierchowiny, jak zwierzenie nieoczekiwane, źródło prastare, ciche, ciągle żywe.
W zamierzchłych czasach wieszczowie, nauczyciele ludzkości, poznali sami tę moc światowładną i ludziom odkryli nowy świat, chociaż przez to ani o włos nie zmienili swych zajęć. To wszystko teraz pozakrywane warstwami licznymi. A może przecież jeszcze te same tętna źródlane drgają?
W samotności pustelnika-pastucha, czuwającego na pustkowiu pośród burzy gromowej, co świat zalewa to powodzią światła, to czarności. W samotności myśliwca i zbiega, w czasie zawieruchy śnieżnej rozszarpującej szałas, zasypującej go lawiną śniegu. W samotności wędrowca pośród milczących lasów, których szept każdy napełnia drżeniem, każdy szum unicestwia człowieka. W samotności rodziny zdanej tylko na siebie, gdzieś w pustkowiu górskim, skąd żaden krzyk, żadne wołanie o pomoc nie dotrze do ludzi.
O samotności samej mało kto zdoła opowiedzieć. I komu to przyjdzie do głowy, gdy ona to właśnie nieubłaganie pędzi człowieka ku towarzystwu, ku miłości, albo ku wspólnej pracy i zabawie, jakby na to, by o niej samej zapomnieć.
Biała nieskalanie ścieżka, wijąca się wśród zasp śnieżnych grzbietem połoniny — ku samotnej zymarce. Głos niewidzialnej fłojery, tęsknie wzywający z głębi puszczy. Takie chyba obrazy samotności pozostają?
Bo tymczasem powoli „zaludnia“ się każda samotność. Człek długo samotny, w wielkim świecie chmur, szczytów, lasów, wód i traw szuka towarzystwa, szuka pobratymstwa. Czasem nie szukając znajduje. Wynurza mu się zewsząd inny świat, podziemny, świat widzeń, zapytań, zagadek i znaków. Uczy się nauki niezwyczajnej. Każdy szept, każdy gwar nabiera znaczenia niewymiernego. Tam, gdzie milczy puszcza stara i czeka, gdzie połonina bezkreśna w świetle miesięcznym się roztapia, tam, może wśród ziół i korzonków, czekają na grzeczne słowa, na jakąś bardzo trudną „przemówkę“, na znak tylko świadomym znany, pobratymkowie życzliwi?
Leśne źródła, rodzące się w mrokach, szepcą, wzdychają. Wierchowe potoki w szuwarach ględzą, szczebiocą słodko jak dzieci wodne, albo igrają sobie, dzwonią po skałach. Inne po junacku grzmią, uderzają. Dolinami radują się wody przestrzenią, prądem tanecznym. Łączą się, cieszą z pobratymstwa słobodnych strug, sejmują rady wodne, głoszą napomnienia ważkie, niosą dalej przypowieści i nauki wód górskich. Już lada chwila głosy ucieleśnią się w postacie, dotąd nigdy nie widziane. Czasem już w drzemocie wprost u wrót serca zakwilą ptaszyną wieszczą, szumami nadzieję nawieją. Przygrywają, przyśpiewują, pocieszają śpiącego samotnika.
Bo tam gdzieś także z młak syczących czy powleczonych zielonymi krostami rumowisk skalnych, albo pośród wyrw, z plątaniny wiatrołomów korzeniastych — tak pouczają „przemówki“ — to wychylają się, wyzierają nieznacznie, to okiem łypną i znów przyczają się, czyhając na jakieś nieostrożne słowo, warują, czekając na podszczucie czyjeś, moce upiorne. Psotne, śmiechliwe, albo straszne upiorzyska z wyżartymi licami, ze zwisającymi z tyłu kiszkami, niosące choroby, cierpienia, szał i śmierć. Nieraz straszniejsze od tych wrogów słobody, co to skądś przynoszą w góry ucisk, krew i biedę. Może z tego samego rodu biedowatego?
A także gdzieś pod wierchami w Czarnohorze, w najgłębszych ustroniach gór, spoczywają po królewsku, w potajnikach baszt i wieżyc, w komorach i łożach, wykutych przez olbrzymów, olbrzymy orle — potęgi groźne lecz wspaniałe, czasem nawet jak gdyby łaskawe. Moce watrookie, chmuroskrzydłe, gromodzwonne. Spoczywają — do czasu. Z okienek skalnych baszt, z ganeczków, z narożnic wiszących nad przepaścią, błysną czasem ogniste oczy, zadudni pomruk odległy.
Małomówny i milczący człowiek słyszy rozmowy przeróżne, o jakich w życiu nie śnił. Taki, co mało bywał po świecie między ludźmi, tu w samotności nabywa manier układnych. Najtroskliwiej pilnuje modlitwy i obyczaju, strzeże się, by nie wyrzekł w ciszy bezludnej słowa brzydkiego, słowa nie w czas, by ruchem niesfornym, a może nawet myślą nie zbudził, nie spłoszył „czegoś“.
Czasem taki, co niewiele dbał o dziewczęta, gdy siedząc tak sam miesiącami zacznie tęsknić za którą, może jakimś jednym westchnieniem lub krzykiem tęsknym wywołać zwiewną marę ptasią, skrzydlatą, ze światła zielonego utkaną Niaukę, nieziemską oblubienicę, co mu ten świat cały ukaże pospolitym i nudnym, i wiedzie go czule — poprzez dno przepaści — ku zaświatom.
Ale też, gdy z czasem nabrzmiały pożądaniem pozwala żądzom toczyć serce, wyzwie tym chciwą pieszczot, nienasyconą groźną kochankę puszczową Leśną — piękną, lecz z wnętrzem z tyłu otwartym — od której nawet, gdy wróci między ludzi, chyba śmierć go wybawi.
Nawet spokojny, zgodliwy, nie szarpany żądzami człek też wystawiony na napaście, na nasłania wrogie, chodzi z lękiem, jakby z cieniem, gotów do odparcia napadu nagłego, przygotowanego chytrze, niechybnie niszczycielskiego. Uczy się niezmiernej ostrożności. Wilk jakiś mignie koło chaty. Śladu nie zostawi. Czyż to wilk? Gwiazda taka jasna pojawi się, jakiej dotąd nie widział. Alboż to gwiazda? Wiatr gna z całym wojskiem wyjących bied, rozwścieczonych czortów i czorcików, hulających w psotnych podskokach wśród przekornych świstów i pisków. To nie zwyczajny wiatr.
Oblężony przez grozę i pokusy pustkowia, niejeden człek sam staje się wojownikiem, zatarasowuje się i obwarowuje, przepędza pokusy i widma słowami, znakami, środkami tajemnymi, albo nawet wyzywa groźne moce. I czasem — jak to na wojnie — ulega im, do czasu lub na zawsze.
W dzisiejsze czasy gdzież znaleźć między ludźmi takiego mocarza „przemównika“, chmurnika czy gromowego poczynacza, który by stanął mocom groźnym do oczu, równy albo mocniejszy potęgą tajemną, który by bronił innych ludzi, chudobę i pasznicę od nich? Można chyba się z nimi sprzymierzyć za cenę kto wie jaką albo po prostu poddać się im bez sławy. Zwyczajny człek myśli: najlepiej przykucnąć przy ziemi jak trawa, nie pchać się między mocnych, postawić sobie zastawy z przemówek, ochrony z krzyży i ziół. Siedzieć tak cicho, aż przegalopują gdzieś sobie mocarze:
Cesarz gromowy, wichrowi królowie sępoludów z groźnymi zastępami, z pobratymami swoimi, z dziatwą swą niesamowitą, duchy powodzi, królowie wodni i inni.
Gdy wichry i huragany roztętnią się dziką jazdą, gdy gromy rozdzierają niebo, a grady sypią, taki samotny, choćby i zwyczajny człek, co zawczasu zaopatrzył się w „przemówki“, w wodę nie nadpoczynaną z dziewięciu źródeł czarodziejskich, dobrze zmieszaną i zaklętą, przygotowywał się na Święty Wieczór i na gromowe święta, a żadnego z dwunastu świąt gromowych nie naruszył, lecz świętował je jak przepisane: pościł bez chleba i wody, na ten czas oniemiał, słowem nie odzywał się do nikogo, nawet do chudoby ani do drzewa, nawet strzegł się, by nie splunąć, nago chodząc czynił kroki czarowne i zastawy, i wymawiał zaklęcia i prośby — taki to spokojnie zniesie niejedną burzę, co obcemu przybyszowi na całe życie pamiętna.
Człek taki, co chce mieć ochronę czy władzę czarodziejską, gdy co dnia przed świtem zbiera wodę z dziewięciu źródeł, czyni to zawsze samotnie, nie widziany przez nikogo. Stoi długo przed każdym źródłem, słucha jego mowy, kłania się każdemu źródłu w lesie czy na połoninie. Gdy zaczerpnie wody, szeptem dziękuje źródłu, czci i prosi wodę starymi przemówkami: „Wodo, Wodyczko! Święta Jordanyczko! Najstarsza caryczko! Umywasz brzegi, korzenie, białe kamienie, gasisz płomienie! Umyj mnie od grzechu, od złego, od zmazy! Jakaś Ty czysta, jakaś Ty święta, spraw bym był taki!“
Naprzód osobno zbiera wodę dla przemówek, a potem osobno myje ręce i twarz. Gdy wraca do chaty czy do koliby, kłania się dymowi z watry. Do gaszenia węgli w wodzie, do wszelkiego okadzania, do przemówek z ogniem musi przygotować prastarym sposobem przez potarcie drewienek — watrę żywą.
I wtedy już może zaczynać „przemawianie“. Przemówka może rozwinąć swe skrzydła. Woda żywa, watra żywa i słowo żywe, widzące. Jaki poczynacz, takie i poczynanie. Jeden fruwa jak wróbelek i ćwierka, drugi jak wrona lecąc pokrakuje i stracha się, a gdzieniektóry wzlatuje od razu pewnie, hardo, jak orzeł czarnohorski okiem orlim przenika i wyzywa.
Ludzie starowieku upatrywali wszędzie w świecie walkę ciągłą a nieubłaganą, dzielili świat na dwa obozy, wrogów i druhów. Spośród wszystkich dobroczyńców, pobratymów samotnego człowieka, najpotężniejsze jest Słoneczko. Daje przeciwwagę wszystkim z ciemności zrodzonym napaściom, przepędza czary i groźby nieuchwytne. Gazduje ponad wszystkim, płodzi, żywi i uzdrawia.
Wiele słów wdzięcznych je sławi: „Prawedne Soneczko“.
Praojciec i piastun rodów ludzkich,
Słoneczko — Hospod — ognisty.
Jemu, Leliowi świętemu codziennie należy się modlitwa radosna a pokorna, zawsze w samotności na kolanach odprawiana, z obliczem ku słońcu zwróconym.
„Lelio-Słoneczko! zapaszne, prawe! dojrzyjcie mnie grzesznego!“ I tak potężne, wschodzące Słoneczko odpowiada dzieciom swoim:
A jak ja wyjdę cicho — cichutko.
A gdy ja wzejdę rano — raniutko.
W niedzielkę świętą rankiem wypłynę —
To uraduje się moim zorzom
Zwierka i ptaszka i rybka w morzu —
Rade mi zioła i łąki zielne,
Rade mi wierchy, wierchy kościelne.
Na ziemiach wszystkich cerkwie — kościoły,
W niebiesiech wszystkie moce — anioły
Wzniosą się śpiewne — dzwony cerkiewne,
Cerkiewne bramy rozerwą się same.
Same w ołtarzach świece rozjarzą,
Same się święte służby odprawią,
Zdrowiem obdarzą — od złego zbawią.
Żywą watrą niebieską leczy świat cały gazda światowy. Jest wzorem dla gazdy, wzorem potęgi pracy, szczodrości i grzeczności, wzorem dla wojownika — niezachwiany, zawsze zwycięski. Dzień narodzenia jego czczą ludzie kolędą. I niedziela święta, to także święto słonkowe. Od Słoneczka Bożego, to jedno życie dane, a także jedna śmierć. U kolebki człowieka dwunastu wysłańców, sądków anielskich, odgadło wyroki i orzekło, czym ma być. Wieszczun nietlenny wiedział to od razu, a mądry sąsiad czasem zmiarkował z zachowania się dziecka.
Człowiek taki, co siedziałby w mroku w pustkowiach bez światła, bez mycia się, bez modlitw i bez świętowań, niechybnie wpadnie w moc sług czartowskich, zdziczeje, a potem ucieka w wiecznym strachu, zęby szczerzy jak zwierz goniony.
Lecz taki, co przebywa szkołę samotności, co przebył praktyki i wtajemniczenia, co słyszał głosy, a przełamał strach, przejdzie przez puszcze spokojnie, tygodniami sam będzie szedł nieznanym pustkowiem bez lęku, choć wtedy nieraz już sam „ten“ do niego się bierze.
Czasem o północy w smerekę się schowa i rośnie ku niebu przepotężny, rogaty, wyszczerzony. A czasem na połoninie, gdzie już jasno i wesoło, takie coś pokrzywione i karłowate się zjawi — niby drzewko — widać kto to. A niech sobie bachory biesowe straszy! „On“ tylko takie migi pokazuje, ani wielki ani mały jest. Czort, to ułuda. On — nijaki. A chce znijaczyć świat. Chce, byś się pomiął i skurczył ze strachu do samej ziemi. A kto to rozpozna, temu bies — choćby jak sobie sadził się, rósł i nadymał pod niebo — śmieszny. „Z drogi precz! Sczeźnij Bido!“ Otwarty przed człowiekiem świat — słobodny, przestronny.
Niejeden z tych ludzi tak jak modlitwy odmawia i śpiewa, hymny śpiewałby i akafisty wzniosłe układałby o samotności, gdyby sobie mógł uświadomić wszystko. Bez samotności nie ma słobody prawdziwej. W natłoku ciągłym ani wielkiej miłości do człowieka ani radości z ludzi nie ma. I człowiek sam nie tylko nie wie, czym jest, nie wie prawie, że jest. W samotności zymarki czy szałasu i o użyteczności niewiele się myśli. Bylebyś tylko miał trochę mąki i baraboli na placki do mleka i krztynę tytoniu. A jak się zdarzy, że nie przyniosą na czas, to Bogu i owieczkom i za syrek dzięki. Robisz swoje z ochotą, bo co by za pohana to dusza była gadzinowa, co zaniedbałaby chudobę, co cię karmi. Toć i pies pilnuje swego. Chociażeś i najmita, nie zginasz się przed nikim, prostyś jak kiedra wiecznie zielona — górska detyna. Żyjesz z tym światem wielkim naokoło, światem puszcz, gór i chmur. A w jego obliczu każdy pokorny! Bo nie znijaczy on nikogo, ani nie skapłoni słobodnego chrześcijanina. Nie zmusza cię być niewolnikiem, rabem zmiętoszonym, ani nie robi cię niuńką kwękającą, taką, co nie wie co czarne, a co białe. Choćbyś jaki malutki, wyprostujesz się do nieba. Jesteś taki, a nie inny. Wyraźnie widzisz to i wiesz. Jeśliś się ustrzegł od pokus puszczowych, jeśliś przemógł je w końcu, przyjaźń i grzeczność słonkowa dla ludzi, dla stworzenia wszelkiego świeci ci w sercu, grzeje cię, nadzieją grają niebiosa, połoniny złote, lasy i wody. Wiara stara kołysze cię jak matka.
Gdyście spotkali kiedy na połoninach takich właśnie słobodnych duszą, łagodnych pastuchów, co od nikogo nie żądają i nie oczekują niczego, od razu rzeźwość i cisza otuliła wasze dusze. Ludzie ci cieszą się każdym spotkaniem. Co radosne — cieszy ich, co smutne — wzrusza szczerze. Mimo woli opowieść beztroska sama wam z ust wypłynie. A im biedniejszy człek taki, tym szerzej otwarte ma serce i uszy. Nic im nie zagraża, nic nie pobudza do zawiści, zawsze współradować i współsmucić się gotowi.
Tak to w całym życiu pokoleń i rodów wszystko zależy od potęg wielkich, od ich życzliwości lub wrogości, a ubezpieczone jest lub zagrożone przez zdarzenia i oznaki na pozór błahe i nieznane. Te bowiem moce wszystkie, chociaż na co dzień zapamiętale milczą, chociaż chowają się skrzętnie przed okiem człowieka, mają wszędzie — wśród zwierząt, wśród roślin, a także wśród ludzi — swe służki, swych szpiegów, krewniaków i dzieci. A wszystko, jakże niepozorne nieraz i nikłe! Nieoczekiwane pokrewieństwa, związki, sploty i wspólnoty! Moce różne sprzymierzone ze sobą dziwnie i nieoczekiwanie. Często łączy je nazwa lub podobieństwo nazwy. Słuchaj tylko, odgaduj!
W większych skupieniach ludzkich powstaje pewien habitus bezpieczeństwa i kontroli. Jakby jakaś potężna tama. O nią rozbijają swe wały spienione gdzieś daleko poza człowiekiem szalejące burze. Ta zapora nie umocowuje się w duszach ludzi górskich. To uczucie bezpieczeństwa nie może się w nich zadomowić. Widzą ciągle jakby z bezkresu płynące fale ciemne, całe ich hufce, legiony istot, bądź groźnych, bądź przyjaznych, ale zawsze potężnych i tajemniczych.
Człowiek, co odbył szkołę samotności, nie tylko uczłowiecza potęgi, upiory i choroby, także ludziom, nieznanym duszom ludzkim daje znaczenie ważkie, tajemnicze. Gdy dostaje się między ludzi, ma już i na ludzi inne oko. Taki, co bronił się od różnych mocy ciemnych lub zmuszał je życzeniami, przemówkami, znakami, praktykami, i wobec ludzi będzie je stosować. Dla mieszkańca samotnej kiczery czy połoniny obcy człowiek i przybysz bardziej dziwny i niezwykły niż dla ludzi miejskich lub nawet wiejskich. To bardziej miły i godny serdeczności, gościnności niezwykłej, to znów bardziej podejrzany i groźny. Żaden rys nieznany, żadne spojrzenie nie uchodzi uwadze samotnika. O wszystkim rozmyśla, czasem także głośno rozprawia z najbliższymi sobie. Nieznaczna, niezrozumiała przykrość, czy może tylko dziwaczność długo pozostaje w pamięci. Gdy zaś potem zjawi się choroba czy nieduha, smutek czy nawiedzenie, przypomina sobie różne spojrzenia. Rozważa, które było badawcze, ostre, nieżyczliwe. Wie, że to boła — nasłana, choć nie jest jeszcze pewny, kto ją nasłał. Wtedy trzeba odwrócić te nasłania przez zaklęcia lub czary. Trzeba znaleźć przemówników dobrych i życzliwych albo, jeśli nie można inaczej, usposobić dobrze i tamtych najętych czy jakoś podmówionych przez wrogów. Najlepiej samemu posiąść właściwości czarowne, samemu przepędzać nasłania.
Wśród tylu chat porozrzucanych po górach niejedna chlubiła się poczynaczem lub przemównikiem świetnym. Przemównik, wypędzając nasłania z ciała chorego, odgaduje: „Czyś z czarnych oczu, oczu ponurych? Czy z wytrzeszczonych oczu, wyłupiastych? Czy z oczu przenikliwych, oczu złośliwych, czy z oczu kaprawych, oczu łzawych — ty boło durna! Ja cię wyzywam! Ja cię wyklinam!“
Ten, co zna poczynanie, może też posłać obertyn, odwrócić nasłane czary z taką siłą, że temu, co posłał, żyły pękają. Niektórzy ludzie posiadają dary czarowne od urodzenia i sami nieraz o tym nie wiedzą. Nieraz człowiek dowie się o tym nagle, niespodzianie, sam z przerażeniem doświadczy swej mocy. Inne właściwości można nabyć przez posty, przez wtajemniczenia i praktyki.
Uzyskiwanie i objawianie się sił czarownych otoczone jest wielką tajemnicą. O wielkich poczynaczach, takich co byli wieszczunami, tyle wiadomo, że długo wędrowali po puszczach, nypali po zaklętych komorach. Między poczynaczami są dobrzy, może święci ludzie, a są na pewno i czartowscy. Inny jest wieszczun, co zna przyszłość, co może samym spojrzeniem uzdrowić, a inny molfar, co samą myślą i czarownym działaniem niszczy i zamęcza.
Dawniej bywały całe groźne i zacięte wojny między samymi przemównikami, poczynaczami i czarownikami, nie o jakąś korzyść prowadzone, ani nawet nie tyle dla odwrócenia szkody, co dla sławy, dla pokazania swej siły czarodziejskiej, dla pokonania przeciwnika. Między tymi wojownikami czarodziejskimi bywali ludzie oględni, a nawet rycerscy. Ale bywali i tacy, co nie cofali się przed żadnym sposobem, choćby jak czortowskim. Nieraz po zaciętej długoletniej walce, jeden przemównik zegnał ze świata drugiego jakąś nieznaną straszną chorobą. To jednak pewne, że żaden z nich nie używał ani topora, ani strzelby, ani trucizny, słowem, żadnych innych sposobów oprócz duchowych. Przeto niejeden taki, co świadomie i umyślnie posługiwał się czortami i sposobami czortowskimi i przez to miał na sumieniu śmierć przeciwnika, poszedł po śmierci do wnętrza Czarnohory i dotąd pewnie tam pokutuje, dźwiga na plecach lód z jezior czarnohorskich, gdy słudzy cesarza gromowego każą mu sypać grad na ziemię.
I nie dość tego. Choćby ktoś wcale nie mieszał się do walk takich siłaczy, molfary-złoczyńcy, czarodzieje, czarodziejnice i wiedźmy — poddani złemu od urodzenia, czy też z własnej woli i ochoty — czyhają nań, nie próżnują. Zaprzęgają wszystkie moce do służby, zyskują wśród nich sprzymierzeńców. Wciąż nasyłają złe prądy, choroby, szkody. Postępują nieraz z siłami czarownymi i z własnymi darami tak jak ci ludzie, zwani cywilizowanymi, co owładnąwszy siłami przyrody używają ich dla męczenia i niszczenia innych. Molfary czynią to za jakąś drobną obrazę, z zemsty za czyjeś niedopatrzenie, czasem dla jakiejś drobnej nawet korzyści, i na to, by tamten się wykupił, a „cywilizowani“ nawet bez tego. Nie mamy dokładnych dowodów, że huculscy molfary nasyłali naprawdę duchowym sposobem na ludzi męczarnie i śmierć straszną. Ale to jedno poznali górscy ludzie, że jeśli istnieją molfary, najgroźniejszą zbrodnią jest zbrodnia duchowa, jest ściśnienie, skupienie całej potęgi ducha i woli pod komendę nienawiści, dla szkodzenia bliźnim i istotom żyjącym.
Może jest i tak, że z powodu oddalenia osiedli wiele wrogości pozostaje tylko w zamysłach i w zamiarach? Może przy spotkaniu przeciwników rozgorzałyby w wielką groźną zwadę, wybuchnęły srodze? A ta wiara czy wiedza o molfarach pokazuje, jak wiele złych i wrogich uczuć trwa i działa dalej, chociaż nie wyładowane, chociaż zduszone. Gdy molfar lalce drewnianej lub glinianej, przedstawiającej jego przeciwnika (albo jego krowę) — a zawierającej włosy lub cząstki ubrania wroga — wbije szpilki lub kołki w język, przeciwnik choruje na język albo oniemieje, gdy wbija w głowę — szaleje, gdy w oko — ślepnie, gdy kładzie lalkę do komina — wróg schnie i ginie powoli. Czasem robi to jeszcze inaczej. „Zwiąże“ w „jakiś“ sposób — myślami i czarami — jakieś zwierzę z wrogiem. Chwyta np. wiewiórkę i zadaje jej męki lub powoli zabija ją. To jest najpewniejszy sposób męczenia. Molfar nasyca się męką wroga.
Chociaż molfarowi wszystkie prawie zamiary ziszczają się jakby we śnie, zwłaszcza wobec ludzi bezbronnych, nie przeczuwających napaści, chociaż każde niemal życzenie złe staje się rzeczywistością jak u dzieci, jednak musi się napracować niezmiernie, natężyć się, by tak skupić złość i nienawiść jak strzałę gromową. Molfary różne sztuki znają, różne choroby nasyłają, przeróżną władają mocą, by „obcęgami szczypać i łupać, kazić, wykręcać, morzyć, rozpinać i palce naciągać“, jak rzecze przemówka. Molfary mają klucze od skrzynki z męczarniami. Pośród ciemnej zachmurzonej nocy, o północy lecą te strzały zawzięcie, niestrudzenie szukają po chatach, po kolibach, po lasach i połoninach swej ofiary, zdzierają z niej zdrowie i szczęście, jakby łupiły skórę z żywego, naładowują na nią brzemiona trosk i mąk. Oprócz samego molfara grzesznego, nikt, nikt nie może wiedzieć, ile cierpień i męczarni zostało zadane z umysłu. Jeśliby nawet zdarzyło się, że molfarowi nie udały się niektóre praktyki, nawet jeśli to wszystko nieprawda, to pozostaje on najgorszym mordercą, odciętym od wspólności z życiem ludzi i zwierząt, zdziczałym fłudowatym upiorem-wilczyskiem w ludzkiej skórze. Byłoby niepojęte, gdyby Bóg i Słoneczko chcieli mu to wybaczyć.
Z gospodarstwem i z życiem dawnym odmienne od dzisiejszych były związane wyobrażenia o dobrym i złym. Dla ludzi dawnych własność gruntu nigdy nie była określona zbyt ściśle. Na połoninach i pustkowiach cały świat należał do samotnika i śmiałka, co się tam wdarł pierwszy, czy inni to uznali czy nie. A jeśli uznali, to co z tego? Niejeden nie mógł obejść swego „własnego“ lasu, a mądry samotny człek i tak wiedział, że nie zabierze tego ze sobą. Zresztą las i tak był „Boży“ z pierwowieku. I powinien być Boży. Dopiero panowie przyszli tu, kiedy inni już utorowali drogę, pozagradzali i pozabierali co nie ich albo wyszachrowali od wójtów zdradzieckich stare patenty. Dlatego to i dotąd nikt nie chce uznać własności zwierzyny leśnej. O dawnej namiętności darzenia, o gościnności dawnej serdecznej, wylewnej jakby z bajki, różne wieści i historie opowiadają. Także w czasie głodów, w czasie kryzysów ci, co mieli coś jeszcze, całymi dniami naprawdę z uszczerbkiem dla siebie, a trudząc się niemało, karmili ludzi głodnych, choćby i nieznajomych. O bijatykach, pojedynkach, rąbaniu głów i kości wiadomo, że tego nigdy bardzo za złe nie miano. Tylko zawziętość w zwadzie jest zła, ale nie sama zwada. Byleby się pojednali ludzie w końcu według obyczaju, to wtedy i złość znikała. A co z przypadku w bójce się zdarzyło, to właśnie z przypadku. Kradzieży drobnych rzeczy, nie bardzo potrzebnych do życia, nie brał sobie nikt zbytnio do serca ani nie uważał za grzech. Ale kradzież krowy, to już grzech taki jak porwanie dziecka od matki. Za grzeszną bardzo i godną pogardy uważano kradzież w czasie pielgrzymek i wędrówek cerkiewnych.
Lecz największy grzech, to krzywdzenie bydląt, a czarodziejska kradzież mleka, której dopuszczają się właśnie molfary i wiedźmy-wydojnice, co to, czasem doją krowę z daleka, tak że krew cieknie z wymion, to grzech nad grzechy. Sam Pan Jezus, gdy usłyszy ryczące i płaczące krówki-błahunki, schodzi na ziemię, by je pocieszyć. I wszystkie istoty bezbronne taką krzywdą dotknięte! Przychodzi wraz ze świętym Jurijkiem, słuchają, skąd płyną jęki, słuchają westchnień bolesnych. Tam idą i razem zwalniają od czarów złych modlitwą-przemówką, dobrym słowem, czerpanym z wody. A czemuż tak się trudzą? Bo bezbronność zwierząt, to Boża próba. Próba, czy świat potrafi żyć samą przyjaźnią i jak długo. A któż inny troska się o to, jak nie sam Jezus, co tu na ziemi bezbronny był jak jagnię, łaskawy jak źrebiątko, czuły dla świata jak krówka dla cieląt... A molfar taki, co z zasadzki ukrytej nasyła męki bezbronnemu bydlątku, taki wróg wyzywa moce święte, że schodzą na ziemię.
Ale z ludzi któż odnajdzie molfara samego? Takie zbrodnie właśnie pozostają w ukryciu. Ciemna, nieprzenikniona, dusza ludzka. Wiedzą o tym ludzie samotni.
Jedna rzecz przecież, co stanowi korzeń grzechu molfarskiego, jest także jedyną cnotą molfara: to hardość i pycha górska. O czarownikach tamtędy na dołach opowiadają, że gdzieś na Łysej Górze w święto czortowskie czortu biją czołem, a o wiedźmach, nawet o paniach mówią, że dokładnie tyłek czortowski wycałowują, jakby muchy lizały miskę po miodzie. Tfu! To dopiero śmiech i obrzydzenie dla molfara górskiego! On tak powiada: „Tu na ziemi moje królowanie, moje rozkazywanie. Ja czortem pomiatam, ja nim podłogi szoruję i stajnie czyszczę, ja nim tyły i podogonia końskie do glancu pucuję! A jak będę mu musiał odsłużyć, to prędzej niech mi wątrobę szczypcami rozpalonymi rozedrze, niech mi w gardle watrę smolną rozpali, niżby mógł czołobitność wycisnąć od duszy, choć i molfarskiej, ale hardej — chrześcijańskiej!“
Za taką dumę coś niecoś ludzie górscy skłonni wybaczyć molfarowi.
Ochrona zatem od nasłania wszelkiego: czy to nasłanie z daleka, czy to podłożenie, czy podsypanie, czy to choroba, czy nawiedzenie duszy, czy szkoda dla chudoby, bezpłodność na ród, czy tylko drobniejsze, w możliwościach swych niezliczone szkody w codziennych zajęciach, ochrona od tego wszystkiego jest równie ważna, jak obrona od wdzierania się potężnych mocy i od wciskania się upiorzysk puszczowych czy chorób nie nasłanych. Dzieci i bydło chroni się już na zapas przez okadzanie ogniem żywym, przez umywanie wodą źródlaną, a także za pomocą rozlicznych amuletów i znaków. Wszystko to jednak musi mieć oczy, musi mieć świadomość i kierunek. Do tego właśnie służą zamówienia, zaklęcia i modlitwy przemówkami zwane.
Walka z napaściami niewidzialnymi nie jest jednaka. Niektóre pozaludzkie moce są potężne i tajemnicze i jak gdyby wieloznaczne. Zmienne upodobania ich, ich humory królewskie. Do tych „przemawia się“ z początku bardzo grzecznie, po gazdowsku.
Ależ to wojownicy, niech mają sobie swoje dziedziny dla wojny, dla hulania! Przemówka powiada zatem: „Idź sobie na morze sine, tam sobie hulaj, wojną wojuj, kołysz się na gałęziach, wino spijaj!“ — Daje mu także jakby ofiarę czy daninę: „Daję ci kurkę z kurczętami, kaczkę z kaczętami, gąskę z gąsiętami, świnię z prosiętami...“
Inne moce znów, to podle pełzające upiory, choróbska i nasłania. Dla tych nie tylko nie zna grzeczności przemównik, lecz sam wybuchając animuszem wojackim wypędza je tak: „Ja cię wyrębuję nożem, wyrzynam sierpami, wypalam ogniem, wyczadzam dymem. Poszczuję cię dziewięcioma psami-pierwakami, dziewięcioma kotami-pierwakami będę cię drapać, dziewięcioma kogutami-pierwakami będę cię dziobać! Ja cię dogonię, zerwę ci łeb. Przeczysta Panna dała mi miecz złoty, trembitę złotą, dłuto złote. Wyrąbię cię tym mieczem, wytrąbię trembitą, wywiercę dłutem“.
Precz z białego ciała!
Oby cię czarna sobaka pożarła,
Ta, co cię nasłała!
Czasem — może mniejszego gatunku przemównik — obiecuje także różnym wrogom przepychy wszelakie, ale gdzieś daleko. Zdaje się w tym na ich łatwowierność. Albo też daje im odpłatę u ludzi innego stanu, innej wiary. Powiada do róży jakby do dziewki, wypędzając ją z łoża chorego: „Idź sobie stąd, ty różo! Czy jasna, czy kraśna, czerwona, czy ciemna, czy jaka; tam jest syn pański, idź! Spać z nim będziesz, baraszkować w poduszkach pańskich!“ Albo też mówi do postrzału, do kurczu lub udaru wiedźmowego: „Tam to jest dziewka-Ormianeczka czarnooka. Tam możesz z nią się wysypiać, wylegiwać w poduszkach jedwabnych, kołacze jeść, wina popijać“.
Ale mądry, mocny, śmiały przemównik inaczej powiada: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam, nie zostawiam cię ani na włos, ani na ziarno makowe! Tam cię wypędzam, dokąd dzwony nie dodzwonią, gdzie głos ludzki nie dochodzi, gdzie psów szczekanie nie dolata, gdzie kurów pianie nie dociera! Dokąd kruk nawet kości nie zanosi! Sczeźnij! Uciekaj!“
Przeróżne są przemówki. Trudno by je wyczerpać. Po innych krajach znikły lub dogorywają, u nas na Wierchowinie krzewią się jeszcze, rozkwitają. Są przemówki przeciw chorobom najróżniejszym: przeciw cholerze, przeciw róży, przeciw postrzałowi, przeciw nie znanym gdzie indziej z nazwy chorobom, jak babyci, jak zołotnyk, żonwy, nicznyci, przeciw chorobom zwyczajnym i nasłanym, przeciw upiorom. Przemówki chroniące dzieci i bydło, przemówki przeciw ukąszeniu żmii, przeciw łasiczce, przeciw wilkom, przeciw chmurom gradowym i gromowym.
Także poczynacze i przemównicy są różni. Każdy od innej przemówki, każdy walczy z innym złem, każdy co innego zgruntował, inną biedę przejrzał. Niektóre zaklęcia mogą skutecznie wypowiadać tylko kobiety, inne tylko mężczyźni. Inaczej też każdy przemawia, inaczej wyklina.
Jeden wysoki, suchy, kościsty, czarnowłosy, choć niemłody, o rysach jakby wykutych, z sępim wyrazem twarzy, skupiony w sobie, mówi cicho. Wśród ciszy u łoża chorego, szeptane zaledwie, spadają słowa zbawienne, z półmroku izby wychylają się obrazy ratowników, ze światów płyną prądy błogosławione. Im bardziej rośnie cisza, tym bardziej tuli się w kąt lub wymyka ku drzwiom, odgryzając się, łypiąc oczodołami i szczerząc wilcze kły, boła, tym pośpieszniej zmyka nasłanie.
Inny z potężną piersią, z kędziorami jasnymi i obliczem jasnym, nieugiętym wodza. Wygłasza zaklęcie uroczyście i godnie, to znów rozkazuje krótko jakby grzecznie, lecz wyraźnie i twardo, wykazuje moc nieodpartą. Wszystko mu jedno, czy chory i nawiedzony obok niego, czy też gdzieś daleko. Obecni wpatrują się w niego z wiarą. Nikt ani na chwilę nie ma wątpliwości. Przed nim nasłania, choroby i biedy wszelkie kurczą się, maleją, rozpraszają się jak mgły. Po przemówieniu odpoczywa poczynacz. Nigdy nie przyjmie najbłahszego upominku. Sam przynosi chorym i nawiedzionym podarki. Gdy przyniesie owcze masło lub śmietanę, używają tego jako lekarstwa, gdy przyniesie krzyżyk albo pieniądz, będzie to ochrona przeciw złemu.
Inny bardzo stary, zniszczony życiem i wiekiem człowieczysko. Włosy rozkudłane, twarz — jedne zmarszczki, a żółta, wygląda jak stary bordiuh z koziej skóry. Z nieukrywaną pogardą, niemal z obrzydzeniem spogląda na ludzi. Nagle, porwany walką, rzuca się z obłąkanymi oczyma, wyciąga dłonie, rozczapierza palce jak szpony i kurczy pierś. Jak wojownik starowieku ciska okrzyk bojowy w pysk wrogowi: „Nad djewołom krisztendan!“ Gdy niezrozumiałe słowo wyrwie się z ust — już jakby kusze wyją, miotane bardy warczą, strzały świszczą — a wszystkie biesy, czarcięta, nasłania, molfary, molfownice, upiorzyce, wydojnice uciekają w popłochu rwąc włosy. Lada chwila usłyszysz ich jęki i piski. Gdy wszystko już dobrze, dziadyga nie patrzy na nikogo, nie odpowiada nikomu, nie żegna się z nikim, wymyka się pośpiesznie z chaty.
Inny znów zaschły, malutki, trzeźwy, z małymi ciemnymi mądrymi oczyma, jak stary bywały ksiądz, co się śpieszy. Pośpiesznie trzepie przemówki, wylicza nieprzyjaciół. Przy wyklinaniu wznosi głos. Perswaduje nasłaniom rozsądnie. Dokonywa tym swego, kończy obrzęd, nie zapomni pobrać „należność“, inaczej przemówka nie uda się — jak to się mówi „ne fołosytsy“ — prędko idzie dalej.
Bywają i inni przemównicy. Tacy, których widoczna przewaga nad ludźmi, czasem ich wyjątkowe stanowisko, uwodzą do nadużyć; gdy im przyjdzie ochota czy potrzeba, kpią z ludzi, nawet okpiwają ich. Do takich należał ów dziwak i włóczęga z Krzyworówni, z gazdowskiego rodu, przezwany Karabełykiem. Choć Karabełyk zmarnował cały majątek na hulankach, jednak jako człowiek świadomy leczenia i zaklęć, jako bywalec i mędrzec, jak to mówią hłubokouki głębokouki, cieszył się uznaniem. Pieśni i opowiadań znał tyle, ile chyba nikt w całej Krzyworówni. Uczył ludzi starych modlitw. Każda młoda para szła do niego przed ślubem po to, by ją wyegzaminował i pobłogosławił po swojemu. Czasami umartwiał się, pościł i suszył, chodził poważny, rozmarzony, zatopiony w sobie. Kiedy indziej pił nad miarę, błaznował, szydził z każdego, kto mu się nawinął. Wtedy wciąż rozmyślał nad tym, by dobrze wyśmiewać i wyprowadzać w pole ludzi, by potem się można było tym przed innymi pochwalić. Gdy go kto obraził, mógł być pewny, że przy sposobności Karabełyk wyśmieje go w sposób dotkliwy i niezwykły. W tym czasie, o którym mówimy, Karabełyk był stary, suchy, smagły. Wyglądał nędznie lecz poważnie. Jego lewa powieka miała tę właściwość, że sama spadała, zazwyczaj podtrzymywał ją w ten sposób, że podwiązywał białą szmatką. Spod szmatki patrzało nieruchome oko.
Przychodzi raz Karabełyk do żydowskiej chaty do karczmarza, do którego miał jakąś urazę. Siedzi i milczy. Wlepia nieruchomo oko w Żyda. Nagle krzyknie z przerażeniem: „Ludzie boży, Żydy durne, toż u was pod łóżkiem sam czort siedzi, a wy go cierpicie!“ Zerwał się Karabełyk, szmatka podciągnęła się w górę, powieka opadła. Zanim Żydzi mieli czas opamiętać się, Karabełyk wtargnął do izby sypialnej prosto ku łóżku z wrzaskiem: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam!“ Nastraszony tym czort (ropucha podrzucona właśnie przez samego Karabełyka), szasta się okropnie. Strach ogarnia karczmę. „Trudny czort, tfu“ — wzdycha Karabełyk — „oko wódki dawaj“. Rozsiada się wygodnie na krześle. Przerażony karczmarz przynosi wódkę. Karabełyk, popijając powoli, wygania czorta, który przybrał postać ropuchy. „Oczyściłem wam chatę.“ Żydzi wzruszają ramionami, spoglądają jeden na drugiego, dziękują Karabełykowi, przepraszają go: „Nie gniewaj się, Wasylku, my już od teraz pobratymki“. Zapraszają, by jeszcze kiedy zaglądnął. Karabełyk dobrze podgorzałczony wychodzi z karczmy. Ma co opowiadać.
Całkiem inny znów ten dziadek siwiuteńki z niebieskimi oczyma, z Koszelewa na Zabrodziu. Nieduży, ale krzepki. Nie widać go nigdzie, ciągle w lesie, w dąbrowie przesiaduje. I tak coś sobie majstruje w lesie. Słychać, że tam zwołuje na sejm żmije i gady. Przychodzi doń syn chorej. Z trudem odszukał. Umiera matka od ukąszenia żmii. Cały tułów spuchł. Dziadek zapyta sucho: „Wodę masz?“ Gdy dostanie wody, idzie powoli w gęstwinę. Znika tam, nie słychać stamtąd ani słów ani szeptów nawet. Dość długo bawi. Wreszcie wychodzi dziadeczek przemieniony. Łagodnie rozmarzone oczy świecą, bezbronne oblicze dziadka uśmiecha się. Daje pewność chłopcu: „Idź sobie, synku, już dobrze“. Syn przychodzi do chaty. Matka od chwili, gdy dziadek zamówił, krząta się zdrowa po chacie. Popuściło nagle. Dziękuje Bogu za ocalenie.
∗
∗ ∗ |
Magia ma znaczenie nie tylko dla spraw groźnych i ryzykownych, wciska się także w najdrobniejsze zajęcia codzienne. Wszędzie samotność styka się z najszerszą wspólnotą, to z ciekawości, to z poczucia pokrewieństw, zaczynając od przędzenia, gry na skrzypcach i rzeźbienia w drzewie, słowem, wszelkiego rzemiosła ręcznego, aż do takich zajęć jak spławianie drzewa na wezbranych wodach. Od chmur i szczytów aż do nór i skrytek wężowych. Ludzie, co są odważnie samotni i przez to wytrwale społeczni, znają swe źródła.
Lecz w nasze czasy magia zanika stopniowo, jak gdyby czas górski jedną rozmaszystą falą zakrył wszystko. Gdzie wieszczuni i poczynacze walczyli o światło i wolność, gdzie molfary ciskali strzały jadowite wskazując, że najgroźniejsze są pociski duchowe, gdzie toczyły się walki poczynaczy i molfarów między sobą, tam tylko trawy się kołyszą, resztki lasu szumią, a Warytyn, Czeremosz, Bereżnica i Rabyniec grają niby to tak samo jak zawsze.
Gdy resztki samotności wypędzą z gór, sam czas górski także skryje się pod ziemię.
Samotność i dary jej drzemią w tym, kto jej zaznał, i czekają. Z tętnic górskiego czasu, z podziemnego morza przedzierają się jej strugi.
Nie ominęły także Szumejowego Foki. Lecz obchodząc świętowania z oddaniem i ponadto świadomie, aby je utrzymać, a nawet wznowić, różnił się od innych gazdów w tym tylko, że świętował szczególnie uroczyście w połowie sierpnia dzień swego patrona Foki[11].
Zostawał wtedy sam na sam z watrą gdzieś na dalekiej polanie pod lasem, albo jeśli latował daleko od chaty, wysoko, na szerokiej jak step połoninie. Wychodząc rano brał ze sobą różne strawy i napoje w besahach. Rozkładał olbrzymie ognisko, a rzucając całe drzewa, konary i korzenie na pożywę świętemu Foce, tak go witał i zapraszał:
Skąd przychodzisz, ojczulku święty, czy od słoneczka, czy od miesiąca, od ludów chmurowych, czy z krajów ognistych? Dokąd polatasz, Foko święty? Skąd ciebie znów wyglądać, z jakiego gościńca — szlaku dalekiego, świąteczku gorący? Przychodź, pątniku jasny, przyleć, spojrzyj źrenicą gorejącą! Trzeźwy przychodź, nie pijany, nasz ojcze! I poznawaj dzieci twe, twoje poczęcie, nie zapominaj nas. A nakazy wielkie dawaj także ognikom i ogniętom twoim, aby oszczędzały nas, pomagały nam.
Czym cię ugościć, czym cię nakarmić, czym cię napoić? Czy winkiem zielonym, czy pszenicą złotą, czy serkiem bialutkim, wybrańcze Boży.
Ogień wysłaniec świętego Foki huczał, strzelał i śmiał się. Ciesząc się swym fijnem-chrześniakiem ryczał z radości, a pryskał-chichotał, gdy Foka dolewał i dosypywał darów Bożych ugaszczając go. Ogromna watra na wysokość smereki z daleka była widzialna, a ludzie z odległych pastwisk mówili sobie:
— Ej, ha! Przyszedł świąteczek w gości do Szumejuka. Hulają, całują się i nabywają, świat przewracają. Daj im Boże!
Najważniejsze wszakże było to, co zachował i przekazał Foka o największym z dawnych poczynaczy.
Za lat chłopięcych Foki w Krzyworówni pod samym szczytem góry Ihrec, w chacie samotnej wystawionej na wichry, przeto chronionej umyślnymi zastawami jak gdyby dachami od strony wiatru, mieszkał wiekowy wieszczun, poczynacz zwany gromowym, gdyż wyklinał i przepędzał chmury gradowe i gromowe. Chatę tę i teraz można oglądać. Zowią ją chatą Paruli.
O Paruli przebąkiwano, że była wnuczką czy prawnuczką gromowego dziada. Już w czasy naszej młodości była najstarsza z całej Krzyworówni. O samym dziadu gromowym wiedziano, że zawędrował niegdyś z dołów, że był lirnikiem i że ojciec jego, także lirnik, oślepił go w dzieciństwie, jak to praktykowano w bractwie lirnickim. Opowiadano też, że był niegdyś „pan-otcem“ bractwa lirnickiego. Rówieśników nie miał, wszystkich przeżył, żył a żył. Starzec olbrzymi, niegościnny, groźny. Ludzie bali się doń chodzić.
Wyrostek Foka chadzał doń z ciekawości, przecie ze czcią, zapewne i z lękiem, lecz zachowywał spokój. Otrzymywał dłuższe posłuchania wówczas, kiedy niewidomy olbrzym był łaskawie usposobiony dla świata ludzkiego. Zdarzało się przecie, że odszedł z niczym. Dziad mruknął tylko: „Nie ma czasu“. A któż mógł wiedzieć dlaczego? Po nocach widywano jasność nad Ihrecem. Słychać było, że królowie wiatrów, sępoludy w kaftanach mniszych przybywali do starego na sejmy. Przylatywali cicho bez szmeru, aż z tajemnego kąta znad Palenicy, gdzie z trzęsawisk i źródlisk rodzą się chmury i gdzie mało stąpa noga ludzka. Dawnymi laty, co prawda, przychodzili doń hen z daleka, z dołów, aż zza Dniestru, jego podwładni z wiary lirniczej, a później czy to postarzeli, czy powymierali, a dziad sędziwy trwał dalej. Foka nie obrażał się ani nie zniechęcał, gdy starzec odsyłał go z niczym, chociaż ścieżka od strony Jasienowa była trudna i stroma, a dojście wymagało sporo czasu. Cierpliwość i powaga chłopca ujęły lirnika. Opowiadał mu niejedno.
Wszystkie te znaki, przeczucia wszelakie, wskazówki różne, co robić, jak bronić się przeciw urokom, przeciw napaściom, przeciw prądom złym, nawet przeciw wypadkom, wszystko to naokoło jest napisane — tylko że ludzie nie znają pisma światowego — mawiał Foka, przywodząc słowa poczynacza.
A gdy już nie stało poczynaczy i wieszczunów, Foka przechowywał rewaszowe karby na kłodach cisowych, skąd ślepiec palcami wyczytywał. Nade wszystko chował powiedzenia dziada gromowego w swej pamięci, jakby księgę omszoną starością. Ale pogodny, ruchliwy, elektryzujący ludzi swym pojawieniem, mało o tym opowiadał. Wspominał rzadko i tylko ludziom poważnym, w chwilach wyjątkowych. Powierzył też niejedno naszemu dziadkowi z Krzyworówni.
Wiekowy dziad, wieszczun gromowy często gadał sam do siebie, czasami sobie śpiewał, a czasem, co prawda rzadko, zapominał się i szeptał w jakimś języku niezrozumiałym, którego nigdy nie słyszałem. Bo główna nauka lirników, to był tajny język. Z tego właśnie języka zdawali młodsi ślepcy egzamin przed sejmem lirnickim, także potajemnie. Bez egzaminu tego nikt nie mógł być towarzyszem bractwa ani do wiary lirniczej należeć. I takiemu śpiewać nie pozwalano. Ale to bywało na dołach tylko — tak dziad gromowy wspominał — i to bardzo dawno.
I trzymał ten starzec zwierzęta oswojone, całe gospodarstwo lasowe: lisy, łasiczki, sarny, sowy, kanie. A najwięcej gadów przeróżnych. Bardzo do nich przygadywać lubił, a umiał.
Cały ten świat — powiadał gromownik — to wielka księga. A tamten świat i dusza człowiecza, to granie, muzyka. Widzący wieszczun męczy się, odgaduje, odczytuje, a niewidomy nawet nie potrzebuje tego i zna więcej, bo wszystko mu gra, wyśpiewuje samo.
To pismo światowe pozakręcane, bardzo ciężkie. A czasem umyślnie na wywrót napisane, aby coś przeciwnego wyczytał jakiś taki ciekawski człeczyna. Bo ono dla świadomych tylko, dla tych, do których przyszło wezwanie niebiesne. Na obliczu człowieka wypisane jego myśli, jego chęci, dobro i grzech, to, czego chce. A na dłoni — dziedzictwo, dola: chce czy nie chce, tak jest i będzie. Kwiaty i zioła o ziemi wypisują, o glebie, jaka jest, była albo będzie. Wody o wnętrzu ziemi opowiadają, a także wypisują na skałach, na brzegach, na urwiskach i na dnie też. Ale czytaj tylko pilnie, wnikaj w to, synku! I to tylko, co odczytasz, co w głowie twojej odpisane z księgi światowej i co w uszach twoich ze światowej gry pozbierane, tym możesz kierować, przemawiać i innych prowadzić, nie rozkazywać, lecz ciągnąć z głębi, dźwigać do góry.
I jeszcze tak mówił starzec o graniu:
Watra dymem wylatuje, szuka sobie po górach drugiej waterki-siostrzycy. Ale też z daleka dopytuje się, śpiewa do niej, przemawia i szepce.
Ano posłuchaj: wiedzieć będziesz, co gdzie komu pisane, co komu grozi, co zrobić przeciw temu. Wszystko ci te watry w rozhoworach wyśpiewają, wyszepcą.
Wiatr gada albo raduje się, trembitami rozbrzmiewa albo kwili i skrzydłami bije, i w bębny wali, do boju wyzywa. Wiatrów jest dużo, różne są. Kraśny bywa ten wiosenny młodzik, junak. Śmieje się, skoczy koniem z połoniny na połoninę, kopnie Lodową Babę Eudokię, bardką dorębie i zaraz ciepło. A wyśpiewuje, jakby sto cerkwi pełnych śpiewało i jakby na każdej górze cerkiew. Wyśpiewuje nowe życie trawom, kwiatom, ptaszętom i dychaniu różnemu. A wiatr zimowy suchożebry sześcioskrzydły puszczołomiec: stadami konie mroźne wypędza, goni przed siebie, puszcze tratuje. A nocami o grobach wszystkich zawodzi i o tym, co się w nich dzieje-nie dzieje. I jakie to groby będą nowe. Nasłuchałem się go, a dawniej ciężko sercu było słuchać.
Wiatry, to najstarsze lirniki-muzykanty, jako my wędrowne włóczęgi. Lecą przed siebie kudłate, rozczochrane, niewidome, ale świadome. I jak dla liry, muzyki Bożej, nie ma zakazu, nie ma postu, tak nie ma i dla nich. Zawsze im grać wolno. I grają chętnie. A zawsze jest komu słuchać. Boć to i duchy puszczowe, i niauki źródlane z połonin, i Dido kosmaty, wychylają się z puszczy, wychylają się z traw, wychylają się z wody, słuchają wieści-powieści wiatrowej, nasłuchać się nie mogą.
Wędrował-jeśm i ja — prawił dziad — jako ci bujni wiatrowie. A potem już inne słowo do mnie przyszło. Dziad-lirnik zawsze wie, co ma śpiewać, kiedy pieśń jaką ma skończyć, a inną zacząć. I ja hen, na dołach, na polach-podolach, w jarach, na stepach szerokich, przed wielkimi roki zakończyłem pieśń moją lirnicką. Zawodzenie nad chęcią człowieka, że słabsza od pyłu bodiaków na wietrze, i nad dolą człowieczą, że żałośniejsza niż trawa spalona. Te dumy gorzkie, dumy pokorne skończyłem, przerwałem. I tam-jeśm, gdzieś na stepie, bractwo moje, którego ojcem wierchowym byłem, zostawił. Przecie chodzili do mnie bracia starcy ślepi, dreptali, kijami stukając, aż tutaj na wierch. Ciągnęli rzędem ślepym, jak dzikie gęsi, co już nie odlecą. Przychodzili, by sejmować po dziadowsku, grać i płakać nad dolą światową. A jam ich pocieszał, opamiętywał twardo. Przecie z płaczem wracali, męczyli się zanadto pamięcią dziadowską. A potem, oho! chodzić już przestali. A dziad sam tu pozostał, z gromami tylko. A śmierć coś na mnie nie ciekawa.
Tu usłyszałem pieśń gromową. Nie znałem jej przedtem, a to właśnie było słowo światowe, co zwało mnie tędy na wierchy, ot tu pod chmury. Śpiewał-jeśm nieraz ja i brać moja lirnicka starecka o Chmielu tym, co z człeczyny w poniewierce na lwa wyrósł. Sam czoło stawił wszystkim panom gwałtownikom. Wypędził ich, zgniótł, zgasił, w wodach pogrążył okrutnych. Śpiewałem też o Hetmanie, o tym skrzydlatym, co od Turków piersią starcowską dziatwę chrześcijańską zasłonił, a głowę bialutką, do królowania pomazaną, pod szable krzywe położył. Otóż i do mnie przyszły te głosy, że lew tu potrzebny i orzeł hospodni na borbę z nawałą gromową, z tą wiarą gromową. Dzieciątko Boże rączkami malutkimi mnie, stuletniego blisko, ujęło, naszeptało.
Foka przyznawał się dziedzicowi, że włosy jeżyły mu się na głowie, gdy oglądał poczynacza wówczas, kiedy zbierały się chmury gromowe i gradowe. Pełzły zza wierchów, a dudnienie i ryk gromów rozbijały się dalami. Wówczas dziad z twarzą wykrzywioną, z ustami półotwartymi, jak orzeł, co upatrzywszy zdobycz dziób otwiera, patrzył — ślepymi oczyma — w stronę chmur. Gotów do skoku, wychylając przez oparkanienie ganeczku wielką głowę z białymi kudłami. Wyklinał szeptem, czasem wyrzucał groźby.
— A gdy słuchały go chmury gradowe i tucze gromowe, nie tylko mnie chłopczynę i zwyczajnego chrześcijanina, także starców bywałych, naprzód lęk przysypywał, potem odchodził, a w końcu otucha w duszę wstępowała. Serce radowało się, burze niestraszne były, bo widział niejeden, co człowiek może i co nasza wiara potrafi, jeśli zna pismo światowe i granie światowe słyszy.
Nas wszystkich dziad świadomy pouczał o tajemniczym cesarzu żelaznym, co to w basztach skalnych i komorach, za skalnymi murami, zaworami skalnymi się zamyka, a uczłowieczyć się nie chce. I jak gazda z gazdami, choć i król, słowem dobrym na świętą wieczerzę proszony, pojednać się nie chce. Łakomy tylko tego, by deptać karki i chaty człowiecze, pola i chudobę gradami niszczyć, piorunami razić, gromowiskiem ogłuszać. Dlatego powiadał dziad:
To samo słowo, słowo pojednania narodzone na Wieczór Święty ma moc przeciw królowi, gdy hardością się pyszni, gdy poniewierać, na proch spalać chce ludzkie kości. Bo nie masz większej siły jak drzwi chaty na oścież otwarte całemu światu na Święty Wieczór, gdy Dziecię Boże do świata całego rączki wyciąga. Jednak należy się każdemu honor i cześć, niechaj więc gazda, bratając się w Święty Wieczór z całym światem podniebnym, do króla mocnego, do cesarza gromowego tak przemawia:
„Przyjdź królu czcigodny na Wieczór Święty. Rozgość się u nas, bądź łaskaw władco! Czemnie się kłaniam sile twej, twym ludom, ludom gromowym, gradowym, twym rycerzom, twym wodzom-panom i twej drużynie. Bo ponad nas wszystkich jest siła większa, świętsza, co dziś się rodzi i światło rozsiewa. Cesarzu, łaskaw przyjdź, razem z nami ją pochwal.“
Ale co wówczas robi cesarz gromowy? Zamyka się w okrutnych zamczyskach, zaryglowuje się, głuchy na słowo święte, w moc pioruna dufny i w harmaty gradowe. A wyjeżdża dopiero, gdy bukowiny się zazielenią, gdy pola w kwiatach, gdy łany kosy rozplotą. Z całą potęgą rusza, zniszczeniem grozi na to, aby ukorzyli się przed nim ludzie, aby za Boga go uznali.
Gramoli się jak niedźwiedź czarny, tętni wraz z całym wojskiem żelaznym, dudni hufami, szeregami koni żelaznych, o żelaznych rzędach, żelaznych tarnicach, uzdach i czaprakach żelaznych.
On-cesarz na wronym koniu ciężkim, ciemny, ponury, łyskaniem opasany, berła skinieniem rozkazuje. Na zdeptanie ziemi i na pogardzenie świętości sprzysiągł się wielką przysięgą gromową. Wokół niego wojewody gromowi, tuczowi bojary, jego synkowie, wnuki, krewniaki żelazni. Na przedzie zaś z gromowych krain skalnych zebrana muzyka wojenna: gromowi dudziarze, trembitarze, skrzypki i cymbaliści gromowi przygrywają do boju przeciw gazdostwom ludzkim, przeciw wszelkiej pasznicy, wszelkiej zwierzynie. Cesarz pysznie-wzgardliwie berłem błyśnie, wskaże na domostwa i pola. I zaraz zaczną gromami razić czarne wojska, lodami ostrymi zasypywać, ranić, liście obdzierać, pola tratować, chaty łamać i wywracać.
A wtedy gazdowie-synkowie Boży wspominajcie! To słowo wysoko nieście ku chmurom!
(Ilekroć wypowiadał zaklęcia ślepiec wielikański, wstawał, ręce przed siebie wyciągał, głowę do góry wznosił i bardzo wyraźnie szeptał:)
„Chwała wysokościom i głębinom świętym. Chwała gwiazdom-organom niebiesnym. A mir, pokój dobrej woli, trawom ziemskim, chatom, trembitom, fłojerom i sercom.“
To słowo miłowaniem ogromnym wszystkie twory ogarnie.
To słowo strąci w bezwieści, w przepaście światowe wojska żelazne, wszystkie hufce piorunowe.
Chwytaj, cesarzu wraży, swój miecz ognisty, zmykaj, czepiaj się siodeł i strzemion żelaznych, uciekaj! Ja słowem zbrojny daję tobie drogę, w przepaści, w bezwieści, ku lodom bezkreśnym, ku morzom bezdennym. Tam szukaj sobie sławy, ze smokami wojuj, pałace smokowe dobywaj!
Gdy zaś nie ustąpią zastępy wraże, wzywając świętych znanych i nieznanych, dobądźcie z głębi zaklęcia słowo niewypowiedziane, najświętsze, u każdego inne. Zatrzymajcie, spętajcie, zduście pętlami za szyję wojska gromowe! Aż giną, jęczą, o łaskę proszą... Tak niechaj czynią-poczynają gazdowie. Na chwałę Dzieciątka z gwiazd, w Jego imieniu, na cześć Narodzenia Świętego.
∗
∗ ∗ |
I ten wieszczun i inni — tłumaczył Foka — dali nam zrozumienie, że nie kto inny, a właśnie święci posłańcy, robotnicy Boży, gazdowie tak łagodni jak gwiazdy co nam świecą, świat urządzają, porządkują, i uczą, ład i krasę tworzą. Nie moce gwałtowne, choćby nie wiem jak potężne. A dzieciątka Boże tańce wiodą radośnie i świat nimi weselą, serca mu dodają. Dawniej, bardzo dawno — tak przekazują starzy — kłaniali się ludzie gromom, padali plackiem na twarz przed piorunem, za Boga go mieli. Ale ci światłem z niebios oświeceni, ojcowie nasi, nauczyli już nas z dawien dawna, że nie przemocy pokłonić się należy. Tak to, przyjacielu mój, od świadomego człowieka, pieśniarza, od śpiewaków Bożych mamy to przekazanie, żeby raczej piorunom dać się roztrzaskać niż przemocy ciemnej się pokłonić. To jest prawo nasze wierchowińskie, prawda starowieku.
Daleko od ludzkich siedzib, wysoko nad granicą lasów, graniami, po bezbrzeżnych, trawiastych połoninach lub przez przełęcze biegną płaje, prastare przedhistoryczne szlaki wydeptane przez wieki. Sięgają na Bałkany i ku Alpom, mają swe połączenia ze stepowymi szlakami Ukrainy i Wołoszczyzny. Niektóre porzucone, niektóre używane tylko w czasach największych powodzi, gdy zatoną drogi i bite gościńce.
Na skrzyżowaniu ścieżek widnieją i teraz jeszcze — zamiast drogowskazów — krzyże poczerniałe, z wyciągniętymi ramionami. Czasem już powalone lub zbutwiałe leżą w trawach wysokich zaryte.
Wyżej jeszcze w Czarnohorze, na kruchych skałach piaskowych lub w górach Czywczyńskich na ścianach łupkowych, w niedostępnych zakątkach skalnych zaczynają się — dopiero od połowy ściany — wykute stopnie, pnące się stromo ku górze.
I korytarze podziemne i kamienne kominki zasmolone, z ziemi wystające, z jakichś jaskiniowych mieszkań skalnych — każą się domyślać, zgadywać.
W głuszy Palenicy — u źródlisk Czeremoszu, wśród borów niezmierzonych na bezdrożach, gdzie zdałoby się nie stąpała jeszcze noga ludzka, zwęglone podwaliny, szczątki mieszkań i kości ludzkie nieoczekiwanie dreszczem przejmują.
A tu wkoło ciągle jeszcze stepy górskie nieobeszłe, puszcze nietknięte, pustkowie skalne, jakby bez dziejów, jakby dopiero czekały na człowieka.
Lecz wieść i opowieść więcej widzi i wie niż oczy wędrowca. Naprzeciw tych miejsc — tak powiada — gdzie stopnie w środku ściany się zaczynają, jest dostępny dla wejścia głaz, blok skalny. Na nim wyraźny ślad wrębu na belkę, kładkę, która wiodła kiedyś przez przepaść do tych stopni wyrąbanych w skale. Były one niedawno jeszcze — tak wieść głosi — te beri — kładki cisowe — w skały włożone. Tamtędy był potajemny dostęp, a tam dalej wejście do skarbów, nieznane i niedosięgłe dla nie wtajemniczonych. Bo tam właśnie wyżej, gdzie stopnie się kończą, są komory i drzwi skalne do nich wiodące: gdyby to wiedzieć, gdyby znać jakiś drobny znak, jakąś zasuwkę czy kamyk ukryty! Łatwo by można i teraz te potężne drzwi rozsunąć, otworzyć! A tam są skarby wielkie, nieprzebrane... Niektóre czyste, niezaklęte, na dobry cel przeznaczone. Inne znów zaklęte. Kto wie, może tam gdzie dostęp do światów i mocy przeklętych. Ale może i do błogosławionych. Jak dla kogo.
Gdzieniegdzie jakby kopce ogromne: Gorgany, mogiły z głazów. Zapewne nie rękami ludzi zwyczajnych wzniesione. Na nich słupy, sztoubury, o ludzkich postaciach. Na słupach znaki, rewasze stare, pozacierane przez wodę.
W niektórych niedostępnych komorach do dziś dnia smoki się gnieżdżą, żertwy szklanookie, zmyje łuskami pokryte.
Są i takie komory, gdzie żyją-dożywają strzegąc skarbów, do dnia, w którym coś — nie wiadomo co — się stanie, pustelnicy, wieszczuni, starcy święci. Ludzie ich dawno mają za umarłych.
Z innej komory skalnej dzwonek, sygnaturka dzwoni jasno i pogodnie. Wzywa na nabożeństwo w niedzielę i święta. Czasem także, gdy wielkie burze i groźne powodzie się zbliżają — ostrzega. Pastuchy połonińskie zdejmują kresania, żegnają się nabożnie, gdy ich doleci głos sygnaturki skalnej.
W innej komorze, w skale wykute organy zagrają nagle, zadudnią wśród północy gwiaździstej, aż góry się wstrząsają.
Nad wielkimi puszczami, po południowej stronie Czarnohory, kilka orłów szybuje godzinami bez przerwy. To znak, że sejmy się sejmują, że nabożeństwa się prawią, w tych jakichś komorach, w cerkwach skalnych — i krążą orły-strażnicy, pilnują, aby nikt się nie zbliżył do progów, których nie przekroczyć człowiekowi. —
O komorach dzisiejsi ludzie niewiele wiedzą. Chybabyś starych bardzo powiastunów gdzie szukał. Dziad taki, co leży na piecu i nie ma z kim gadać na tym świecie, gdy go znajdziesz, rzuci na cię spojrzenie surowe, groźne, fłudowate — i już wie, czy warto odezwać się. — Mruknie jakąś wieść ważką. Odwróci się do ściany. Resztę ci każe zgadywać.
Słuchasz takich wieści, dajesz się im prowadzić za rękę po wertepach. Słyszysz — zbyt wiele. Bo znów pytasz: Tu wieści się snują i tumanią, a tu pewność nieodparta utrwala się w tobie, że pustkowi tych nie tknęła ludzka stopa?
I to znów — kiedyś przygodnie rzucona — wieść, tłomaczy: było to życie, które gór i puszcz nie dostosowywało do siebie, lecz samo z umysłu do nich się upodobniało. Zakrywało się, jakby maską, tajnikami puszcz i połonin. Nawet, starało się o to, by zapomnienie je okryło. Stąd ślad życia tego tak samo jest bezimienny, tak samo wbrew woli ujawniony bywa, jak opuszczone gniazda jakichś orlich rodów sprzed wieków, jak zapomniane kryjówki rysi i nory niedźwiedzi.
Tylko czasem — wieść o śmierci dochodziła: te krzyże, a może jeszcze dawniejsze pomniki, są wspomnieniem, są ostatnim wezwaniem do świata człowieczego.
Najbliższymi naszym czasom z tych, którzy w tych przestworzach górskich przebywali w ciągu ostatnich kilku setek lat, byli opryszki, rycerscy rozbójnicy.
Wieść najstarsza jednak jeszcze dalej w przeszłość sięga, zapuszczając się w gęstwiny i głębie starowieku. Odsłania dalsze tajniki dziejów wielkich i doniosłych, w skalnych sklepieniach zapieczętowane, trawami i mchem siwym, bujnym porosłe. Życie, którego spróchniałe resztki tak dawno przekazały swe soki wonnym storczykom, krwawnikom i pokoleniom smerek puszczowych.
I cóż? Pewnie by nikt nie uwierzył tej wieści, a może nawet słuchać by nie chciał, gdyby nie widoczne ślady dalekiej dawności: kopce-mogiły wielkoludów i pismo olbrzymów na skałach wyryte. —
Wysoko ponad przełomem Czeremoszu, w Jasienowie jest góra, wielka połonina Pisany Kamień. Z daleka już wygląda jak potężny kopiec zielony, w kształt ostrosłupa równomiernie usypany, płaszczem lasów czarnych u stóp okryty. A na szczycie połoniny jest wielka skała, niewidoczna z doliny Czeremoszu, znakami, czy też napisami dziwnymi pokryta, wzdłuż równomiernie pęknięta, czy rozcięta, jak sarkofag wiekiem przywalony, ze szczeliną w środku jakby z wejściem. U podstawy otacza skałę miękka, bujna trawa. Jak straż tulą się do sarkofagu, wyrosłe w zależności od prądów wichrowych, wielkie chojary lub małe skarłowaciałe smereki. Obok rosną liczne kwiaty: krwawniki i storczyki.
Wieść szeptana już tylko tamtędy podąża i tak powiada: Te mogiły kryją dzieje jeszcze dawniejsze, niepojęcie dawne. Z mroku nieprzebitego wstają widma. Jakby we mgle płyną, powoli, daleko. Stopniowo rzedną, rozjaśniają się mgły, a potem znów je zatapiają.
Kiedyś, może wonczas, gdy pierwsze wody już wypłynęły a góry dopiero zaczęły wyrastać, powstało tu z wód czy z łona ziemi, pokolenie olbrzymów-bojowników. Wielity, borcowie jasnowłosi, lud królów ziemi z pierwowieku. I rosło to plemię gazdowskie królów razem z górami i lasami, krzewiło się jak te jodły basztowe po szczytach. Nikt nic więcej o tym nie wie, słychać tylko, że ciągle rośli i potężnieli.
A potem, po wielkich rokach, jednej wiosny, gdy wody rozszumiały się a szyszki zaczerwieniły się pod szczytami, zjawił się ruch pośród nich, jakby wyrój w ulu pszczelim. Z połoniny jakiejś wyszedł wódz wieszczy, rzekł słowo tajemne, w trembitę zadął, dał znak — a zaraz pośród nich, jakby wśród ptaków wędrownych, wszczął się niepokój, jakby im skrzydła zaczęły rosnąć. Z góry na górę latali, wciąż szukając czegoś. W skałach poznajdowali kruszce, przekuli je na topory, zbroje skórzane ponabijali złotem i srebrem. Pościnali na szczytach cisy i kiedry wiekowe i spuścili je na wodę wiosenną. I potem — rzeką hen, ku Dunajom, ku morzom dalekim popłynęli. Tylko puszcze milczące były świadkami, tylko kiedry i cisy olbrzymy — szepcąc i kołysząc nad wodami — to widziały.
Wylecieli z Wierchowiny rojem niewielkim jak stado myśliwskie sokołów. I hulali — po morzach, na korabiach skrzydlatych, a nawet, jak mówią świadomi, ponad chmury się wdzierali. Zakładali dzierżawy, zdobywali królestwa, toporami prawa wielitów na skałach pisali i na stromiznach nadmorskich niedosięgłych. Był to ród tak mocny, tak nieugięty, że choć ich było niewielu, nigdy w boju nie ustępowali, choćby przed tysiącami luda. W swych księgach, na stronicach skalnych, każdy toporem pisał o ranach swoich. O ranach ojca i dziada uroczyście ogłaszał światu, mając to za cześć największą. A kto w boju zginął, tego synem boskim ogłaszali i przed mogiłą do ziemi się kłaniali. Główną wiarą ich była wiara w topór. Boga toporem wiecznym imionowali. I pieśni o toporze śpiewali, sunąc głębiami. Wierność prawu topora chowali. Pili miody z pozłacanych czerepów zabitych wrogów. Na cały świat dawali królów ze swego rodu. Choć nawet potem mówili różnymi językami, a nawet jakby różne wiary wyznawali, mieli jednak głęboko ukrytą wiedzę o Wierchowinie, o swym rodzie. Bo zawsze tajemnie mieli nad sobą jednego króla-wieszczuna, który im wiadomość o górach rodzicielskich przypominał, ze świata niebiańskiego głosy słyszał i nakazy otrzymywał.
Dużo świata powywracali, lecz także przemienili. Nabudowali miast, zamków w chmurach, nad chmurami, świątynie, jakby klejnoty z nieba spadłe. Poodkrywali bogactwa, skarby w niedostępnych górach, pustyniach i na dnie morskim.
I znów — po latach, czy po wiekach, coś się stało. Ruch wszedł w ich serca. Z ostrowu jakiegoś, na morzu dalekim dał znak wieszcz królewski, w trembitę hasło wierchowińskie wiosenne zatrąbił, przez posłów słowo tajemne rozesłał: i zaszumiały szeregi, a królowie wszyscy i starcy srebrnowłosi i mężowie jak tury, i pacholęta niebieskookie, w zbrojach, wszyscy przez morza, światami, ku Wierchowinie, ku macierzy królów pospieszyli. Porzucili wojowanie, porzucili królestwa, podążyli za królem-wieszczunem. A on, na złotych cymbałach przygrywając, wiódł ich pieśnią i przez morza, pustynie i szczyty przeprowadził.
Czy za wielcy byli dla tej ziemi? Czy też głosy do nich od bożych posłańców przyszły, że prawo topora odżyło swój wiek? Może już inaczej zrozumieli starą prawdę wierchowińską? Powrócili tutaj, pokłonili się gazdom. Sami gazdować przyszli, pracą z całym światem podniebiesnym się bratać.
Była znów wiosna jak niegdyś. Lody hukały i strzelały, wody szumiały. Puszcza wielka, jak okiem było zasięgnąć, zakwitła czerwonymi szyszkami. Kukułki radowały się i zawodziły, jak przed wiekami, nawołując się z połoniny na połoninę. Tam, wysoko, nad puszczą, na tych łąkach kwiecistych, modrych, białych i fioletowych od kwiatów, rozłożyło się, jak powrotne ptactwo, plemię Wielitów. Szumiał Czeremosz w dole i puszcze szumiały. A stary ojciec pokolenia, król Wielitów, z obliczem ranami pokrytym i bliznami wyrzeźbionym — jak skała tajemnymi rewaszami zapisana — dłonią wielikańską ujął cymbały złote i przygrywając, dumę starowieku śpiewał: witał śpiewem góry święte, po imieniu nazywając każdą, błogosławiąc, ale i sobie zaśpiewał — ostatnie śpiewanie, z górami się żegnał. Lody pękały, tajały śniegi po szczytach. I serce niezłomne tajało: od tchnienia świętej ojcowizny, od pocałunku wiosny, powracającej wiecznie. Umierał król, a z twarzy skalnej łzy spływały — na powitanie i pożegnanie szczytom, o których w pieśniach i podaniach, wiernie, na dalekim świecie wieść przechował.
Posłuchaj, ty Wierchowino,
Ty, rzeko święta, posłuchaj.
Dzieci królewskie, plemię
Wierchowińskie — słuchajcie.
Tak może śpiewał.
I któż by to mógł wiedzieć dzisiaj jeszcze, po tylu wiekach, o czym śpiewał wieszcz królewski, co, umierając, przekazywał w śpiewie wiernemu rodowi, braciom, synom, wnukom i prawnukom?
Tyle tylko na pewno mądrość wieszczunów nam zachowała, a z dziejów Wierchowiny to widać, że dzieciom i pacholętom królewskim wrócić na gazdostwa nakazał. I to jeszcze święcie nakazał, aby, głęboka, jak ta puszcza, tajemnica pokryła ich pochodzenie od wielitów i królów. Otaczając króla, pacholęta na tajemnicę tę przysięgą wielką się zaklęły — na topór jego królewski! Topór ten potem nakazał pochować wraz z sobą. Moc prastarą topora i ich przysięgę ze sobą zabrał: niech zaśnie, niech drzemie z nim przez wieki. To także głęboko w duszę im wpisał, aby na gazdostwach ze stworzeniem żywym, z ziołami, ze zwierzyną i dychaniem wszelkim się bratali. Może mówił, że wojowaniu koniec przyszedł, że topór — do pracy w puszczach przeznaczony, że większych Wielitów potrzeba do mocowania się z tą puszczą bezdenną, niż do rąbania ludzkich czerepów. Może już dziecię niebiańskie szeptało mu do ucha cichą wieść. A jeszcze zmagało się z nią bułatne serce, dusza skalna.
Leżał tak w zbroi złotej ojciec królów na łożu skalnym, tam wysoko, gdzie teraz Pisany Kamień. W zadumaniu słuchali Wielity-królowie, wsparci na toporach, w zbrojach, z narzuconymi na ramiona skórami niedźwiedzi. Słuchali jego przypowieści, niepomni królestw, które porzucili; i dzieci jasnookie, pacholęta wśród kwiatów na carynkach też słuchały.
Kiedy skonał wódz, usypali mu borcowie-wielity ten olbrzymi kopiec i murawą go obłożyli. Na zboczu kopca trumnisko skalne mu postawili, sarkofag tak wielki, że człowiek dzisiejszy, na nim stojący, wygląda jak mały ptaszek. I taniec zatańczyli na cześć tego, który odszedł, taniec mężów, koło potężne, poważny, groźny tan, topory wznosząc do góry w tańcu. A pieśń zaśpiewali, od której zaszlochały góry, pieśń-pamięć Wielitom i królowi wieszczunowi. Pieśń tę potem toporami tam na trumnisku skalnym wypisali. „Nie łzami kobiet, lecz krwią królewską, krwią wiernych mężów opłakać go przystoi“ — tak śpiewali. I to właśnie — powiadają — to na tych skałach starymi literami i rewaszami jest wypisane. Toteż sami królowie Wielity legli obok niego, uczcili go, przecinając sobie żyły.
Pacholęta i dzieci rozeszły się po górach, i praca wiekowa gazdów krzewić się miała, czekając na święte wezwanie.
Odtąd nie miały się już podnosić siły borców, jak wały morskie. Zadrzemać, zasnąć miały wierchowiny. Wieść o pochodzeniu od Wielitów tajemnie spoczywała i chowała się w głębiach serc, w tętnicach i we krwi, jak źródło podziemne, w pieczarze skalnej. Dopiero, umierając, niejeden gazda stary przekazywał to najstarszemu synowi, swemu dziedzicowi lub pobratymowi pod przysięgą. Bo, gdyby niewczas przypomniał sobie któryś z nich, to napadnie go ta siła, jak szał: świat będzie przewracać, góry przenosić, rzeki zatrzymywać — a nie będzie wiedział po co.
Zdążając do ojczystej dziedziny, Wielity pozostawili w komorach skalnych niezmierzone skarby ze świata przyniesione: dla pokoleń dalekich na dobre dzieło je przeznaczyli. A jako strażników naznaczyli starców zaprzysiężonych. Gdzieś w srebronośnych Czywczynach, w skałach Popadii, albo na Czarnohorze siedzi w komorze skalnej starzec potężny, przy stole brylantowym i ciężką księgę starowieku czyta: o przeszłości zamierzchłej i o przyszłości zorzy świtającej. I tak długo żyje i w skale przebywa, aż znajdzie się w świecie gazdów starzec taki, który tu przyjdzie, by go zmienić i zastąpić. Wtedy on do ojców Wielitów odchodzi, by im opowiedzieć, co się tu dzieje: czy chowa się wierność zaklęciom królewskim, czy żyje prawda starowieku, czy nie ma znaku, iż idzie nowe pokolenie, co porwie się na świat.
Spały tak wierchowiny, spały połoniny i puszcze wielkodrzewne na łonie świata wielkiego, jak dziecięta. Padały drzewa wiekowe, jawory, cisy, kiedry i sosny. Już nowe pokolenia, inne rody drzew zasiewały się na ich zmurszałych resztkach.
Czasem tylko zdarzyło się, że jakiś chłopczyna poczuł w sobie nagle siłę wielikańską. Uciekał przed siebie, niepewny czy za górami świat się nie kończy, szedł w ten świat nieznany, stawał się kozakiem, rycerzem, baszą lub hetmanem. Z nieznanego pastuszka górskiego wyrastał wojownik sławny, co zadziwiał i przerażał świat.
Inny znów, nie wiedząc co począć z tą siłą, szedł bratać się z żywym światem ziemskim, szedł w Czarnohorę. Tam z niaukami się kochał, z didem puszczowym się przyjaźnił i w pamięć tego z głazów pomniki stawiał. Albo czasem owczarz lub kozi pastuch, błądząc przez całe lato po wertepach, gdy go słuch doszedł o skarbach, lub w sercu poruszyła się siła, nie wracał już na gazdostwo.
Byli to tacy pustelnicy i wędrowcy, którzy nie wiadomo po co w pustkowiach siedzieli, bo jak się zdawało, nic nie robili. Tylko swą siłę chcieli utopić, żyli jak niedźwiedzie, rysie i orły. Oni to jeszcze lepiej zbratali się ze światem leśnym, a lasu nie ruszali toporem, mieli go za świętość. Wiele sił tajemnych od mocy leśnych, od drzew i ziół zaczerpnęli.
Tylko tacy, co posłusznie chowali w sercu nakazy świętych posłańców gazdowskich, nakazy pracy i budowania, najmniej wiedzieli od czego zaczynać. Bo jedną carynę przez całe życie karczowali, lub wypalali ją, biedząc się wraz z całą rodziną. Naokoło zaś stał jodłowy las, basztarnik odwieczny, rozpierał się bezkreśnie, ciągle się zasiewał, milczał jak przed tysiącami lat, lub grał i ryczał, pysznił się zwycięskim śpiewem. Każda gałąź miała starszą pamięć, niż rody ludzkie, niż pamięć ich dziadów i pradziadów. To ich uczyło, jak mały jest człowiek, jak niepewne jego przeznaczenie. Szli tedy szukać starców świętych, siedzących w komorach, by u nich zaczerpnąć otuchy.
Tak drzemota wiekowa i puszcze bez końca pokrywały stare dzieje. Góry spoczywały przez wieki, pokolenia gazdów krzewiły się jak drzewo, rozkwitały barwnym i bujnym kwieciem. A wszystko inne — puszcze, skały, przysięgi i zaklęcia zakryły.
We mgłach toną te opowieści, szukając ich błąka się w czarnohorskich mgłach szczytowych pamięć dziejowa Wierchowiny.
Po wiekach zjawili się nowi ludzie puszczowi.
Któż to wie, różnie o tym mówią, skąd się wzięli, różnie może się wydawać. Czy krew Wielitów rozgorzała w sercach? Czy walka z najazdem ich zbudziła? Czy same lasy i wiosna wierchowińska ich wyczarowała?
Opryszki, rycerze, rozbójnicy szlachetni, byli to naprawdę ludzie lasowi: lasów nie karczowali, ścieżek nie wyrąbywali, gąszczy żerepu nie palili, połonin i carynek nie wyrabiali. Nie zakładali obejść, dróg i mostów nie budowali. Temu tylko radzi, tego tylko chcieli, by las pozostał lasem, nieprzystępnym, nienaruszonym, gęstwinami i łomami zatarasowanym.
Według słów pieśni starowieku na nutę opryszków śpiewanej, matka gazdyni błaga i przestrzega syna, który odchodzi pomiędzy lasowych chłopców: — Synku! woda cię zatopi, Dunaj bezdenny cię zaleje, las czarny cię pochłonie, zwierz rozszarpie, rozbój cię zarąbie.
A jej odpowiada junak kędzierzawy:
Matko! znają mnie Dunaje,
Gdy ja idę — fala staje.
Przejdę — wał się zamknie z grzmotem.
Rozbój wita mnie szczebiotem,
Bór hołubi pobratyma,
Zgraja wilcza straż mi trzyma.
Las czarny, wody-Dunaje, zwierzęta dzikie rozstępują się przed nim, kryją jego odwrót i ucieczkę. I są po przejściu, takie, jakby jeszcze nigdy człowiek tędy nie przeszedł, jakby tajemnicza drzemota bez przerwy puszcze i szczyty otulała.
Ale też nie ma dlań powrotu do ludzkich siedzib, do dziedzin gazdowskich. On już — człowiek lasowy.
Weź garść piasku moja neniu
I posiej go na kamieniu,
Kiedy na piasku modre zejdą kwiaty,
Wtedy powróci syn do ojców chaty.
Niejedne smutne, krwawe i rozdzierające serce dzieje ukryły skały i puszcze. Podobnie jak nie znane nikomu dzieje rannego orła lub sępa, ginącego samotnie, w zapomnieniu, gdzieś w schowkach skalnych lub w gęstwinie leśnej.
Gdy wiosna górska zacznie mrugać i uśmiechać się, gdy szepce do ucha, jakby podmawiała i obiecywała, wydaje się wtedy, że to nie opór przeciw uciskowi i przemocy, nie pomsta za krwawą obrazę, nie zawód miłosny, ani nawet zew krwi gnały tych junaków o złotych i ciemnych kędziorach na wędrówki i tułaczki, podobne do życia drapieżnego ptactwa.
To sprawił wybuch sił, co niezdolne do rozszerzenia ścian chaty gazdowskiej, a nie mogą się w niej pomieścić. To był wylot wiosenny.
Jak długo milczą oniemiałe, lodem zaklęte, śniegiem zasypane wody, jakby zstąpiły do podziemi, jak długo okutane kapturem śniegu smereki, niby stróżowie skrzydlaci, puchowymi piórami ośnieżonych gałęzi zagradzają dostęp do puszcz, jak długo śnieg notuje i zapisuje każdy ślad — cisza otula osiedla.
Ale nagle — jednej nocy, zadudnią, roztańczą się i zaśmieją wiatry wiosenne. Z otulonych miękkim bezkresem białych pagórków i szczytów zerwą się, zakipią potoki i tryumfują, grożąc zniszczeniem dołom, a w Czarnohorze pomrukują śnieżne wiszary. Przez jedną noc wybuchnie nagle wiosna górska, tak odmienna, a jeszcze wczoraj niespodziewana.
Wtedy — i w sercach junackich coś się dzieje. Tęsknota je ogarnia, odrzuca od małego światka ludzkiego. Dusza junacka zrywa się, miota, a potem modli się do wichru skrzydlatego, do mocarza wichrowego.
Weź mnie, wietrzyku, diedyku, bratczyku boży! Unieś stąd! Nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co: — w nowe krainy do jasnej zorzy.
Ach! gdyby się rozwił buczek,
Dwie brzózki bieleńkie,
Poszlibyśmy, pobratymie,
Do jasnej zoreńki —
Gazda wczoraj jeszcze pukał do ula i pytał: — Cóż tam, żyjecie? Macie pożytek? Mateńko i ty rodzie roboczy?
A chór pszczeli odpowiadał mu sennie, zwiędłe. Ale, gdy wiatr wiosenny powieje, gdy się roztętni i rozigra, gdy wierchy zahuczą, a puszcze zaczną trzaskać i grzechotać — ul jest gorący od dudnienia: Puść nas gazdo, zanieś nas na wolę wiosenną!
I wtedy nie tylko pszczoły wypuszcza gazda. Wszelkie stworzenie, nawet psa wypędza daleko od chaty, aby sam szukał sobie pożywy. Aby było tak, jak przed wiekami: kiedy nie było zimy, kiedy była wieczna wiosna.
Na stokach pokrytych bukami, w gąszczach leszczyny i w sadach, wśród gałązek pęczniejących, ptaki stroją wiosenne cymbały. Pierwszy ptaszek tak poćwierkuje, jak gdyby przekręcał małą śrubkę jakiejś struny przy strojeniu. Następny ciągle w ten sam wysoki ton uderza, jakby go stroił i ustalał. Inny już próbuje treli — po trzy, po cztery tony. Aż wreszcie kos przelatuje wyraźnie i pełnie całe kwinty i oktawy. W końcu zagrają wszystkie razem. A wtedy odzywają się, odpowiadają z góry na górę, z kieczery czubatej na kieczerę dźwięki fujarki. Wtórują ptakom i przyłączają się do ich chóru. Młodzieńcy nawołują się z góry na górę, z zagrody do zagrody. Huka i śpiewa junak do junaka.
Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki,
Cóż? pójdziemy pobratymie tej wiosny w opryszki?
A z drugiej kiczery dolatuje:
Wyrobimy toporczyki, bułatne topory!
Skarby sobie otworzymy, zamczyska i dwory —
Nim gospodarze i pastuchy powolutku, dokładnie, ostrożnie, statecznie zbiorą i przygotują trzody do chodu połonińskiego, zanim odezwie się trembita, wylatują z siół junacy. Obmyślają jakiś dziecinny lub sztubacki pomysł, snując chłopięce, zuchowate albo wręcz zbójeckie plany. Komu spłatać zbytka, kogo nabić, komu odemścić, kogo ograbić, kogo ściąć.
Czasem dziki płomień zemsty duszę zaleje — jakiś „hulawy“ furiat się zjawi, budząc przerażenie.
A powiem ci, pobratymie, jak skruszyć kajdany,
Pana w dworze my przybijem gwoździami do ściany.
To znów marzenie o złocie, o czerwonych, palących dukatach zawładnie nimi:
A czyjeż to — w Czarnohorze — rżą koniki wrone?
Słychać, bracia, że przenoszą dukaty czerwone.
Czasem rozpierają ich awanturnicze i bohaterskie rojenia o dalekich zamkach węgierskich, o wodach-Dunajach i morzach. O tym, jakich by to czynów można dokonać, które by wieść przekazała, pieśń opłakała.
Będą huczeć naszą sławę Dunaje głębokie,
Będą kądziel prząść i śpiewać prządki modrookie.
Wszystko to jednak wydaje się czasem jakby wymówką, pretekstem, okazją. Naprawdę to ona — młodziutka i prastara czarodziejka, wiecznie powracająca wiosna — wzywa i wabi ze szczytów.
Ach! gdyby się rozwił buczek i ta Czarnohora,
Niejedna by spustoszała bogacka komora!
Tak bywało w różnych czasach rozmaicie: że jakiś czyn wiosenny wybuchał. Czy napad na dwór, czy na karczmę, na zamek, na miasteczko, na urząd czy na straż bezpieczeństwa. I na zawsze zamykał junakowi powrót do rodzonej chaty.
Na próżno wołała go ku sobie miła dziewczyna:
Oj, ty chłopcze, łeginiku młodziutki a dumny,
Porzuć góry i opryszki i powracaj ku mnie.
Nie było odpowiedzi. Tylko z lasów szept płynął:
Jak porzucać mi, biedaszko, góry, połoniny,
Kiedy wpadnę panom w ręce, to marnie zaginę.
Stawał się wtedy człowiekiem lasowym. Jak ryś czujny, z wyostrzonymi zmysłami, gotów każdej chwili do ataku. Jak wilk wytrzymały, zdolen do przebywania wielkich przestrzeni. Jak niedźwiedź, zacierający własne ślady i umiejący przetrzymać, w norze śniegiem zasypanej, głód i zimno. Ślad nogi ludzkiej w lesie, wcięcie siekiery na drzewie były mu pismem puszczowym. Odczytywał z tych znaków wszystko. Błyskawicznie postanawiał: ucieczkę lub napad, uprzedzający pogoń.
Sioło już nieraz nie słyszało więcej o nim. Czy też usłyszało jakąś wieść, której nikt nie mógł sprawdzić. A dziewczyna miła nie wiedziała, co się z nim dzieje. Nie dowiedziała się nigdy:
Poczaruję ja, powróżę, zgadnę jego drogę,
A czy prawda, że pojmały go tam straże srogie.
Poczaruję ja, powróżę woskiem na pszenicy,
A czy prawda, że już ścięty mój miły w ciemnicy.
Czy już w ziemi śpi, czy w puszczach bieduje mój miły.
Czy mogiła go kołysze, czy puszcze zakryły.
W dziejach ludzi lasowych — las i drzewa puszczowe są wplątane jako żywe istoty, jako pobratymi, druhowie i przyjaciele serdeczni. Wieść opowiada, jak dał temu świadectwo stary weteran-opryszek, sterany wiekiem i życiem — Klam zwany Bojczukiem. Schwytano i sądzono go już wiele lat potem, kiedy rzucił zawód opryszka i osiadł na gazdostwie. Schwytany stary Klam, srożej karany i bardziej dziko torturowany, niż mogły być przed laty jego czyny, gdy chcą wymusić na nim zeznania co do reszty towarzyszy i pytają:
— Gadaj! kto był twoim spólnikiem! — po dłuższym milczeniu powtarza spokojnie, zapamiętale:
— Buk i smereka. Jawor i żerep. To moi pobratymy.
Zamiast ugiąć się wyzywa prześladowców:
— Ot kto! Wy pańskie pomiotła! Idźcie! drzewa męczcie, wiatr doganiajcie... Ano! zaczepcie się z lasem!
A któż by śmiał w owe czasy — zaczepić się z lasem. —
Jeszcze dawniej, kiedyś przed wiekami — tak wieść głosi — schwytano włóczęgę, widocznie opryszka, przeciw któremu nie było żadnych dowodów, ani nawet poszlak. Mimo to skazano go na śmierć.
Zaklinał się, że niewinny. Pytano o świadków. A któż tam mógł być pankowie mili, gdzie ja byłem — chyba kiedry i cisy.
— Jutro zawiśniesz na haku opryszku — chyba że drzewo które przemówi za tobą, za ciebie da porękę. Tak szydzono zeń i wrzucono go na powrót do lochu.
Gdy oczy przywykły do mroku, zobaczył w kącie swój stary posoch cisowy, który przyniósł ze sobą. Wyciął go wtedy, kiedy, przed laty, opuszczał chatę ojcowską i na grani żegnał się ze swą Mariczką-biedaszeczką. To jedyny ślad lasu — tu w tej ciemnicy.
„Ej, paliczko cisoweńka? może byś ty za mnie zaręczyła, stara towarzyszko, że niewinny jestem przed Bogiem i przed lasem! że krzywda pańska pognała mnie w góry. Może byś mnie wyratowała, wyrwała — klabuczko — od katuszy i szubienicy?“
Tak zaczął dumać i powoli jakimś gwoździem wydłubał fujarkę, a raczej długą jak kij fłojerę.
Kiedy o świcie przyszli sędziowie i siepacze, usłyszeli, jak drzewo cisowe śpiewa, jak żali się nad dolą junacką, jak płacze nad rodem zniewolonym, jak zaświadcza — niewinność. Wzruszeni tą nieuchwytną mową sędziowie zwolnili opryszka, który głos lasu serdeczny wydobył. Tak powstała fłojera.
Powiadają, że niejedna „moda“, tj. niejeden wynalazek lub pierwszy pomysł wynalazku, podsłuchany od głosów lasu, wymyślony w samotności puszczowej — od opryszków pochodzi.
I głos lasu — fłojera towarzyszy odtąd zawsze i wszędzie opryszkom. A także w ostatniej godzinie.
Gdy wiedziono na śmierć młodziutkiego towarzysza i następcę Dobosza, watażkę Bajoraka, wysoki, wyprostowany, zuchwały do szaleństwa opryszek, po odczytaniu mu strasznego i okrutnego wyroku, idąc ku miejscu kaźni, ze wzgardliwym uśmiechem, wśród tłumu przerażonych i współczujących chłopów, wyraził ostatnie życzenie, aby mu podano fłojerę.
Wybrano mu jedną.
Nie dla świadectwa niewinności... Może, by sobie samemu i ludziom uświadomić, po co żył, po co tylu ludzi zgładził, czemu tak zawzięcie walczył do końca. I po co tułał się po tym świecie.
Fłojera gra jak wiatr połoniński na palikach woryni, jak wiatr na cyplach Smotrycza wyśpiewuje. To bujnością dudni, to bezbrzeżny smętek rozlewa. Czasem trzepoce się jakiś cichy dźwięk, jak mały motyl w wichrze. Wyławia z duszy drgnienia nieuchwytne, zwiewne.
Tak to idąc ku śmierci Bajorak młody wygrywał:
„Hoj, hooja — wichrowa tęsknoto — bezlitosna tuho —
Ej, tuho, tuho — wełyka nieduho.
Nic tu nie ma na całym tym świecie — jedno ta tęsknota.
Kwitniesz tęsknoto! zielenisz się jak drzewo. Ba i liście ronisz. —
Świat z tobą przeszedłem, jak z lubą słodką.
I dalej mnie wiedziesz za rękę: — jak matka rodniusieńka — ot tamtędy“... —
Tak las — żegnał dzieci swoje, tak one się z nim żegnały, przez usta fłojery. —
To są najbliższe naszym czasom echa powtykane w księgi lasów, gór i połonin. Dzieje ludzi lasowych.
Nowsze czasy na różnych płaszczyznach i poetycko i uczenie starają się odcyfrować niejasne przebąkiwania baśni, interpretują legendy, pogłoski i fakty.
Uczoność etnograficzna i historyczna zaczęła szperać po górach, po aktach i wałkując swoje, chroni, co może przed zanikiem lub zmieszaniem się pokładów w bezdziejowej umysłowości Hucułów. Co prawda i te naukowe próby przychodziły czasem z uprzedzeniami narodowymi i społecznymi, z nieuzasadnionymi założeniami, czasem z gotowymi mitami.
Opowieść i pieśń nie daje za wygraną, nie chce być tylko ciastem dla różnych kuchtów. Snuła i nadal snuje mity i dumy, łączy je, kojarzy, wzrusza się nimi. Tęskni do wielkości, do swobody.
Opowiem tu jedno niewinne, może zabawne wspomnienie.
W początkach naszego stulecia błogosławieństwa teorii ras zjawiały się na razie w formie nieszkodliwej, a nawet zapraszającej i miłej. I tedy niektórzy „badacze“, wywołując wrażenie, że łamią sobie głowę także nad zagadnieniem o rasowym pochodzeniu Hucułów, postawili między wieloma innymi i takie twierdzenie: że to resztki plemienia Gotów, uchodzących z doliny węgierskiej przed pościgiem cesarza Justyniana, osiadły w Karpatach, że oni to są praojcami naszych Hucułów, że do nich odnoszą się owe opowieści o borcach i wielitach. Wszystko, co możliwe, zostało tu powołane dla poparcia prawdziwości tej „hipotezy“. I obyczaje i zwyczaje, zwłaszcza zwyczaje pogrzebowe. I pieśni i tańce, a najwięcej pląsy samych mężczyzn z podnoszeniem toporów do góry. I typy ludzkie, zwłaszcza długogłowy, jasnowłosy, modrooki typ z jastrzębim, czy orlim wyrazem twarzy. Wreszcie nazwa samego plemienia: godas, oznacza człowiek lasowy[12].
A inni znów przebąkiwali o Dakach, Alanach, o Obotrytach, Guzach, o Kaukazcach, o Bizantyjczykach i wreszcie o Połowcach czarnomorskich.
W nasze czasy z powodu zbudzenia się pewnych modnych a powierzchownych zainteresowań, fale a nawet potężne bałwany nonsensu przelewają się przez brzegi zdrowego rozsądku. Dla odmiany, czy dla kompletu wprowadzono jeszcze Norwegów i Tybetańczyków. Plotka niedouczonych „badaczy“, których kompetencji nikt nie zbadał, ani nie zbada, o ile znajdzie się w druku, idzie na konto pięknej dziedziny, zwanej popularyzacją i znajduje natychmiast popyt.
Dawniej takie „hipotezy“ były jakoś bardziej nieszkodliwe, a nawet powiedzmy, w sensie gawędziarskim, miłe, bo rozszerzały nasz światek zabity deskami. W swej naiwności miały tę słabą stronę, że im bardziej niegotowy, pośpieszny i natchniony z powietrza pomysł, tym bardziej stroił się w cyfry, reguły i nawet powoływał się na jakieś „prawa“, obowiązujące dla przyrody lub historii. A to wydawało się ludziom młodym i naiwnym przekonywające. Nasłuchawszy się w wieku chłopięcym tego, albo rozczytując się tu i ówdzie w podobnych rzeczach, dałem się uwieść, nie spostrzegając kiedy, i fantazji pomysłów iluzorycznie jakoby rozszerzającej widnokręgi dziejowe, i ich „cyfrowemu uzasadnieniu“. I jak to bywa, chciałem sprawdzić, a może jeszcze bardziej rozpowszechnić te „odkrycia“ wśród moich górskich przyjaciół.
Mój piastun i stary przyjaciel Petro Iwanijczuk zwany Kuzykiem, o którym w dalszym ciągu więcej opowiemy, mimo młody wiek znał, jak nikt, przeszłość i dzieje swego kraju. Z początku cierpliwie wysłuchiwał moich relacyj, nawet z zaciekawieniem rozpytywał o szczegóły. W końcu jednak rozczarowany kręcił na to głową. A gdy nawet byłem jakby trochę urażony, tak mi tłomaczył swój punkt widzenia:
„To nie jest sposób żaden! Głowy mierzyć centymetrem, w oczy zaglądać, a kto wie, jeszcze gdzie. Nazwy kręcić, choćby nawet pieśni zapisywać... A potem jeszcze mówić, że coś się wie.“
„E, dobre by to było, bardzo dobre! Ale tak: Gdyby miał Pan, ten książkowy, tę główną wiedzę, gdyby w nim krew Wielitów czy tych Gotyczów płynęła. To tak by go ta krew sama niosła, jak woda wiosenna ku morzu. Już wiadomość miałby, krew by mu sama mówiła. Zaraz by już wiedział, co ma fotografować, kogo mierzyć i po co. A tak? Toż on biedak ślepy i głuchy równocześnie. Po omacku tylko, to co o pół metra może wiedzieć.“
Dodał w końcu z uśmiechem:
„No, niechby i tak. Daj mu Boże szczęście! Niech sobie bez przerwy dwie setki lat wszędzie tak zagląda, mierzy wszystkich! Ale niech nie taksuje jak ten gminny taksator po pijanemu.“
Tenże Petro, wymijając ostrożnie, moje zbyt natarczywe pytania co do krwi Wielitów i kto właściwie od nich pochodzi, czuł się jednak, co zawsze podkreślał, na tyle spokrewniony z opryszkami, że wszystko o nich wiedział. Chętnie o nich informował. A w szczególności starał się mnie oświecić, skąd się wzięli opryszki. Zgodnie z tym, co mówił stary gajowy Ihnat, który może znał osobiście jeszcze różnych opryszków, Petro tłomaczył przekonywająco, jak oburzające jest gadanie i „brechanie“ różnych podpanków, że Huculi-gazdowie od opryszków i rozbójników się wywodzą.
— Nigdy tu z pierwowieku nie było żadnych opryszków, ani tym bardziej rozboju żadnego! Dopóki panowie byli honorowi i prawi, dopóki honorowo żyli z gazdami jak starszy brat z młodszym — mówił Petro.
Cóż? zbóje, rabuśnicy wszędzie są na świecie, a w pańskich miastach i krajach chyba ich niemało. Mogli i tutaj zachodzić. Ale to wiadomo, że łagodni i spokojni byli dziadowie nasi, rachmanny naród. Pracowali sami, nikogo nie bali się na ziemi, nikomu się nie kłaniali, tylko świętości niebieskiej. Wędrowali połoninami, królowali nad puszczami i wierchami jak te orły czarnohorskie. Panowie do nich w gościnę przyjeżdżali, prosząc grzecznie o pomoc w polowaniach, o przewodnictwo. Żyli z panami grzecznie, po przyjacielsku, a nawet dobrowolnie jakieś niewielkie daniny i podarki zanosili. Tym panom, co to na dołach i na podgórzu zamki utrzymywali, niby że to od Tatarów nas chronili. Płacili ot, aby nigdy do wojny się nie mieszać. A zresztą, panowie ci to była ta sama krew co i my. To wiadomo, dokumenty pisane na to są starodawne.
Ale co prawda! Coś nie bardzo na dobre wyszła im ta rachmanność, gościnność.
Bo się potem panowie rozpanoszyli na państwie, wyrodzili, zhardzieli, zgłupieli już zanadto. A przytem „wnadzili“ się w góry. Zaczęli tedy posyłać podpanków, jakichś różnych hajduków, swoich przydupników. A ci gwałcili, deptali prawdę starowieku i prawo słobodne. Chcieli nas mieć za poddanych, za rabów, zaprowadzać pańszczyznę i czort wie, co wymyślali. Gazdowie z początku spokojnie tłomaczyli, na prawa odwieczne się powoływali, do tych starszych panów-hetmanów, czy jakich tam, chodzili, posłów posyłali. To nie na długo pomogło. Wtedy to i zaczęli opryszkowie się wywodzić. Bywało, że się uczepią hajduki, podpanki jakiegoś takiego gazdy albo młodziaka, co to właśnie od wielitów-bojowników pochodził. (Takie rodziny są jednej krwi z królami, z rycerzami najstarszymi). A w nim, gdy bronił honoru i chaty swej lub ojcowizny od napaści, jak wybuchnie w sercu krew wielikańska! To tak, jakby się jaka krynica bezdenna, obfita otworzyła, której zatkać nie można. Oho! Jak rąbnie takiego psa bardką, albo i cały ich zastęp do nogi powycina sam jeden! To już i koniec gazdowaniu! Rzucał gazdostwo, uciekał w puszczę, w Czarnohory, w Czywczyny, jak ryba do morza. Tam go nikt już nie mógł dogonić, znaleźć ani dojrzeć.
Bo tu twierdze były, „festunki“ niezdobyte: te szczyty, puszcze i wertepy! Potem zaś zaczęli się zbiegać do nich jeszcze nasi pobratymi Huculi od Turka, z Bukowiny i z Węgier, gdzie ucisk pański był bardzo srogi. Nasi chłopcy to już nieraz byli tylko watażkami, hersztami, komandyrami tych wojsk rozbójnickich. Bo naród się zbierał z całego świata. A ten kąt tutaj na naszej wierchowinie był najlepszy. W trzech krajach można było robić napady, w trzy kraje uciekać, a w żadnym z nich nie było porządku.
Jednak opryszki dawni prawa i sądy starowieku uznawali. Przed sądkami sędziwymi schylali głowy.
Potem za dużo już się tego napłodziło i zewsząd się tu ściągali różne „zawołoki“. W późniejszych czasach nawet niektórzy gazdowie zasmakowali w łatwym chlebie. Na noc przebierali się za opryszków. Byli i tacy, co samych opryszków napadali lub skarby ich wykradali.
Tak się przez lata ciągnęło, przez setki lat. Odeszło z gór życie polubowne, beznasilne, wolne, zaczęła się bieda. Przekazywali ludzie starowieku, że to właśnie nieszczęście się stało, iż wzburzyła się ta krew Wielitów. Coraz więcej się jej przelewało po próżnicy, pusto-durno. A była może przeznaczona na co innego, na dobre dzieło... —
Tak opowiadał Kuzyk dawne mniemania o pochodzeniu opryszków.
Kroniki i akty sądowe i czerpiące z tych źródeł opracowania historyczne, jak szkice Władysława Łozińskiego, autora specjalnie zajmującego się awanturniczymi dziejami Rusi Czerwonej, przyznają do pewnego stopnia rację tej tradycji.
Do XVII wieku góry są spokojne. W XVII wieku uroszczenia pańszczyźniane wywołują wrzenia na wszystkich tych wschodnich ziemiach ruskich, gdzie dotąd nie było pańszczyzny. Ogólny zamęt wojen kozackich i panujące potem bezprawie i swawola wciągają mieszkańców gór w swą orbitę.
Według wiadomości z aktów i książek, że wymienię tylko jeden charakterystyczny przykład, magnaci Jabłonowski, Potocki i inni — ci, którzy później uniwersały przeciw opryszkom ogłaszali — używali niejednokrotnie opryszków do zajazdów, oblężeń i krwawych walk o majątki z sąsiadami-szlachcicami. W czasie jednej z tego rodzaju wojen Pan Jabłonowski zgromadził 400, a Potocki nawet 700 opryszków pokuckich. Jak głosi zażalenie sądowe: „latrones ex oris Pocutiae vulgari idiomatu dictos — opryszki“. Widocznie ceniono ich wojowniczość, zdecydowanie i pojętność w rzemiośle żołnierskim. Przede wszystkim ceniono ich za to, że bardzo gorliwie i dokładnie spełniali życzenia swych patronów, przeprowadzając z rozmachem niszczenie przeciwników.
Tak to mimo odległość i nieprzystępność gór, lud wierchowiński został wciągnięty w wir chaosu, jaki ogarnął ówczesną Polskę. Potem, gdy byli już tym panom niepotrzebni, albo gdy, naśladując szlachtę, zaczęli działać na własną rękę — ci sami panowie i cała szlachta halicka, znalazłszy się istotnie w niebywałej opresji ze strony band, stworzyli milicję do tępienia opryszków. Trzeba dodać, że w XVII wieku napady te na dołach i na podgórzu nieraz przy wciąganiu dużych mas chłopstwa, pod przewodnictwem opryszków miały prawie czasem charakter tego, co dziś się nazywa „wojną klasową“, względnie „ruchawką“ społeczną. Ostateczne wyrodzenie się opryszków, o którym wyraźnie mówi tradycja huculska, odnosząc je do końca XVIII i początku XIX wieku, związane jest także z gromadzeniem się w górach niespokojnych żywiołów i rozbójników z całego kraju. Było to już tylko podźwiękiem i epifenomenem tego zamętu w czasie, kiedy w całej Polsce już zaczęło się uspokajać. Lecz pamiętajmy, że do końca dziejów starej Rzeczypospolitej w społeczeństwie szlacheckim zajazd był ciągle jeszcze aktualną formą egzekucji prawnej.
Ale nawet okres, kiedy, jak lud powiada, opryszki zmienili się w „rozbyszaków“, obfituje w niezwykłe charaktery i dziwne epizody, świadczące, że raz zbudzona siła bojowa, nie mając innego ujścia topniała i marnowała się w bujnym hulaniu, pod ciągłą groźbą szubienicy. Czasem także lepsze instynkty szukały ujścia w tym, jak się zdawało, wolnym i niepodległym życiu opryszków.
Rozbójników karpackich obawiano się na całym Pokuciu i Podolu i długo jeszcze nimi dzieci straszono. Zapewne działały tutaj tajemnicze pogłoski o leśnych ludziach, o olbrzymach, o ich niesamowitej sile, ich niespodziane zjawianie się i błyskawiczne znikanie, fantastyczne nieraz bogate stroje i uzbrojenie. Ale prawdę mówiąc, nie przewyższali oni w zbójeckim rzemiośle bogatych i możnych rozbójników-magnatów, jak Stadnicki, Kaniowski i tylu innych. W porównaniu zaś z metodami wojen polsko-kozackich, w których obu stronom jakoby także o rację stanu chodziło, dużo przygód i wycieczek rozbójnickich nosi cechy chłopięce, młodzieńcze i bodajże nawet rycerskie. Czyny okrutne były czasem wypływem zapamiętania się, afektu, a czasem znów rzeczywistego oburzenia i poczucia krzywdy. Wskazują na to do pewnego stopnia akty sądowe, stanowczo tak twierdzi tradycja, także i to, że szał bojowy opryszków często dał się ugasić uprzejmym, dobrym słowem, a nawet, że można ich było łatwo podejść w ten sposób, i że to miało nieraz dla nich skutki fatalne.
Jeśli za polskich czasów walka z opryszkami miała charakter samoobrony, lub charakter doraźnych wypadów smolackich oddziałów, spowodowanych doniesieniem poszkodowanych lub pragnących zemsty instygatorów (nieraz sąsiadów lub nawet wspólników opryszków), to pacyfikacja austriacka ze strony tego „Państwa“ na serio przybierała cechy systematycznej i wytrwałej eksterminacji. Miała chwilowo sprzymierzeńców w samym ludzie, w kłótniach różnych frakcyj i w tym, że wybujanie opryszkostwa miało fatalne skutki dla ogólnego bezpieczeństwa życia i mienia. Gdy się jednak wysłucha starych wieści i tradycyj huculskich, wydaje się, że nie należałoby ze zbyt lekkim sercem sławić owych „pacyfikacyj“ austriackich, jak to czynią niektórzy pisarze — nawet ukraińscy. — Czarne szubienice stały rzędami przy drogach — opowiadali starzy ludzie. — Pańszczyzna maszerowała w ślad za nimi. — Skończyły się dostatki i stara swoboda. Pankowie, Żydkowie robili z nami, co chcieli. —
Po wyrodzeniu się opryszków, po zniszczeniu ludzi lasowych i puszczowych junaków, wzmocnione siły wrogie zabrały się do niszczenia samej puszczy.
Ośmielili się wrogowie. Wyzywali las, uporali się z lasem, dokonali swego; zniszczyli słobodę, zrównali z ziemią odrębność i niezależność Wierchowiny.
Czyż są, czy były w dziejach wyhodowane i wypiastowane przez matkę przyrodę, plemiona o przeważających cechach charakteru, zwanych niepraktycznymi, przejawiających się w nadmiarze fantazji, bądź też uczuć „sympatycznych“? Jeśli tak, to nie zdarzył się chyba wypadek, nie dochodzą nas słuchy z dziejów ludzkich, aby taka grupa, wykazująca wielki rozkwit uczuć życzliwych, wybujanie ufności do świata, nadmiar szczodrości, lub chociażby tylko bezinteresownej fantazji, nie regulowanej instynktowną chytrością i nie uzupełnianej drapieżnością, by taka grupa utrzymała się dłużej. Chyba że była pod opieką innej, uzbrojonej „w kły i pazury“. Albo tak długo, jak długo przyroda swą niedostępnością ją chroniła.
I tak przeciwstawia wierchowińska legenda naszej ziemi obraz — krainy rachmańskiej. Na wschodzie słońca w niedostępnych górach, otoczonych ze wszech stron wodą — powiada legenda — żyje pokrewny nam ród Rachmanów — istot łagodnych, pełnych przyjaźni i miłosierdzia. W tej krainie nie ma wrogości. Rachmanom nie znana niezgoda i kłótnia. Od reszty świata chronią ich wody i góry. Ukazuje legenda, że nasza ziemia, tak jak ją znamy, nie jest skłonna hodować bujnej życzliwości, nieskażonej łagodności, ani też innych rzadkich, osobliwych bylin duchowych nie ścierpi. O ile nie stworzy równocześnie przeciwwagi w właściwościach drapieżnych, cechach ostrych, kłujących i trujących. Tak też na szczytach czarnohorskich nie zarodzi złota kukurudza.
Opryszki niewątpliwie nieraz dali się we znaki sąsiednim krajom, a byli, wraz z piastującymi ich lasami, chociażby tylko mimo woli, ochroną swego kraju. Z upadkiem opryszków i rozbójnictwa los Wierchowiny był przypieczętowany. Czyż można sobie wyobrazić, aby się znaleźli ludzie z zewnątrz, doceniający wartość osobliwych odrębności, a fatalność nagłego, nieorganicznego zderzania się obcych sobie faz cywilizacyjnych? Jak gdyby jacyś archeologowie, konserwujący nie groby, wykopaliska i skamieliny — lecz żywe kwiaty i łąki pierwobytnej kultury. Gdzież szukać takich „archeologów“? Tak zachwalane rezerwaty, zarówno ludzkie, jak zwierzęce i roślinne, są dotąd przeważnie obszarami dogorywania, zbiorem żyjących niedobitków. Kreuje się je zazwyczaj godzinę przed śmiercią jakiegoś rodu, lub nawet po śmierci galwanizuje i fałszuje.
Przeczuciem i mitem takiej archeologji jest opowieść o tym cesarzu, co to szczególnie rozmiłował się w ludzie huculskim, i nie tylko zwolnił go od urzędów i przymusowej służby wojskowej, ale zawarł z nim pobratymstwo, by ochraniać starą, górską słobodę.
Gdybyśmy chcieli, choć w zarysie, przedstawić kilkoma słupami milowymi dzieje opryszków tak, jak je pojmowała i przeżywała sama Wierchowina, musimy pamiętać, że skutkiem odcięcia przez wieki od świata, zagadnienia i mierniki dziejów, podobnie jak wyobrażenia geograficzne starowieku, odbiegały od naszych. Nie o to tylko chodzi, że były fałszywe lub fantastyczne, lecz że posiadały regulatory zupełnie odmienne. Geografię starowieku można by nazwać geografią uczuciową, rozszerzającą ludzkie wartościowania na orientację co do podziału i zamieszkania ziemi. Ziemia jest organizmem: jej głowa jest w stolicy cesarskiej, jej pępek w Rzymie, Wierchowina to serce ziemi, a Polenycia — obszar pól Pokucia, Podola i Ukrainy — to pierś i ręce robocze. „Pański“ kraj to „kaluch“, brzuch zjadający pracę innych. Kraj dzikich „syrojidów“, daleko na Wschodzie słońca, to odbytnica ziemi i brama do Piekieł. Za Rzymem, za „morzem“, daleko, jest druga brama światowa i schody do nieba na Górę Syońską, górę niebiańską. Jeruzalem to miasto niebiańskie, nie ziemskie. Gdzieś pomiędzy niebem i ziemią na szczytach gór najwyższych jest kraina ziemskiej doskonałości, kraj Rachmanów. — Oczywiście były to wyobrażenia chwiejne, nieustalone i niezupełnie upowszechnione, a wypowiadane tylko przez tych, którzy nad nimi się zastanawiali. Podobnie swoiście mityczne i jeszcze bardziej fantastyczne są wyobrażenia o powstaniu ziemi.
I podobnie tubylczych „historyków“ starowieku zajmują takie „zagadnienia“, nad którymi ludzie współcześni nie mają po co się zastanawiać.
O ile to można wyłuskać z licznych opowiadań o dziejach opryszków, jednym z najważniejszych mierników dla ich znaczenia i sławy jest zagadnienie: który z nich, kiedy i wśród jakich okoliczności zabił biesa, który dawniej chodził żywy i ucieleśniony po ziemi. A po zabiciu ukazuje się już tylko jako zły duch, zjawia się tylko na wezwanie!
Jeszcze teraz powszechnie przypisuje się czyn ten Doboszowi. Dawniejsza i poważniejsza tradycja twierdzi, że biesa zabił słynny opryszek Hołowacz, a później ludzie dopiero to, jak wiele innych rzeczy, do Dobosza przyczepili.
Dalszym ważnym zagadnieniem jest: Czy Dobosz znalazł topór wielitów? Czy też otrzymał w darze inny miecz od jakiegoś starego wieszczuna? Czy sam sobie kazał wykuć topór? Co się potem stało z tym toporem?
Mimo iż wszystkie prawie opowiadania o opryszkach dotyczą osób historycznych, o których istnieją nieraz dość dokładne wiadomości z aktów sądowych i kronik, bądź w Polsce, bądź na Węgrzech, fakta, które my nazywamy historycznymi, nie zajmują w tym stopniu opowieści ludowej co wspomniane powyżej mity. Opowieść także nieraz charakteryzuje bardzo konkretnie te osoby pod względem fizycznym i duchowym. Charakteryzuje i zaraz zaciera. Właśnie dzięki pewnej typowości tych „zagadnień“ mitycznych, które są dla niej najważniejsze.
A ważne są one dlatego, że za zabicie biesa i pochodzące stąd bezpieczeństwo — z tej strony przynajmniej — ludzie czują dla opryszków wdzięczność. Chcieliby wiedzieć, komu mają być wdzięczni, kogo mają błogosławić.
Nieznalezienie zaś miecza Wielitów — sprawiło, że została utracona słoboda stara. Zamiast władać, panować nad górami i żyć swoim własnym życiem, Huculi poszli na dno dziejowe.
A może — może Dobosz nie dotrzymał warunków? Może jest nadzieja, że ktoś ten miecz odnajdzie... Czy ten wielikański, czy Doboszowy topór, wyciągnie ktoś kiedyś ze skały?...
Dawniej dyskutowano te pytania głośno, z ożywieniem. Dziś — znacznie ciszej. Nie to, żeby sceptycznie, lecz raczej jakby z oczekiwaniem, aby ktoś inny zabrał głos. Przytacza się opinie bez angażowania się.
„Zagadnienia“ te — mimo wszystko wyrażają i charakteryzują pewną rzeczywistość, oczywiście w znaczeniu przenośnym.
Opowiadanie o zabiciu biesa jest jakby wyrazem śmiałości i zuchwalstwa opryszków, którzy błądząc po puszczach i połoninach, wśród różnych pór roku, przy wszelkiej pogodzie, wśród burzy, gradu piorunów, lub nocą zimową, na pustkowiu, wśród ciszy dreszczem przejmującej, albo wśród szumów, głosów, jęków i pogróżek przyrody — byli gotowi stanąć do oczu najgroźniejszej, nawet szatańskiej potędze — czasem nawet w poczuciu, że samym niebiosom pomagają.
A znalezienie miecza Wielitów — tak rozumowano — nie tylko nie pozwoliłoby panom, podpankom i Żydom powalić pod nogi naród górski, lecz jeszcze by oczy ludziom rozpieczętowało. Pomogłoby zaprowadzić w świecie prawdę wierchowińską, ład starowieku — słobodę. —
Dlatego to opryszki w obecnie żyjącej tradycji większą może rolę odgrywają niż inne zjawiska i zdarzenia starowieku. I może więcej zajmują wyobraźnię ludzi dziś żyjących niż niegdyś wyobraźnię współczesnych im ludzi. Może wtedy Wierchowina żyła jeszcze życiem dziecięcym, pełnym, nie okaleczonym, może oddychano obecnością swobody, a w przyszłość spoglądano z nadzieją.
HOŁOWACZ ZABIŁ BIESA
Piętrząc się z głębi ziemi, to dęba stając, to uskakując wał Czarnohory rozpędził się ku wschodowi słońca. Nie dosięgnął krainy Rachmańskiej, zmarnował siłę, legł jak cielsko powalonego olbrzyma, co zastygło w potężnych drgawkach. I rychło lody i lodowce zagnieździły się w jego bruzdach. Po wiekach stopniały lecz do dziś w wyżartych przez nie kotłach zielone trawy dość nieśmiało się podnoszą. Bo trzymają się w nich uparcie zwyrodniałe lasy karłów, gęstwiny porostów i mchów. Ni to zwierzaki cudaczne, ni to rośliny spod lodowej dziedziny, ciekawostki dla zbieraczy, co gorliwie wyczesują te sparszywiałe kudły ziemi. Lubują się nimi przez szkiełka: cóż za parchy delorne! Zbierają w zielniki, przechowują w wielkich szafach, aby pamięć nie zaginęła. Na razie wszakże, ponad bukowiny, ponad jaworzyny, w jarach i kotłach między jednym pastwiskiem a drugim, między jedną kopą zieloną a drugą, te pierwowieczne gąszcze porostów wciąż jeszcze, jakby na dalekiej północy, zaczerniają niemałe połacie. Na stokach inna czarność: kosodrzewiny. Całe ich lasy, które człowiek przebywa skacząc z wierzchołka na wierzchołek krzewu, jakby na sprężynach, a inaczej bez siekiery się nie przedrze. I one ścielą się długimi pasami zwarcie i ponuro. Cokolwiek żywego się w nich zjawi, czy motyle-żałobniki wzlecą rojem z gęstwin muskając twarz wędrowca, czy siedmiogrodzki sęp szybuje wysoko sterując skrzydłami o żałobnych firankach, a czasem uderzy z lotu — małe czy wielkie, uderza czarnością. Tylko wierchami na starych łbach i łysinach pasma, jak fale zeschłych włosów, pola mchu islandzkiego, choć posiwiałe, wieją lekkomyślnie białym dymem. Nazwano je tutaj hrań, to znaczy jarzące węgle, domysł, że biały dym unosi się z gorącego wnętrza Czarnohory, jakby z pieca napakowanego żarem.
Lecz nie co innego jak czarne ramy, porosty i kosodrzewiny nadały nazwę Czarnohorze, tak jak czarna obwódka żałobnej karcie. Karta duża i biała, Czarnohora skalno-zielona i rozległa, a przecie dość takich ram, by była smutna, nawet ponura. Wzdychanie nieustanne przechadza się od jaru do jaru, od wierchu do wierchu, rośnie ku górze i zmienia się w cichy jęk. Białe od piany potoki zaśpiewują aby go zagłuszyć.
Nic się tam nie rodzi ani nie udaje, a przecie na pytanie, co to jest Czarnohora, jest jedna odpowiedź: Siła. Nie tylko dla życia, także dla zmiany. Pieśń głosi: „Czarnohora nie chleb rodzi, nie jarą pszenicę, a hoduje swych junaków serem i żentycą.“ Na bezmiernych pastwiskach gubią się niezliczone stada chudoby. Wydaje się, że Czarnohora mogłaby pomieścić i wykarmić jeszcze nieskończenie więcej. Od dawna hodowała junaków, ich siłę dla przygód i walk. Jest ojczyzną a także przytułkiem wielu śmiałków.
Z pasma wyskakują tu i tam, jak żebra i potrzaskane gnaty potwora, ostrowy i odnogi skał, rzekomo przez dawne lodowce z wnętrza wydarte lub pooddzielane jeden od drugiego. Ostrowem takim jest wierch o nazwie dawnej, niezupełnie zrozumiałej Gutyn Tomnatyk. Odsunięty od głównego wału ku południowi, chociaż jak kładka wysunął się ku Węgrom, wcale nie łączy lecz zasłania jak ciemna ściana. Między nim a głównym pasmem pod osypiskiem, głęboko w dole od północy i w wiecznym cieniu, ukrywa się podłużne jeziorko barwy stalowej. Głucho tam, bo daleko od kolib, od pastwisk, od płajów. Nie słychać ni ludzkiego głosu, ni beku owcy, ni dzwonków, ni świstu ptaka, ni szeptu źródła. Głucho i martwo, jedynie jeziorko spogląda ze szczeliny ku niebu jak żywe oko. W niepogodę szczególnie ponure, czasem pogrąża się w gęste mgły, czasem nie. I wówczas widać jak pogrąża się w rozpacz. Bo gdy wiatr wciśnie się w szczelinę, chłosta jeziorko do dna, jak gdyby je wypędzał z jego dziedziny, jak gdyby zawziął się by je wysuszyć, unicestwić. Pędzi fale aż stają dęba i wyginając się jako stado wężów, wyciągają szyje i syczą. Przepędzają każdego wędrowca tym sykiem: „zabieraj się, tu nie dla ciebie miejsce“. Jedyny to głos w tej szczelinie, jedyne ostrzeżenie. Każdy przed nim ucieknie, o losie jeziorka zapomni.
Od dawna przeto odstąpiono tę kotlinę biesowi, wrogowi życia i wodzowi tych sił, które człowieka wdeptują w błoto. Zresztą i dzisiaj — gdyby zezwolono na takie głosowanie i mimo że bies rzekomo cieleśnie już nie istnieje — zesłano by go tam chętnie na zawsze wraz z jego ciemnymi sługusami. Do nich zaliczają wszystkich potentatów tego świata, od cesarzy i ministrów aż do wójtów, nie tylko dawnych, nowszych także. Kto wdrapie się na stołek władzy, ten „jego“. Niech „on“ tam sobie trzyma ich wszystkich, niech przepadają razem w mrocznej szczelinie.
A jednak ta kotlinka zasłynęła przed wiekami ze zmagań olbrzymów i z czynów wielkich. Z jednej strony od dołu bies wcielony, z drugiej z góry, z chmur święty Eliasz, a z boku do pomocy świętemu prawnuk Wielitów Hołowacz. Zapewniają, że człowiek zwyciężył.
Jeszcze do niedawna szydzono z olbrzymów. Jaki taki mądrala kręcił nosem: to bajki, to zabobony. A dzisiaj olbrzymi tak nasypali strachu, że nie tylko nikt ich nie zaprzecza, lecz wszyscy głoszą im chwałę, radując się, że dobry olbrzym obroni od złego. A któryż dobry? Ten co okaże się mocniejszy.
Posłuchajcie dumy o Hołowaczu, bo nie samą moc sławi. Wiadomo, że skoro jeziorko oprze się wichrowi i przetrwa jego napad, karmione źródłem u dna, odnawia się. W pogodę gdy do zacienionej a także obmową zaczernionej jamy dotrze nieco światła, jeziorko uśmiecha się seledynowym blaskiem smętnie a pobłażliwie. Rozszerza wokoło cichą radość — zaświadczy to każdy — bezwiednie a szczodrze. Któż się jej oprze? Co więcej, rozprasza ponurość, leczy pamięć krzywd i złości, bo zaraźliwie rozszerza wdzięczność, nie jak chorobę lecz jak zdrowie. Wdzięczność komu i za co? Samemu światłu i każdemu kto tam przyjdzie za to, że przyszedł i spojrzał. Któż patrząc na nie wówczas nie pomyśli, że niegdyś odbijało w swej toni Hołowacza jak obecnie każdego z nas. I tak samo darzyło go zdrowiem. — Jeśli kto widział, to widziało ono czyste i czujne oko morza podskalnego, jak skupił siłę Wielitów i zdruzgotał biesa, co wówczas otwarcie Bogu urągał i ludzi poniewierał. Lecz od tego czasu bies znijaczony, cieleśnie nie istnieje, jeśli pokaże się — to jak widmo lub zwiewny cień, i sczeźnie. Bo nie ma już potęgi czarciego bezwstydu.
I cóż z tego? Nawet gdyby ktoś uparł się by stale zamieszkać pod Gutynem, jak niegdyś Hołowacz, nie to znajdzie czego szuka. Jest tam co prawda pewien dowód nakarbowany tak wyraźnie, że aż czarno: pasy smoły na skałach. Lecz to jest przeszłość biesowych dziejów, nie obecność. I któż na całym Gutyn Tomnatyku zaświadczy, że w dziejach coś się dzieje, coś się zmienia raz na zawsze, coś się stało i już nie odstanie? Ze bies-duch nie czyha tak samo jak bies cielesny, albo jeszcze gorzej, bo od kiedy ukrywa się, ludzie szukają go gorliwie, nieszczęśliwi kiedy nie uda im się znaleźć. Któż zaświadczy w końcu, że bies wszystkiemu winien, a ludzie to niewinne jagniątka.
Dość tego! Jest bies czy nie ma? Mocny czy słabiutki? Krzywda i pomsta wraca czy nie?
Tomnatyk milczy ponuro jak zawsze. Zbyt liczne wieści mieszają barwy mętnie. Gaduły plączą to co znad czasu z wczorajszymi zdarzeniami. „Czarne księgi“, wszystkie owe akta sądowe, pańskie czy mieszczańskie, czernią ludzkość, bo czernią lud pracowity. Mądre książki za dumne dla takich bajd. A księża nie na to odpowiadają o co ich pytać. Tylko najdawniejsza duma opryszkowska wyłuskuje złote ziarna z piachu. Rości sobie obronę ludu i ludzkości. Sławi Hołowacza i głosi śmiało: zabił biesa raz na zawsze. Koniec! Niech przepadają biesowe dzieje, pamięć krzywdy i odwetu, czyny zawzięte, okrutne. Jeziorko jest i trwa, wczoraj, dziś i jutro. Smętnie a pobłażliwie przesiewa dumę o Hołowaczu z dziejów w bezdzieje.
Południowe, ku Węgrom opadające stoki Czarnohory są bardziej słoneczne od naszych północnych, a nawet łagodniejsze w samej budowie gór. Nigdzie nie ma skał odkrytych, nie ma przepaści i berd. Nie ma też ponurych i zwartych lasów kosodrzewiny ni porostów. A ogromne, dorodne, niemal kuliste i jasne buki sadowią się wysoko ponad zwyczajną granicą lasu. Ich zespoły, katedry pogodnego i ufnego nabożeństwa, rozsiewając ładne, zielone światło utrzymują zaciszny i pogodny nastrój cichego zadowolenia z własnej potęgi.
Styl bukowy: przyjdzie czas, że nauczą go się w bukowinkach i stawiać zaczną, na pamięć Hołowacza, katedry bukowe. W ich przejrzystych kopułach każde zielone oczko szkła, jak bukowy liść na wiosnę, zapieni się światłem. I zleje je jak wino gościnnie dla każdego co przyjdzie tam pomodlić się, po swojemu i z braterstwa nauczyć się po innemu, a ze wszystkimi razem po bukowemu.
Także kotliny i doliny po stronie węgierskiej są szczególnie rozległe i szerokie.
Gdy się spogląda ze szczytu Gutyna ku południowi, widać już owe gromady buków, gazdowskie korowody i wiece. A dopiero niżej, w szerokich kotlinach, czarne lasy smerekowe, nietknięte, bez przerwy się rozścielają. A dalej jeszcze migotliwa, świetlista wstęga przesławnej Cisy, patronki rzek węgierskich, która niedaleko stąd ma swe źródła. A potem znów szczyty, znów płaszcze borów jednostajne i znów — morze szczytów. Tam, gdzieś w skalistych nurtach Cisy, jest pochowany w trumnisku złotym Bicz Boży, Attyla, także Wielitów potomek.
I tam, po stronie węgierskiej, widać jasne polanki, które wyhodowały naszego Hołowacza.
W złą godzinę i na własne nieszczęście wzbudzili panowie siłę wielikańską w Hołowaczu.
Już z postawy jego, po olbrzymich barach, którymi z trudnością mógł się zmieścić w szerokie drzwi chaty, i po jego ogromnej głowie, której czerep podobno dotąd się zachował, można było poznać, że pochodzi od Wielitów. Od tej potężnej głowy otrzymał swoje imionisko, a jak się naprawdę nazywał, nie wiadomo.[13] Włosy miał płowe, a wśród nich szczerozłote kosmyki, znak pochodzenia od Wielitów. Słychać, że przed urodzeniem matka przez dwa lata nosiła go w łonie i że karmiła go piersią przez lat dziesięć bez przerwy. A kiedy podrósł Hołowacz, był z niego młodziak spokojny, gospodarny, pracowity i wesoły. Od lat najmłodszych kochał się w połoninach i w pasterstwie. A siłę swą tylko w żartach niewinnych pokazywał. Ot czasem wziął na barki jakiegoś zdziwionego byka, albo konia rozpędzonego w biegu zatrzymał. Albo gdy zaśmiał się do echa na połoninie, liście i igliwie z drzew opadało, a drzewa gięły się jakby w wichrze. Ale nigdy zwady nie szukał. Przeciwnie, z tego znany był, że gdy sam się uporał z robotą, chętnie pomagał, komu się nadarzyło, był mocny, a zarazem życzliwy i uczynny. Jego siwe, głęboko osadzone oczy uśmiechały się życzliwie do świata. I pieśń go zowie „szczerą dzieciną“.
W owym smutnym czasie tak się stało, że panowie, szczególnie tam na węgierskim boku, zamiast jak dawniej mieć lud pracowity za braci, czy to starszych czy młodszych, zechcieli wcisnąć go w swój ład, jakby do klatki żelaznej. Jak zawsze władcy tego świata, a wszyscy psioczą, że chłop to bydlę, bo chce żyć po swojemu. Umyślili zrobić z nich poddanych i nazwali ich chłopami. A tak to chytrze urządzili, że ludzie jakby we śnie napadnięci, ulegli im.
Któż nie zrozumie, że głównemu biesowi, co na niewolę tak łasy jak niedźwiedź do miodu, te pańskie harce przypadły do serca. I ośmieliły go. Ogłosił się ich opiekunem, zaczął chodzić, biegać, jeździć i latać cieleśnie po całej ziemi i w całej paradzie. Wcale się nie krępował ani nie wstydził, nie tylko nazywał siebie otwarcie biesem i tak się kazał tytułować, nawet pokrzywiał się Bogu śmiało. A kiedy w tym rozsmakował, odkrywał paradne stroje i spod nich pokazywał niebu golutką huzycię. I ci co byli po to, aby go dojrzeć, ostrzec innych i wykląć, udawali, że nie widzą. Przeto nadal chełpił się tyłkiem, jakby nie było piękniejszego, a w wielkie święto ogłosił swoje prawo, uroczyście zatwierdził niewolę i za to dawał się z łaski całować dostojnikom. Nikt mu nie chciał sprzeciwić się, ani nie śmiał. Zrozumiał, że jego czas przyszedł, otworzył ziemię swoim rodom do podziału: niech odtąd nie będzie dziedziną człowieczą jak niegdyś Bóg ustanowił, tylko czortową. No i czortowe rody-narody zsypały się na ziemię i zaczęły ją dzielić: to twój kraj, a to mój. Nie kłóciły się, nie wojowały między sobą, bo to czorty nie ludzie. Słuchały głównego mistrza do cotu. Wszystko już szło im gładziutko.
Wtedy to hajduki węgierscy na rozkaz swych panów zaczęli napadać i prześladować gazdów. Uczepili się także rodziny Hołowacza.
Cierpliwi i mądrzy gazdowie modlili się gorąco do niebios, aby Bóg opamiętał tych napastników i całą tę pańską plagę oddalił! Milczało niebo. W końcu wyczerpała się cierpliwość, ustało dziecięce wznoszenie oczu do niebios. Gdy hajduki związali i powlekli ze sobą dumnego i pięknego brata Hołowaczowego, obwinionego o rzekome zuchwalstwo wobec kasztelana — zaciskał zęby i pięście Hołowacz. A potem — tą samą ścieżyną wśród carynek słonecznych, gdzie niegdyś z bratem dreptali, jako białe, wesołe dzieciaki, chadzał do brata do katowni pańskiej, aby po długim czekaniu, błaganiu i przekupywaniu hajduków — przesłać mu kawał chleba. I wydawało się Hołowaczowi, że to już inne góry, inne lasy, inne niebo, nie to samo, do którego z taką ufnością się uśmiechał i ręce wyciągał. Coś odrywało go od piersi matczynych świata. Coś tu, jakby gad śliski i obrzydły się wślizgnęło. Jak kamień o kamień szorował zewsząd nieznany dotąd zgrzyt. A kiedy miał zapaść surowy wyrok przeciw bratu, widział raz Hołowacz, jak stareńki ojciec patrzył na konie, pasące się na łące. Usłyszał jak tak do nich po cichu i pieszczotliwie przemawiał: „Nie wiecie nic biedaczątka! Nie wiecie! Ogonami machacie, trawkę zieloną smakujecie“. A Hołowacz, który nigdy nikomu w życiu nie zazdrościł, jedynie tym koniom wtedy zazdrościł.
Raz głazy poruszone z tej skały nieszczęść, sypały się i dalej.
Umarła matka Hołowacza. Brat uciekł wprawdzie jakoś, przed samym wykonaniem wyroku, skazującego go na łamanie kości i wyrwanie języka. Ale wtedy znów przyszli hajduki do chaty. I kiedy zaczęli wiązać i katować ojca, opamiętywał ich Hołowacz, ludzkim słowem przemawiając do ich sumienia. A gdy w oczach rodziny zarżnęli krowę-karmicielkę, gdy jeden z nich kopnął ostrogą i rozciągnął na ziemi psa, który bronił gazdów — wtedy zbudził się Hołowacz.
Błysk toporzyska i ryk jakby niedźwiedzia rannego.
Żaden z napastników nie wyszedł żywy.
A potem zwyczajne także naszym, cywilizowanym czasom, tak dobrze znane dzieje: karne wyprawy, spalenie chaty, zupełne zniszczenie gospodarstwa, katowanie starców i dzieci. Hołowacz był na połoninie, jednak na widok płonącej chaty zbiegł ze szczytu i dogonił prześladowców. Jego śmiech straszliwy, opowiadają — już z daleka tak ich przeraził, iż zostawili jeńców i uciekli w popłochu.
Gazdostwo i rodzina były zniszczone. Niedorosłe dzieciaki trzeba było rozmieścić po ludziach, a ojciec niedługo pożył. Przed śmiercią opowiedział Hołowaczowi o pochodzeniu od Wielitów i o tym, że świat na głowie stoi.
Wiosna na południowych stokach Karpat budzi się wcześniej. Nie wybucha nagle lecz przeciera oczy, uśmiecha się i rozkwita cicho, powoli. A w te same piękne dni kwietniowe pod Gutynem, na Czarnohorze jeszcze staczają się lawiny, i śniegi wielkimi masami zawalają jeziorko.
Gdy po tych nieszczęściach przesiadywał tam Hołowacz, zbierała się w nim siła. Pierś oburzenia pełna przeciw wszystkim złym mocom, wyładowała się w dzikich i krwawych przekleństwach. Huczały one, rozlegały się, jak ryk niedźwiedzia zranionego, echami rozbijały się po skałach. I śpiewał pieśń oburzenia: zniszczyć, wdeptać w ziemię to plemię, bez czci, co wyzyskuje uczoność, bogactwo i wiarę, by wyssać i katować cichych, ufnych ludzi, dzieci pracy, dzieci Boże! Postawić świat na nogi, a głową do góry! Ale czyżby Niebo trzymało z panami? Czy też samo nie ma dość mocy?
Siedział tak, dumał, pytał — odpowiedzi nie było.
Więc hodował, wprawiał i ćwiczył swą siłę. Wnosił codziennie kamienne bryły wielkości stołu na szczyt i układał, budował z nich ściany sadyby, którą tam z czasem potem z brył skalnych sam sobie postawił. A czasami z rozmachem ciskał w przepaść złomy skał, aż góry dudniały i strząsały się.
I tak wyhodował siłę — jak pieśń głosi „wykochał siłkę“: jak drzewo wiszące nad urwiskiem, jak górskie jezioro, co otamowane hacią, napiera na wiązadła belek. Lecz, gdy przyjdzie fala ze szczytów, gdy wywróci i zmierzwi całe lasy, gdy porwie je i uniesie wraz z urwanymi głazami, gdy uderzy o ściany potężne, gdy zachwieją się one i zatrzeszczą... A tuż za pierwszym zachwianiem ścian, ruszą się spiętrzone głazy, którymi obwarowana jest pierś tamy. I runą zwały wód! A wraz z nimi ława głazów, spiętrzona plątanina wyrwanych z korzeniami lasów. Biada wtedy dolinom, biada tamom wszystkim, mostom i drogom!
W piersi Hołowacza kotłowała ta siła spętana, szukając ujścia. Gdy zbudzi się, gdy się rozszumi siła wielikańska, to człowiek zapewne sam dziwuje się, albo i zlęknie.
Dopiero siedząc długo samotnie tam pod Gutyn Tomnatykiem, oswoił się Hołowacz ze swą siłą. Poznał kim jest.
I jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej do wielkoluda podobny był odtąd. Gdy schodził z połonin, opasany rzemieniem, nabijanymi gwoździami i okuty w blachy, wyglądał jak góra żelazna. Plecy miał takie jak hruba starowieczna, piersi jak wrota grażdy, a ramiona jak konewki. Tak opowiadają. Uciął i zgiął jakiegoś buka potężnego, którego by inny człowiek nie udźwignął i sporządził sobie zeń kuszę. Strzały z tej kuszy puszczone jęczały jak wicher jesienny.
Wielki w nieszczęściu szuka sobie największego przeciwnika. Napada kasztelana na zamku i ścina go pośród rodziny i jego rycerzy. I skacząc z muru zamkowego, woła do nich, stojących w osłupieniu, woła aż dudnią krużganki zamkowe: Hejże, pankowie-zające, ruszcie się, doganiajcie! Zbudzony tym wyzwaniem wyleciał za nim hufiec pański, paląc z muszkietów. Ale popadali na ziemię, potoczyli się jak podcięci wszyscy, gdy zaśmiał się Hołowacz, rechocząc jak wicher na Gutynie.
Więc potem obaj — z bratem siedząc na Czarnohorze dobierają junaków, pragnących pomsty i swobody. Dobierali zaś pobratymów w ten sposób, że z watry bukowej kazali wybierać ochotnikom wielkie żarzące węgle. Kto, nie skrzywiwszy się, trzymał w garści te węgle żarzące, a przy tym spokojnie opowiadał jakąś bajkę lub opowieść, taki godzien był być ich pobratymem.
I latali tak po trzech krajach: po Węgrzech, Polsce i Turcji, gnębiąc i grabiąc, budząc przerażenie samą wieścią o sobie. Wieść głosiła, że byli srodzy i okrutni dla panów i hajduków. Nikt się im nie oparł, ani nikt nie zdołał ujść przed ich pomstą, jeśli nań palec zagięli. Bramy, obwarowania, strzelnice, baszty i mury nie były dla nich przeszkodą. Wszystko łamał i kruszył Hołowacz. Obwarowania zamkowe niszczył, ciskając na nie ogromne głazy, których kto inny by nawet nie podniósł. Bramy rozwalał, uderzając z rozmachem kłodą dębową. Podobno i kule go się nie imały. Lecz najbardziej niesamowita była niezmierna szybkość ich ruchów. Nogi mieli chyże i lotne, konie świetne. Nie szczędzili koni, a podróżując odwiecznymi płajami, grzbietami pasm górskich, porzucali lub zmieniali często zdrożone wierzchowce, zostawiając je na połoninach. Czasem dla pośpiechu, dla zmylenia śladów i na to, aby niespodzianie się wynurzyć, przedzierali się toporem przez gęstwiny puszcz i borów. Dziś mogli być w Siedmiogrodzie. Tam opanowali jakiś kasztel i obładowawszy konie skarbami, pojutrze byli już na Czarnohorze. A za kilka dni w dworze szlacheckim nad Dniestrem. A potem znów na Bukowinie lub Wołoszczyźnie napadali jakichś bogatych Turków lub bojarów rumuńskich.
Wszędzie ten sam chłopski naród pobratymczy jęczał pod obcym jarzmem. W Polsce zacieśniano obrożę pańszczyźnianą na ziemiach dotąd wolnych i spokojnych, na Węgrzech gnębiono daninami, rekrutacją i wielką surowością administracji. A w ziemiach wołoskich wprost wyniszczano naród chłopski, z pomocą lub bez pomocy Turków. Toteż nieraz ludzie, którzy — jak niegdyś rodzina Hołowacza — uginali się pod uciskiem, wyczekiwali i patrzyli z tęsknotą ku górom, czy się nie zjawi skądś olbrzym pleczasty. Bo niechby tylko rozeszła się wieść o śmiałym napadzie na któregoś z ciemięzców ludu, hajduki i pachołki stawali się łagodni i przyjaźni, a panowie łaskawi. Ucisk przycichał.
Hołowacz i jego chłopcy nie obawiali się pogoni. A nawet czasem umyślnie Hołowacz gdzieś w zasadzce wyczekiwał na pogoń, aby dobrze postraszyć goniących.
Aż wreszcie nie napadał już Hołowacz, nie potrzebował sam napadać. Siedział na Gutyn Tomnatyku i budował swoje skalne siedlisko, a tylko junaków posyłał z nożem opryszkowskim, który zwano czepełykiem. I wówczas pan, do którego posłano czepełyk, składał okup, albo też — stosownie do wezwania — zaprzestawał prześladować ludzi, albo nawet opuszczał swój dwór i przenosił się w najkrótszym czasie na inne miejsce. A hajduk niecnota uciekał, krył się i jeśli mógł, szukał sobie służby w innej okolicy, gdzie go jeszcze nie znano. O tym czepełyku opowiadają jeszcze następującą zabawną rzecz. Raz podczas pobytu w jakimś miasteczku węgierskim Hołowacz natknął się na malarza herbów i szyldów, który wykonywał zamówienia dla cechów, mieszczan, dla rycerzy. I wtedy Hołowacz kazał mu na małej tarczy, którą potem przytwierdził do czepełyka, namalować obraz — tyłka, na znak pogardy dla panów, do których ten czepełyk posyłał. I był ten czepełyk z wizerunkiem tyłka, w niezmiernym respekcie u wszystkich, którzy krzywdzili naród.
Nigdy już potem opryszki nie mieli takiej władzy jak za czasów Hołowacza, bo jeszcze nie umiano się bronić przeciw nim, a tym mniej nie myślano o tym, żeby ich wyniszczyć.
A potem korciło Hołowacza, aby więcej świata zobaczyć. Wędrował komunikiem, jak gdyby pocztem rycerskim daleko, a wszędzie, dokąd wszedł lub wjechał, a zobaczono postać olbrzyma, ludzie ustępowali mu z drogi. Ale Hołowacz po tych wędrówkach jak gdyby się zmęczył wojowaniem. Nie, aby nie miał sił. Tylko im dalej zapuszczał się w któryś z tych krajów, po których wędrował, im więcej odkrywał miast, miasteczek, im więcej widział zamków i grodów, o których dotąd nawet nie słyszał, dziwnie monotonny, pusty i beznadziejny wydał mu się ten świat. Przed nienawiścią i ślubem pomsty stawały jakby niezliczone wojska, wyrastały jakby pola burzanów bez końca. Wszędzie panowie i panowie. Wszyscy oni stanęli do takiej służby, że tylko nosem pociągnąć, to już wiadomo co trzeba: ścinać ich i rąbać. Ale któż tu wydoła i kiedy? Bo po każdym wyciętym burzanie zaraz rozkrzewią się dwa albo cztery i to bardziej krzaczasto. Zanim wyrąbiesz, zaburzanią inne. Do zdrady wciągną. Zdrada, pokłony aż do ziemi przed tymi, co możni, i niepewność: jedno obok drugiego oko zezowate. Aż wyłażą z zezowania! To widział Hołowacz na co dzień.
Najgorsze ze wszystkiego, że zło tak pomieszane z dobrym, iż nie mógł żadną miarą odwikłać. W niejednym biedaku siedziało coś takiego, że byleby kropelkę władzy łyknął, już Bóg mu się zaćmiewał i cały świat. Siarką prześmierdział, braciom swoim po głowach deptał. Tak właśnie czynili ci hajducy, okrutni i krwawi, coraz liczniejsi, całe ich mrowie naokoło i już nie dostrzeżesz ludu pracowitego. To znów Hołowacz słyszał o takich panach i widział takich, mocnych ale wiernych i pewnych, z których ani zapaszek siarkowy nie powiał. Czyż to naprawdę panowie czyli ludzie jak wonczas kiedy Pan Bóg ich stworzył? Po miastach znów widywał ludzi innych, nie wiadomo czy panowie czy lud pracowity. Rzetelnie wyrabiali rzeczy pożyteczne, stawiali kościoły Bogu na chwałę, mieli takie narzędzia i wynalazki z żelaza i ze szkła, że w głowie się mąciło. A cóż z tego? Mistrz ojciec miał takie ręce, że same świeciły i po nich sądząc sam Bóg przyjąłby go do swojej pracy, a syn już tylko złoto chapał i te pozłocone ręce śmierdziały najwyraźniej.
Hołowacz węszył dobrze, węszył wszędzie i ciągle, poznawał kto tu oręduje. Tak jakby już miał go uchwycić za ogon! Tu siarka wwierca się w nos z pachnących strojów, tam spoza kadzideł księżych, tam z dworu, tu z bramy kościoła, a tam z najbiedniejszej chatki i spod biedackich szmatek, choć niby to potem pracowitym przesiąknięte. A gdzieniegdzie siarkowy wiatr przez cały kraj powieje, oddychać nie można.
Któż tu rządzi jak nie ten, co rodem ze zdrady, sam Archijuda? I czyiż pachołkowie zezowaci, jak nie jego, zdradzie czapkują? — pytał Hołowacz. Poznał biesa, znał go odtąd, ale choć rozglądał się, nawet czaił się i nagle obracał, aby go dopaść znienacka, nigdy go na oczy nie zobaczył. Bo bies choć wszędzie był, także dobrze węszył Hołowacza i na oczy mu się nie pokazywał. Tylko z ukrycia szeptem wyraźnym jak samo sumienie kusił go: „Zabij tu, zabij tam, strzaskaj, pomścij, ty potrafisz“. I zaraz zmykał, na to aby zapach odeń nie doleciał. Hołowacz słuchał, zabijał ludzi, nie biesa.
Jakżeż to jest? Siłę czuł w sobie ogromną, zdolną świat przejść, przewrócić i znów na nogi postawić, ale tego właśnie nie wiedział jak. Do tego potrzeba by głowy srebrnej wieszcza królewskiego, wodza sprzed wieków, o którym mu ojciec przed śmiercią opowiedział pod przysięgą.
Spoglądał ku niebu ale nie modlił się. Co tylko modlitwy spróbował, tak jakby kroplę wody liznąć chciał spragnionym językiem, zaraz mu uciekała. Chciał przecie mówić do nieba jakoś tak: „Milczycie? Nie macie już dla mnie słowa ni ucha? Czy ja ogłuchłem?“
I tak jakoś zasmucony i wyschły, choć mocny jak zawsze, wrócił pod Gutyn Tomnatyk do swego siedliska. Oglądał się naokoło uważnie: nie widział tam ani jednego zezowatego oka. Ale nie wiedział i nie zauważył rzeczy najważniejszej. Że właśnie tam, nie gdzie indziej, sam bies usadowił się i obrał sobie stolicę. Niegdyś wygnał Hołowacza ze świata ludzi, a teraz samego biesa dola biesowa tam przygnała. Choć nie szukali się wcale, tam się spotkali. Tak miało być.
A dlaczego? To zrozumieć trzeba. Powiadają ludzie, że w tym samym czasie, kiedy bies podzielił ziemię między swoje rody-narody, tak że miała stać się jego podnóżkiem a czortowym dziedzictwem, i gdy już nikt z ludzi nie miał myśli aby mu się sprzeciwić, bo nikt go nie dostrzegał, nawet nie węszył, sam jeden tylko Eliasz, prorok brodaty, co taki nos miał, że starczył za wszystkie nosy, zniecierpliwił się, a nawet rozgniewał się straszliwie. Zawładnął piorunem cesarza gromowego i jak strzelec doskonały śledził biesa, latając za nim na chmurach nad całą ziemią. Gdzie tylko bies pokazał się cieleśnie albo choćby tylko zapaszek jego doleciał do świętego nosa, prorok chlastał piorunami aż ziemia pękała. Wywrócił świat, podziurawił wyrwami tu i tam i wówczas powstały liczne jeziora. Także jezioro Szybene co nietrudno zobaczyć: Jak rypnął piorunem tam gdzie potok Pohorylec wypływa z Pop Iwana w kotlinę, to ci się wytworzyła tam ogromna wyrwa, a wywrócone z korzeniami drzewa zatarasowały ujście potoku. Tak utworzyło się jezioro Szybene, a podobnie inne jeziora. Świat się wywrócił do niepoznania, ale z tych wszystkich polowań i pogoni biesowych nic się nie stało. Nawet tego nie poczuł. Cieleśnie po całej ziemi chodził, biegał czy latał, jak mu się spodobało, ale od tego był gadem, że znał wszystkie kryjówki. Kpił sobie ze świętego na chmurach i co go tamten już-już dopędzał, bies chował się, rechotał na całe gardło i dalej robił co chciał. Władza jego na ziemi nie umniejszała się wcale, jego rodów-narodów nikt z ziemi nie przegnał ani nawet nie ruszył. A prorok-sierota tak się tym rozsierdził, że wciąż mu piana sciekała z ust po brodzie na chmury i z chmur na ziemię.
Umyślił wreszcie bies-mądrala co mógł najmądrzejszego, osiedlił się na Gutynie, bo tam najlepsze na ziemi kryjówki. Ukradł ślad świętemu i prorok ani rusz nie mógł wywąchać swojej zwierzyny. A bies tymczasem tak dobrze przyczaił się w swoim pałacu pod Gutynem, że stamtąd całą ziemią rządził bez przeszkody.
Chociaż żyjemy w czasach podminowanych siłą biesową, nikt z nas nie widział biesa, zwłaszcza, że jak zapewniają, nie istnieje cieleśnie. Bez kręcenia nosem musimy zdać się w tym względzie na prawdę starowieku, która poucza jak Hołowacz zobaczył go na własne oczy, ten raz jeden. Według niej bies wygląda jak panicz-chłopak w wieku lat dziesięciu, ubrany w miękkie pluszowe ubranie. Spogląda raz pokornie, służalczo, nawet z przerażeniem, to znów zuchwale, szyderczo jakby chciał kopnąć każdego, i jadowicie jakby chciał napluć. Nawet duch jego, przywidzenie, które pokazuje się niejednemu z teraźniejszych ludzi czy to w młynie czy w opuszczonej chacie czy w lesie, tak właśnie wygląda. Może być mały albo ogromny, przybrać wzrost jaki zechce, albo chłopca dziesięcioletniego albo też urośnie do rozmiaru smereki, czasem nawet do rozmiaru góry. W dzisiejsze czasy, kto umie, może go przepędzić przemówkami, ale w tamte czasy on sam każdego przepędzał a nawet miażdżył kiedy mu się zechciało.
Kiedy bies tak się wywijał zarówno prorokowi jak i Hołowaczowi nadeszły Rozihry, letnie święto życia. Wówczas całe życie na ziemi raduje się z tego tylko, że żyje. Tego bies nie mógł znieść. I czy to z zawiści, że życie jeszcze śmie się krzewić, kwitnąć, weselić, zechciał je postraszyć, szkodzić mu i niszczyć, czy też może aby pokazać światu że on bies nie tylko nie gorszy od stworzenia bożego, ale że tutaj na ziemi wszystko mu poddane, bo on pan i cesarz tego świata, zaczął świętować po swojemu. Tak zadomowił się w bezpiecznej stolicy i tak zasmakował w niej, że wcale nie dbał o świętego proroka i jego chmury, i rozłoskotał się zwycięsko w skałach pod Gutynem. Mało tego. Od świtu do nocy, a nocami także, chwalił się tyłkiem ku niebu, łyskał nim nieustannie, wyzywał bezczelnie. Potem znów rykiem ogłaszał aby nikt nie pomyślał inaczej: „Świat mój i moich rodów, ziemia mój podnóżek, tak ma być na wieki“.
Echa donosiły wszystko do chmur i prorok Eliasz dosłyszał nareszcie choć uszom nie wierzył. Toż to, choć święty, rozjuszył się niespamiętanie. A któż by się nie rozjuszył! Tyle nalatał się za biesem, tyle piorunów najjaśniejszych zmarnował, a tymczasem czortowe rody-narody nadal trzymają ziemię w pazurach, a ich główny mocarz siedzi pod Gutynem jak u siebie i chełpi się tyłkiem przeciw niebu.
Prorok postanowił z nim skończyć. Pozbierał błyskawice co najstraszniejsze, wszystkie te gady płomienne, syczące a w skrzydłach, nabrał na chmury co najcięższych gromów, jakby z połowy ziemi skał naładował i z taką potęgą ruszył nocą ku Gutynowi. Hołowacz spał spokojnie w swojej skalnej sadybie, nic nie przeczuwał, gdy właśnie prorok naleciał z najstraszniejszą burzą jaka kiedy tam się rozpętała. Chcąc osaczyć biesa naprzód potrzaskał naokoło i rozłupał liczne skały, powyrywał przepaście i kotły. Potem Eliaszowe gady czy to pękate czy cieniutkie czyhały w chmurach. I zaledwie bies łysnął gołym tyłkiem ku niebu, skrzydlate węże, błyskawice wzlatywały rojem na chmury. Tak rozgonione, że wszelkie oko oślepło, ale nie biesowe. Zarżały konie gromowe, niewidzialne bo przezroczyste i na ten znak pioruny tysiąckrotnie uderzyły na Gutyn jakby się gotowały do końca świata.
I cóż z tego? W odpowiedzi na to od dołu spod skał chłopczyna w pluszowym ubraniu raz wraz zdejmie portki, łyśnie tyłkiem, olbrzymieje ku chmurom, rosnąc jak góra na drożdżach albo fala morska. Pokrzywia się świętemu, wystawia język, pluje w święte oblicze. I w mig maleje, chowa się pod skały, a tam pokrzywiając się koniom Eliaszowym zarży, zarechocze: „iha-ha-ha!“ aż skały trzeszczą, a jeziorko wywraca się jakby mu przyszedł koniec. Znów prorok rozjuszy się do ostateczności, znów stadem wężowym wytrysną błyskawice ponad chmury, znów zarżą konie rozszalałe i zaraz pioruny rozpętają się z góry jak grad, a potem jeszcze straszniej jak gdyby morze wylało się z dna w jednym wodospadzie i jak gdyby góry od korzeni wywrócone sypały się raz za razem ku Gutynowi. I znów to samo od początku.
Zobaczył Hołowacz przez szpary swej koliby. Zobaczył po raz pierwszy biesa w całej paradzie, przypatrzył się dobrze, zrozumiał: „Teraz albo nigdy, a wszystko inne to nic! Przyszła mu ostatnia godzina!“
Zerwał się ze skalnego łóżka. Wybiegł. Stanął w świetle błyskawic pod Gutyn Tomnatykiem, sam jak góra. Odrywając skały tak wielkie jak leśna koliba, modlił się jak dawniej, ale modlił się świadomie. Przebaczył panom i ludziom, sam błagał niebiosa o przebaczenie, o zmiłowanie. Jak strzelec doskonały wyczekał, wypatrzył chwilę, gdy chłopczyna w pluszowym ubraniu rozpędził się i wyrósł ku chmurom. Wtedy szpurnął weń — tamtędy ponad jeziorko — głazem, raz, drugi i trzeci. Ugodził śmiertelnie. Ustały łoskoty, ani święty Eliasz ani bies już nie grzmiał. Tylko Hołowaczowe głazy rozbijały się echami po skałach łomotem ostatecznym. Zabił biesa aż smoła zeń trysnęła na wszystkie strony. Jeszcze teraz tam skały tą smołą zaczernione.
Wypogodziły się niebiosa, gwiazdy odbijały się w toni jeziorka. Jeziorko uciszyło się, zamigotało całe. Obłoczek świetlisty wstawał z wody, rozszerzała się wdzięczność, jakby koło czarowników, co najświadomszych w tańcu na gromowe święto sypnęło najzdrowszy prąd. Hołowacz otworzył ramiona: „Tędy do mnie!“ Pomógł niebu sam jeden a ono jemu. Dziękował: „Żyją ojcowie, a jam już nie sierota.“
I potem zobaczył Hołowacz, że już niczego większego nie może dokonać. Zaprzestał rzemiosła opryszkowskiego. Hodował ogromne stada na połoninach, przebywał tam z nimi przez każde lato. Dniami i nocami przesiadywał koło krów i koło owiec, karmił je, pieścił i czyścił, doił je i gwarzył z nimi. Cielątka i jagniątka na rękach nosił. Piastował także konie i byki, a to wszystko bractwo chudobiane, rogate czy grzywiaste kopytami czy racicami dreptało za nim, rżało tęsknie, beczało wdzięcznie.
Zimą schodził poniżej lasów bukowych, na stoki Munczela węgierskiego i tam zbudował pierwszą osadę. I nikt mu nie przeszkadzał. Mówią wprawdzie, że panowie chcieli mu podsunąć jakąś dziewkę, aby go podejść i zgładzić. Ot nasze ględzenie huculskie, aby wszędzie babę i miłostkę przyczepić. W każdym razie nie był to sposób na Hołowacza. Przez całe życie nie patrzył na kobiety, nie miał zamiaru żenić się i nie ożenił się. Nawet czortowie nie byli tacy głupi, aby mu podsunąć Leśną czy którąś ze swoich samic, co przemieniają się uwodnie. Obawiali się, że skoro sprzątnął głównego biesa, to może spłatać jeszcze coś. Któż wie? Lepiej nie zaczynać. Czorty najbardziej lubują się w takich co niepewni, nie żartowały z Hołowaczem.
A przecież któż nie dziwi się po cichu, a niejeden nawet otwarcie nosem kręci: „Taki wielkolud, miotacz skał, zda się że skałę od skały iskrą by zapłodnił. I żeby taki był skapłoniony jak wół? To nieprawda!“
Choć duma o Hołowaczu to szczera prawda, uczciwie mówiąc nikt dotąd tego nie wyłożył na rozum. Wskazywali jedni, że tak samo jak buczysko najtęższe, tam na węgierskich stokach, ścięte mrozem wiosennym już nie wyda kwiatu ni owocu, tak samo Hołowacz. Już za młodu zmartwieniem zmrożony, zaledwie zbliżył się do której kobiety, odrzucało go. Pamiętał, że biesowi chudobę napłodziłby a panom poddanych. I kobiety tak samo, zamiast spajać się z nim chętką, kusić i uwodzić, zgadywały. Odskakiwały także.
A inni mówią trochę inaczej: co innego chudobę hodować i rozmnażać, a co innego ludzi. Hołowacz znał się na tym najlepiej. Skąd by wziął kobietę, parę dla siebie, skoro Wielitów już nie stało? A jeśli nie da się wyciosać pokolenie nowe, udalsze niż poprzednie, a broń Boże nie marniejsze, to po co zaczynać? Lepiej zatrzasnąć zamek, dość! Dla pieszczenia i kołysania jagnięta najmilsze i wystarczą. —
Nad tym jednym wszakże zastanawiają się ludzie jeszcze dziś: czy słusznie zrobił Hołowacz, że porzucił zawód opryszka? Bo może panowie, władcy świata znów zaczną hulać i lud męczyć?
Hołowacz wiedział swoje: jakżeż mogą hulać i zło czynić skoro nie ma już biesa. Skoro mocy zła nie stało.
I to wiadomo, że od tego czasu bies całkiem znijaczony. Nie pokazuje się cieleśnie na ziemi i jego rodom wstęp na ziemię zamknięty. Tylko jak przystoi takim, kryją się w podziemiach, po norach, po schowkach. Huzycią już żaden z nich się nie pyszni, oj nie! Nawet żaden nie nazywa siebie biesem ani czortem, tylko ciągle inaczej a wstydliwie, aby trudniej odgadnąć. I stroje coraz to inne noszą, coraz modniejsze aby nie poznać. Wcale nie pysznią się rykiem jak niegdyś główny bies, gdzież tam! Ani mową czortowską nie łopocą, tylko cichutko przyjemnie a zawsze modnie. Przecie robią co w ich mocy, sypią się ku ziemi rojami cieni widm, czarnych duchów. Chudoby innej nie mają tylko dusze. Gdy poluje czort to na dusze, gdy orze, sieje — dla dusz. Gdy doi, strzyże, łupi skórę — to z dusz. Od łaski bożej odrąbany, a nawet z ziemi wymieciony, pokarmu innego nie ma, to czym się będzie karmił? Im tłuściejsza chudoba, czortowym ziarnem lepiej wypasiona, jak dusze panów i mocarzy tego świata, tym w wyższej u nich cenie. Koniec końców wszystko zależy teraz od ludzi samych, nie od czorta. Zechcą, to będą mu służyć na pokarm, nie zechcą — to nie.
Za to wszystko szanowano na Zakarpaciu Pana Hołowacza — Biesobójcę — tak go zwano: — Jako prawego Wielitów potomka, jako gazdę, jako człowieka wielkiego serca, jako ojca ludu pracowitego. Daleko o nim sława się rozeszła.
Toteż gdy Turcy raz grozili cesarzowi napadem na Węgry i już podsuwali się pod granice, sam cesarz chrześcijański wysłał doń posłów — hen, aż na Gutyn Tomnatyk — z prośbą, aby bronił kraju przed najazdem wroga i przed zniszczeniem. Cesarz obiecał mu tyle wojska, ile sam zechce.
Z początku — powiadają — patrzył Hołowacz koso na tych wysłańców panów, rycerzy z dużymi piórami na wielkich kapeluszach i czarnych mantylach, narzuconych na pancerze. Ale gdy mu przedstawili ile ludu Turcy w jasyr zabiorą, ile pracy ludzkiej zniszczą, zgodził się pod warunkiem, że sam bez wojska wyjdzie naprzeciw Turków. I tak też napisał cesarz do Turka, iż tylko jednego rycerza przeciwko nim wysyła.
W południowym Siedmiogrodzie, tak dobrze znanym Hołowaczowi z czasów napadów na zamki, na wysokiej przełęczy oczekiwał Hołowacz Turków.
Turcy szli jakby na wycieczkę wojenną, ciekawi nawet: co to za rycerz i co ten jeden rycerz może im zrobić. Wesoło powiewały dolinami zielone chorągwie proroka, a szczyty zdobiły jasnozielone sztandary Hołowacza — buki. Nagle spośród zieleni wyłonił się człowiek-góra. Przywitali go ze śmiechem janiczary. A kiedy podeszli ku przełęczy, stromym klinem wdzierającej się między szczyty, wielkie głazy jakby z procy rzucane, zaczęły spadać na wojsko tureckie, czyniąc spustoszenie. A gdy powstało zamieszanie, wtedy ze szczytu rozległ się echem śmiech straszliwy — jakby huragan połoniński — i Hołowacz-Wielita wpadł z mieczem na uciekających Turków, wypędzając ich poza granice Węgier.
Spokojnie szumiały, uśmiechały się wyniosłe sztandary bukowe.
Cesarz chrześcijański mianował Hołowacza wojewodą górskim i prosił, aby do Wiednia przyjechał i tam u niego w Burgu mieszkał. Chciał się nim przed światem pochwalić. Ale podziękował Hołowacz grzecznie panu cesarzowi, przekazując, że on nie rycerz tylko pasterz, a kiedy naruszą — opryszek. Prawo nie na cesarskim papierze, tylko na sercu ma wypisane. I podwaliny dla prawa na czci człowieczej, nie na żandarmach z kogucimi piórami. Dlatego milsze mu jego własne pałace — skały na Gutynie.
Ale nie obraził się Pan Cesarz, tylko kazał co tydzień wysyłać Hołowaczowi beczkę wina i wór mąki — aż na górę. Taką daninę mu ofiarował.
Więc siedział Hołowacz do starości późnej na szczytach. Gazdował tam, latował i zimował i popijał wino. Dzieci i wnuki bratowskie i sierocięta różne wkoło siebie gromadził. I pieśni słuchał. Ze świata całego przychodzili doń pieśniarze i o nim samym wiele pieśni mu śpiewali:
Hołowaczu — Hołowyno,
Ty szczira dytyno —
Ej — ne żury sy Hołowaczu!
Ej, nie smuć się Hołowaczu!
Bo się góry wraz rozpłaczą.
Bo zapłacze naród wszystek!
Hołowaczu szczere dziecię!
Z tobą trzyma każdy listek,
Każde drzewo, każde kwiecie —
Ej, nie smuć się Hołowaczu...
Tak śpiewali: I o zabiciu biesa śpiewali, i o wypędzeniu Turka, i o zabójstwie kasztelana, i o pańskiej złości.
Ej, ne żurysy Hołowaczu.
Hołowaczu, Hołowyno ty szczira dytyno.
Śpiewali dziady wędrowne — siwowłosi ślepcy. —
A starzec słuchał zadumany — siedząc na głazach. Patrzył daleko ku błyszczącej Cisie, macierzy Wielitów, ku polankom jasnym, które go wyhodowały. I myślał o siwym ojczulku i nenieczce pomarszczonej, o tym jak to kiedyś świat cały serdecznie się doń uśmiechał, kiedy wierzył i ufał każdej trawce, każdemu listkowi. Jak biło dlań wszędzie serce świata, jakby na każdej łączce serce matczyne tętniło. I jak lasy, łąki, trawy — wszystkie one — były tak miłe, dobre, troskliwe, że i w niebie nie mogłoby być lepiej. Tak słuchał tych pieśni.
Więc także przychodzili doń ludzie o pomoc prosić, o pociechę. I gazdowie schodzili się z odległych stron, aby ich rozsądził.
Mało mówił Hołowacz całe życie. Tylko co zrobił, co powiedział, to było jak te głazy, którymi tak umiał ciskać i z których pobudował swe siedlisko. Twarde, mocne, ciosane, takie były jego sądy. I ludzie je sławili: we wszystkim sławili Hołowacza.
I jak długo Gutynowi stać, jak długo jeziorko będzie się smucić i uśmiechać — i wielka Cisa grać będzie pieśń o Wielitach — nie zginie jego sława.
Sława skalnego olbrzyma z sercem dziecka.
Sława Hołowacza — opryszka bez skazy.
Jeden z bliskich mych przyjaciół, mający szczególne upodobanie do prawdy, obdarzony miłym i mało w naszych czasach spotykanym przekonaniem, że prawda gdzieś być musi, że jest ona jednoznaczna, taka a nie inna, był szczerze zmartwiony po przeczytaniu Opowieści o Hołowaczu tą jedną wątpliwością: „Ale czy to wszystko prawda?“ A zarazem, nie wiadomo czy ujęty urokiem Hołowacza, czy też, wątpiąc o „prawdziwości“ tego uroku, dodał smętnie: „szkoda!“
Trudno mi było go uspokoić. Rzeczywiście krucho jest i z tą prawdą, jak w ogóle teraz z prawdą dziejową. Dziwnie zamazana jest ta prawda o opryszkach. Bo nie można rzec, aby akta sądowe zawierały całą prawdę, ani tym bardziej też, że opowiadania ludowe samą prawdę tylko głoszą.
Akta dają dość mizerne i chude szczególiki, suche rejestry napadów, sprawozdania prawdziwych czy rzekomych zbrodni, konfliktów z kodeksami i sądami sprawiedliwości klasowej, wyroki ferowane jednostronnie przez sądy pańskie i mieszczańskie. Akta w najlepszym razie podobne są do sekcji organów odciętych od ciała, i znajdujących się w stanie rozkładu. Życia samego nie zobrazują. Nie dadzą nam prawdy o opryszkach zeznania ludzi wyrwanych ze swego środowiska, a spisywane przez ludzi, środowiska tego nie znających. Nie dają nam niemal nawet rozgraniczenia instynktów zbrodniczych od ogólnego tła owych czasów i dzikości obyczajów. I aktami tymi warto się tylko zajmować o tyle, o ile dotyczą osób znanych z jakiejś tradycji, osób, którymi zajmuje się pieśń, opowieść i wyobraźnia. Albo w jakimś większym związku. Tak na przykład, gdyby ktoś chciał przedstawić los chłopów albo powierzchowność i równocześnie wyłączność klasową organizacji sprawiedliwości w dawnej Polsce.
Kto czytał lub chociażby tylko przeglądał Czarne Księgi,[14] tego zapewne uderzyło od razu, że na przykład oprócz rozbojów, popełnianych przez poddanych, laboriosi, niezwykle surowo traktowano „grzech cielesny“ u kobiet z tegoż stanu laboriosi. Te opisywane w Czarnej Księdze tortury wykonywane, jak się okazuje w ciągu przewodu, na kobietach, nie tylko uwiedzionych, lecz i zgwałconych, szczególnie oświecają „prawdę“, bijącą z tych aktów.
Jeżeli zaś chodzi o przebogatą opowieść, żyjącą w ustach ludu, to chociaż doświadczenie myśli ludzkiej nauczyło nas nie tylko tolerancji wobec tych opowieści, ale także tego, jak za pomocą wprost mikroskopijnej analizy, można się wiele z nich nauczyć, musimy jednak przyznać: że pierwszą, rzucającą się w oczy, cechą huculskich opowieści jest to, że jedna przeczy drugiej. A także, że niezmiernie jakoby przeładowuje rzeczywistość i jej wymiary dostępne dla nas. Wydaje się na przykład, że gdyby Dobosz dokonał tego wszystkiego, co mu przypisują opowieści ludowe, gdyby nawet tylko obszedł te wszystkie miejsca rozsiane po całych Karpatach, które są podług niego nazwane lub związane z pamięcią o nim, musiałby żyć bez końca. A Dobosz przecie miał mało czasu. Wieść to podkreśla, że umarł młodo, że zginął przedwcześnie. Ale czyż może w ogóle nie ma opowiadań prawdziwych o Doboszu? Czyż nic nie jest prawdą? A więc w obu tych wypadkach chodzi nie tylko o „prawdę“, lecz także o ocenę, która jest zawarta zwykle już w samym obrazie.
Aby dotrzeć do tej prawdy, która nas tu zajmuje, musimy ją wyprowadzić z całości organicznej, musimy z całego obrazu wywnioskować lub zgadnąć co jest walką, zmaganiem się, co bujnością lub chociażby dzikością prymitywnych stosunków, a co jest przestępne i niskie. Bo są zapewne jeszcze inne źródła prawdy i mierniki oceny, niż akta karne i kodeksy sądów klasowych jurysdykcji panów nad chłopami, wyjątkowo odstępowanej sądom miejskim. Więc z całej prawdy starowieku można by wyciągnąć prawdę o opryszkach, z tej, która tkwi już w ziemi samej, w tylu nasionach, w tylu zasianych lecz nierozkwitłych przeczuciach i możliwościach, czai się w pieśni i w powieści, i teraz jeszcze kryje się po puszczach, po połoninach i po szczelinach skał, a mieni się jak koziołkujące źwierciadełko strumieni skalnych. Z tego wszystkiego, co nazywa się zwyczajnie odrębnością lub „indywidualną duszą“ ludu, a co Hegel nazwał konkretną ogólnością. Co jest zapewne współpracą wielu czynników, działających stale w pewnej proporcji.
A dla oceny należałoby odbyć ponowny sąd nad opryszkami. Nie sąd pański, szlachecki, ani mieszczański, ale sąd-mitu. W tym to celu musimy zważyć stosunek czynów gwałtownych w społeczeństwach o cywilizacji zamierzchłej, pierwotnej, u ludzi, którzy nie widzieli nic prócz lasów i gór, do zorganizowanego gwałtu w społeczeństwach, stojących jakoby pod najwyższymi sztandarami kultury. I wtedy można by coś zaproponować, chociażby tylko eksperyment myślowy, dla zbadania czy dawni opryszki dorastają do wysokości niektórych rozbójników, pasowanych na bohaterów współczesnych, czy też niektórzy bohaterowie, rozpatrywani jako rozbójnicy, stoją wyżej od opryszków. Bo wiadomo, że czyny rozbójnicze opryszków osądzone według kodeksu klasowego, jurysdykcji szlacheckiej i mieszczańskiej, zostały we większości wypadków srogo, a nawet okrutnie ukarane. A właśnie za dobre lub niewymierne czyny, za piękne, chociażby nawet dziecinne czy chłopięce intencje, nagradza ich pieśń i opowieść. Sławę im śpiewa przy akordach wód, wichrów i gromów.
Zatem sąd mitu byłby ułatwiony — i taka jest nasza skromna propozycja — gdyby i innych wodzów krwawych rzezi spotkała podobna zapłata: zastosowanie kodeksu karnego, przynajmniej za świadome i zamierzone czyny krwawe, ukaranie chociażby tylko ludzi, działających w ten sposób, wyraźnie dla własnej korzyści, dla własnej chęci władzy, dla używania i trzęsienia światem, a potem — chwała za czyny nieuchwytne, szlachetne, za zamiary wzniosłe... Jeśli ktoś się ich doszuka, jeśli góry, skały, wody i słońce zechcą odezwać się, odhuknąć, zabłysnąć na ich cześć, jeśli raczą zapisać ich pamięć...
Bo taka jest właśnie praca mitu i prawda mitu. Rodzi się, powstaje jak każdy inny żywy twór. Jak kwiat świadczy o korzeniach ukrytych, tak mit ukazuje, co jest zakryte oczom. Posługuje się pismem łąkowym i puszczowym. Śpiewa przy graniu wód. Rozsadza skały i zapala płomienie w nich ukryte. I oprowadzając nas jakby za rękę, po górach, każe nam oglądać pomniki skalne, nazwane po opryszkach.
Więc, jeżeli sam lud, wraz z przyrodą niejako, nie tresowany, nie nakręcany jak płyta gramofonowa, lecz samorodnie, bez „propagandy“, głosami samej tylko przyrody namawiany, przyznaje się do niektórych opryszków, widzi w nich swych bohaterów, to cóż z tym zrobić? Trzeba by znaleźć równie silną i genialną głowę pacyfikatorską, jak silne i genialne były ręce pacyfikatorów naszego kraju. Taką głowę, która by dociekła: jak spacyfikować rozkiełzaną wyobraźnię gór.
Gdy tak się snuje i tka nieustannie mit o opryszkach, to taki biedak, bohater nowoczesny, może tymczasem co najwyżej figurować przez pewien czas krótki w drukowanych historiach dlań sfabrykowanych. Ale nie ma dlań wstępu do Panteonu mitu! I może mu się dzieje krzywda? Następny zbój bowiem zrzuci go na bruk, nazwie jego ulice innym, swoim imieniem, zamówione przezeń dla siebie pomniki przemaluje lub przetopi, księgi ku jego chwale napisane spali lub może równie uroczyście wrzuci do kanału.
I dlatego składamy skromną propozycję — sądu mitu: dla uratowania bohaterów!
Ale jakiż może być miernik dla rozbójników i bohaterów, gdy jedni spokojnie i bez narażania się mordują miliony, lub siedząc, obmyślają nowe mordy masowe, gdy drugim nie wolno było nawet bezkarnie bronić swej rodziny, swej chaty, swej dumy ludzkiej, gdy odbierano im chleb i swobodę, a wymagano tylko, aby dali się posłusznie powiesić.
Ktoś, nieznający prawdy o opryszkach, mógłby nam zarzucić, że w niestosownej chwili opisujemy opryszków. W zbójeckich czasach, kiedy cały niemal świat sławi rozbój i mord! Kiedy umysły, jakoby wytyczające drogę człowiekowi chylą się przed gwałtem. Kiedy pieśń, jak zamurowana milczy w kajdanach, nie ozwie się przeciw przemocy, nie dosłyszysz nawet jej jęku z głębi lochów. A sztuki i wynalazczość liżą stopy zbójom i zbójectwu, jak gdyby ogonami ich wachlują.
I na to odpowiadamy właśnie, że idziemy za sądem mitu, przynajmniej w tej części wyroku, która już jest ogłoszona, że opisujemy nie znane aktom sądowym wymiary czynów, i to takie, które przez sito każdego kodeksu przenikną bez szelestu. A jeśli chodzi o czyny krwawe, to kult walki krwawej przystoi jedynie tylko otwartemu opryszkowi, przyjmującemu otwarcie wszystkie następstwa. I tylko opryszek mógł zabić biesa. Bo go odsłonił w całym bezwstydzie.
A gdzież to dzisiejszym rozbójnikom do tego honoru, by który z nich zabił biesa?!
Rozbyszaki bez stylu, wyrzutki z krajów ojców i krajów dzieci, nieprzynależni do niczego, pod jeden standard z osadów dziejowych odlani i odstemplowani! Lokaje czartowscy, podlizajki diabelscy, ochotnicy biesowi bez emerytury, bezrobotni landsknechci czarta.
— To wy wstrzymajcie się uczeni panowie historycy, przysporzycie honoru swej dyscyplinie, nim sąd mitu — słowem gromowym — dopowie swój wyrok. A nie jest to całkiem bez sensu, gdy my powiastuny, siedząc po zakątkach, opowiadamy sobie dzieje opryszków. Przeciwstawiamy mimo woli rozbójników podeptanych przez prawo — zbójom ukrytym, czy też dmącym w fanfary tryumfu.
I taka jest dzisiejsza prawda o opryszkach.
∗
∗ ∗ |
Nim zjawił się Dobosz, twierdza Stanisławów posiadała „sekwestr“, czyli sąd karny i „smolaków“, czyli milicję przeciw opryszkom. Zasługuje na uwagę, iż w dość prędkim czasie nabrano tam przekonania, że nawet bardzo srogie tortury, stosowane przeciw opryszkom nie osiągają celu. Jest to widoczne ze sławetnych „Czarnych Ksiąg“. Chwycono się innego środka: zdrady i rozdwojenia. Nagradzano byłych opryszków za wydawanie i chwytanie towarzyszy, polowano z opryszkami na opryszków, z Hucułami na Hucułów.
Prawodawstwo miało niejednokrotnie świadomość religijnego zadania, nieraz powoływało się na swój boski początek. I tak samo prawo starowieku. Ale jeśli wykonywanie prawa karnego i dziś ciągle jeszcze zanosi czartowskim swędem piekła, to wprowadzenie i wykonywanie tego prawa, przez najezdników, przez obcych było i jest piekielną, czarcią sztuką. Widzimy i dziś nieraz, jak smakuje klasowa, a także obca państwowo sprawiedliwość, z którejkolwiek strony wdrapie się na stołek sędziowski. A dla Wierchowiny ostrzeżenia i groźby prawa wprowadzonego przez „Panów“ nie były to głosy własne. Były to sądy i nakazy pańskie, zetknięcie się nimi należało do niebezpieczeństw zewnętrznych, o wiele bardziej groźnych, bardziej niezwykłych i niesamowitych niż spotkanie z niedźwiedziem, a podobnych chyba do napadów Tatarów. Toteż widzimy, czego dokonano ostatecznie przez wprowadzenie sądów „pańskich“ w ciągu XIX wieku.
I tak będzie się dziać wszędzie, gdzie sprawiedliwość wprowadza się lub utrzymuje mechanicznie, gdzie w jej groźbach i ostrzeżeniach nie słyszy się głosu Bożego, ani nawet — ludzkiego.
Mimo to wszystko z jakąż nadzieją wyruszał Dobosz w świat. I dziwna rzecz, nie tylko wszystkie strumyki opowieści górskiej unisono szumią tym głosem nadziei, ale nawet bezzębne, pożółkłe akta sądowe, jakby na chwilę zapominają o dochodzeniu zbrodni, z pewnym zainteresowaniem zastanawiają się, notują te trudno zrozumiałe porywy i postanowienia, które sprawiały, iż Dobosza otaczała tajemniczość nadziei. Każdy, kto jakoś miał czas nad tym się zastanawiać, ma to jakby na języku, iż może Dobosz do czego innego był powołany.
A gdy się słucha opowieści, dum i bajek, wydaje się, że jakby we śnie ciskał się Dobosz! Co innego grało mu w duszy, a co innego przynosiły jego czyny rzeczywiste.
Wieść ludowa wpatruje się w ślady ledwo dostrzegalne, idzie wiernie za snem, ugania się za niespełnionym życzeniem, lata w chmury za nadzieją. I dlatego, jak długo będzie choć jeden Hucuł na świecie, opowiadać będzie o Doboszu! Wielkoduszność, tęsknota do swobody i niezależności, bujna młodość, szumna taneczność jego duszy znajdzie swój wyraz w opowiadaniach o Doboszu, starych, powtarzanych wiernie, zmienianych, a ciągle powstających.
Niewielu sławnych wodzów, niewielu ulubieńców pieśni i tradycji ma tyle, tak dziwnych i tak potężnych pomników jak Dobosz. Mało też po kim zostało tyle pamiątek. Chociaż może za biedny był jego naród, za prymitywny, a nie zorganizowany społecznie i zbyt oddalony od środków technicznych. Może w końcu zbyt prędko i to w młodzieńczej fazie życia został zmierzwiony, aby mógł stawiać i wznosić mu to, co my nazywamy pomnikami. Ale dlatego pieśń i opowieść, jak bezbronne dziecię jeszcze nie otrząsnęła się ze snu, zaprosiła, wzięła sobie do pomocy wielkich mocarzy: potęgi przyrody, góry, siły wody, słońca i powietrza: Jako potężnych kamieniarzy, jako mądrych i przemyślnych techników, jako mistrzów-rzeźbiarzy, pełnych fantazji i subtelności. Aby dać świadectwo — prawdzie o Doboszu.
A im bardziej osierocona i obdarta ta dziecina, im bardziej depce ją jędza-dola macosza, skąpica ohydna, im bardziej ją obciąża, tak jakby skąpiec objuczał niedorosłe źrebię z rodu szlachetnego, tym głośniej grają góry, z tym większym rozmachem, tym pilniej pracują mocarze. Aby dać świadectwo prawdzie starowieku!
Powiada Herodot, że aż do Dniestru znajdowały się na głazach ślady stóp Herkulesa. Może tak daleko sięgał tamten mit prastary. I dzisiaj czy nad Prutem, czy nad Stryjem, czy nad Czeremoszem, czy też nad Dniestrem, gdzie tylko wody wymyły jaki ślad na kamieniu i skale, wszędzie pokazują ludzie ślady stopy Doboszowej. Wieść o nim sięga wzdłuż całych Karpat na zagórski bok, daleko poza huculskie plemię i na wschód w wołoskie dziedziny...
W kraju huculskim nie ma może wsi, nie ma góry, nie ma skały, źródła i lasu, gdzie by nie było pamiątek po Doboszu, pomnika na cześć Dobosza. Są to pomniki bądź bardzo potężne, bądź też jakieś małe, przedziwne rzeźby, misternie przez wodę, wichry i słońce wycyzelowane, „wypisane“ na cześć Dobosza.
Czy to jaskinie Dobosza nad Prutem w Jamnie, czy głaz z krzyżem i kamień Dobosza, gdzie nieraz siadywał. Czy skalista stroma Doboszanka w Gorganach z komorami i zamczyskiem Doboszowym. Czy Doboszowe teatry kamienne na Szpyciach w Czarnohorze, czy skalne krzesło Doboszowe na Kiedrowatej pod Munczelem, czy skrytki na Howerli, czy cerkwy Doboszowe w Synyciach, czy krużganki i kąpieliska Doboszowe pod Białą Kobyłą, czy stroma piramida kamienna nad Czeremoszem w Roztokach...
Wszędzie jest ślad Dobosza. Wszystkie wielkie pomniki stworzyły góry — na cześć Dobosza. Tak ucieleśniły pieśń, dopełniły opowieści.
Ukazują nam prawdę o opryszkach — prawdę starowieku.
MŁODZIUTKIM TA DUMA
Na Podgórzu za Kołomyją rozpościera się, częściowo na dolinie, częścią na pagórkach, wielka wieś Peczeniżyn, miejsce urodzenia Dobosza. Z jednej strony ciągną się ku dołom, ku Prutowi potężne dąbrowy, a z drugiej ku górom niezmierzone lasy bukowe. A pośród nich porozrzucane chaty po pagórkach słonecznych, wśród łąk rozkwieconych, wśród małych lasków dębowych, wśród gajów leszczyny i sadów owocowych. I liczne pasieki, czerpiące nektar z lasów i łąk.
Dalsze pasma i bliższe pasemka nie biegną regularnie ni równolegle, lecz przecinają się, krzyżują i rozwidlają. Wiele małych, zacisznych kotlinek, każda okolona łagodnym bukowym lasem, jakby świat dla siebie. Dużo małych potoczków, ukrytych w jarach, szemrze niewinnie i poufale. Nigdzie chyba świat Boży nie wydaje się taki dobry, łaskawy i bezpieczny. Nastraja do wiary, że wszystkie myśli, wszystkie zamiary, słowa i czyny tu zrodzone będą uprzejme, życzliwe, pełne szczodrości serca, czerpiące jak pszczoły swą słodycz z tych lasów i gajów.
A gdy tak idziesz polem, pagórkami, gęstwiną leszczynową, jarem obrosłym buczyną, nagle przez przełęcz otwartą albo przez wyrąbaną linię graniczną lasu ukażą ci się góry dalekie, coraz inne, coraz inaczej widziane. Niektóre wynurzają się nagle jak flota na morzu, inne w nieskończonych, coraz wyżej piętrzących się sinych łańcuchach i pasmach, rozkołysane jak wały morskie. I nęcą, ciągną, obiecują.
Tam wśród tych pagórków, skąd widać góry dalekie, i teraz jeszcze pokazują ludzie miejsce, gdzie stała chata rodziców Ołeksy, zwanego później Doboszem. Tam to, na samym końcu osiedla zwanego Markówka, pod pasmem Waratyk bije ze skały Biała Krynica, źródło; jak wiele innych, także Doboszowym zwane. Latem, gdy świętują się chramy na Markówce, swoi i obcy przychodzą od cerkwi aż pod źródło. Wspominają. Stamtąd spod Białej Krynicy wzięła początek duma o Doboszu i tak się przez serce przelewa.
Ołeksa był zapewne jeszcze małym, słabym, niedokarmionym chłopczyną, a już posyłano go z owcami i z kozami aż w Czarnohorę. Bo tu w pobliżu, nawet w owych odległych czasach, pastwiska gminne lub pańskie były dla takich biedaków, jak jego rodzice i sąsiedzi, za drogie, a zatem nieosiągalne. Więc musiał iść prastarym, nieco strasznym płajem, który zaraz za Berezowem wspina się na połoniny i biegnie szerokim pustkowiem połonińskim aż pod Hordje, ciągle działem wód między Prutem a Czeremoszem, czasami wchodzi w puszczę, a wreszcie przez przełęcz Maryszewską wpada na Czarnohorę.
A tam na połoninie krzywdzono biedaka. Potężny i srogi watah prał go nieraz niemiłosiernie, bo wiedział, że nikt się za nim nie ujmie. Wśród największej burzy, wśród gradu i piorunów zmuszał go, by szedł szukać kóz. I opowiadają, że mały Ołeksa nie odzywał się butnie, ani sprzeciwiał się watahowi. Ale patrzył tak jakoś śmiało i twardo szarymi oczyma, że tym większa złość wzbierała w watahu przeciw chłopcu. W tym samym czasie starszy brat Ołeksy służył u pana na dołach. Gdy po długoletniej służbie miał otrzymać według umowy parę siwych wołów, chciwy i niecny panek oddał go do wojska, aby go się pozbyć i nie dać mu należnej zapłaty. I nikt nie wiedział odtąd, co się z nim dzieje.
Więc tylko w gąszczach kosodrzewiny w towarzystwie owiec i kóz i gdzieś na ogromnej trawiastej połoninie Munczela w samotności i ukryciu mały Ołeksa czuł się bezpieczny przed tym strasznym światem.
Ale Ołeksa, choć smutne było dzieciństwo jego, siedząc w schowkach, radośnie wyśpiewywał, grał i tańczył do śpiewu, uganiał się za kozami. Wygrywał bardzo pięknie na listku i fujarce, wymyślił sobie kozi taniec: grając na listku i wznosząc topór do góry, mocował się, tańczył i niby to bódł się z capkiem, umyślnie przezeń wyuczonym. Tak wyglądali jak dwa capki na miękkim trawiastym gruncie, walczące i tańczące w rytm melodii. A potem Ołeksa obejmował capka i okręciwszy go jakby w hołupcu w kółko, rzucał go gdzieś na trawę, a sam wyczerpany tańcem i mocowaniem, przewracał się zanosząc się radośnie śmiechem. To znów, gdy wyśledził niedźwiedzia, zbierał owce i chował je w jakiejś kotlince, a sam przy ledwo dostrzegalnej ścieżynie, w zaroślach kosodrzewiny czatował, wyczekiwał niedźwiedzia, aby go palnąć ze samostrzału. Ale niedźwiedź, nie głupszy od chłopczyny Oleksy, gdy go raz z bliska zwęszył, tak potężnie parsknął, że chłopcu na razie odechciało się zasadzek. Lecz nie dał za wygraną. I z czasem już w chłopięcym wieku wyrósł na myśliwca. Kładł celnym strzałem niedźwiedzia, gdy już już dosięgał go łapą, uprzedzał rysia błyskawicznym uderzeniem rohatyny lub oklep dosiadłszy konia, bosy i z rozwianymi czarnymi włosami, ze strzelbą w ręku, gonił konno za żubrem po połoninie. A czasem spływały doń, wstawały przed jego oczyma jak żywe, zasłyszane wieczorami w kolibie przy watrze, opowieści o dawności, o Wielitach i o skarbach, których — podobno — pełno było wszędzie po zakątkach i komorach skalnych. Wdrapywał się i wślizgiwał na brzuchu wysoko na skały i wisząc uczepiony na jakiejś stromej płycie wypisywał na skałach czarodziejskie litery, znaki i rewasze. Nauczył go ich stareńki wieszczun, który przychodził czasami do koliby. Ten dziad raz tylko spoglądnął na Ołeksę zapatrzonego w watrę, zaśmiał się cicho i już z tym chłopczyszem w pobratymstwo wszedł. Ołeksa oczekiwał, że może te zaklęcia, powypisywane toporem z takim trudem, otworzą skały. Że nagle zaświecą, zagoreją skarby. Więc, wypisawszy te znaki, cofał się, ześlizgiwał w dół i uciekał. A potem ostrożnie zaglądał z ukrycia, tamując oddech. Ale widocznie „nie chciało“ otworzyć, albo nie te litery były wypisane, co potrzeba. Więc czekał, aż znów przyjdzie wesoły, radośnie śmiejący się lub z cicha chichocący, bezzębny starowina i może mu jakie nowe litery i znaki pokaże.
Od razu, już w młodości wczesnej, Dobosz stał się chłopcem lasowym. Gdzie był jaki najbardziej niedostępny, najtajniejszy wertep, korciło go tamtędy się wedrzeć, aby to poznać. Aby tam siedzieć w mroku w gęstwinie i w takiej skrytce, o której nikt na świecie nie wiedział. Tam, gdzie dziś jest połonina Stepanec, były lasy prastare, niedostępne od wieków, starodrzewiem zatarasowane. Stąd też i nazwa Stepanec, gdyż step znaczyło wówczas u nas wertep, miejsce niedostępne. I tylko Dobosz już jako chłopiec poznał te dzikie czeluście leśne. Stały się one jego chatą, jego ojcowizną. To dodawało mu otuchy i zuchwalstwa. Miał już swój własny, dla innych niedostępny świat.
Tak przez lata chadzał Ołeksa na połoniny, bądź na Kizią, bądź też na Gutyn Tomnatyk, gdzie żywo jeszcze pamięć o wielkim Hołowaczu przetrwała.
W domu rodzicielskim, w chacie biednych komorników ciężka dola chłopska, głucho znosząca życie bez jutra, beznadziejny trud, a czasem głód. Nie można wyjść nawet z kozami za płot, bo to cudzy grunt. A na dalekich, bezkreśnych połoninach — przestwór, wolność, trawy bez końca i wielka przeszłość przyczajona, wyglądająca ze skał i komór.
Kiedy już podrósł Ołeksa, znów przyszedł stareńki dziadek na połoninę. Mały, skurczony, wyschły jak liść jesienny, cały żółty jak kość. I włosy nawet miał nie białe już, lecz jakieś pożółkłe. Śmiał się stary zagadkowo, chichotał, gdy zobaczył Ołeksę, a w końcu powiedział mu te słowa: gdy zobaczy cztery orły, krążące nad górami, aby się nie ważył strzelać do nich, lecz by szedł za nimi ciągle i bez przerwy, aż usiądą. I wtedy znajdzie swą dolę. Nic więcej nie chciał mu objaśnić. Odszedł drepcząc powoli, mrużąc oczy, śmiejąc się radośnie i chichocząc.
Więc Ołeksa wypatrywał na niebie orłów. Gdy tylko gdzie zoczył orła przelatującego, zrywał się gotowy do pochodu. Znosił nawet spokojnie obelgi i poszturkiwania murgi-wataha, gdyż nadzieja wstąpiła weń od tych słów i dziwnego spojrzenia starca.
Ale tego lata nie zjawiły się orły.
Aż następnej wiosny, skoro tylko pochód połoniński się zakończył, gdy zapalono w końcu żywą watrę, usłyszał Ołeksa gdzieś daleko za połoniną kwilenie i klekotanie. Z daleka zza Gutyna ledwie dostrzegalne leciały cztery orły. Krążyły nad każdą połoniną, nad lasami i zworami, jakby czegoś szukały, zawracały, znów krążyły i z wolna, zataczając wciąż kręgi powrotne, leciały w kierunku Czeremoszu. Ołeksa zaśmiał się cicho sam do siebie, zebrał się w jednej chwili, porzucił wszystko i poleciał w dół ku Bystrzecowi, zdążając nad Czeremoszem ku pasmom Kryntej.
Tymczasem zebrały się chmury i strumieniami spadły pierwsze obfite ulewy wiosenne. Zagrzmiało naraz ze wszystkich stron. Chmury szły od zachodu, południa i wschodu, jakby wojska oskrzydlające, zderzając się nad górami. Orły leciały z biegiem Czeremoszu i zniknęły gdzieś nad Jasienowem, na Pisanym Kamieniu. Połoniny zatonęły w mgłach i płaszczach deszczowych. A ptak zwany słotiennykiem monotonnie świstał i jęczał po lasach, wydając dźwięk — jak to czyni i dziś — jak gdyby pompował wodę z głębokich krynic chmurowych.
Ołeksa przeczekał najgorszą tuczę w jaskini wysoko na Synyciach. A kiedy schodził ku Czeremoszowi, usłyszał już z góry grzmot wód wezbranych od straszliwej powodzi wiosennej, zobaczył, że przejście przez rzekę tak wezbraną jest niemożliwe. Już przed świtaniem znużony usnął na mchach, wyścielających kamienne łoża na stokach Synyci nad zakrętem Czeremoszu w Krzyworówni. I wtedy usłyszał, co śpiewały chóry falowe.
Było to wielką tajemnicą Dobosza, o czym mu chóry falowe śpiewały. Ale dzisiaj już mu nic nie grozi, można to opowiedzieć światu bez obawy.
Jak konie rozhukane, bieguny tratujące, rżały i rechotały fale. Kołysały się, podskakiwały, parskały pianą białą, świstały, dudniły. Zabawiały się echami, podrzucały sobie echa i śpiewały.
„Roztrzaskać, zemleć w rzeczny pył, roznieść, zmieść zapory, skały, lasy!
Widzisz tę skałę sterczącą? Podsadź ramię, falo siostrzana, podmul się głęboko. Pociśnij, grzmotnij głazem w fale!
Chwała ci, siostro, niespętana, taneczna! Leć dalej, hulaj buńczucznie!
Tam las rozrósł się na stokach. Zakorzenił się w skały, wystrzelił w górę, obwarował kłodami, ukrył je w mchach. Odbija nas od dziedzin prastarych tanecznych. Braciszku potoczku Siny, odetnij stok od skał, weźrej się, tak!
I już, chwieje się stok, trzeszczy las, padają kłody, olbrzymy wiechciane.
Hulajmy, siostry i bracia, hasajmy!
Nieście go, roznoście, rozdziobujcie! Tańczcie na trupach lasu!“
Przebudził się Ołeksa. Umilkły chóry. A tylko konie pogoni falowej dudniły, grzmiały kopytami, przeganiały się, tratowały.
A potem drzemiąc, znów usłyszał w chórach jęki. Fale jęków doń się zbliżały. Fale te, były to wychudzone, sine, pożółkłe i poczerniałe kobiety z włosami potarganymi, ze zwiędłymi trupkami dzieci. Trzymały je jakby jakie szmaty, przerzucone przez ręce. Spod ich serc sączyły się krople krwi. Patrzyły, paliły zgorączkowanymi, ognistymi oczyma, świdrowały serce wzrokiem do bólu. Szarpały go za włosy rękami uzbrojonymi w pazury, wydzierały mu z ubrania strzępy, rwały skórę z ciała, dając obłąkańcze znaki rękami.
„Chodź, płyń!
Niszczyć, dogonić, rozbić, porwać!
Naszą męczarnię wyszumieć w niszczeniu. Utopić w rwaniu, rozdzieraniu!“
Serce ściskało się Ołeksie, gdy zbudził się znów. Nie opuszczało go widzenie lic nieszczęsnych matek-nędznic kraczących.
Fale dalej goniły, grzmiały, galopowały, ciągle inne, nieznane, niepojęte.
I weszło wielkie słońce, zapłonęła święta watra niebieska daleko nad Pisanym Kamieniem. Zrobiło się cieplej.
Wtedy Dobosz usnął na dobre wśród mchów. I zobaczył okiem dalekozornym przestworza stepów. Płynąc z biegiem fal widział jak rzeki wpadają do Dunaju. Jak płyną wody do morza tęczowego. I chór radosny, taneczny rytm pochodu falowego go doszedł. Oto plemię wierchowińskie, wśród pląsów fal, na grzbietach fal, przy dźwiękach tysięcy cymbałów i fłojer, przy graniu trembit szło-płynęło z falami ku morzu. Za nim płynęły tysiącami tratew inne plemiona pogodne a godne. A tam nad morzem już błyszczały złotem wieżyce miast i zamków. Otwierały się spichrze i skarbce. I całe kraje od Czarnohory aż po stepy i morze rozbrzmiewały graniem, śpiewem i okrzykami na cześć Słoneczka, lica Bożego. Widać nawet było stamtąd szlaki błękitne ku świętym Rachmanom.
Zerwał się Dobosz już inny, już nie ten sam co przedtem. Już rozumiał znaki chórów falowych. Uderzył bardą o skałę:
Zebrać, skupić hufce falowe! Rozsadzić skały, zapory i okowy!
Dobyć skarby zaklęte. Uleczyć nędzę. Z męczarń, z katowni piekielnej wyrwać naród.
I rozpostrzeć narody jak skrzydła na obie strony — ku górom i ku morzu.
Położył się na mchach i marzył jeszcze w drzemocie.
Ład zaprowadzić i prawdę wierchowińską. Nie padnie tam słowo inne jak uprzejme i przyjazne. Bo słowo złe jest jak ziarno smokowe, posiew nieszczęścia i zbrodni.
Gdy wody opadły, przeprawił się Dobosz i poszedł ku Pisanemu Kamieniowi szukać tego miejsca, gdzie orły schroniły się przed tuczą i powodzią. A gdy tam przyszedł, zobaczył, że na zboczu urwiska leży wyrwany ze skał przez wodę i wyniesiony strumieniem ciężki, obusieczny topór starożytny. Dobosz wiedział, że to był podarek od orłów, w myśl tego, co mówił staruszek, i że przez ten topór dola jego naznaczona.
Toteż gdy już z toporem wracał wzdłuż Czeremoszu ku połoninom, zobaczył z daleka, jak chwieje się idąc i kusztyka podpierając się posochem stary pożółkły dziadek. Wiedział on już wszystko i chichotał bardzo zadowolony mrużąc oczy i kiwając głową na obie strony.
— Teraz, kiedy już wiesz wszystko i masz wszystko — damy ci siłę wielikańską.
Kazał Doboszowi rozpiąć koszulę i rozciąwszy mu skórę na ramieniu, wetknął mu pod skórę wonne ziele — takie, które można zobaczyć tylko z gniazda dzięcioła, gdy siedzi na jajach. I zaszył mu skórę w tym miejscu.
Gdy soki z dziwnego ziela wpłynęły w żyły Dobosza, poczuł w sobie siłę, zdolną świat przewrócić i przemienić.
Dziadowina chichotał i cieszył się jak dziecko i dreptał powoli idąc koło młodzieńca. A gdy przeprawili się na drugi brzeg, usiedli na skałach nad rzeką. Wtedy Dobosz, wstępując na drogę człowieka lasowego, spowiadał się przed staruszkiem. Uśmiechał się doń dziadek, a potem jego wypłowiałe i wymyte przez lata oczy rozszerzyły się, zasmuciły i zamgliły jeszcze bardziej.
— Ziele i soki wielikańskie wszczepić można w człowieka, ale rady cudzej chyba jeszcze nikt w krew nie zaszczepił. Proszę cię, bratczyku, serdecznie! Nie zadawaj się z kobietami, jeśli chcesz aby wielkie słońce ci jaśniało! I krwi nie przelewaj, chyba tyle, co znachor przelać musi. Nie dawaj się porwać zemście i nienawiści! Bo zdrowie dla świata i przyjaźń, nie krew, ma przynieść nasz ród biedacki, rachmanny ród.
I Dobosz wrócił na połoninę, aby powiedzieć ludziom, że odchodzi i aby porozdawać między biednych wszystko, co miał: owce i bydło, gdyż gazdować już nie myślał.
Lecz taka już była dola Doboszowa, że go od razu wciągała w przewinę. Bo młodość go tak niosła, siła hulała, huczała jak woda wiosenna. Bramy w skałach wybijała. Ale i zamulała drogę jakby namułem ze skał rozbitych.
Gdy przyszedł na połoninę, wyszedł mu naprzeciw ze złym słowem niedobry i murgowaty watah, pański sługa. Nie znosił Ołeksy, a przywykł do poszturkiwania i znieważania podwładnych. Zły był, że Dobosz, odchodząc nie opowiedział mu się! uważał, że młodziak już zanadto się rozzuchwalił. Zwymyślał go. I palnął jakimś drągiem, który mu się nawinął.
A wtem ze strachem zobaczył watah, że to nie wyrostek Ołeksa, lecz mąż potężny przed nim stoi. W głowie mu się zakręciło i wtedy poniósł karę za wszystko. Dobosz nie ważył samego życia, ani swojego ani cudzego, tyle, co za grosz. Więc chwycił wataha pańskiego sługę i cisnął nim o ścianę koliby tak potężnie, że ten na miejscu śmierć poniósł. Pastuchy, przerażeni tym niesłychanym na połoninie czynem, złamaniem prawa połonińskiego i samym zabójstwem, pozdejmowali kapelusze i zaczęli się modlić nad ciałem wataha, patrząc koso i z przerażeniem na Dobosza. A potem snuli się sennie i bezwładnie cały dzień, nie wypędzając trzód, nie pracując, nie wiedząc co czynić.
Dobosz tymczasem chwycił trembitę, wyszedł na dwór, na połoninę Kizią, tam, gdzie teraz jest górna staja. Tam spiętrzone ściany skalne tworzą jak gdyby ogromną fortecę w kształcie kotła. Wody Kiziej ze skał spływają trzema białymi siklawami, a w dole, w kotle, płynąc kilkoma ramionami tną w mchach i szuwarach, gaworząc i mrucząc głucho. Tam wyszedł pod skały i zadął w trembitę z pełnej piersi, z piersi wielikańskiej jesienne hasło rozłączenia trzód.
Szło tak potężne granie trembity, płynęło tak mocne i tak smutne hasło rozłączenia jak nigdy. Koliby dalekie gdzieś aż na Kostryczy, zdumione tym niestosownym na wiosnę hasłem, a wylęknione graniem nieprzerwanym, słały trembitami znaki pytania. Już i słońce zachodziło za wierchami, rozlewało się złotą i krwawą łuną, mrok zapadał siny, a granie nie ustawało, wciąż płynęło, rozszerzało się jak łuna pożarna słońca, jęczało na trwogę i głosiło rozłączenie. Rozłączenie ze światem połonińskim, ze spokojem pracy i gazdowania. I groziło, grzmiało w niebiosa tonami zwycięskiej fanfary, ostrymi jak podmuchy wichru. Także po dalekich osiedlach i chatach słyszeli gazdowie ten znak, to granie nieustanne.
„Dzielny to widno pasterz gra — mówili — z wielikańskiej piersi tęgo grzmi! Dzieło wielkie lub nieszczęście jakieś nas woła. Śpieszmy!“
Noc nastała, więc Dobosz ułożył pod skałami stos konarów kosodrzewiny i rozpalił wielką watrę.
A zewsząd z połonin i z osiedli śpieszyli ludzie ku Kiziej połoninie kierując się według watry i grania trembity. A trembita doboszowa grała, zawodziła, grzmiała i jakby pałała łuną dźwiękową — groźną, przez całą noc aż do rana — tak długo aż połonina zaroiła się ludźmi. Ludzie w przerażeniu i podziwie patrzyli na młodego kozaryka-olbrzyma, który całe góry zdołał zbudzić i zaalarmować.
Aż wytoczyło się hen z daleka, z daleka zza Pisanego Kamienia — rozognione słońce.
Wtedy Dobosz nakazał rozłączać i zabierać trzody. Swój własny dobytek cały oddał biedakom. A na pożegnanie tak przemówił do zebranych, grzecznie, dobrotliwie, delikatnie.
— Słuchajcie, bracia mili, pobratymi serdeczni, gazdowie godni! Nie patrzcie, że młodziak mówi. Jam już nie Ołeksa-kozaryk. Jam Dobosz.
Nie zaczęło się jeszcze gazdowanie moje, a już się skończyło. Odtąd na Kiziej nie będzie już połoniny pańskiej. I sług pańskich nie będzie, lecz Doboszowa siedziba i dziedzina. I wszystkie skarby skalne, połonińskie, wszystko to mi w dziedzictwo oddane.
Ale nie dla siebie chcę skarbów. I sławy nie dla siebie. Idę rozbić okowy wasze, pomścić wasze krzywdy. Całemu biedackiemu ludowi dolę dać — wielki świat otworzyć. Nikt mnie nie zdzierży. Nikt mnie nie przemoże, chyba ja sam siebie. Tu mój topór gromowy, skały zdolen rąbać. Kto chce, kogo ochota porywa junacka, do mnie niech staje, będzie mi towarzyszem. Lecz kiedyś — pamiętajcie! gdy znów usłyszycie ten głos trembity, abyście wiedzieli: to Dobosz woła.
Wtedy porzućcie i wy wszystko! Wyruszcie! Powitać ten dzień, gdy już nie będzie biednych, nie będzie nieszczęśliwych. Uśmiechem zakwitną lica wszystkie, góry całe jak las jabłoni.
Tak przed wiekami rzekł Dobosz młodziutki tam wysoko pośród skał. Tak się rozeszły po górach jego słowa. Tak do dziś trwają, grają jak echo trembity, jak łuna słoneczna pałają.
Gdy wyruszyły już trzody i rzesze ludzkie, przyszedł na połoninę berezowski chłopak ze smutną dla Dobosza wieścią: oto brat Dobosza, gdzieś daleko w wojsku służący, nie mogąc doczekać się powrotu w góry odebrał sobie życie. Więc wzburzony i rozżalony Dobosz, jakby mu ziemia gorzała pod stopami, zleciał z połonin potężny a lekki jak ptak. Nogi chyże przelatywały przez berda i potoki, jak gdyby miały skrzydła. Nad smukłym jak u dziewczyny stanem kołysały się potężne plecy doboszowe. Oczy stalowe ciskały strzały gniewu, a włosy krucze niosły się w wichrze jak chmury tuczowe ku dołom.
Śpieszył na doły do Pana Barona, aby mu odpłacić za brata. A po drodze, już na dołach, spotkał biedaka sczerniałego od brudu, obdartego, półnagiego, odzianego w same łaty i łachmany. Był to młody Iwańczyk Rachowskij, pierwszy towarzysz Dobosza i najwierniejszy. Dobosz nakazał babom umyć go, ubrać, i razem z nim i z pomocą zastraszonej służby napadli na dwór Pana Barona.
Czasem ludowa wieść lubuje się w przedstawianiu tego napadu i w opisie zapasów z Panem-mocarzem. Lecz wersje są różne. W górach niewiele słyszy się o tym, na dołach częściej i to w licznych odcieniach. Niektóre podania nawet celują w przesadzaniu okrucieństw Dobosza. W tym jednym wypadku. Bo po raz pierwszy się zdarzyło, że w dziki i zwierzęcy sposób wdeptano w błoto poniżenia i zniszczenia — Pana. Bo człowiek nie chce zawsze być małym i biednym, choćby nawet sprawiedliwym i godnym litości. Woli być okrutnym i złym, a wydawać się potężnym. Tym bardziej człowiek młody, lud młody.
Opowiadają zatem, że powaliwszy Pana i spętawszy go z pomocą Zachowskiego, młody Dobosz zapamiętały w zemście i żałości, zaczął go męczyć i katować, aby się nasycić zemstą. Tak rąbał Pana z furią jak kłodę dębową i wciąż go pytał: „A boli, Panie?“ Pan jęcząc odpowiadał z trudem: „Oj, boli, boli“. „Widzisz, ot tak mnie serce boli za mym bratem“ — powiadał Dobosz. I płakał Dobosz za bratem żałośnie jak dziecko, a Pan jęczał pogruchotany i umęczony.
W końcu Dobosz zabił Pana i kazał zapalić dwór, a cały dobytek pozostały, jak zgodnie głoszą wszystkie podania, kazał rozdać służbie i biednym chłopom. Dla siebie nie wziął z dworu ani szeląga.
Ale nie pomyślał wtedy Dobosz, że źle spełnia rady i życzenia staruszka.
Młodość tak go porywała, siła niosła, uderzała o brzegi jak powódź wiosenna. Co mu kazało serce, krew i chwila, uważał za czyn dobry i słuszny.
I odtąd zaczął doboszować.
Od tych czynów pierwszych, burzliwych, dzikich, zdzierających z ludu zawszony kaftan pańszczyzny, łamiących z wściekłością kajdany poddaństwa, od czynów niespętanych, huczących, jak głosy powodzi, rwącej skały i niosącej lasy — szedł pomruk, poszum, grom sławy po górach się rozchodził i po odległych krajach. I zbiegali się doń junacy, jak strumienie do Czeremoszu z hukiem i szumem. Z całych gór, a także z dołów i nawet z odległych krain — z Węgier, z Ukrainy i z Serbii. Zbiegały się dziesiątki, setki, a z czasem tysiące młodzieży, tworząc prawdziwe hufce, wojsko Wierchowiny.
Na pierwszą wieść o tym wszystkim Panowie i Sekwestr zebrali sporą routę w pościg za Doboszem. I dopadli go, gdy jechał konno z garstką junaków niedaleko ujścia potoku Putylla do Czeremoszu. Dobosz kazał swoim towarzyszom udać ucieczkę. Umówił się przy tym, że spotkają się na szczycie skały przy ujściu Putylii. A sam niby to dał się dopędzić. Postawa Dobosza nie zachęcała do zaczepki, ale młodziutki, niemal chłopięcy wygląd jego oblicza ośmielił routarów, zwłaszcza że się zupełnie nie bronił. Związali go i zaczęli okładać rzemieniami. Ale Dobosz uśmiechając się nieznacznie ciągnął ich powoli nad brzeg rzeki. A gdy już był blisko rzeki, szarpnął potężnie, rozerwał więzy i powrzucał routarów do Czeremoszu. A tylko dwóch wziął pod pachę i poniósł na szczyt skały, aby ich pouczyć. Kiedy ich już wyniósł na sam szczyt, ukazał im w dole przepaść i wodę płynącą. Wtedy zaczęli jęczeć, błagać, zaklinać i przysięgać na klęczkach, że jak długo będą żyli, nie będą ścigać Dobosza ni jego junaków, a i wszystkich innych będą odciągać od pościgu. Pozostali routarze, dźwigając się półprzytomni z fal Czeremoszu, z przerażeniem ujrzeli swych towarzyszy na szczycie, usłyszeli ich jęki. Wtedy towarzysz Dobosza, srogi i nieubłagalny Dżemyga, prosił, aby mu oddał Dobosz porwanych routarów, by mógł ich odpowiednio a delikatnie zrzucić ze skały, by im dokładnie kości połamać. Ale Dobosz, siedząc na skale i uśmiechając się, podarował życie routarom. Tylko im kazał — było — bardzo pośpiesznie uciekać w dół po skale. Więc uciekają w dół w przerażeniu, wśród głośnego śmiechu opryszków, routarze pokaleczyli się nieco. Lubowali się tym widowiskiem opryszki: „Oto ci raz! pańskie wojsko maszerować nauczone! Nie dogoniłbyś!“ A wtedy Dobosz i jego junacy, przy dźwięku fłojery i paląc z pistoletów, zaczęli tańczyć na szczycie, wywijając kozły nad przepaścią. Patrzyli z dołu routarze. Już już zdawało się, że któryś z opryszków runie w przepaść. Ale to byli przecież junacy Doboszowi!
Rozeszła się potem wieść o nadludzkiej sile i niesamowitej zręczności Dobosza i jego towarzyszy. I już nikt nigdy za nimi routy ani pogoni nie wysyłał. Nikt też nie chciał brać udziału w pościgu. Żadna straż bezpieczeństwa nawet nosa nie śmiała odtąd pokazać w góry.
A Dobosz wrócił na Kizią, tam zbierał hufce i przygotowywał wyprawy.
Nie woda to lodowa grzmi lecąc ze skały.
To grzmi spływając duma doboszowa.
Nie woda jasna, szepcąc cichutko, rozpryska się w kroplin pyły bialutkie. I nie roje motyli białych, wichrem niesione, lecą nad przepaścią.
To duma doboszowa, płynąc z fłojery cisowej, rozsiewa się w krople dźwiękowe.
Ze skały leci w przepaści i w puszcze. Z krzesła doboszowego w dół fruwa i trzepoce.
I chłodzi cię, bracie, rój deszczowy kroplin drobniutkich. Muska, całuje, wiew skrzydeł motylich.
A grzmotem wodospadu serca ci dodaje.
Na skale, na Kiedrowatym, wysoko na prawym brzegu Kiziej nad urwiskiem, na krześle, które sam dla siebie wykuł w skale, siedział Dobosz i grał na fłojerze tę swoją własną nutę doboszową, którą i dzisiaj jeszcze starsi ludzie grać umieją. Z samej pieśni już poznać, że wygrał ją, słuchając dudnienia wodospadów Kiziej i śpiewu jej fal spienionych, że wypłynęła mu z fłojery, tam wysoko, kiedy siedział, patrząc ku odległym Synyciom, kaplicom skalnym.
A na dole, na drugim brzegu Kiziej, Iwańczyk Rachowskij przyjmował junaków ochotników, którzy chcieli przystać do Doboszowego towarzystwa.
Prawy brzeg Kiziej, zwany Kiedrowatym, jest o wiele wyższy. Niezmiernie stromy stok, przedłużenie szczytu Munczela, wystrzela wysoko ponad potok i góruje nad lasami. I teraz stok jest porośnięty trudnym do przejścia lasem kiedrowym, pełnym wykrotów, dołów i progów kamiennych, mchem pokrytych. W owych zaś czasach był dostępny jedynie ze szczytu Munczela, a wszędzie u dołu zabarykadowany nieprzebytym borem kiedrowym. A tylko od strony Kiziej tajemna ścieżka, jak ciemny kreci krużganek, przedzierała się wśród mchów, głazów, wywrotów, powalonych pni i pod konarami kiedrowymi, środkiem małego strumyka. Ścieżką tą można było przejść tylko na czworakach i pełzając. I tamtędy przeprowadzał junaków Rachowskij ku krzesłu skalnemu przed oblicze Doboszowe.
Ponad lasem jest niewielka połonina, odgraniczona ścianami skalnymi. Tam była siedziba Doboszowa. Gdy wchodzili prowadzeni przez Rachowskiego junacy na połoninę, Dobosz z góry patrzył na nich, uśmiechał się łaskawie i przyjaźnie.
I wtedy musieli przechodzić różne próby. Była tam śliska kładka wysoko na Rozszybeniaku, wiodąca przez przepaść z jednego cypla na drugi. Kto przeszedł tą kładką swobodnie i bez lęku, tego przyjmował Dobosz do towarzystwa. Ale także dla próby musiał kłaść rękę pod wielki kilof kamienny. Rachowskij rozmachiwał się tym kilofem, udając, że chce uderzyć. Niejeden wartki junak, kładąc rękę na kamieniu, krzyknął śmiejąc się: „Niech czort weźmie rękę, bylebym tylko był z batkiem Doboszem“. Więc ani nie mrugnął powieką, gdy Rachowskij rozmachnął się kilofem. A wtedy Dobosz zadowolony, patrząc mu prosto w oczy powiadał dobrotliwie: „Dobry, zdatny dla nas“. Niektórym kazano także dla próby strzelać z krzesanej strzelby do orłów lub kani, unoszących się wysoko w powietrzu.
Po ukończeniu prób na Kiedrowatym, obok krzesła Doboszowego zaprzysięgano junaka na olbrzymi topór Doboszowy i na strzelbę, złożoną na krzyż na tym toporze. Tak brzmiała przysięga junacka: „Ja przysięgam na topór gromowy wam, diedyku, i wam, chwalebne towarzystwo, panowie junacy. Będę was słuchać, diedyku watażku, i wiernie towarzyszyć wam, bracia junacy. Nic nigdy nie wydam, choćby mnie w pańskiej katowni nękano, ćwiartowano i palono. Gdybym przysięgi nie dotrzymał, niech mnie nie mija na ziemi i pod ziemią ten topór gromowy i ta broń junacka. Tak niech się stanie. Amen“.
Potem wyciągano z komory skalnej, nieraz w skrzyni schowane i naoliwione krzesane strzelby, pistolety, krócice, szable i błaty. Młodzieńcy przynosili ze sobą broń, więc niejeden miał potem na sobie po dwie strzelby i po kilka pistoletów za pasem. Wszystkie inkrustowane, ozdobne piękną robotą, dziełem długich zimowych miesięcy. Każdy miał rohatynę, bałtę mosiężną i stalową, natoczoną bardkę, po dwie, po trzy rogowe, zdobione prochownice. Potem dobierali sobie koni ze stad, pasących się na połoninach. Czasem przyprowadzali konie ze stad tureckich, ze stepów na Bukowinie, a czasem z pańskich stajen. I stąd ruszały konne wojska opryszków. W czerwonych spodniach, w czerwonych serdakach, z narzuconymi na konie skórami niedźwiedzi, rysi i żubrów. W wysokich kapeluszach trójkątnych. Na piersiach, na kapeluszach mieli blachy miedziane, z daleka świecące. Od stóp do głów błyszczący miedzią, wprost ozdobieni bronią. Ten jatagan turecki z półksiężycem i arabskimi literami, ów kindżał kaukaski z pochwą, wybijaną drogimi kamieniami, tamten srebrną, oksydowaną karabelę szlachecką z łacińskim napisem i Matką Boską Częstochowską. Drewniane tarnice na koniach inkrustowane były czasem masą perłową i złotem, uzdy złocone. A na każdym koniu przez szyję przewieszona strzelba krzesana, gotowa do strzału.
I pieśń śpiewali, sławę młodziutkiemu wodzowi — Panu Doboszowi — zgubę Panom — a jasną dolę narodowi.
Dobosz zaś jechał na pańskim koniu wronym ze śnieżną grzywą, białą gwiazdką na czole i białym kędzierzawym ogonem. Także też nad kopytami miał koń białe obrączki na nogach. A był to koń tak głośny, że gdy zarżał na Czarnohorze, to nad Czarną i Białą Rzeką było go słychać. Zwano konia tego Chmurą, czasem Chmurką Gromową.
Mimo młody wiek Dobosza wołano nań czule i z ufnością: „diedyku“, Tatulu. Marzeniem tych młodzieńców i ludu całego stał się Dobosz, wczoraj jeszcze wyrostek, biedny kozaryk, teraz już hetman górski, wódz, tworzący ciągle nowe oddziały i wysyłający je na wszystkie strony, by zwozili na Czarnohorę skarby i przyprowadzali karawany z ładunkami złota, zagrabionymi z kas, z kopalń złota, z zamków i dworów pańskich. Ocknęła się śpiąca Wierchowina. Prastare płaje, gościńce przedhistoryczne, pustkowia, i dzisiaj głuche i nieuczęszczane, zaroiły się zbrojnym ludem, jak za wędrówek Daków lub Gotów. Wszędzie po górach gorzały watry bez ustanku, dając sygnały. W ogromnych kotłach zawieszonych połonińskim sposobem na berfełach, haczkach drewnianych do trzymania kotła, smażyło się mięso. Z beczek przywiezionych na koniach z Węgier lało się wino strugami. Dziarscy i ruchliwi myśliwi zaopatrywali towarzystwo w dziczyznę: w pieczeń jelenią, słoninę żubrową i łapy niedźwiedzie. Połonińscy gazdowie na wezwanie dostarczali baranów, sera i bryndzy.
Ale przestały jeździć szczytami na Węgry kupieckie karawany ormiańskie, wiodące nieraz do stu koni. Przywoziły one z Kut safianową skórę do Debreczyna, a stamtąd wiozły dukaty. Śmiał się młody Dobosz, gdy mu powiedziano, że wypłoszeni kupcy nie jeżdżą już wcale przez góry. „O, dobro to prawdziwe, nie będzie trzeba uganiać się za nimi po lasach. Tak wprost trafimy do ich komór, do skarbców, do kas — bez frasunku“.
Opowieści stare przynoszą przedziwne opisy wielu śmiałych napadów i udanych wypraw doboszowych w pogoni za skarbami. Były one coraz śmielsze. Coraz większe były ich rozmiary, coraz dalszy ich zasięg. A wszędzie przejawiała się niezmożona siła, śmiałość i fantazja doboszowa. I nikt nie mógł go dosięgnąć, przemóc ani nawet zranić.
Ale chyba nic nie da się porównać z wyprawą na Złotą Banię, kopalnię złota — obronny zamek, a równocześnie mennicę złotych monet i skarbiec państwowy pełen klejnotów.
Zamek gdzieś daleko za szczytami, na podgórzu Karpat węgierskich położony, zbudowany na skale, otoczony był murem grubym na dziesięć metrów, wysokości także około dziesięciometrowej, i głębokimi fosami. Zwodzone mosty żelazne zawsze były podniesione. Bramy dzień i noc zamknięte, strzeżone były przez warty. Podobnie strzeżono bram w środku zamku, a nawet drzwi każdego budynku zamkowego pilnowały straże. Według podania castellum to należało do książęcej rodziny Batorych lub ich dziedziców. Jak wiadomo, rodzina ta wydała polskiego króla, słynnego Stefana Batorego, zwycięzcę Moskwy, poskromiciela swawoli szlacheckiej.[15]
Właśnie tym zamkiem chciał koniecznie zawładnąć Dobosz, chociaż ostrzegali go doświadczeni weterani, opryszkowie ze starego pokolenia, że i największą siłą, ani nawet głodem nie można zdobyć tego zamku. Bo ma ciągłą, codzienną łączność z innymi zamkami i ze stolicą cesarską. Że już niejedna pierś junacka tam się zakrwawiła i niejedne kości młode tam się posiały.
Ale uśmiechał się Dobosz, mówiąc: „Nikt tam nie był, a ja będę“.
Jednak namyślał się przez czas dłuższy i wysyłał ludzi na zwiady. Gdy mu przyniesiono wiadomość, chodził po Kiedrowatej, odgarniał czarne włosy i dumał, zadumywał się, snując różne plany. Wreszcie udał się wraz ze stu czterdziestu junakami na połoninę Stoh. Tam mieszkał stary gazda, który niegdyś chodził w opryszki. Gazda ten był to siłacz wielki. Gospodarował na rozległych obszarach, a nie potrzebował niczyjej pomocy, sam sobie radę dawał. Niektórzy mówią, że starzec ten nazywał się Bojczuk. Ale było kilku znanych opryszków o tym samym nazwisku. Powiadają znów inni, że się nazywał Zmyjenskij, bądź to, że pochodził z Połoniny Zmyjenskiej, bądź że wyglądał tak potężnie jak smok, gdyż „zmyj“ oznacza smoka. Chodziły wieści, że niegdyś byli w Złotej Bani wewnątrz zamku, że znał dobrze położenie i rozkład całej fortecy. I Dobosz myślał, że może mu coś poradzi ten stary, albo niech przynajmniej szczęśliwe słowo mu powie na tak niezwykłą wyprawę.
Połonina Stoh stanowi najniższy opad w przedłużeniu wału Czarnohory. Leży na południowy wschód od szczytu Popa Iwana. Sam Stoh jest bardzo łagodny i słoneczny. Na dole od północy wśród lasów leży największe jezioro w Czarnohorze, Szybene, zwane w dawnych czasach Czuriek.
Idąc grzbietem od strony Czarnohory, opryszki zobaczyli już z daleka, jak potężny starzec z białymi włosami niósł na plecach wielki i ciężki pęk zaostrzonych częstokołów dla worinia. I wbijał co kilka kroków pal jednym uderzeniem w ziemię głęboko, tak lekko jakby tyczkę fasolową. Następnie znów brał na plecy tyle siana co dobra fura i znosił je w dół na ogrodzone miejsce. Zdumienie ogarnęło opryszków. Uśmiechnął się Dobosz, powiadając: „Dobrze, że to przyjaciel nasz ten dziad smokowy. Nie bardzo bezpiecznie byłoby się z nim wadzić“.
Gdy przyszli do dziada, ten ucieszył się serdecznie Doboszem, jakby starym druhem. Słyszał już wiele o nim i dziwił się jego młodości. Idąc ku przybyłym, witał ich z uciechy tak głośno, aż echo odpowiadało z lasów.
— Myrom! Czy nie potrzebujecie czegoś lubczyki serdeczni? Może pieniędzy? Może broni? A może byście coś zjedli? Ot, bieduję tu, jak mogę. Ale mówcie, powiadajcie, może wam czego potrzeba?
Dobosz, patrząc z lubością na potężne bary starego opryszka, odpowiedział:
— Zobaczyć ciebie, dziadeczku! Oto najpierwsza potrzeba. Takeś nam się udał jak ta Czarnohora. I takeś do serca nam przypadł. Obyś doczekał i przeżył dwie setki roków! I o dobre słowo cię proszę, dziadeczku, na ciężką wyprawę.
Witali się i ściskali serdecznie. Po chwili rzekł Dobosz z cicha: — Jeszcze o mądre słowo, o poradę cię prosim. Radoczku taj hadoczku podaj nam! Jak do tej Bani, do Złotej się dostać? Jak dobyć to w moje ręce doboszowe?
Dziad słuchał i śmiejąc się i patrząc śmiałymi oczyma prosto w oczy Doboszowe, odgarniał białe włosy. Ale skrzywił się — nawet boleśnie — gdy usłyszał o zamiarach wyprawy na Złotą Banię, widząc jaki jeszcze młody i dziecinny ten sławny Dobosz. Że chce się porwać na to, co niemożliwe.
— Byłem ja — niebożątka! — w środku tam, w tej Bani, nie złotej a przeklętej! Aby ją czorci ogniem złocili! Przed rokami wielkimi i ledwo z życiem uszedłem. Prawdę ci, synku, powiadam szczerą: niejeden tam z naszych pod żebro hakiem zaczepiony skonał na tych murach. I może niejeden jeszcze jęczy, pierś rozdziera w tych lochach... I ty głowy młodej tam nie pchaj! Zarżną cię jak prosię wielkanocne. Czy to mało zamków, dworów, kas na świecie? Haj!
Dobosz był przygotowany na taką odpowiedź. Nie wiedział starzec widocznie, kim był Dobosz i dlaczego go nęci ta Złota Bania. Więc odpowiedział mocnemu dziadowi spokojnie:
— Dziadeczku! Mówię ci to! Haka takiego nie ma na świecie, co by czekał na mnie, na Dobosza. Ale jutro wolę już umrzeć, być posiekanym, ani dnia więcej nie przeżyć, gdybym miał nie być tam w Złotej Bani. Więc jeśli łaska twoja, poradź nam, dziadeczku. Powiedz, co pamiętasz, jak tam to wszystko wygląda, abyśmy wiedzieli.
Zadumał się dziad. Patrzył to na Dobosza, to na śmiałe i wesołe twarze junaków. Dużo takich nie widział w swym życiu.
— No, jak tyś taki, bratku, to co ja ci będę radził? Haj! Gadanie? Pusta to rzecz! Pójdę i ja z wami! Albo sławy wielkiej dożyć albo śmierci skosztować okrutnej tam, na tych murach piekielnych.
I westchnął jeszcze głęboko:
— Może tam Staśko nasz najwierniejszy towarzysz, taki jak ty szczery i śmiały, gdzieś w tych lochach strasznych domęczyć się nie może i śmierci wzywa. Pójdę! Jeno koni! Dobrych koni nam potrzeba! — zakrzyczał nagle stary, aż w lasach zahuczało.
Ledwie to rzekł, zaczął wzywać dziad swoje stada z połonin. Szedł wzdłuż ogrodzenia, potrząsał korytem pełnym ziarna, uderzał korytem o worinie i krzyczał potężnym głosem i donośnie: „Ściou! Ściou!“ Aż wszystkie lasy i połoniny napełniały się wołaniem i hukiem. A na to wołanie w odpowiedzi, wysoko za granią odezwało się naprzód dalekie rżenie, a potem dudnienie kopyt jak grom głuchy. Z dołu odpowiadały konie opryszków donośnym rżeniem. Niebawem zza grani ukazały się jak chmurki gromadki koni. A złączywszy się w duże stado leciały z góry, rosły jak fale z rozwianymi ogonami i grzywami, galopowały, może jaką setką ku dołowi. I zatrzymały się tuż przed samym woriniem, stając dęba, kąsając się i kwicząc, lub grzmiąc z cicha radosnym rżeniem. Wszystkie tłoczyły się wokół gazdy. Było na co popatrzeć. Koni o smutnych, zmartwionych oczach, o umęczonym wyglądzie, ze stulonymi uszami tam nie było. I takich nie można sobie było tam wyobrazić. Zmyjenskije konie to patrzyły gniewnie, grożąc sobie, sierdziście potrząsając głową, to rżały radośnie, to znów w zniecierpliwieniu grzebały nogą, szczurząc uszy, parskając dziarsko. Źrebięta jednolatki też przyleciały z matkami, lekkie jak motyle. Patrzały niewinnie i ciekawie, łagodnie i mądrze. Każdy koń był pełny, jak dobrze karmiony dzieciak. Napasione trawami nigdy nie koszonymi, wytarzane w trawach wysokich, deszczem wykąpane, błyszczały piękną sierścią różnorodną. Jak zawsze, szczególnie piękne były myszate i karosze. Ale wszystkie były dorodne: i bułane, i szpaki stalowe, i jabłkowate deresze. I konie opryszków były piękne. Lecz tu było widać, że tamte konie ze Stohu stanowiły rodzinę starca-samotnika. Była w nich ta sama siła, bujność i udałość, co w ich gaździe. Ale i tutaj nie było konia ponad Chmurkę Gromową. Jak nie było watażka ponad Dobosza.
— No, bracia, panowie junacy! — krzyknął starzec — Hajże! Mieniajcie, wybierajcie szkapięta! A jak Bóg pomoże, odbierzecie potem swoje.
Więc dając się jeszcze nieco prosić i zapraszać junacy próbowali koni i wybierali sobie konie. Ale nie myślcie, że dobierali konie niepozorne, aby nie odbijały od terenu, aby nie odcinały się od koni reszty towarzyszy. Przeciwnie: niejeden właśnie chciał błyszczeć, odbijać świetnością. Zostawił bardziej niepozornego, choć nawet dobrze ujeżdżonego gniadosza, a wybrał pstrego, najjaskrawszego, półdzikiego. Aby w paradzie i pyszności wspaniałej wjechać do Bani Złotej! Aby wiedzieli ludzie, kto to jedzie! Aby to pamiętali!
Potem stary gazda przed odejściem urządził im ucztę: osiemnaście berbenic bryndzy — tak opowiadają — wsypał do kuleszy. I jeszcze ich przepraszał, czy aby nie głodni. Takie to było jego biedowanie.
Tuż przed wyruszeniem w pochód przyleciał Iwańczyk Rachowskij z ważną wiadomością, na którą od dawna czekał Dobosz. Oto w tym tygodniu miało się odbyć wesele na zamku Batorych. Wielka parada i wielki zjazd rycerstwa. Dobosz czekał tylko na tę wieść, gdyż chciał skorzystać z natłoku i z zamieszania.
Gdy tak Złota Bania przygotowywała wielką i huczną uroczystość książęcą, gdy zjeżdżało się rycerstwo z Węgier i Polski, tutaj za szczytami, za puszczami, na połoninie wysokiej rozsiadło się stado sokołów drapieżnych, myśliwskich i czekało gotowe do nalotu. A nikt o nich nie wiedział, tylko lasy i połoniny.
Wyruszyli tedy o świcie. Zatrąbiły trembity i zagrały rogi żubrowe. Dobosz i Bojczuk-Zmyjenskij jechali na przedzie. Stary watażko i młodziutki watażko, biały i czarny. Bojczuk z białymi włosami na białym ogierze, a Dobosz z kruczymi kędziorami na Chmurce Gromowej. A za nimi na siwym koniu stalowej barwy jechał wesoły i przemyślny młodzian, ulubiony przez Dobosza Iwańczyk Rachowskij, niegdyś obdarty biedak i zawszony włóczęga. Pochodził on ze strony węgierskiej i znał w okolicy zamku każdą ścieżkę, każdy parów, każde niemal drzewo.
Gdy wjeżdżali na najbliższą połoninę, zagrzmiało głęboko w górach, od strony wołoskiej, jak powiada stara przypowiastka o gromie:
Koń biłobokij zabrył w Dunaj hłubokyj,
Jek zairżał — wes swit zaznał.
To koń świętego Eliasza rżał zza gór, rżał z piersi gromowej. A potem straszna nawałnica ich dogoniła. Chmury czarne, rude i bure, poszarpane w jasne pasy, płynęły od Palenicy ku Węgrom. Mrok ogarnął ziemię. Błyskawice chlastały znacząc drogę junakom, a rozpętane gromy grały potężnie, bardziej dumnie i bardziej wspaniale niż wszystkie muzyki tego świata. Brodaty świątek, prorok Eliasz gonił swe konie, torując drogę piorunami, wypędzając złe duchy i gotując się rozbić pańskie siedlisko. Opryszki żegnali się nabożnie. A Dobosz radośnie spoglądając ku wyprzedzającym hufce opryszków zastępom chmurowym powiedział:
— Patrzcie, bracia! Jak świątek bojowy białobrody nas prowadzi! Na zgubę panom! Na zwycięstwo naszej wierze! Na dobrą dolę biedakom! Opiekun to nasz, ojciec junacki prawdziwy! Nie ma większego świętego. I nie ma piękniejszego!
Zwycięzca cesarza gromowego, brodaty prorok Eliasz, strojny w płaszcze i zawoje chmurowe, przetaczając się na dudniących kłębach chmur, znakiem ognistym i słowem gromowym potwierdzał słowa doboszowe. Opryszki z wdzięcznością spoglądali za goniącymi chmurami.
Poszli więc dalej górami Polańskimi i w lasach bukowych na podgórzu węgierskim niedaleko Bani czekali w jarach, aż zbliży się dzień parady. Dobosz przypiął brodę, przebrał się za żebraka i poszli wraz ze starcem naprzód, kręcąc się tak koło zamku niby dwaj staruszkowie-biedaki czekający na jałmużnę. Starzec opisał mu dokładnie cały rozkład zamku i miasta.
To ci raz był zamek! Skała, kamień, żelazo i przepaście naokoło. Oczy się śmiały Doboszowi: O! taki to wystawić gdzieś na Czarnohorze! Już by go żadna pańska siła nie dostała! Ale my ten tu dostaniem. Ino że długo w nim pobyć — nie sposób... I snuli dokładnie plany napadu.
A gdy nadszedł dzień uroczystości, gdy miasteczko zaroiło się ludźmi, gdy spuszczono mosty i otworzono bramy, gdy zagrały surmy, gdy wjeżdżał strojny orszak weselny, wtedy Dobosz, Zmyjenskij, Rachowskij i Dżemyga samoczwart wtargnęli konno na most, paląc gęsto z pistoletów. Zatrzymali karocę, ciągnioną przez sześć koni, każdy z nich porwał którąś ze znaczniejszych osób: Dobosz księżniczkę, Zmyjenskij pana młodego, a inni innych. Przerzucili na swoje konie, prędko związali, równocześnie zrzucając z koni kogoś z ochrony orszaku i broniącej straży. Zmyjenskyj krzyczał aż dudniało, grożąc, że jeśli kto stawi najmniejszy opór, porwani zginą natychmiast. Dobosz pokazał swoją straszliwą siłę, siłę niedźwiedzia, a zręczność rysia. Po dwie osoby naraz ściągając z koni i rzucając na ziemię co przedniejszych rycerzy, dawał ich wiązać Dżemydze. Gdy strzelały doń pistolety, Dobosz uśmiechał się. I tylko ręką machał, jak gdyby muchy odpędzał. A gdy ktoś doń mierzył dłużej, popatrzył bystro, krzyknął krótko: „Najte! zostawcie!“ I pistolet wypadł z ręki strzelcowi. Widoczne było zaraz, że kule go się nie imają i że umie zamawiać strzelby. I dalej rwał naprzód, zasłaniał sobą towarzyszy. Taki to był Dobosz. A Dżemyga o posągowej postaci z chłodną niewzruszoną, okrutną twarzą, wiązał napadniętych. Mroził już samym spojrzeniem, zabić i połamać kości było dlań mimochodną zabawą. Ale Dobosz z powodu wesela dał dzisiaj hasło, że nie ma być ani jednego zabitego. Tak błyskawicznie, prędzej niż to rzec można, oczyścili główny most i przecwałowali w szalonym pędzie do bramy. A równocześnie na odgłos strzałów, ze wszystkich stron na mosty wlecieli czerwoni i jaskrawi opryszki na rozhukanych i rozszalałych koniach połonińskich, bez przerwy paląc ze strzelb i z pistoletów. Straszliwe zamieszanie i przerażenie zapanowało wśród napadniętych. Z powodu piorunowej szybkości ruchów i sprawności napadu nie mogli, a nawet nie starali się zdać sobie sprawy, jak wielka jest siła napastników. Część orszaku pańskiego na mieście zgromadzonego rozprysła się na wszystkie strony. Wszędzie latały konie bez jeźdźców. Dobosz wpadłszy na zamek kazał pozwodzić mosty. Część opryszków zostawił poza obrębem fortecy, by grabili i straszyli miasteczko. Stary Bojczuk osobiście zamknął bramy, schował klucze do torby i ustawił straże. Dobosz zaś, latając Chmurką Gromową po zamku, kazał wszystkim, kogo spotkał, padać plackiem na ziemię i wiążąc błyskawicznie oddawał ich pod straż oddziałowi Dżemygi. Do łkającej i mdlejącej księżniczki przemawiał grzecznie, łagodnie: „No cichaj, cichaj, dziecino, doneczko, gołąbko! Ja Dobosz, my wam nic złego nie zrobimy. Włos ci z głowy nie spadnie“.
Gdy już opanowali zamek i czuli się bezpieczni, kazał Dobosz ładować złoto w skórzanych worach na konie. Stary Zmyjenskij znał wszystko, wszystko wiedział i kierował wszystkim. Równocześnie nakazał Dobosz rozbić, roztrzaskać zamki i kraty, otworzyć ciężkie wieka od strasznych lochów podziemnych, gdzie męczyli się od wielu lat poprzykuwani do ziemi, zezwierzęceni niedolą piwnicznego więzienia, na wpół oślepli chłopi. Pośród nich był właśnie towarzysz Zmyjenskiego Staśko Maksymów Urszega. Żył jeszcze, lecz nie poznał nikogo, oszalały z nieruchomego siedzenia w kajdanach. Nie rozumiał, co się dzieje, i wtedy, gdy go rozkuto i wyprowadzono na wolę, nie rozumiał, gdy mu wskazano, że to Panowie, ot tu, powiązani leżą jak barany. Chrapliwie wyszarpywany z piersi piwnicznej, szedł głuchy płaczący ryk ludzki:
— Nie chcę i woli od panów — dola im na wieki przeklęta! Na wszystkie ich rody, na wszystkie nasiona.
— Patrz bracie, Staśko serdeczny, druhu najwierniejszy, oto tu Dobosz ten młody, nasz rodzony hetman wierchowiński. Wszystko to on sprawił. Cały lud jęczący rozkuwa. Haj! — wołał płacząc z radości Zmyjenskyj, obejmując Staśka.
Lice Staśka zasłonięte było brudnymi, zbitymi żółto-siwymi kudłami, postać tak schylona, iż ręce zwisały bezładnie tuż nad ziemią. Jęczał i charczał: „Nasze dzieło? Pany — hetmany — niech biją się między sobą; niech się wieszają — niech wątrobę wykąsują — wydziobują sobie...“ Patrzył błędnie na zasmuconego olbrzyma Zmyjenskiego nie rozumiejąc, że to stary druh przed nim stoi.
Lecz Dobosz kazał prędko rozkuwać dalszych więźniów. Potem ukazywał robotnikom i więźniom, jak mają złoto ładować w bordiuhach skórzanych na konie. I wyjmując z worków dukaty rozdawał je garściami więźniom i robotnikom i kazał prędko chować za pazuchę. Ci w podnieceniu, w przestrachu, niezupełnie sobie zdając sprawę z tego, co się dzieje, pośpiesznie wynosili ładunki ze złotem i juczyli konie według wskazówek Dobosza.
Staśko Urszega położył się jak pies na podwórzu i mrużył oczy, olśniony jasnością dnia. Więc Dobosz podszedł doń i w milczeniu ucałował mocno starą półtrupią rękę, sczerniałą jak ziemia. Jakby ojca rodzonego, jakby brata uśmierconego przez panów całował. Mrugał półoślepłymi oczyma, wpatrywał się w niego biedny Staśko, niegdyś junak o jasnych kędziorach, a dziś... I nie wiadomo, czy coś rozumiał. Nie wiadomo, czy i później kiedyś zrozumiał, że nadeszła godzina, że to sam Dobosz zwolnił go z pańskiej katowni.
Wkrótce wszystko było już gotowe do pochodu, czekali tylko hasła doboszowego.
Lecz Dobosz był zajęty szukaniem wymarzonych gołąbków brylantowych, o których wieść doszła aż na Czarnohorę. Mistrzowie słynni przygotowali je tutaj w Złotej Bani na podarki dla cesarza czy też dla papieża. Prowadzony przez obznajomionego ze wszystkim dziada, Dobosz odnalazł je w jakimś małym domku w obrębie twierdzy. Był szczęśliwy. Czegoś tak pięknego nie widział jeszcze w swoim życiu. Matowo-złote skrzydła gołębi, zrywające się do lotu, delikatnie wyróżniający się układ piór, a także piersi złotych ptaków usypane były brylantowym pyłem, naśladującym połysk piór. Dziób i oczy szlifowane z czarnych lub jasnych diamentów, oddawały po mistrzowsku rzeczywistość, a czyniły ją podobną do snu.
Młody Dobosz usiadł na krześle, zdjął wysoki kapelusz opryszkowski i zapatrzył się na gołębie te jak gdyby z niebios spadłe. Gdy patrzył tak, oczy stalowe przejaśniły się uśmiechem szczęścia i podziwu jak u dzieci. A dziadyga biały patrzył z radością, niemal ze czcią na Dobosza. Mądry starzec poznał teraz, kim był Dobosz.
Cisza była na podwórkach zamkowych. Opryszki naładowawszy bordiuhy dukatami, stali przy koniach wraz ze zwolnionymi więźniami, czekając niecierpliwie. Panowie rozbrojeni, z zawiązanymi oczyma, strzeżeni, i ludzie załogi zamkowej, leżący na brzuchach i spętani, omdlewali z przerażenia, nie wiedząc co ich czeka. Tym większym strachem napawała ich ta cisza. Tylko cygan przechera, towarzysz Dobosza snuł się, biegał po całym zamku i co mógł pchał do bordiuha. A młody Dobosz, watażko zbójników czarnohorskich, nie wiedząc, gdzie się znajduje, zatopiony w zadumie siedział przed czarodziejskimi ptakami.
W końcu odnalazł go Dżemyga i ocucił obu: Dobosza i starca. — Hola, nie drzemcie! Wstawajcie panowie watażkowie! Cóż to was opijaniło za wino? Za godzinę wojsko z Szatmaru tu stanie.
Ocknął się Dobosz zdziwiony. Ale już za chwilę zagrał róg doboszowy na podwórzu. Z górą sto koni obładowanych złotem, idąc połonińskim zwyczajem jeden za drugim, zadudniło po spuszczonym moście. Całą załogę zamku zostawiono spętaną. Zamknięto bramy na klucz. Uszkodzono mosty. I już za chwilę byli opryszki w lasach. Potem podzielili się i różnymi szlakami puścili się ku Czarnohorze. Gonili jak zawsze bez przerwy, bez miary. Gdzie mogli tylko, zmieniali konie. W górach Ruspolańskich czekały już na nich setki opryszków z Czarnohory ze świeżymi końmi. Dobosz bowiem nie mówiąc nikomu posłał z drogi posłańca po resztę junaków. Znów przeładowali złoto i byli już pod Czarnohorą, zanim pogoń z Bani zdołała wyruszyć.
Bo nie podarowali swego twardzi Panowie. Wzięcie fortecy prawie że bez wystrzału, nawet bez ofiar w ludziach godziło w splendor Złotej Bani. Hej! wstydem się okrył pański ród Batorowy. Żeby jacyś puszczowi ludziska, dziksi od niedźwiedzi owładnęli w biały dzień zamkiem przy takim napływie gości i rycerstwa! I jeszcze śmiali się i odeszli jak łaskawcy! Tymczasem wypuszczeni z kajdanów chłopi roznieśli daleko po wsiach wieść o Doboszu. „To junak dopiero ten Dobosz, nasz przyjaciel, złote serce!“ Tak szeptali sobie ludzie naokoło. Lecz tego nie mogli ścierpieć Panowie. Rozesłano wici na wszystkie północno-wschodnie zamki i okręgi węgierskie. Stanęły zastępy wojska i hajduków. Lecz także wypędzono masy chłopstwa dla ścigania zbójców. Pogoń gnała, gnała z wytężeniem. Z początku myliło ją tylko to, że ślady opryszków rozchodziły się w wielu kierunkach. Ale potem było jeszcze gorzej, bo opryszki dla zatarcia śladów szli w miejscach dogodnych potokami i rzeczkami. I ślady zginęły. Pogoń wpadła w pustkę. W pustkowiu górskim i w puszczy nie można gonić za domysłami. Pokręciła się pogoń tędy i owędy i musiała wrócić. Lecz książę ogłosił i rozesłał przez gońców uniwersały do wszystkich krajów pańskich, aby ścigać Dobosza.
A gdy przyszli na Czarnohorę opryszki, Iwanczyk Rachowskij z kilku dobranymi towarzyszami, łażąc po skałach w żelaznych rakach, przytwierdzonych do postołów, drapiąc się jak mucha, wbijając haki i przerzucając ze skały na skałę kładki, wiszące nad przepaścią, poumieszczał skarby w wysoko położonych komorach na skałach Howerli. Część skarbów ukryto w komorze doboszowej na Kiedrowatym.
Siedzieli tak na Kiedrowatym koło skalnego krzesła doboszowego — Dobosz, Zmyjenskij i biedny stary Staśko. Orzeźwiony powietrzem i zapachem gór, uśmiechał się do lasów, do wód i do skał, lecz nic nie mówił. Kiedy już mieli odchodzić, Dobosz chciał załadować Zmyjenskiemu na konie wory ze złotem. Lecz głośno śmiał się stary opryszek z młodego pobratyma: „To ty mnie, bratku, chcesz dawać, co masz dla biedaków przeznaczone? Są większe skarby niż złoto i tyś je nam otworzył. Tyś i mnie staremu wielki skarb prawdziwy odkopał. Ot, tego biedaka! Całe życie gryzło mnie serce o niego. To ja tobie miałbym jeszcze dodać i dopłacić. Nie tylko ja, ale lud nasz cały miałby ci postawić — ot tutaj — taki zamek skalny jak Złota Bania. I tutaj w górach całych zamki by ci stawiać! Abyś królował! Aby sam naród królował wraz z tobą! Aby noga zbójecka-pańska, hajducka i smolacka tu nie stanęła! Haj! Oj czuje stare serce moje, za głupi ten nasz lud, za dziecinny. Sam nie wie, co ma i potem kiedyś Dobosza będzie sławić, gdy go już nie będzie...“
„To prawdę mówisz, dziadeczku, nie bardzo jest mądry nasz naród, nie umie dbać o siebie. Ale dobry jest, wdzięczny. Nie zapomni nas nigdy.“
Żegnali się tedy watażkowie. Noc była jasna w Czarnohorze. Milczały lasy kiedrowe. Milczał towarzysz stary Staśko. I oni nic nie mówili. Tylko konie parskały, tylko Kizia dołami i jarami wyśpiewywała. Czy przyjdzie taka chwila — może tak obaj myśleli — że staną tutaj te zamki skalne? Czy ujrzą się jeszcze w zwycięstwie? Czy też może w biedzie?
— Z Bogiem ostawaj, Doboszu synku — powiedział cicho stary. — I Eliasz świątek gromowy junacki niech cię chroni!
— Boże pomahaj, dziadeczku! — żegnał go Dobosz. I odjechał stary watażko w górę ku Munczelowi, kierując się wraz ze Staśkiem, starym towarzyszem przez szczyty ku domowi, ku samotnemu gazdostwu.
Gdy Dobosz pozostał sam, oglądał skarby. Patrzył to na płonące czerwone dukaty, to na iskrzące się gołębie brylantowe, cud sztuki mistrzowskiej. Myślał może, jakby to złoto rozdać ludziom po całych górach i dołach. Ale te gołąbki chyba schować trzeba tutaj w Czarnohorze, by patrzeć, lubować się nimi jak lubką najsłodszą? A może by dać je do jakiejś cerkwi, aby się ludzie modlili jak do obrazu świętego? Gdyby mógł teraz znaleźć gdzieś swego staruszka wyschłego, pożółkłego wieszczuna. Ten by mu może powiedział, jak te skarby zużytkować. I które to skarby naprawdę cenniejsze. Czy te, co lud karmią, z biedy ratują? Czy te, co dają zapomnieć o świecie?
Siedział znużony przy watrze, a gdy drzemał, mieszały mu się obrazy i myśli. Watra gorzała, skarby gorzały, iskrzyły się. Przypłynęły doń słowa dziada Zmyjenskiego.
— Większe są skarby i tyś nam je otworzył. Twoje to całe gazdostwo skarbów iskrzące! Tyś gazda od tych skarbów i od tamtych ukrytych.
Tam daleko połoniny szerokie i pola podolskie. Tam naród wielki. A tu w komorach ukryte nasienie brylantowe.
Większe, niezmierzone skarby wyrosną z niego, z tego nasienia. Drzewa rodzące skarby wybujają. Zamki tu staną i tumy ze skał.
Tak się marzyło Doboszowi, gdy ogrzewała go watra żywa, gdy bełkocąc i nucąc swe śpiewanki kołysała go w sen.
Nikt tego nie wie, ale tak powiastują. A jeśli nie uwierzymy, to cóż nam z tego przyjdzie?
∗
∗ ∗ |
Ale nie było jeszcze zamków, ani tumów nie było. Połoniny nie obudziły się jeszcze, a pola podolskie, jak człowiek opadnięty i spętany we śnie, drzemiąc, stękały w niewoli. Spały skarby. Nie zdołały się jeszcze rozsiać.
Więc taka była dola ludzi lasowych, że po napadach i po wyprawach musieli na jakiś czas rozpraszać się, znikać. Znikali, jakby według planu, Dobosz i jego junacy po górach we wszystkich kierunkach. Jeden o drugim nie wiedział, gdzie przebywa. Gdyby nawet udało się wyprawom wojskowym z zamków węgierskich lub ze Stanisławowa przebrnąć aż na Czarnohorę, śladu by z opryszków nie zastały. I nie wiedziałyby, gdzie ich szukać. Dobosz zmieniał swoje siedziby tak, że nikt o nim nic nie wiedział. Przesiadywał pod Pisanym Kamieniem, albo na Synyciach, w jaskiniach zwanych Doboszankami, albo gdzieś daleko pod Pietrosem rodneńskim, albo w Gorganach w skałach i kryjówkach szczytu, nazwanego odtąd — po dziś dzień — Doboszanką. I w wielu, wielu innych miejscach.
Także zima gasi płomienie, zasypuje ludzi lasowych. Zmusza ich do zarycia się w zimowiki, w legowiska, podobne do niedźwiedzich. Dobosz miał też, w różnych stronach gór, kilka chat zimowych, w ukryciu wysoko wśród skał. Były one dobrze zaopatrzone w żywność. Lecz na zimę zostawała z nim tylko garstka junaków. Inni rozchodzili się po świecie. Zimowali u krewnych, u pobratymów. Lub szli na doły — także na bok węgierski lub wołoski — niby to na służbę, którą opuszczali dopiero, gdy buczki zaczęły się rozwijać. I tak podczas zimy daleko, daleko sączyły się kroplami, lub rozwiewały się jak nasienie buntu, wieści o Doboszu, o jego wyprawach, o jego zamiarach. O tym, że już nie będzie odtąd, tak jak dotychczas. Że będzie inaczej...! Wtedy też nie tylko góry całe, ale i dalekie kraje, podolskie, węgierskie i wołoskie równiny, przywalone śniegami, poznały i zaśpiewały po raz pierwszy tę pieśń o Doboszu młodziutkim.
Jak gdyby go widziały z daleka...
Tam popyd haj zełen jeńkyj
Chodit Dobosz mołodjeńkyj —
Topyrcem sy podpyraje,
Na junakiw zakłykaje. —
Nadzieja jak ozimina drzemiąca pleniła się i pracowała pod śniegiem, czekała wiosny, wyglądając, kiedy zaświeci święte słoneczko, kiedy zazielenią się gaje, nadsłuchując, kiedy doleci z gór okrzyk Doboszowy.
„Tam — ot — gdzieś wysoko, w skałach zimuje teraz Dobosz. I duma, zadumuje się! Jak podsadzić wielką beczkę prochu pod ten cały świat pański. Jak przynieść słobodę, szczęście i skarby biedakom...!“
„A kiedy zagra trembita doboszowa, cały świat biedaków powstanie i zwycięży.“
Tak sobie szeptano. —
Ale podczas zimy, podczas zejścia do osiedli, niejednego junaka pańskie sieci pajęcze omotały, niejednego wyłowiły. Niejeden wygłodzony w puszczach, przylepł do słodkiej lubki i odurzony, pijany słodkością wpadł, jak głuszec na tokowisku, pod strzały myśliwych. Niejednego uwiodła gorzałeczka żydowska, którą w owe czasy na pański rozkaz Żydzi gazdom przemocą wpychali, i co miesiąca zostawiali bez pytania nowe baryłki koło chat. Niejeden nawet zapomniał o tym, że człowiek lasowy na zawsze już jest człowiekiem lasowym, że nie ma dlań, nie może być gazdowania, dopóki Dobosz nie wywróci całego porządku tego świata. Tak dając się uśpić ciszy i odległości ojcowskiego osiedla, zaczynał gazdować. I wciągał się tak powoli. Nieraz nawet już całe lata gazdował. Aż go schwytała — po latach — jakaś przygodna rowta smolacka, co w góry się zapędziła. Spętanego, przykutego do konia, zaprowadzono do sekwestru, do katowni. Tam go indagowano, poddawano „konfesatom korporalnym“, torturowano celem dobycia zeznań, okaleczono i w końcu stracono na szubienicy.
Przed każdym rozstaniem umawiali się opryszki, że zejdą się na jakimś szczycie. Albo na Głyfie w Żabiem, albo na Hordjem między Kosmaczem a Worochtą, a najczęściej na Ihrecu, dostępnym z czterech wsi, z Żabiego, Krzyworówni, Jasienowa i Riczki brusturskiej. Ale także na innych, odległych połoninach na Sudiji, na Babie Lodowej.
Na wiosnę, skoro tylko buczki i brzozy się zazieleniły, a szyszki zaczęły się czerwienić pod szczytami, schodzili się junacy na równej i przestronnej połoninie Ihreca. Tam witali się radośnie, już z daleka się nawoływali, hukali i „wiukali“, paląc z pistoletów na powitanie. Opowiadali sobie o swoim zimowaniu, pili, śpiewali i tańczyli. A wciąż palili z pistoletów, aż dymy z Ihreca kurzyły się lasami. Hulali tak i świętowali święto zbudzenia się wiosny, święto rozigrania się ludzi lasowych, puszczowych junaków. Stąd też, powiadają, od tej zabawy, od tego igrania góra sama nazwę Ihrec otrzymała.
Gdy się tak na wiosnę schodzili na Ihrecu junaki, patrzyli kogo braknie. I wysłuchiwali wieści. Góry i kieczery, zatopione w wiosennej mgle opalowej, napełnione były świergotem ptactwa i szumem potoków. A milczały w oddali jak zaklęte, zamarzłe morza, rozległe podoła urodzajne, sine doliny bez końca. Świeciły się, migotały odległe wody Bystrzycy i Prutu. Żaden głos nie dochodził od widniejących hen daleko, wrogich wież Stanisławowa i Kołomyi. Choćbyś w słuch się zamienił! I nie dosłuchałbyś się także stamtąd, ni jęków katowanych towarzyszy, ani ich przekleństw. Ale i tak dobrze wiedzieli to junacy, że tamci umarli, milcząc. Nie wydali jęku. Nie zdradzili nikogo, nawet własnej boleści nie wydali. Tylko spoglądali przed straceniem, ot tędy ku Ihrecowi — w milczeniu. Więc teraz tutaj rankiem wiosennym na połoninie wysokiej sławili zmarłych pobratymi. Milczały złowrogo miasta. A oni zaciskali zęby, potrząsali toporami, grożąc pańskim katowniom.
I znów zaczynały się napady, walki, porachunki.
A na wiosnę zjawiał się po wsiach sam Dobosz młodziutki. Niespodzianie wychylał się z głębi lasu pyszny, jaskrawy, błyszczący od miedzi i stali. Chodził sam po osiedlach górskich, lecz także zachodził daleko do siół Podgórza, Podola i na węgierski bok. Sam zawierał znajomości z ludźmi, gwarzył z nimi wesoło, a nawet rozprawiał.
To wszystko przecież w książki pozapisywał, od starych ludzi się wywiedział ten wsioznajka chytry, ten Donykiw Szekieryk Petro[16], co to tam za Puszkarem siedzi wysoko, a sam od junaków ród swój wiedzie. I o junakach gadać potrafi! Gada, przybrechuje dniami, nocami, aż serce ściska ci się, bracie, i łzy spływają po twarzy — z żalu za dawnością. U niego to właśnie jest zapisane to słowo — widać, że prawdziwe — od ludzi starowieku przekazane: „że Dobosz to był wielki praktyk i filozof wielki“.
Więc umiał Dobosz ożywiać nadzieję, więc podnosił serca biedaków. I wszędzie zyskiwał pobratymów.
Wszędzie po dziś dzień utrzymują się te powieści, jak to Dobosz zachodził do wsi: Jak idąc w święto na służbę Bożą, rozsypywał dukaty po ścieżkach, po drogach i koło cerkwi. Jak umyślnie wyszukiwał biedaków. Jak ratował ich w nędzy i obdarowywał. Jak niszczył rejestry dłużnicze bogatych lichwiarzy, którzy wtedy już mackami swymi wieś omotali. Ale opowiadają także, jak raz natknął się nań jakiś biedaczyna żydowski, który, mozoląc się długo nad rzeką, wreszcie schwytał sobie rybkę i niósł ją do domu na szabes. Żydek, spiesząc do domu, myślał sobie, co by to było, gdyby tak spotkał teraz gdzieś tego strasznego Dobosza. Aż tu nagle Dobosz wyrósł zza skały. Lecz uspokoił zaraz biedaka, gdy zobaczył jego przerażenie. I dał mu parę dukatów na szabes. — Nie bój się Dobosza bracie, nic się nie bój. Boś biedak, boś jednego rodu ze mną. —
Nigdy, ani na chwilę nie zapominał Dobosz o biedakach, o rodzie swoim.
Także czemnie przeprosił za napad Baal-Szem-Towa, wielkiego wieszczuna żydowskiego, mistrza bractwa chasydów, który w owym czasie przebywał w górach. Dobosz wszedł raz do komory skalnej na skale Sokolskiej. Zdziwił się, gdy zastał tam zatopionego w zadumie Żyda, który nawet na okrzyki Dobosza uwagi nie zwracał. Dobosz zniecierpliwiony podniósł topór do góry. A wtem święte, miłością do świata płonące oczy tak silnym światłem weń uderzyły, że ręka podniesiona zastygła w powietrzu. Zmiarkował, że ze świętym człowiekiem ma sprawę, i odchodząc jak młodziak zawstydzony czapkę dukatów na stół kamienny mu wysypał. Odtąd stałe pobratymstwo łączyło watażka z wieszczunem. Nikt tego nie rozumiał, dotąd nikt nie rozumie. Nawet te księgi, które od Mądrości światowej otrzymał pustelnik, są w komorach Doboszowych wraz ze skarbami zaklętymi przechowane.
Opowiadają dalej o Doboszu, jak gotów był, każdej chwili, gdy mu ktoś poskarżył się na ciężką krzywdę, w gniewie i we wzburzeniu polecieć, pognać, choćby nawet daleko, i pomścić krzywdę lub groźnie upomnieć krzywdziciela. Jak, przechodząc przez sioło, brał dzieci na ręce, jak pieścił je, tulił i junakom tak samo czynić nakazywał. Jak gwarzył z dziećmi pogodnie, poufale i żartobliwie. Jak dawał im dobre i mądre nauki.
Wieść opowiada nie tylko o dobrych zamiarach Doboszowych. Nie tylko gadki prawi, których nie można sprawdzić. Ale wskazuje i wymienia jakie cerkwie i skity budował, które i do dziś dnia istnieją. Jak w nich fundował ołtarze, świeczniki i obrazy.
Opowiadają — że w tym czasie raz jeden z opryszków zawiódł zaufanie Dobosza. Znikł bez wieści z częścią skarbów Doboszowych. Dobosz, znając go jako człeka oddanego, mądrego i dzielnego, nie mógł zrozumieć tego. Nie wiedział, co o tym myśleć. To gniew w nim wzbierał i huczał na samą myśl, że ów pobratym mógłby go tak haniebnie podejść i okpić, to znów myślał sobie: — Ej, coś tam on już pewnie mądrego wymyśli. Przyjdzie i zadziwi mnie. Zrobi coś takiego, czego jeszcze nie widziałem. — Ale o opryszku i słuch zaginął.
Aż razu pewnego, o wiele później, spotkał go Dobosz, podczas jakiegoś chramu w Wierbiążu, niedaleko Kołomyi. Oczom nie wierzył: — To ty? Co z tobą? No! bratku biednaż twoja głowina! Teraz sobie pogadamy.
Były opryszek znał wściekłość wybuchów Dobosza i moc jego gniewu. Oddając duszę Bogu, o to tylko prosił Dobosza, aby poszli pod cerkiew, a on mu tam wszystko opowie i pokaże. A gdy się udali tamtędy, ujrzał Dobosz już z daleka nową, jasną cerkiew skrzydlatą ze złoconymi wierchami. Potężny śpiew płynął z wnętrza cerkwi.
— Widzisz Panie Watażku. Przypiekły mnie grzechy zanadto. Napady, zabójstwa owe mi obrzydły. Całe to życie lasowe. — Nie wiem po co ono. Tę nową cerkiew oto postawiłem tu za twoje skarby. Rób teraz ze mną, co chcesz.
Dobosz z radością, ale także z oburzeniem dobrodusznym popatrzył na byłego towarzysza: — Ach, capie ty, głowo barania! Oj durny ty, durny! To tak ty znasz swego watażka? Czemużeś mi tego od razu nie powiedział? Dodałbym ci jeszcze złota na tę cerkiew. —
Uściskał swego starego pobratyma i poszli razem do cerkwi na służbę Bożą.
Te niezliczone wieści, ciągle na nowo opowiadane, przeżywane, a może ciągle powstają. Tłumaczą dlaczego Dobosz wszędzie miał sprzymierzeńców. Wszędzie też miał uszy — jak mówiono. Gdzie by padło jakieś wrogie słowo, zaraz dochodziło do uszu Dobosza. Wtedy nagle i niespodzianie wyrastał jak spod ziemi któryś z opryszków, albo też zjawiał się — sam Dobosz. I mógł pokarać lub co najmniej dobrze nastraszyć kosookiego gderacza, nieżyczliwego krytyka, albo plotkarza o świerzbiącym języku, pyskacza o sitowatej, dziurawej gębie, niecnego donosiciela lub zdrajcę, najemnika pańskiego.
Z czasem ze wszystkim zwracano się do Dobosza. Nawet drobne wiejskie rozrachunki, poróżnienia majątkowe lub rodzinne spory opierały się o Dobosza. Oczekiwali odeń ludzie nieraz odwetu za niedopłacenie krowy, a czasem rozstrzygnięcia, czy egzekucji, w sprawie zwrotu posagu. Jedni drugich straszyli Doboszem, podobnie jak dzisiaj straszą się wzajemnie doniesieniem, skargą sądową lub komornikiem. Niejeden oburzony na sąsiada z powodu takiej lub innej ważnej sprawy — o miedzę czy o cielę — biegł szukać doraźnej sprawiedliwości — aż na Czarnohorę. Tam węszył po lasach, drapał się po skałach, szukając sprawiedliwości, szukając Dobosza... Niejeden zaś obrotny i chytry chłopisko, poznawszy młodzieńczą gotowość Dobosza, rączość jego ruchów, jego porywczość, a chcąc pomścić się na kimś, leciał z furą plotek i bredni, gotując je jakby lonty do zapalenia gniewu Dobosza. A młody Dobosz, chcąc spełnić i te nadzieje albo podjudzony przebiegłą namową, wplątywał się w kłopotliwe zawikłania wiejskie, mając już nieraz równocześnie na piętach pułkownika Przełuskiego z rowtą smolaków, węszącą jego ślady. I tak Dobosz, syn biedaków, człowiek lasowy, wychowany przez połoniny i sędzią miał być i obrońcą, i wykonawcą wyroków! Ludzie nadużywali jego młodości, każdy swoją dziurę chciał nim zatkać.
Jechali konno we dwójkę Dobosz i Iwanko Rachowskij od połonin ku wsiom. I tam gdzie płaj przewalając się przez Kryntą zaczyna schodzić na dół, spotkali obdartego garbusa, co stukając zaschłą klabuczką tak garbatą jak on sam, szedł naprzeciw nim ku górze. Z daleka już zalatywał do ich nosów zapach zatęchłych łachmanów. Iwanko pociągając nosem rozeznawał umiejętnie, a Dobosz zatrzymał konia.
— Iwanku — mówił — daj mu jakieś nowe szmatki z tych co mamy w besahach.
Iwanko posłuchał, wyciągnął z besahów grubą koszulę, mocne haczi i nowiutki kieptar. Podał je garbusowi, lecz ten nie spieszył się brać. Przystanął jednak także, a dziurawiąc wzrokiem śmiechliwym Dobosza oglądał go uważnie. Dobosz także go oglądał. Nos garbusa tak zakręcony był iż kukał aż do gęby ciekawie, a otwarta gęba śmiała się ku nosowi jak gdyby się radowała ze smacznego kąska. Jak gdyby poznawał Dobosza, ale jeszcze więcej nie chciał go poznać ni uznać. Zaskrzeczał:
— Ty kto taki?
— Dobosz — odpowiedział Dobosz.
Garbus otworzył usta jeszcze ciekawiej. Zaskrzeczał głośnym śmiechem.
— Dobosz tu, Dobosz tam, a nigdzie go nie ma.
Dobosz zapytał.
— Czemuż nie ma?
— Jakiż ślad twój człeczyno i gdzie? Tam cię wołają, tam cię szukają, tam cię potrzebują — Niby to — Chie! — garbus splunął.
Dobosz zniecierpliwił się.
— Pierwszy raz widzisz mnie, dziadu, a już urągasz. Za co?
— Pierwszy raz? Oczy już bolą. — Garbus zachichotał jak cap.
— Od czego bolą? — pytał Dobosz.
— Od twego biegania-zabiegania. Kto na cię świśnie, a w dodatku kadzidłem w oczy zadymi: „Jaśnie panie watażku, bądźcie łaskawi“ — już biegniesz. Wszędzie ciebie pełno. Zamiatacz do zamiatania najęty i nic.
Garbus otworzył usta szeroko, ślina z nich ciekła sama na łachmany. Dobosz roześmiał się, a garbus paplał dalej.
— Kto przyjdzie, ogonem machnie to i ty zaraz zamachasz. Taki to Dobosz.
Dobosz milczał, garbus przyglądał mu się uważnie. Przemówił twardo.
— Znam takiego, co by ci dał, ho-ho! Nie jakąś tam Chmurkę Gromową, ale tak — abyś na prądach latał i tu i tam, na karki spadał, wiedział wszystko a trzymał w garści. Obiecałeś biedakom —
Dobosz natężył słuch niespokojnie.
— Cóż obiecałem?
— Otworzyć wielki świat, a komuż otworzysz?
— To jak? — pytał Dobosz.
Garbus znów zachichotał po koźlemu.
— Abyś mógł otworzyć, trzeba aby biedacy byli.
Dobosz zaśmiał się.
— A czyż za mało biedaków?
Garbus wysoko podniósł palec wskazujący, machał nim raz po raz jakby rozkazywał. Rozładował się bez udzierżku.
— Za mało! Biegaj sobie tak dalej, naobiecuj co się wlezie. Niech naprzód rozmnożą się jak jesienne pchły w kolibie! Aż zaczernieje wokół wygasłego popiołu. A potem taka próba: wyparz chmurą czarną, dymem jałowcowym — głód! którzy przetrzymają, pobiegną za tobą. Ho-ho! Otworzysz świat. — Garbus chichotał jak cap.
Dobosz żachnął się gniewnie.
— Tfu! Sczeźnij czorcie! Cóżeś ty za jeden?
— Taki sam jak ty, tylko świadomy.
— Czegóż świadomy?
Garbus krzywił się w uśmiechu, splunął mocniej raz i drugi, potem ślina sama ciągnęła mu się powoli na łachmany. Powierzył cicho.
— Powiedz tylko jedno słowo, a hulać będziesz na koniach chmurowych, nie na pańskiej szkapie. Wtedy zobaczysz —
Dobosz nie odpowiedział, skinął na Iwanka. Iwanko zbliżył się z ubraniem do garbusa, a tamten splunął.
— Trzymajcie sobie i dajcie takim, co wam za szmatki wymodlą odpuszczenie grzechów i niebo na zakąskę. Chie! — Stukając klabuczką tak garbatą jak on sam, bez pożegnania odszedł w górę ku Kryntej. Dobosz patrzył w ślad za nim podejrzliwie. Zapytał Iwanka.
— Co to za jeden?
Iwanko pociągnął silnie nosem.
— Zapach biedacki, ale zakwaszony na sprzedaż jak ogórki.
— To chyba czort? — upewniał się Dobosz.
— Nie — biedził się Iwanko — to ochotnik, aby za biedę swoją czorta na tron posadzić.
Zjeżdżali ku wsiom, widzieli z daleka dachy chat. Dobosz zadumał się, mówił cicho.
— Rodzice moi nie żyją, a szukam ich: gdzież oni? Co wspomnę, przed oczyma stają mi biedacy. To moja rodzina.
Iwanko nie odzywał się, a Dobosz mówił dalej.
— Wiatr wieje, ale kto wie jak sieje. Panów przepędziliśmy, pańszczyzna się nie zgłasza, a u biedaków nic się nie zmieniło.
Iwanko pomrukiwał.
— To prawda. A będzie gorzej jeszcze. Bo zarobków znikąd nie widać.
— Czemuż nie ruszają na doły, do dworów, do miast? Trzymają się swych chat i biedy swej uparcie.
Iwanko wzruszył ramionami i wskazał palcem. Na stokach, na wzgórzach i w zakątach leśnych, daleko jedna od drugiej, chaty czy to przestronne czy malutkie, bogate czy najbiedniejsze, wszystkie jak zamki obronne, zatarasowane grażdami, z daleka już sterczały czubato, hardo. Iwanko tłumaczył.
— Dla biednego swoja chata to swój zamek, i jeszcze więcej, swoja skóra. Przylepił się do tej skóry, droższa mu niż bogatemu jego dwory. I ja gdybym miał był chatę, trzymałbym się jej jak wesz kożucha.
— Ależ człowiek nie wesz! Pamiętasz jak z początku przybiegli do mnie niby powódź wiosenna? A teraz —
— Teraz zacichli, każda kropla do swojej szpary. Bo biedak nie buszować chce ani rozbijać, tylko ziemię drapać. Troska się pracowicie, przepycha się pół zdychając, a wciąż śni mu się bogactwo. Niby że je zapracuje kiedyś, ha —
Dobosz roześmiał się głośno.
— Z biedackiej pracy bogactwo, któż to widział.
Iwanko odpowiadał niechętnie.
— Co innego my, a co innego oni. Ich można jeszcze strącić z tej biedy na ulicę, na włóczęgę, na żebractwo. Tego się lękają, w biedactwie swoim mają nadzieję. A my? Wybraliśmy las, sięgnęliśmy po bogactwa inne. Ale cóż im damy? Chacie po dukacie?
— Nie o dukaty mi chodzi, bo cóż biedakom ze zrabowanych dukatów, tylko o bogactwo żywe.
Iwanko odpowiadał opornie.
— To nasze — żywe, najżywsze.
Dobosz tłumaczył jeszcze.
— Posłuchaj mnie: kto ma owcę już nie jest nędzarzem, kto krowę — z biedy się wyciąga. I tak to pójdzie, rozumiesz?
Iwanko nie odpowiadał, uśmiechał się jak taki, co wie lepiej, ale Dobosz nalegał. Iwanko mówił.
— No, niech ci będzie, ale skąd je wziąć? Bywa, że jeden i drugi dostanie od sąsiada jagnię czy cielę na przypłodek. A iluż nie dostanie? Lepią się koło bogaczy jak mogą, bo skądże wezmą?
— My im damy — powiedział mocno Dobosz.
— A skąd weźmiesz, komu dasz, jak i po co?
— Wszystko czego potrzebują, aż będą mieli dość. Aż zażegnamy czorta, niech sczeźnie.
Iwanko kiwał smętnie głową.
— Czortu nigdy nie nastarczysz.
Dobosz nie odpowiadał już, zawrócił konia ku Czarnohorom, a Iwanko za nim. Zabrali stamtąd tych, co nie opuszczali Dobosza, jaką dziesiątkę towarzyszy i ruszyli konno ku dołom. Zjawili się niespodzianie za Prutem i dalejże zganiać z dworów żywe bogactwo, chudobę aby ją rozdzielić między biedaków. Od razu było z tym kłopotów aż do śmiechu. Tak jakby Dobosz i towarzysze zmienili się z opryszków w kupców i zgońców bydła, takich co pędzą je na jarmarki i do rzeźni. Junacy naprzód śmiali się, potem klęli, wreszcie posmutnieli, bo nie dla miast i dla targów wyszukali Dobosza i przysięgali mu, tylko dla lasu. Także Dobosz znudził się prędko, tym niecierpliwiej poganiał i przyspieszał aby pozbyć się kłopotów. Kłopoty nie malały. Chociaż panów za Prutem nie zastali w dworach — bo ostali się chyba tylko w którymś z warownych, który by trzeba długo zdobywać — i na opór nie natrafili, przecież słudzy pańscy nie tylko niechętnie wydawali bydło, pomrukiwali, a w końcu szemrali. Po gospodarsku narzekali, że chudoba wyrwana ze swojej dziedziny zmarnieje rychło, bo to po tatarsku, po pogańsku tak pędzić ją przed siebie, bez serca. I sama chudoba wiedziała od razu, że pędzą ją daleko od domu ludzie obcy, twardzi co nie szczędzą bata, a wcale nie troszczą się o to czy żywocina spragniona, zgłodniała albo smutna. Porykiwały żałośnie bydlęta, naprzód po jednym, potem rozdzierały się skargą, całym stadem wzywając pomocy, wyzwolenia. Nie tylko słudzy pańscy, także sąsiedzi, sami chłopi, przeklinali Dobosza i opryszków. Sprzeciwić się nie śmieli, ale pierwszy raz zamiast błogosławieństw doszły do uszu Dobosza przekleństwa. I Dobosz, niedawny pasterz, nie dziwił się wcale. Sam martwił się krzywdą chudoby. Pocieszał się wszakże, że to tymczasem, bo rychło patrzeć rozdzielą całe żywe bogactwo, biednych już nie będzie, a ci co dostaną chudobę, będą ją piastować czulej niż rodzone dzieci.
Tymczasem co prędzej popędzali drogami krowy z cielętami, owce z jagniętami a także woły, konie i źrebięta. Po wsiach przez które pędzili stado, wieśniacy żałośnie spoglądali, czasem załamywali ręce w milczeniu. Gdy Dobosz dopytywał o biedaków, nikt nie przyznawał się, bo z opryszkiem, takim co chudobę męczy i marnuje, nikt ani jeden, nie chciał mieć sprawy. Wsie ówczesne, jeszcze bardziej niż dziś, rozsiane były po pagórkach i zakątach, chaty nie stały w rzędach. Dobosz umyślił, że najsprawniej będzie rozdzielić bydło w niedzielę lub święto kiedy ludzie zbierają się wokół cerkwi. Tak doszli do Rożnowa na Podgórzu, akuratnie w święto pod cerkiew z okrągłymi kopułami, co stoi tam jak dorodna a zawsze młoda gazdynia, a wokół jej łona i piersi okrągłych pokolenia całe sypią się jak dzieci. I tam Dobosz nakazał obwieścić aby sami biedacy stanęli w rzędzie na to, aby mógł rozdzielać bez trudu a sprawiedliwie. Biedacy wstydzili się, czy to że nie chcieli się chwalić swoją biedą, czy też że nieswojo im było na oczach wszystkich zabierać nieswoją chudobę. Wszyscy jednak, biedni czy bogatsi, poznając że chudoba już zgoniona i zamartwiona, żałowali ją szczerze i głośno: „Biedaczęta, sieroty na obczyźnie, męczą się, tęsknią do swoich kątów! To ci dola.“ Nawet tacy chciwcy spośród wiejskich bogaczy, co spoglądali na chudobę łakomie, nie odważyli się stanąć w rzędzie dla rozdziału, bo i im wypadało razem z innymi żałować chudoby. Nadaremnie towarzysze Doboszowi i sam Dobosz wykrzykiwali jak Żydzi na targu w Kutach: „Żywe bogactwo, bierzcie ludzie, dzielcie sprawiedliwie!“ Żydom uwierzyliby, bo wykrzykują także cenę, a opryszkom nie. Wreszcie Dobosz zniecierpliwił się, kazał porzucić stado na dziedzińcu cerkiewnym: „niech zabiera kto chce, albo niech się udławi.“
Zaledwie opryszki oddalili się, ten i ów spod cerkwi, niekoniecznie biedny, zaciekawił się chudobą. Z początku żałował, a potem nieznacznie zaczął chwytać krowy i cielęta, a inny już prędko popędził przed siebie owce. I zaraz jeden przez drugiego przyskakiwali inni, już nie tak wstydliwie: „ja biedny, to niesprawiedliwie, mam jedną krowę a ty cztery. Oddaj, to mnie należne!“ A tamten w złości: „ja mam więcej dzieci, i paszy więcej, chudoba zabiedzona, nieszczęsna, czymże ją będziesz karmił?“
Zaczęli się szarpać, wyrywali sobie bydło, poszturkiwali się, wykrzykiwali obelżywie, choć to pod cerkwią, aż stary ksiądz choć nieco głuchy dosłyszał hałas. Wyszedł na podwórze, upominał, zawstydzał. Usprawiedliwiali się rzetelnie, że całkiem niewinni, bo to wszystko opryszki narobili, przypędzili takie bogactwo aby między ludem chrześcijańskim posiać kłótnie i zamieszanie. Ksiądz widząc tak dobrą wolę, choć na podwórzu rozpędził się z kazaniem, nakazując aby natychmiast oddać prawnym właścicielom, inaczej to udział w kradzieży przeto kradzież jawna. I wówczas ludzie jak jeden też rozpędzili się do księdza: „Jeśli łaska księdza jegomości, niech poszuka tych prawnych. I niech sam do nich popędzi stado, nie bronimy dobrodziejowi.“
Stanęło na tym co nakazał ataman gminny, aby zapędzić chudobę do gminy, a stamtąd co dnia kto inny odbierał ją sobie dla użytku. Ciągali bydło tu i tam, krowy doili do ostatniej kropli, nierzadko zajeżdżali konie do utraty tchu. Przypominali sobie jeden po drugim, że czas najwyższy zwieźć drzewo przed zimą, zaprzęgali woły, przeładowywali wozy, A karmić? Jak który, co prawda ten i ów według sumienia, a inni? Gdzież to jest sumienie dla nieswojej krowy, gdy użytek słabiutki, tylko na jeden dzień? Niechaj inni karmią! Po jakimś czasie każdy widział, że chudoba zmarniała, a choć dworska, niepodobna całkiem do własnej wiejskiej. Gminne pastwisko było obskubane, bydlątka ciągały się od kępki do kępki, od trawki do trawki, więcej polegiwały niż ruszały się. Lecz i Rożnowcy byli ludźmi, wzdychali często: „niech Bóg broni od sprawiedliwego rozdziału.“ Wreszcie ataman gminy rozzłościł się i popędził całą chudobę na swoje pastwisko. I zaraz jedni pobiegli na skargę do pana starosty w Kołomyi, a inni w góry do Dobosza.
Nie mogli go znaleźć, bo Dobosz rozumiejąc jak ludzie żałują chudobę osieroconą i uznając to, szukał zdobyczy gdzie indziej. Pognał wraz z towarzyszami aż pod Suliguł na stary szlak, gdzie kupcy nadal pędzili zakupione stada z Kut aż na Węgry. Zasiedli tam na nich w tym pustkowiu, czekali cierpliwie, doczekali się nareszcie, bez kłopotu przepędzili strzałami kupców i ich służbę, wyzwolili chudobę z niewoli kupieckiej i od rzeźni, bo były to same woły tuczone na pieczeń. I zaraz wierchami popędzili je aż pod Sokołówkę. Poczekali tam, odpoczywając na górze w lesie kilka dni aż do niedzieli.
Pieczeniaste woły były międzynarodowe. Ni wędrowne targi ani tłumy ludzi ich nie straszyły, za żadnym kątem, stajnią ani pastwiskiem nie tęskniły, ani z tego nie marniały, jednak od kilku dni karmione tylko trawą zwyczajną choć i górską, posmutniały jakoś. Bo któż nie wie, że pańska i miejska pieczeń to sakrament i dla tego pieczystego sakramentu hoduje się woły już od dwu pokoleń, zakąskami, napitkami, słowem przysmakami, im bliżej targu i rzeźni, tym delorniej. Schudły nawet odrobinę, a przecież ruszały się godnie, jak przystoi wielkiej procesji utuczonej, co kroczy w paradzie z targu na targ, aby kupców za oczy chwycić. Gdy opryszki wypędzili stado z gór na gościniec, od tej potęgi wołów chmura kurzu buchnęła ku cerkwi. A w chmurze co? Woły jasno-srebrne stąpają postawnie, jak gdyby Słoneczko swoje dzieci na paszę wypędziło. Poznali je Sokołowcy, przywitali jak dobry znak: „Witajcie woły pieczeniaste, uciecho oczu!“ Gdy dowiedzieli się, że to nie tylko dla oczu, uwinęli się i przyjęli Dobosza chlebem-solą i okrzykami z pełnej piersi: „Sława watażku darunkowy! Pieczeni rozdawco!“ Bez żadnego zakłopotania przyjęli podarek jakby tylko na to czekali. Smutku wolego nie dostrzegli, cmokali i klepali woły, choć dla tych pieczeniastych takie pieszczoty na nic.
Rzecz w tym, że zbliżał się letni chram, wielkie doroczne święto Sokołówki, na które mieli przybyć goście z dwu powiatów. Zatem przy sprawiedliwym rozdziele mało kto wybrał sobie tego i owego wołu dla jarzma, dzielili je przeważnie na pieczeń chramową, bo też pieczeń to była, jakby z nieba spadła. Docenili Dobosza, polubili go szczerze, że w czas zgaduje co ludowi potrzeba. Poznali, że to co panowie głosili przeciw Doboszowi to łgarstwa ciężkie jak młyńskie kamienie. A nawet co księża sypali z ambon, to jakby kamienie zemleł zamiast ziarna. Bo całkiem widoczne, że Dobosz nie wywraca świata, przeciwnie, po chrześcijańsku naprawia, bo daruje i zabawy świąteczne urządza na chwałę Bożą, w najważniejsze święto roku. Któż widział kiedy taki chram na Sokołówce?! Bowiem mieszkańcy chcąc się pokazać, nie tylko dołożyli swoich zapasów, bryndzy, sera, huślanki, jeszcze wykosztowali się jak mogli. Pospiesznie posłali do Kosowa konie, nakupili i nawieźli kilka terhów wódki, chleba i ogórków. Tych sławnych, co do tańca rzeźwią, a po wódce trzeźwią, z których zasłynął Kosów. A gdyby nie tak już sławny, nazwać by go trza Ogórkowem.
Już zabawiali się po nabożeństwie zaczynając tańce od podwórza cerkiewnego, potem tańcząc uliczkami i płajami od chaty do chaty, a muzyka wszędzie szła za nimi, gdy przybiegli ludzie z Rożnowa na skargę do Dobosza. Rozeźleni i pokłóceni, tu garstka tam garstka, szeptali jedni przeciw drugim, a wszyscy jednym głosem przeciw atamanowi gminy za to, że zabrał chudobę. I przeciw staremu księdzu także, że publiczył bezwstydnie, a podział sprawiedliwy nazwał jawną kradzieżą. Popsuli zabawę, bo Dobosz rozgniewany nie na żarty, już chciał galopować do Rożnowa. Na szczęście było chrześcijańskie święto, stąd i stamtąd przynieśli pokłóconym gościom pieczeni, wódki i wszystkich darów bożych: „Opamiętajcie się lubi goście, kłótnie na jutro i na pojutrze, a dziś święto Boże. Używajcie, podział sprawiedliwy.“ Już zachęcali ich nawet do tańca, ale kłótnicy nie ustawali, przeto Dobosz wraz z kilkoma opryszkami pocwałował do Rożnowa. Najgroźniej naleciał na atamana gminnego aż temu nogi się zatrzęsły i język skołowaciał. Widząc to, Dobosz opamiętał gniew: „No, mów swobodnie, nie bój się.“ I ataman odzyskał mowę, usprawiedliwiał się, że ludzie wiejscy tacy głupi a co najgorsze chciwi, zawistni, nieszczerzy, byliby zmarnowali śliczną dworską chudobę, gdyby nie on. Na księdza nie sierdził się Dobosz, bo stary, a głównie bo to jego dzieło krzyczeć z ambony, tak jak dzieło golarza aby golił brodę raz na miesiąc. Brodzie krzywdy nie ma i tak odrośnie, na to aby golarz miał swoją robotę. Tak samo z grzechami. Mało tego, przeprosił księdza za hałas i dał mu dukata na cerkiew, aby nadal dobrze golił swoich parafian. Bo też było za co! Zamiast chudobę dzielić sprawiedliwie, sami podzielili się na dwadzieścia partii i tak syczeli, szeptali donosy, pokazywali palcem jeden na drugiego, a gdy Dobosz zniecierpliwił się, ten i ów nań spoglądał wilkiem. Wszystko za ten podział sprawiedliwy! Dobosz rozeźlił się ostatecznie, jak ryknie na nich.
— Poganie bezwstydni, Boga nie macie. Zamiast radości, z podziału złość i kłótnie snujecie. Wyście gorsi od Żydów! Żydzi praktyczni i wdzięczni, a gdy ich smagnąć Bogiem cichną jak muchy pod wiatr. Takim jak wy nie dawać trzeba, obskubać należy, piórko koło piórka i to jak najprędzej, zaraz po święcie!
Aż wtedy ich zatkało! A Dobosz ze złością lecz sprawiedliwie skasował podział i kazał popędzić bydło do Sokołówki. Podarował je Sokołowcom, a do podziału się nie mieszał.
Aby naprawić zabawę Sokołowcy przedłużyli święto. I tak nabywali się, jak dotąd Sokołówka jeszcze nie widziała, a dotąd starzy ludzie wspominają co słyszeli od starych. Opryszki tańczyli po chatach, po podwórzach, po uliczkach a wciąż palili z pistoletów jakby na największym weselu. Tak napęczniała świętowaniem Sokołówka, że sam pan dziedzic zaprosił cały lud na zamek na zabawę. To był chram chrześcijański jak należy! Wyraźnie to widać, bo nie było żadnej kłótni, ani pajęczynki za pajączkiem ukrytym w kąciku, tylko zabawa szeroka, pobratymstwo. Nieraz jeszcze później, jak zaświadczają nowe akta, Dobosz wraz z towarzystwem zachodzili do pana na zamek a nikt nikomu, żadnego słowa nie powiedział z kolcem, tylko same grzeczności. To był podział sprawiedliwy!
Dowiedzieli się o wszystkim Jasienowcy, posłali prędko posłów do Dobosza, zapraszając na wielki jesienny chram u siebie w Jasienowie. Dobosz znalazł nowy sposób dla podziału, głównie na to aby nie narzekali, że bez serca wyrywa chudobę ze swoich kątów i pędzi w obczyznę. Po drodze do Kołomyi zatrzymał całe stado bydła, co wracało z połoniny za Prut. Kazał je popędzić na Jasienowo. Choć bydło przeszło podwójną drogę, nie wiele było znać, bo było wypasione, wytarzane w trawach górskich, bez śladu duszności stajennej i zaprawione do wędrówki.
Jasienowcy oczekiwali Dobosza przed cerkwią. Po kupiecku umówili się między sobą, a bez najmniejszej kłótni. Biedacy czy nie biedacy, ale tacy, co wysunęli się naprzód przed cerkwią, nie wstydzili się wcale, lecz powołując się na księdza, wójta i na gromadę wywodzili, że są biedakami. I jednym głosem, jak chór cerkiewny przez wielkiego diaka wyuczony, pomrukiwali wszyscy zgodnie: „Sławnie, sławnie“, bo to nic nie kosztuje i ani jeden nie przeczył, bo święto, choć Dobosz nie sprawdzał wcale, bo wierzył wszystkim, co przyznawali się do biedactwa. Rzecz w tym, że za każdym biedakiem stał bogatszy albo i zgoła bogacz, taki co umówił się z tamtym, że zapłaci za podarowaną mu przez Dobosza krowę, czy to pieniądzmi czy bryndzą, ziarnem czy wszystkim po trosze. Zadowoleni byli jedni i drudzy, bo każdy z wymiany otrzymał czego potrzebował. Najważniejsze, że zgoda sąsiedzka nie naruszyła się, a żadne plotki ani publiki nie wyszły na wstyd powiatowy, jak to się stało w Rożnowie. Dlatego choć cały powiat sypał się ze śmiechu jak wiatrem wiosennym, Dobosz nigdy się o tym nie dowiedział.
Opowiadają w Krzyworówni i zdaje się nie bardzo kłamią, że także tamtejszym mieszkańcom zachciało się zrobić dobry targ z Doboszem. Z powodu rojenia się opryszków, kupcy nie przychodzili w góry i targi były zamknięte, przeto żadnego ruchu nie było a krowy i woły potaniały nadmiernie. Ci z Krzyworówni wysłali zatem do Dobosza posłów, ażeby zamiast męczyć się i pędzić dla nich bydło z dołów, zakupił za dukaty w Krzyworówni krowy od bogatych dla biedniejszych. Dobosz zgodził się na to i według umowy bogaci i biedniejsi w zgodzie dzielili się między sobą czy zarobkiem czy udojem, a wójt pilnował i rozsądzał sprawiedliwie.
Wieść o tym poszła szeroko po gminach i jedna za drugą głowiły się nad tym, jak skorzystać z Dobosza. Mówiąc raz, że trzeba mu przyjść z pomocą, aby naprawił świat, bo Dobosz to złoto, złotszy niż najlepszy pan z tych najdurniejszych, co książki wciąż czytają, a potem wygadują z gorączki tak samo jak Dobosz. Innym razem mówiono, że Pan Bóg ustanowił po to statecznych ludzi, aby korzystali z rozbójników co się da. Dobosz sam najpóźniej dowiadywał się o zmowach i chytrościach. Przypadek otworzył mu oczy. Spotkał na gościńcu gazdę w Krzyworówni, co choć ubrany chramowo przedstawił mu się, że jest biedakiem. I pytał Dobosza jak on to chce, czy wszyscy mają się stać bogaczami. Dobosz odparł z miejsca: „wcale nie, tylko aby każdy miał dość jak Bóg przykazał.“ Gazda ucieszył się: „To mi się podoba, ja także nie chcę być bogaczem, tylko chcę mieć dość.“ „A ileż to dość?“ — pytał Dobosz. „Jedną krowę, a potem zobaczymy. A nie zapomnijcie o mnie, jasny panie watażku.“ Dobosz posłał mu krowę i nie zapomniał o nim. Po pewnym czasie przyszedł sam i zapytał: „Czy masz dość?“ Gazda zakłopotał się: „Nie, podkarmiliśmy się trochę, dzieci i ja, kiszki nam się rozkręciły, no i z tego carynkę wyrobiliśmy z lasu. Siana sporo, ale bieda, że zmarnuje się, no i roli wyrobiliśmy sobie dość, ale bez nawozu wyjałowi się. Potrzeba mi, tak tymczasem, jakie trzy krowy jeszcze.“ Dobosz zaczynał rozumieć, że im kto ma więcej, tym dalej od tego aby mieć dość. Ale on sam miał już dość, omijał wsie. Utwierdził się, że jest człowiekiem lasowym nie wiejskim. I inni towarzysze mieli dość. Wrócili na Czarnohorę zmęczeni, zbiegani i znudzeni. Siedzieli na Kiedrowatej połoninie w zakrytej skałami fortecy. Iwanko Rachowskij tłumaczył i pocieszał.
— Czyż nie widzicie, że tylko tacy jak my mają dość, bo nasze bogactwo nigdy się nie wyczerpie, a tamci wiejscy nie naszego pragną lecz przeciwnego?
— Któreż to nasze bogactwo — pytał Dobosz — złoto w skałach, czy w kasach u bogaczy?
Iwanko uśmiechał się chytrze.
— Nie, panie watażku, nasze bogactwo najzłotsze — to czas. To nasze komory nieprzebrane! Podział sprawiedliwy, innym roboty-kłopoty, a nam czas.
Dobosz uśmiechał się wesoło.
— No, dobrze, ale cóż kupisz za nasze bogactwa?
— Wszystko, cały świat, a najwięcej wesołości, tańca, krasy wszelakiej. Któryż bogacz ma tyle czasu jak my? Nie martwmy się, zatańczmy sobie.
Dobosz nie odpowiadał, a Iwanko chytrze uśmiechał się do czegoś, co widział przed sobą. Inni czekali cierpliwie, aż powie a Dobosz przynaglał.
— No powiedz, co chcesz powiedzieć.
— Ha — mówił Iwanko wesoło — otworzyć świat biedakom chciałeś, czym? Krowami, owcami, cielętami? Nigdy w świecie! Lepiej zabierz im coś, no, niewiele, w sam raz, po prostu wszystko co mają, a za to daj im jeszcze więcej, czasu dużo, czasu bez miary.
Dobosz zmarszczył się.
— Mówisz tak, jak ten garbus z Kryntej, bodajby sczezł.
— Ależ nie! Broń mnie Boże! Chcesz im otworzyć świat, naprawdę? Toż musisz wyrwać ich z nór, z trosk. Nie, aby chmurą czarną parzyć, ani głodem pędzić przed siebie, jak tamten pokraczny napaździekał. Tfu! Ochotą zaciągnąć! gdzie nie pomoże inny lek, taniec pomoże. A cóż innego możesz im dać? Niech biorą z nas przykład, niech tańczą.
Dobosz rozjaśnił się.
— Słusznie, Iwanku, całkiem słusznie. Zatańczcie, bracia.
Zagrał na fłojerze cisowej nutę swoją, bogatą, bezkreśną aż odległe huki Kiziego potoku mu odpowiadały. Świętowali powrót do swojej dziedziny, tańczyli w fortecy wśród skał. W obecne czasy na Kiedrowatej wieczorami wiją się dymy pasterskie z watry, na której gotuje się wieczerza, widzialne z daleka, z góry i z dołu. I wtedy smętnie wspominają teraźniejsi ludzie, marząc sobie w żarcie: „Ot tam wysoko siedzi pan Dobosz z junakami, nabywają się.“ Ale to nie tak! W owe czasy ani dymek nie wionął stamtąd, bo opryszki wypuszczali dym z komór kominkami ukrytymi, które wychodziły na dno jaru. A tam u wylotu kominka stawiali warty, aby bez miłosierdzia ściąć takiego, co by się ciekawił.
Toteż gdy jedni przygotowywali wieczerzę, inni beztrosko tańczyli aż padali ze zmęczenia. Potem odpoczywali, pokrzepiali się czy wędzonką jelenią, czy palinką węgierską i znów tańczyli. Zasłyszała to Chmurka Gromowa, zbiegła z pastwiska między skały. Za nią inne konie jakie tam były, kare, śmietankowe, stalowe, myszate, tuzin co najmniej. Otoczyły tańczących, to rżały do tańca, to stawały dęba, potem pochyliły głowy, słuchały cicho. Lecz opryszki nie ustawali, tańczyli nadal, rozpędzali się przed siebie, przed siebie w tańcu, aż noc ich ogarnęła.
Gdy już panowie dawno uśmierzyli ludność na dołach, gdy ludzie polańscy — jak ich zowią — prawie zapomnieli, że kiedyś nie było pańszczyzny, wciąż trudno było jeszcze panom dać sobie radę z górami. Więc biedzili się nad tym, suszyli sobie głowy, jakby to rozdwoić naród górski, jakby go rozłupać. Znacznie już później, za czasów austriackich, doprowadzono to dzieło do końca: stworzono po wsiach huculskich osławionych puszkarów. Jakby policję czy straż wiejską, złożoną z samych Hucułów. Nie tylko dawano im broń i zwalniano ich od robót i świadczeń, nawet pozwalano im grabić i nękać bezbronną ludność, byleby utrzymywali ją w posłuchu i byleby chwytali opryszków. W ten sposób niejeden opryszek wolał służyć w puszkarach niż siedzieć po lasach. Nie był zależny od panów, a trzymał w postrachu całą ludność, mógł bezpiecznie drzeć ją i grabić, w zgodzie z pańskim prawem. Opryszków chętnie przyjmowano na puszkarów. O niektórych puszkarach zachowały się wieści, do dziś dnia jeszcze napełniające przerażeniem wieś huculską.
Za czasów Dobosza nie było jeszcze puszkarów. Ale jakby ich przygotowywano. Starano się ująć co bogatszych gazdów, mianując ich atamanami, jak gdyby wójtami. Ci mogli się obawiać Dobosza, bądź by nie utracić znaczenia, bądź to z niechęci do płacenia mu daniny.
Powiastują ludzie, że i do teraz świeci się wysoko na Synyciach czaszka sławnego gazdy Diduszki, który ośmielił się oprzeć Doboszowi. A Doboszowi się wydawało, że był w zmowie z panami.
Są jeszcze inne pamiątki po Diduszce. Na lewym brzegu Riczki na dawnym obejściu Diduszkowym stoi starożytna kurna chata, zbudowana z olbrzymich kłód, bardzo przestronna lecz ciemna, pokryta wewnątrz u góry stężałą warstwą dymu, błyszczącą jakby emalia. Pułap chaty postawiony prastarym sposobem; podobnego mu nigdzie się teraz nie spotyka. Pod wpojone jedna w drugą deski podścielone są długie belki, a te znów spoczywają na długim rzeźbionym swołoku. Odrzwia także czarne, a błyszczące od dymu ozdobione są starymi geometrycznymi rzeźbami. Chatę tę postawił syn Diduszki wkrótce po śmierci ojca i po spaleniu dawnego domostwa przez Dobosza. Zapewne wybudował ją z drzewa, ściętego na tym samym miejscu.
Okna chaty umieszczone są wysoko, odrzwia potężne, chata mroczna jak jaskinia, obwarowana olbrzymimi kłodami. Wyziera z niej przerażenie po napadzie, strach i chęć zabezpieczenia się przed nowym napadem. I dociera do nas tchnienie owych czasów, kiedy każdy człowiek w tych puszczach zdany był na własną obronę.
O Diduszku sława poszła po górach, że miał wielkie i zasobne gazdostwo w Riczce-Krasnojyli, którą i do teraz Riczką Diduszkową zowią, i że był jednego rodu ze znaną i możną rodziną szlachecką. Pierwszy tu osiadł, kiedy przywędrował aż nad Riczkę. Pracowity i zapobiegliwy Diduszko był zajęty pracą i gazdowaniem tylko. O panów mało się troszczył. Był poważny i stateczny, dbał pilnie o swój ród. A jakby do rodziny liczył swe liczne sługi i nawet chudobę. Dbał, aby wszystko to było syte, by miało dostatek. Aby każde z nich pracowało, ile potrzeba i miało, co potrzeba. Nie był skąpy zupełnie, lubił hojnie wynagrodzić za pracę. Każdego sługę po pewnym czasie służby żenił i wyposażał. I większa część osadników Riczki Diduszkowej od sług Diduszki pochodzi. Gościnny był, nikt od niego bez podarunku nie wyszedł. Opowiadają, że gdy raz znajomi brusturscy ludzie doń przyszli w gościnę, na pożegnanie siedem koni wyprowadził. Kazał je osiodłać w nowe tarnice, nowe liżnyki, ubrać w kwiaty i wstążki. Wszystko to jako podarek. Powsadzał gości na konie, poobracał konie w kierunku płaju: „No, teraz jedźcie z Bogiem“.
I świętowania obchodził pysznie wspaniale. Szedł z całym orszakiem sług i rodziny, poprzez górę, aż nad Białą Rzekę do cerkwi, strojny w pistolety, w prochownice świecące i zaraz po księdzu śpiew kościelny zaczynał. Taki to był gazda.
Jednak pustoty żadnej nie cierpiał. Nie tylko zlekceważył nakazy Dobosza co do posyłania stałej daniny, nawet rozsierdzony nad miarę, zaczął się odgrażać Doboszowi. Mianowany przez panów atamanem nad nowym osiedlem nie miał tego w cenie. Rozpowiadał, że jeszcze panom całą berbenicę czerwonych złotych odmierzy, byleby tylko pojmali tego próżniaka i zawalidrogę Dobosza! Jak powiada opowieść: „Zaczął się przechwalać przeciw Doboszowi“. I dobre to powiedzenie. Bo nasi rodacy z gór mistrzami są w groźnych przechwałkach i pogróżkach i to takich, których nie myślą spełnić. Ale i to prawda, że do dziś są — podobnie jak Dobosz — chłopięco drażliwi, zapalni i zadzierzyści. Lada nikłe, rzec można, głupie słowo wprawia ich w szał. Dlatego też nieraz te przymówki i niewinne naprawdę przechwałki kończą się bardzo smutno. Nie darmo wierzył Dobosz, że dobre słowo jest nasieniem zbawiennym, a słowo złe posiewem smoczym, straszliwym. W przechwałkach dumnego i niezależnego gazdy widział zdradę. Nie myślał żartować. Wściekłość gniewu szarpała go i wstrząsała mu wnętrzności. Krew mu uderzyła do głowy, gdy mu powtórzono słowa Diduszki. We łbie mu tak dudniło i dzwoniło, że ogłuchł na czas jakiś. Rozpacz wściekłości nie znajdującej ujścia ściskała mu tchawicę, zapierała oddech. We śnie podrzucało nim, krzyczał i zrywał się. Krew w nim warzyła się, z jadem jakimś zmieszana. Tak ogarnięty płomieniem i duszącym dymem złości przyszedł w biały dzień do Diduszki na samo święto wiosenne Jurija. Osiedle Krasnojyla już w owe czasy nie było bezludne. Oprócz zagospodarowanych już osadników sam Diduszko miał przeszło trzydzieści sług. Dobosz zaś przyszedł tylko z kilkoma opryszkami. Kazał zawołać do siebie Diduszkę z dalekich łąk, gdzie Diduszko był przy chudobie. Gospodarstwo było tak przestronne, iż trudno było odszukać gazdę. Gdy wreszcie jeden z opryszków przyprowadził go do Dobosza, ten, chociaż furia spętana zaledwie pozwalała mu mówić, rzekł do Diduszki z uprzejmym naśmiewaniem: — Przyszedłem Panie Didu stawić ci się, byś mógł twych Panów ulubionych obdarować złotem, gdy nam sera żałujesz! Masz Dobosza! — Diduszko zmiarkował, że to jego ostatnia chwila. Stał spokojnie i godnie. Nic nie mówił, nawet nie spojrzał na Dobosza. Wtedy Dobosz jednym uderzeniem topora zabił go na miejscu. A młodego syna jego przywiązał do trupa. I podnosząc w górę jedną ręką ich obu tak związanych wołał: — Ot tak wiąże Dobosz.
Jak rażeni gromem stali słudzy i rodzina Diduszki. Wściekłość i burza gniewu w Doboszu przedarła wszystkie tamy. Nie wiadomo dlaczego (może mu się wydało, że nie dość szybko odpowiadają na pytania) — uderzył Diduszkowego młynarza i jednego z najmitów Diduszkowych tak mocno, że popadali na ziemię. Ledwie się mogli podnieść. Nie pomyślał, że to ludzie biedni, że mu się zupełnie nie sprzeciwiali.
Potem spalił wszystkie chaty i zabudowania Diduszki. Nikomu nie pozwolił ratować i nikomu nic ruszyć stamtąd nie pozwolił. Tygodniami po lasach snuły się dymy. Czuć było duszącą woń spalonej bryndzy i wosku.
Tak to wszystko dokładnie przekazują. Ale nic nie wiadomo i nigdzie nie ma o tym wzmianki, aby panowie ujęli się za Diduszką, aby pomścić go na Doboszu.
Lecz przed Doboszem nikt nigdy odtąd wspomnieć nie śmiał o Diduszce.
Wkrótce potem przyśnił się sen Doboszowi. Sam dziadek stareńki, pożółkły wieszczun, który mu niegdyś wszczepił wielikańskie ziele, we śnie mu się ukazał:
Szedł tak dziadowina od Synyci w dół carynkami, blady, wyschły, zgasły a tak leciutki, jakby go wiatr niósł. Jak poruszany wiatrem wir liści jesiennych tak w dół spłynął, chwiejąc się po ścieżce. Serce radośnie zadrgało Doboszowi: „Czy to być może? — Idzie on — mój rodzony — stareńki. — Wszystko mu wyznam i może on mi kroplę jakąś wsączy.
Starowina nie patrzył w stronę Dobosza. Ledwie widoczne z daleka, ocienione lice jego, nie uśmiechało się jak zwykle. Smutne, wyblakłe oczy spoglądały bezradnie. Patrzył gdzieś daleko. Wzniósł oczy, rozglądał się długo i powoli po górach i po niebie, jakby kogoś szukał. I przeszedł — znikł. Ani nie spojrzał na Dobosza. —
Ścigało go za to przywidzenie inne: garbus z Kryntej. To wyskakiwał za nim z gąszczy na płaj, to znów skakał w gąszcz, a często czaił się chichocząc z cicha po koźlemu i po tym można było go poznać. Dobosz miał dość tego i on skoczył za nim raz i drugi do gęstwiny, ale na darmo, ani śladu garbusa nie odkrył. Przecie skradało się za nim znów to widmo.
Wieść o końcu Diduszki zapałała jeszcze groźniej i dalej niż łuna pożarów jego obejścia. Obudziła gazdów bogatych i biednych, iż wstali przeciw uciskowi. Uzbrojeni czyhali na Dobosza na przesmykach i rozdrożach. Nie szczodrość Doboszową wspominali ani podarki, tylko trzymali przed oczyma jak gdyby napis karbowany czerwono: „zbój, wilcza skóra, tatarska łopatka. Chudobę męczył, w obczyznę wypędzał, pojękiwały maleństwa aż lasy zawodziły! A my sami? Wstyd! Do serca nam wjechał na ukradzionych krowach, daliśmy się kupić. Wilkowi wilcza śmierć, tatarzynowi na własną jego szyję ta pętla, którą dla narodu przygotował.“
Dobosz nie pokazywał się na razie po wsiach. Może ukrywał się przed smolakami ze Stanisławowa, którzy po zabójstwie Diduszki zaroili się na płajach. A może chciał przeczekać aż uspokoją się wsie.
Wspominając Diduszka i jego dolę wiejscy ludzie także o jego słowa dbali więcej niż za życia gazdy. Oto jak ostrzegał: „Zaraza zbliża się od kiedy wałęsają się pustaki. Chudoba zmarnieje a nas obiecankami zaczną karmić ci i tamci zamiast bryndzy. I po cóż ci panowie do licha? Zamiast by naród chronili, pozwalają hulać pustakom, zbójom najgorszym, jeszcze ich w nagrodę na hajduków najmują.“
Zbliżała się święta niedziela, czyli Zielone Świątki. Przygotowywał się chram w Krzyworówni. Cerkiew stała podówczas tam gdzie teraz, wysoko na lewym brzegu Czeremoszu, naprzeciwko północnego stoku Synyci. Właśnie niedawno zbudowano ją na miejscu starej kapliczki pośród cmentarza. Zatarty już dziś na ołtarzu napis głosi, że w roku 1743 poświęcił ją ks. Szeptycki, ówczesny metropolita „wsiej Rusi halickiej i kijowskiej“. Niedaleko zaś stamtąd był dawny dwór, na tym samym miejscu, gdzie teraz są ruiny późniejszego, nowszego dworu. Lecz w dworze od dawna nie było nikogo. Tylko Ilko, stary strzelec pański, mieszkał tam i pilnował obejścia. I nie było znów zbyt czego pilnować, bo co było zdatnego, dawno już zabrali opryszki. Lecz, że stary Ilko nikomu nigdy nic złego nie zrobił, że słynął jako strzelec na całe góry, a był przy tym człowiekiem szczerym, wesołym, rozmownym i gościnnym, nie czyniono mu żadnej krzywdy, nie wypędzano go z dworu. Przeciwnie, opryszki żyli z nim w pobratymstwie, a Dobosz nieraz był gościem Ilka. Może tam czasem siadywali i gwarzyli, gdzie teraz stoi stary modrzew, tak stary dla nas a jednak młody, bo go nie było za czasów Dobosza.
Święta Niedziela to święto zieloności, a także święto rojenia się, największego ruchu ludzi lasowych, święto zbierania i ściągania hufców junackich. Pieśń starowieku tak o tym głosi:
Ech, gdyby się rozwił buczek,
Choć dwie brzózki w bieli,
Poszlibyśmy — hej — w opryszki!
Tej świętej niedzieli.
Przed świętą niedzielą stroją ludzie chaty w środku i na zewnątrz, a także grządki i worinie, w świeże listeczki lubystku, jarzębiny, w liście jaworowe i bukowe. I przed niedzielą świętą obchodzą ludzie górscy sobotę didową, czyli dziadową. Didowa sobota, to wiosenne święto wspominania umarłych, święto ofiarowania darów bożych za ich dusze, święto ugaszczania się wzajemnego na cześć i pamięć umarłych. Na wiosnę zielenią się i pysznią jak błyszczące świecidełka listki bukowe, a stare, zeschłe, starte w proch na lasową podściółkę liście mieszają się z samą glebą. I drgają w słońcu młode listeczki, ciągną soki z drzew macierzystych, chłoną światło, sycą się powietrzem wiosennym, odświeżają drzewa i trzepocą się w słońcu. Ten sam wiatr pędzi po lesie zeschłe listowie, ten sam chorągiewkami młodych promiennych listków powiewa. Powraca ciągle ten sam ród liści, wciąż się odradza.
„Jaki ród liści taki też i ród mężów“. Tak przed wiekami, u kolebki rodu ludzkiego starzec niewidomy wyśpiewał.
Siadają i ludzie w didową sobotę wiosenną naokoło grobów, na podwórcu cerkiewnym, kładą na grobach kołacze poświęcone, miodowniki z gorejącymi świeczkami woskowymi i dzbany z mlekiem. I zapraszają gości, częstują. Proszą Boga, aby ich chęć dobrą położył przed dusze zmarłych. Spożywając razem z gośćmi, wciąż wspominają zmarłych, cieszą się pogodą wiosenną, cieszą się słonkiem.
W dziadową sobotę, przed chramem, zeszli się ludzie koło cerkwi na cmentarzu w Krzyworówni. Tłoczyli się naprzód tłumnie do cerkwi. Poprzylepiali do kołaczy świece woskowe i zapalili je krzesiwem i hubką. Potem każdy zapalił przyniesione ze sobą tureckie kadzidło. Lecz wychodzili znów na cmentarz, bo w cerkwi było duszno i tak ciemno od kadzidła i dymu, że na krok nie było widać. Siedząc na cmentarzu, gwarzyli ze spokojnym dumnym zadowoleniem, jakby czas się zatrzymał. Jakby ten dzień był celem ich życia.
Tego dnia wszyscy wspominali Diduszkę, sławili go. A wyglądali i wyczekiwali jego młodego syna Sztefanka, żałowali go. Ale nie zjawiał się syn Diduszkowy.
O Doboszu nie wspominano, jak się nie mówi o powodzi samej, tylko o szkodach, jak się nie mówi o Łasiczce, tylko o krowie ukąszonej przez Łasiczkę.
Nagle zobaczył ktoś hen, na górze na polankach i pryłukach od strony Ihreca kilka postaci na koniach. Po wielkich błyszczących blachach i po blasku broni od razu poznano, że to opryszki. Poznali też ludzie zaraz pysznego konia karego, ze śnieżną grzywą i śnieżnobiałym ogonem. Chmurkę Gromową. Wstawali po kilku, zbiegali po ścieżce. Ten i ów warknął: „Cziuhy zapalić. Zwołać wieś z pałkami, ze strzelbami. Wilk blisko.“ — „Co wam, ludzie! To Dobosz przecie“, opamiętywał Ilko. „Widno jaki Dobosz, jak ugościł Diduszkę. Przy cerkwi łapać, wiązać nie godzi się, ale lepiej zejść mu z drogi.“
Tymczasem opryszki jak zwykle kłusem zjechali w dół po stromiznach i już byli blisko cerkwi. Ludzie nadal wymykali się w dół ścieżką ku rzece, inni schronili się z powrotem do cerkwi.
Dobosz jechał na Chmurce Gromowej. Z tyłu zaś pochodu szło kilka luzaków uwiązanych jeden za drugim, objuczonych besahami i baryłkami.
Gdy przycwałowali na podwórzec cerkiewny, Dobosz zdjął kapelusz, popatrzył bystro i wykrzyknął do obecnych głośno, szeroko:
— Myròm bratczyki, gazdowie godni! Sława Isù!
— Myròm Panie Watażku, na wieki Bogu sława i Wam — odpowiadano chórem, powoli, i z godnością. Kazał tedy Dobosz rozpakować ogromne kołacze i miodowniki, zapewne w Kosowie, u Żydów spieczone. I zdjąć z koni baryłki z winem węgierskim.
Przylepili świece woskowe do kołaczy i weszli do cerkwi od strony ołtarza. Stary, zasuszony ksiądz stropił się na chwilę. Lecz potem znów skrzepił się, wyprostował i wyszedł naprzeciw Dobosza, kłaniając się z lekka. Dobosz skłonił się nisko i podszedł ku ławce kolatorskiej. Ale nie usiadł, tylko ukląkł. Żegnał się i bił pokłony. Opryszki trzymali w ręku naczynia z kadzidłem. Znów grube fale dymu rozsnuły się po cerkwi. W końcu ksiądz poświęcił kołacze i beczki z winem, wszystko oblepione świecami gorejącymi. Świece skwierczały od kropel wody święconej, przygasały to znów się rozpłomieniały.
Gdy skończyli święcenie, w milczeniu zanieśli opryszki znów wszystko na dwór. I Dobosz, gromadząc ludzi, zapraszając, zaczął ich częstować, podając wino węgierskie w pucharze złotym, łamiąc duże kawały kołaczy i miodownika. Powoli zaczynały się rozmowy. Ośmieleni ludzie zaczęli rozpytywać jeden drugiego, za kogo Dobosz dzisiaj częstuje, kogo wspominać i sławić każe, przed którą duszę stawia ofiarę. Dobosz milczał. Czasem coś niecierpliwie gniewnego błysnęło na jego obliczu. A czasem zadumał się. I tak się rozsnuły w zadumie mocne oczy Doboszowe.
Rozmowny i otwarty stary Ilko, strzelec pański, zapytał go jednak w końcu.
— Ołeksyku, komuż to światła zapalasz? Kogo mamy wspominać, kogo sławić? —
Odpowiedział prędko Dobosz:
— Wiesz przecie, Ileczku, że dziś sobota — didowa.
I siadając na grobie, wyciągnął z torby fłojerę cisową. Zadudnił nutę swoją doboszową, tęskną, szczodrą a samotną, ze śpiewu fal spienionych zaczerpniętą.
Zgadywali tedy gazdowie, że serce go gryzie o Diduszkę, jasno widzieli, jak targa się, a powiedzieć nie może. Zgadując zamiary Doboszowe, głośno już tedy wspominali Diduszkę. Sławili Diduszkę, gazdę wielkiego, opowiadali jak dumny i piękny był Diduszko. I tak też dzieciakom chłopczyszom nakazywali: Abyś był taki jak Diduszko, donyku... Nie wypytywali już. Zobaczyli, jaki to dziwny ten mocny Dobosz. Jak zabrnął w przewinę i nie może się wydostać. Zapomnieli o przekleństwach i groźbach. Nie myśląc, co czynią, nie zastanawiając się nad tym, żałowali i Dobosza.
— Mychajłyku — rzekł w końcu cicho Dobosz do jednego ze swych junaków — zaśpiewaj nam. Na wspominanie, na sławę wielką umarłym zaśpiewaj. Pieśń zanieś przed ich dusze.
I Mychajło z Ukrainy, junak doboszowy, który niegdyś będąc jeszcze dzieckiem, oprowadzał ślepca kobzarza, pan-otca, po stepach i stąd nie tylko wszystkich pieśni się nauczył, ale i sam o wszystkim w każdej chwili tak pieśń nową umiał zgrabnie złożyć, że ludzie się dziwowali, wyciągnął teorban z bordiuha. A gdy ściągnął się barwny tłum z całego cmentarza, gdy wszyscy skupili się bliżej, zaśpiewał pod dźwięk teorbanu i pod szum Czeremoszu. Zawiódł nutę ukrainną, tak piękną, jakiej góry nie słyszały dotąd, pieśń szeroką, powolną i tęskną, melodię, rozpamiętującą każde słowo. Po każdej zaś zwrotce teorban długo, długo grał jeszcze, a struny żaliły się, jakby chciały wyśpiewać to, czego nie powiesz słowem, a co, jak się zdawało, rozumieli słuchacze. Tak tedy śpiewał Mychajło z Ukrainy:
Zadudniły czarne tucze, idą z Czarnohory,
Przylatują dwa sokoły — siadły na jawory.
Jeden patrzy w szlak wędrowny, drugi szuka gniazda,
Jeden sokół czarny junak, drugi siwy gazda.
Zderzyły się dwa sokoły, błyszczą szpony krzywe:
Oj, już upadł sokół jasny wronom na pożywę!
Już ci brata nie opłakać, co poszedł na marne —
Wrony kraczą — i już z dołów pełzną chmury czarne.
Żaliły się struny, zadumywał się, opajęczał tęsknotą stepową teorban. Ludzie słuchali w zadumie. Wstał tedy Dobosz, podszedł ku Ilkowi i wśród milczenia obecnych, mówił cicho jakby do siebie:
— Nie ma Sztefanka diduszkowego. Nie przyszedł Sztefanko. Unika jednania. Zbójów unika. I dobrze robi. Nie chce widzieć tego, kto mu dolę zakopał. A tak mu i sama dola miększa.
Słuchaj Ileczku, jak ojca cię proszę, pójdź pojednać mnie ze Sztefankiem. Tu masz dwa ręczniki konopiane, białe, krwawą nitką wyszywane. Na pojednanie mu zanieś. Powiedz, że najstarszą komorę w Synyciach ze skarbami mu oddaję w odpłatę za wszystkie szkody. I to mu powiedz, diedyku, jeżeli odmówi jednania: ja sam porwę, przywiozę z sobą w worku — aż z Stanisławowa — katowskiego mistrza, samego Kozłowskiego. Aż na Riczkę diduszkową go przywlokę. To pistolątko złocone katu przyłożę do piersi sobaczej. Niech mnie zetnie w oczach Sztefanka, — jeśli tak zechce Sztefanko...
Zgodził się tedy stary Ilko, sławny strzelec, za słuszne to uznał: Pójdzie z ręcznikami białymi, pojedna Dobosza ze Sztefankiem, przeprosi go po bratersku. Przebaczenie uzyska za krew przelaną. Podług zwyczaju prastarego, któremu nie wolno odmówić.
Tak przed laty świętowano w Krzyworówni didową sobotę. Święto bratania się zielonych listków z zeschłymi, święto jednania żywych z umarłymi, a nawet zabójcy z ofiarą.
Na pociechę jak wesołą nutę po ponurej głosi dalej wieść tysiącznousta, że Dobosza równie łatwo można było rozdrażnić, jak wzruszyć, a nawet podejść słowem łaskawym, uprzejmym i grzecznym. Gniew jego był jak śnieżne wiszary pod Szpyciami na wiosnę. Niebaczne słowo, zbyt głośny okrzyk może je strącić na zgubę kotlinom. Ale też dobroć przelewała się przez brzegi jego serca jak powódź wiosenna.
Na wszystkich skałach w Czarnohorze, na stromiznach i stronicach skalnych ksiąg, na płytach i cykotach gorgańskich nie wypisałbyś tego, co wieści starowieku o dobroci, szczodrości serca i wielkoduszności Dobosza do nas doniosły. I co o tym teraz ludzie ciągle na nowo sobie opowiadają. Nie ma co się śmiać i kiepkować zanadto, że to Dobosza, rozbójnika, czci naród. Nie za rozboje go widać kocha, ale za wielkość duszy, za śmiałość, za serce szczodre. I snują się te opowieści, których byś końca nie doszedł. A to z nich najwięcej można wyczytać, że lud, który tak podziwia wspaniałomyślność nawet wobec wrogów, niewolnictwa nie chowa w duszy.
Gdybyś tak przeszedł, przeleciał w tej chwili ptakiem-sokołem całą Wierchowinę — wszędzie usłyszysz te gadki o Doboszu.
Dwóch gazdów poważnych na szkapiętach potulnych kołysze się powoli. — Jadą na połoninę po chudobę, po pożytek, ale gwarzą — o Doboszu. Nad rzeką Czeremoszem młodziaki mocne i strojne poustawiali stosy kłód w „mygły“. Czekają na falę z otamowanych jezior, odpoczywają przy watrze trzaskającej, opowiadają sobie o szczodrości doboszowej. I dziewczątka, jedna z szafirowymi oczyma i kraśnymi policzkami, a druga smagła, czarnooka, idąc z góry ścieżyną wśród carynek, szczebiocą śpiewnym głosem: „Puste to chłopcy teraz, żebraki, a na bogactwo łakome. I tchórze, Bóg by ich skarał. Nie taki był Dobosz“. Starcy w dzień świąteczny drepcą powolutku koło cerkwi bez kapeluszy, spoglądają na siebie łaskawie, patrzą wstecz na wiek przeżyty, wspominają, ważą w sobie czas młodości swej. I dalej jeszcze tęsknotą sięgają ku Doboszowi, ku młodości doboszowej. Tak wszyscy razem opowiadają bez końca — o Doboszu.
Opowiadają, jak zaprosił w góry na polowanie młodego księcia, który niedawno, po ukończeniu nauk, wrócił z dalekich krajów, a nie mógł się dostać do swoich własnych dóbr, z powodu zagrożenia całej części kraju przez opryszków. Dobosz na prośbę starego Ilka, pańskiego strzelca, przesłał księciu swój czepełyk na znak bezpieczeństwa.
— Ołeksoczku — mówił mu jeszcze stary Ilko — nie myśl, że taki to pan jak inni. Znam go, nosiłem go jako dziecinę na rękach. Czy mi ręczysz za niego?
— To chyba poznałeś Ileczku! Czarnohorę całą na jednym słowie doboszowym postawić możesz, nie tylko paniątko twoje młodziutkie. — Po całych górach rozgłosić nakazał, że biada temu i nieszczęście spadnie na jego głowę, kto by nie był uprzejmy dla gościa. Na szerokiej połoninie na Łukawicach za Burkutem powitał księcia Dobosz z tysiącem konnych junaków. Książę zaś miał ze sobą pyszny, ale nieduży orszak panów, szlachty i służby. Panowie nie lękliwi byli, ale zaskoczyło ich to, gdy równa i przestronna połonina zaroiła się setkami konnych ochotników, co na zew znów się zbiegli, błyszczących od miedzi, uzbrojonych nadmiernie, w jaskrawych, czerwonych ubraniach. Gdy ich zobaczyli tak wynurzających się ze wszystkich stron, spoglądali panowie z kwaśnym uśmiechem jeden na drugiego. A wszyscy razem na młodziutkiego księcia, jakby chcieli powiedzieć: — No? cóż teraz będzie? — Lecz książę, nie zwracając na to uwagi, wyjechał powoli na białym koniu naprzeciw Dobosza, trzymając w ręku czepełyk opryszkowski. Dobosz zaś naprzeciw księcia, na Chmurce Gromowej. Ukłonili się równocześnie. Chmurka Gromowa, spłoszona widokiem nieznanych strojów, nie mogła ustać na miejscu. Książę był zdumiony pięknością i młodym wyglądem Dobosza. A Dobosza dziwiła na twarzy księcia słodycz dziecięca, połączona z powagą.
— Witaj, Doboszu! — zawołał książę.
— Witajcie, książę! czy dobrze się gości w naszych górach?
— Dziękuję ci, Doboszu — rzekł książę, uśmiechając się — spokój i gościnność panują w twym pięknym królestwie. Miło być twoim poddanym. Proszę cię, Doboszu, odwiedź mnie na zamku w Stanisławowie. Oto moja buława.
— Zawsze jestem gotów na potrzeby twoje, książę, ja i moja drużyna junacka.
— Mości panowie — zawołał książę — proszę wznieść za mną okrzyk: niech żyje Dobosz! Sława Wierchowinie!
— Niech żyje! Hurra! — krzyknęli panowie.
— Chłopcy junacy — odezwał się, wspinając Chmurkę Gromową Dobosz do tysiąca młodych, ustawionych w szeregi — Sława księciu-pobratymowi, Sława panom honorowym!
— Sława, sława! — huknęło jak grom z szeregów junackich.
Potem polowali razem, goniąc żubry po połoninach i zasiadając na niedźwiedzie. Panowie podziwiali śmiałość Dobosza, kiedy odrzucając strzelbę, z rohatyną szedł na niedźwiedzicę, kładąc ją na miejscu celnym uderzeniem.
Po łowach pięćdziesiąt trembit grało na cześć gości, aż na Czarnohorę było słychać. Potem książę kąpał się w basenie skalnym wykutym dla Dobosza, nocował w komorze na łożu ze skór niedźwiedzich.
∗
∗ ∗ |
Panowie tacy i panowie owacy, jedni pobratymi do zabawy tak szczerze zapaleni, rzekłbyś, wierniejsi niż pracowity lud, a inni czorta najmici, ze strachu portkami trzęsą i z tego swoich najmitów szczują, czarnych jak czorty. Posyłają, tych w czarnych mundurach, smolaków, pod komendą pułkownika Przełuskiego, w pościg za Doboszem. Nękają go tu i tam, aby nie mógł odetchnąć. Aby mu się nie uroiło, że króluje nad górami! Aby broń Boże nie zapomniał, że imię jego na czarnej tablicy nakarbowane, a on sam powołany do Czarnej Księgi, dla zeznań korporalnych. Bo na głowę jego więcej nagród ustanowiono niż pochwał i medali dla sławnego konia hetmańskiego, który przebył tyle rzek i zatok morskich.
A mimo to opowiadają wszędzie, że Dobosz także dla prześladowców miał serce. Co więcej, o tym właśnie kulawe i pożółkłe akta Czarnej Księgi szeplenią coś na podstawie świadectw, a same nie zdają sobie sprawy z tego co zapisują. Że raz pułkownik Przełuski z twierdzy stanisławowskiej, spodziewając się stoczyć decydującą walkę z opryszkami, wyruszył przeciw nim z większą siłą, gdy Dobosz zasiadł nań z oddziałem opryszków na przełęczy Bukowca. Zapędziwszy się aż po Bukowiec żołnierze wpadli nieopatrznie w tę zasadzkę, tak że każdy z opryszków ukryty w wykrocie wielkiego drzewa, bądź zaszyty w gęstwinie, miał na celu jednego żołnierza. Wówczas „żalił się Dobosz, że biedni to ludzie, mają żony, dzieci, i że żaden z nich nic nam nie zawinił.“ I zakazał opryszkom strzelać do smolaków. Tak świadczy Czarna Księga.
O tym samym opowiadają w Krzyworówni, że gdy smolaki nie przeczuwając niebezpieczeństwa, przeszukali lasy i poszli dalej, Dobosz, siedząc z opryszkami w jakiejś wyrwie opowiadał im o smokach i zamkach wirujących, co błyskają światłem, i o pustelniku Onufriju pogromcy smoków.
Najbardziej ważka z wieści jest najbardziej tajemna. Niemało mądrych ludzi głowiło się, jakby zataić ją nie zapominając. Teraz już można opowiedzieć śmielej, ba choć ten i ów zrozumie, nikt nie uwierzy. Jednak tą opowieścią o oczach zimnych, sercu mocnym i dumach lotnych należy błysnąć tylko z daleka. Bo chodzi o honor kobiety, honor rodziny, jeszcze teraz. Czy też może ktoś śmie twierdzić, że skoro dwieście lat minęło, honor kobiety, choćby najlotniejszej z tych jakie były na naszej ziemi, nie nakazuje respektu, bo groby tak dawne można zaśmiecać?
W wędrówkach Dobosza szlaki jego przecinały się niespodzianie ze szlakami proroka nowej wiary. Był nim mistrz bractwa Chassidim. Zanim dał się poznać, ów niezgrabny prostak w płóciennym ubraniu zwał się po prostu Srul. Kiedy go poznano, otrzymał imię Baal-Szem-Tow, człowiek imienia dobrego, to znaczy Bożego imienia, bo tylko Bóg jest dobry.
Niejedna wieść tajemnicza pochodzi ze zbioru rękopisów w Bojan na Bukowinie. A oto jedna z nich, co dotarła z góry w rękopisie tajnym, chronionym zapamiętale: opowieść o oczach zimnych.
Od początku chasydzi ufali Doboszowi, bo w pierwszym spotkaniu z ich mistrzem Dobosz, który zamachnął się nań toporem (bo po co Żyd, zapewne pański arendarz od wódki, ma myszkować w jaskini opryszkowskiej), upokorzył się, porażony promieniami oczu mistrza, tak że mu rękę odjęło. To dowód, że był dla nich dostępny, próba złota. I od tego czasu zaprzyjaźnili się.
Wtedy dowiedział się Dobosz, o czym i dziś wie ten i ów, że tam gdzieś obok jaskini jest granica przez samego Boga ustanowiona. Bo niedaleko jaskini wypada ze skał płaj, który tego co ośmieli się nań wejść, zaprowadzi aż do Safed, do ziemi świętej. I choć widać jak wynurza się ze skały, chrześcijaninowi nie wolno tam wchodzić za nic w świecie. Sam Bóg zachował go dla tamtej wiary, na powrót tędy lub tamtędy, jak wypadnie, i to na ciężką chwilę, jak jest ochrona na sarny. Bóg probuje tych i tamtych po swojemu. Bez próby garnki pęknięte przeciekną.
Tajny rękopis odsłania nam prawą stronę, cały wzór kilimu, ten raz jedyny. Inne opowieści dają nam tylko lewą stronę, guzy zawikłane, pochowane wstydliwie, węzły z zakłopotania tam ukryte, słowem, wzory odwrotne, widziane od pleców. To co widać od pleców, z lewej strony to są — Toldot Adam, dzieje człowieka, a to co z prawej — Mifelot Elohim[17] — czyny Boże.
Czyny Boże uchronić mają człowieka, aby nie skręcił z drogi powołania w samą ciasną dolę, jako też uchronić kraj cały, całe królestwo od nieszczęść, od ruiny, od zagłady. A dzieje ludzkie, to dzieje zaledwie, nie czyny. To co wysypało się raz stąd, raz stamtąd i przyjęło postać przypadkiem taką, choć nie całkiem taką. Trudno rozeznać chmury czy glina, postać smoka czy żaby. Bóg zamierzył, człowiek ulepił jak taki murarz, co lepi raz z pajęczyny, raz ze zdechłych much a raz z zeschłych liści. A ten trzeci, pewien Ktoś, główny popsuj-mistrz, napsuł ile mógł. Trzeba przyznać uczciwie, czasem zapędził się w psuciu tak gorliwie iż naprawił.
Tekst z prawej strony notuje mimochodem, że słynne polowanie księcia z Doboszem to takie sobie polowanie z otwartych dziejów z lewej strony tekstu. A to co teraz nastąpi, jak księżniczka o oczach zimnych przyjechała z bratem, to polowanie na człowieka.
Przybyli drogą, co idąc z Kut w górę Rzeki wpada nad Białą Rzekę, samą jasnością, bez puszczy, bez cienia, aż skręca przez przełęcz Watonarkę nad Czarną Rzekę, w mrok i w lęk puszczowy i dociera do Burkutu. Tamtędy już w XVIII wieku jeździli latem zbogaceni Ormianie z Kut, jeździli też panowie prawdziwymi karawanami do kąpieli do źródła zdrowego, które zasłynęło. Nazywa się z węgierska Borkut to jest źródło winne, po prostu wino ze skały.
Tym razem Książę i Księżniczka — tak ich nazywamy i poprzestańmy na tym — bo innych nikt nie znał, nikt nie poznał, a ten co znał, tym bardziej zataił — przyjechali o wiele większym pocztem niż przedtem książę sam. Większym niż jakakolwiek karawana kiedykolwiek tą drogą. Duże oddziały konnicy poprzedzały i zamykały poczt. Dragonia, same ciężkie konie, aż ziemia groziła gromem z daleka. Husaria jeszcze cięższa, dla niej na szczęście w skrzydłach jeszcze, bo gdyby w otoczeniu wierchów w skrzydłach smerekowych oderwać jej skrzydła, skrzydlaci ludzie i konie skrzydlate skurczą się w wojsko tłustych gąsienic, bez przyszłości motylej. I lekkie oddziały, których konie i ludzie lotem i uderzeniem przewyższały zwierzynę puszczową, choćby najbardziej chyżą i drapieżną: Tatarzy myszkujący wilczym krokiem, urywający po wilczemu a wilczą ławą zagarniający. Kozacy czający się w rysim naskoku, gdy uciekają, zduszą, gdy w zasadzce już-już pod strzał wpadają, rozszarpią i umkną.
Po raz pierwszy pokazało się nam królestwo, do którego nasz kraj należał od strony dziejów ludzkich, tak jak dziecko należy do ziemi, na której stoi jego kołyska. Usiłowało ukazać się nam od strony czynów Bożych, królestwo zwane Pospolita Rzecz, bo sam Bóg tyle narodów, plemion odległych i wiar różnych powołał dla wzajemnego szacunku, dla wspólnej sprawy, dla zgody bratniej. Tak, a nie byle jak powołał Pan, niech Imię Jego będzie rozsławione i niech przygrywa raz budząc, raz kołysząc do snu, nam najcichszym, chasydom z prawej czy z lewej strony czystej rzeki Czeremoszu, Jego święta nuta dla udziału w Jego czynach Mifelot-Elohim. Dziś warstwy dziejów przysypały i przywaliły osoby i pokolenia, tak jak skały i piachy grzebią dawne żywotwory. I już pogrzebane piersi olbrzymie niegdyś, a gruzy dziejowe tak je ścisnęły, że gdyby odkopać je spod tych osypisk, wyda się że takie ciasne jak piersi tych co jeszcze żyją.
Już przedtem Ilko czy może ktoś inny za jego podmową, bo i to zatajono, uwiadomił Dobosza o ważnym spotkaniu i aby czekał tylko z dwoma lub trzema towarzyszami najbliższymi nad Watonarką, na carynce otoczonej gęstym lasem. Dobosz przybył tylko z Iwankiem Rachowskim. Kto pamięta tę carynkę, wie że i dzisiaj można by tam urządzić spotkanie, o którym niewiele będzie wiadomości w dziejach ludzi. Łąka zaroiła się naprzód ludźmi, niedużo mniej niż trawami i kwiatami i zaraz opustoszała. Liczna służba rozciągnęła w samym jej środku ogromny namiot malinowy. Zawiesili u szczytu namiotu sztandar z archaniołem i zaraz opuścili łąkę. Tylko u brzegu lasu ustawiły się co kilka kroków warty wojskowe, niewidzialne z lasu.
Oczy niebieskie, zanadto otwarte na to, aby jak najwięcej światła wchłonąć a potem rozsiać, zjawiły się na łące. Nie opuściły Dobosza do końca życia. Księżniczka skoczyła z konia i porzuciła lejce nie wiadomo komu, przywykła, by na każdym kroku o nią się troskano. Oto ona sama, Paraska święta Piatnyca! Jak zaświadcza tyle obrazów świętych, oczy te uderzyły niegdyś dwu cesarzy na tronie, że oślepli. I zaraz błagali o cud przewidzenia. Uderzyły i Dobosza jak cały trybunał spojrzeń, grono sędziów i to takich, których sam uznaje i skłania się przed nimi. Zadrżał. Czyżby wtedy po raz pierwszy objawiło mu się, że jako rozbójnik wie coś nie chcąc wiedzieć: że czeka go w końcu sąd taki, o którym właściwie nigdy nie pomyślał? Zdaje się, że nie. Zdaje się dlatego, bo w każdym razie błysk doli w oczach kobiety, która przeznaczona jest od stworzenia świata zalatuje wyrokiem ostatecznym, to znaczy skazaniem, szubienicą, toporem, łamaniem kołem. Tak iż do tego wcale nie potrzeba być rozbójnikiem. I takie wytłumaczenie niepotrzebne. On albo ona, to była trwoga sama, nie trwoga z powodu czegoś. Dzwon nie ten czy ów, lecz dzwon ostateczny.
Dobosz warknął jak zwierz zagrożony, „zmierzyć się z nią!“ Ale oczy były zimne, nieprzeniknione. Dobosz szarpał się: „Ależ to kobieta tylko, skoczyć, objąć, rozpalić, rozbroić z wyroku!“
Lecz niezwłocznie głos księżniczki przypłynął łaskawy, choć z daleka bliski bardzo, dawno znany, swój.
Ale co mówi? Czy można zrozumieć? Siostra zapytała brata czy już opowiedział Doboszowi, o co im chodzi. Brat w zakłopotaniu zaprzeczył. Siostra spojrzała z cichym wyrzutem: „Dlaczegóż?“ Brat usprawiedliwiał się: „To by trzeba napisać, wyłożyć, uzasadnić. Cały traktat i kontrakt, z powołaniem się na — — i na — (Dobosz nie mógł wyłowić tych słów), a nasz przyjaciel Dobosz czyta czasem, tak, czyta Pismo święte, ale tego czytać nie będzie“. Otworzono szerokie wejście do namiotu, księżniczka weszła pierwsza, a książę razem z Doboszem ujmując go pod ramię. I zaraz zasunięto kotarę wejściową. Zostali sami we trójkę. Nie sami. W środku namiotu na stosie poduszek leżał bochen chleba podolskiego ogromny a jasny jak słońce. Dobosz skłonił się głęboko chlebowi. Naokoło stały, jakby krzesła przygotowane, stosy poduszek okrągłych to niebieskich to złotych po trzy na stosie. Nie usiedli, czekali. Niedługo dały się słyszeć na trawie powolne kroki. Trzej w kapturach wprowadzili kogoś, co był w kapturze purpurowym, szczególnie wysoki i tęgi. Skłonili mu się w pas i odeszli. Zakapturzony zanim zdjął kaptur zwrócił się ku siostrze i ku bratu. Oboje skłonili mu się w pas, po czym książę pospiesznie zdjął kaptur z głowy gościa i przykląkł przed nim na jedno kolano. Wysoki gość spod kaptura był otyły, o pulchnym białym obliczu, z długą, sztucznie wykędzierzawioną czupryną, co spadała ku ramionom na błyszczący półpancerz. Patrzył na Dobosza łaskawie, zachęcająco jak taki, co nigdy w życiu nie zaznał strachu ni najmniejszego lęku. Dobosz, co znał niejedną trwogę, a umiał pętać najdzikszą trwogę jak konia oszalałego, na to właśnie miał szczególne oko. Takiego nie widział jeszcze. „Skąd się bierze taki?“ Nie wiedząc co począć, stał nadal wyprostowany jak zastygły, aż książę przedstawił go otyłemu panu: „Wasza królewska mość! najjaśniejszy i miłościwy panie, oto przyjaciel nasz, o którym wiadomo. Choć tak nieoczekiwanej kondycji, powołany do czynów ważnych, ufajmy, że wybrany do wielkich.“
Dobosz zrozumiał więcej niż połowę. To zrozumiał na pewno, że chodzi o coś bardzo ważnego i że nigdy nic podobnego mu się nie przyśniło. A może przyśniło się, ale bardzo dawno. Przyglądał się łaskawemu panu, zobaczył, że właściwie nie otyły, lecz raczej bardzo mocny. Siłacz niespotykany! Dobosz znał się na tym szczególnie dobrze. Mocny ten pan, straszliwie mocny, ale i to od niechcenia, jakby mu niepotrzebne, jakby i to z łaski grzecznie przyjął...
Jakżeż to możliwe? Taka siła... Dobosz zaniepokoił się. Zaledwie przypatrzył się panu, już błyskawicznie wiedział sam z siebie: „Ten nigdy nikogo nie potrzebował, ani nie potrzebuje, bo wszystko dzieje się dla niego.“ Dobosz przestępował z nogi na nogę, jakby go pod stopami żar bukowy palił. „Czyż jest taki człowiek?“ Jakoś go zbyt przypiekały te węgle pod nogami. Uprzedził pana, wypalił jak z gorączki:
— Najjaśniejszy panie królu, któraż to matka na tym świecie was porodziła? I któreż dziecko śmie was nazwać ojcem? Podobacie mi się, aż dech zapiera. I niech nad rosy, nad wody, brody i przeszkody, na każdym płaiczku, na każdym przeskoczku prowadzi was święty Bóg, amen.
Król przymknął oczy, potem znów je rozświecił grzecznością i łaską, a Dobosz stał ciągle na węglach takimi myślami pieczony: — Co bym powiedział sam będąc chłopcem, gdybym zobaczył takiego w bukowinkach pod Waratykiem nad Białą Krynicą? Nie uciekłbym, nie. Padłbym na ziemię przed nim, że z nieba. A na takiego wówczas najbardziej czekałem. I patrzcie: jest taki.
Król poruszył się ku księciu takim ruchem, że Dobosz przysłuchiwał się: do jakiej że to muzyki? A może tylko mu się przysłyszało? Bukowe węgle piekły pod stopami, a myśli uciekały jak grzywiaste stado. Uspokajał je: „Szu-szu, nie szalejcie“. Oglądał stroje króla: były ciemnoszare, jakby u którego bądź pana. Nie krawiec wymajstrował tę godność, to światło. Gdyby rozebrać do naga tego pana, będzie się tak samo ruszać, co więcej okryje go zasłona przezroczysta a płynna. Król usiadł na wysokim stosie poduszek.
— Sen z której to ziemi? Cóż wiedzą o tym nasi biedacy? To właśnie krzywda największa, że takiego człowieka nigdy nie widzieli.
Wtem Dobosz usłyszał, że księżniczka mówi. Oczy jej rozszerzyły się i ścięły. Zimne? Któż wie. Podniosła głowę i cicho a hardo, spoglądała pokornie a skądś z bardzo wysoka. Każde słowo na to, aby je zapisać, a zapisany list włożyć do Ewangelii.
— Najjaśniejszy panie, słyszałam przepowiednię o nieoczekiwanym, z nieoczekiwanego rodu i miejsca, a z takiego zawodu, który każdy potępi. Teraz zrozumiałam.
Księżniczka powiedziała coś takiego, jak mówią w łacińskim kościele. — Królestwo nasze zagrożone zewsząd, zarysowuje się od środka. Jeśli nie pospieszymy się — — A oto człowiek.
Potem książę coś takiego mówił pośpiesznie, jakby książkę czytał, po prostu nic nie można było zrozumieć. Słowa łopotały, a do ucha nie mieściły się. Dobosz pochwycił tyle, tylko dlatego, że to było zakończenie: „ze słabością skończmy, silna królewska władza, dla swawoli silna ręka, szerokie prawa dla ludu —“ (Która to słabość, która swawola i ręka Dobosz nie mógł się domyśleć.) Po czym wszyscy troje patrzyli na Dobosza aż mu zrobiło się naprzód zabawnie, potem nieswojo. Król szepnął: „tak“, po czym skinął ręką wskazując na kotarę i książę wyszedł. Po chwili trzej zakapturzeni weszli wraz z księciem prowadząc człowieka w niebieskim kapturze. Skłonili się po pas królowi i odeszli. Nowy gość zdjął powoli kaptur, skłonił się królowi, ale głową tylko i trzymał ją tak długo pochyloną. Innym kiwnął przelotnie. Oglądał Dobosza wytrwale, ni życzliwie ni nieprzyjaźnie. Dobosz dziwił się, poznał, że ten blady surowy człowiek z bródką ostrą w szerokim białym kołnierzu, spadającym na ramiona, był Żydem. Oczy gościa biegały z badawczym lękiem, a osadzały się w nieugiętej dumie. Królewski Żyd chyba, króla samego poddany a pobratym? A może żydowski król? Jakby dygotał, falował nieustannie, to z czegoś zadowolony, to znów niezadowolony. Choć wysoki i hardy, był pochylony z ciągłego zginania.
Tutaj tekst zgaduje tak świadomie, jakby Dobosz sam mu powierzył.
— Pochylony — rozumiał Dobosz — bo zginał się kto wie jak długo, idąc płaiczkiem podskalnym. Przyszedł stamtąd od sądu nieustającego, to się nazywa jakoś w ich mowie: Safed.
Król przywitał gościa jednakowo łaskawie.
— Życzylibyśmy sobie, aby mistrz Rafael poznał powołanego, skoro o tak wielkie pomoce ma się starać.
W oczach mistrza Rafaela palił się cichy ogieniek ni to ciekawość ni zawziętość. Zapuścił Doboszowi ten ogieniek do środka, chyba gdzieś pod korzeń wątroby. Może jeszcze głębiej, spojrzeniem rozjuszonym a spokojnym. Doboszowi jakoś nie spodobał się ten ogieniek, bo niegrzecznie wchodzić tam, gdzie nie zapraszają. Rozbójników także nie zapraszają, za to nie mistrzami ich nazywają tylko rozbójnikami, chociaż nigdy nie pchają się tam, gdzie nie ich sprawa. Lecz mistrz rozpogodził się wkrótce, nie usiadł przecie przez cały czas, a stojąc górował nad wszystkimi. Nachylił się nad królem, cedził każde słowo ze szczególnym upodobaniem.
— Słowa jaśnie księcia zachęcające, a księżniczka wzywa do zaszczytu słuchania na kogo spojrzy. Obawialiśmy się jednak, że spotkamy wielkość plemienną w rodzaju Bohdana... Pokusę wielkości przez nikogo nie podjętej, przeto bez celu i za to mściwej. Pamiętamy, co zawdzięczamy tamtemu i to jeszcze nie koniec, co najgorsze wisi nad głowami. A tutaj? Proszę o chwilę uwagi. W Talmudzie znajduje się takie powiedzenie — mistrz podniósł głos uroczyście — Kobieta piękna bez oczu. — Mistrz znów cieniował głos. — A cóż to znaczy? Przecie oczy są wyrazem duszy. To znaczy: nie widzi sama swego piękna. Prawdziwa wartość nie zna siebie samej, nie może być poza sobą. A skądże to się bierze? Gdy nauczyciel mówi o rzeczach błahych, wprost pospolitych, powiedzmy nawet szorstko: tych ze śmietnika, pojętny uczeń słucha najgorliwiej, wie, że wówczas coś zaczyna się, rodzą się same z siebie słowa młode jak nowe dzieci. Słowa stare to kopie, choćby z sławnego tekstu. A oto słowo młode, nie kopia, które nam powierzył do odgadnienia nasz Nauczyciel.
Dobosz przestał rozumieć, wiedział tylko, że jakoś spodobał się mistrzowi. Przy wywodach mistrza król przymknął oczy. Gdy mistrz skończył, otworzył je z takim uśmiechem, że Dobosz gotów był — — na co? Przetańczyć przed siebie do morza i przez morze! Król zapytał głosem pełnym, omszonym jak tęga butelka starego wina.
— Doboszu, czy ty byś się ważył — król poprawił się — czy ty wiesz, gdzie jest Czarne morze?
W Doboszu stanęło coś dęba. I zaraz ściągnął lejce, pochylił głowę, natężył pamięć. Po namyśle odpowiedział.
— Nasze potoki i rzeki wiedzą gdzie go szukać. Uspokoją się w morzu, co zwie się Duże i Dużne[18]. Nasze pisanki na Wielkanoc trafiają stąd przez morze do Rachmanów. I ja znajdę, kiedy zawołają stamtąd.
Zerwał się, przybliżył się do króla. Tymczasem król zapytał o coś szeptem mistrza, mistrz wzruszył ramionami bezradnie, potem przemawiał, z wyrazem szczególnej czci głosem przyciszonym, do króla.
— Stamtąd, z drugiego końca skalnego chodnika, co dociera niedaleko stąd, do krańców waszego królestwa, najjaśniejszy panie — Rada tych co zaprzysiężeni sprawiedliwości, ogląda z wielką uwagą narodziny sprawiedliwości między przestępstwem a tańcem. Stawia czoło obu śmiechom zanim się połączą: śmiechowi tego co z świata się śmieje i tego z którego cały świat się śmieje. Upomina po bratersku: niech sędzia usiądzie na żarze węglowym, a doradca niech stanie w gradzie gróźb, co potężniej uderzają jego samego niż tego, który prosi o radę. Rada docenia wdzięcznie podszepty do czynów wprost, a także czyny odwrotne przez to, że krzywda zbrodnicza wyzwała sprawiedliwość, choćby w oburzeniu. Lecz modli się z troską pokorną, aby z tego nie zrodziły się nowe zbrodnie, co z pychy powołują się na sprawiedliwość. Ogląda tego tu młodzieńca, jak budzą go w nocy myśli o biedakach. Czasem nawet we dnie nie daje mu przełknąć kęska chleba to jedno świadome widzenie: jak to niewielu ludzi je do syta, jakie mnóstwo nie dojada i głoduje i przez to poniżając się do ziemi zapomina na czyje podobieństwo są stworzeni. Jak malutka garstka przejada się ze szkodą wszystkich. Wie on to, bo widzi na codzień, tak jakby miał przed sobą arkusze i wykazy z wielu królestw. A skądże to? To jest dla światłej Rady przedmiotem zdziwienia, rozważań, rozmów. Węgle go raz wraz pieką, żar dla ogniska sprawiedliwości. Światłej Radzie wiadomo wszakże, że choć nie zabił bezbronnego ani nikogo bez ostrzeżenia, zabijał nieraz. I teraz zabija z gniewu, z mściwej zawziętości i to wydaje się jego zawodem. Lecz tutaj Rada modli się, aby położono na szalę, że przez to wypala z siebie żużle nienawiści i pamiętliwej złości. Bo potem znów rozpala się żarliwą wiedzą o biednych i potrzebujących. Podejmuje nawet próby nakarmienia, a wiadomo, że kto karmi bliźnich bez własnej korzyści, bez najmniejszej myśli o nagrodzie, ma za to niezwłoczną nagrodę, iż karmi ogień własnej sprawiedliwości, a przez to wypala każde brzemię, bo obciążona szala podskakuje lekko ku niebu. Rada orzekła, że można go wyprowadzić z chodnika doli, i trzeba, ku czynom — Mistrz wskazał ręką ku górze — nastroić dlań muzykę, niech będzie jak ci, co rozpędzają się w sabat ku Panu samym tańcem.
Księżniczka powtórzyła:
— Samym tańcem.
Król rzekł mocno.
— Tak. — Wstał i powiedział: — Postanawiamy. Niech sprzyja nam łaska czynów — Amen.
— Amen — powtórzyli mistrz, księżniczka i książę.
Dobosz nie zrozumiał lecz także powiedział.
— Amen.
Poczuł lekki przewiew, jakby przeszedł obok gniazda wiatrowego, gdzie całym plemieniem ptasim czają się młode wiatry, choć jeszcze skrzydeł nie rozciągnęły.
— Panowie pobratymi — powiedział wesoło — koń na targu nie wie, jaki targ o niego idzie, ale czuje, kiedy targ przyjazny, i ja także, alem ja nie koń. Chcę wiedzieć.
Król zaśmiał się wesoło, po czym zamyślił się, podarował Doboszowi uśmiech. Skąd wziął taki? I Dobosz niczego już więcej nie pragnął. Lecz król nie szczędził słów. Powiedział tak:
— Nasza księżniczka o lotnych dumach wzięła wszystko na siebie. Niewiasta jedynie życie dać może temu, co my widzimy na dalekim horyzoncie. A teraz chodźmy. — Popatrzył wdzięcznie na wszystkich i na każdego. I już wszyscy obdarowani byli, zapłaceni naprzód i za dużo. Księżniczka wstała, skłoniła się królowi, Dobosz także. Król wyszedł, za nim wyszli mistrz i książę.
Stojąc jeszcze księżniczka wyciągnęła przed siebie ręce w niebieskich rękawach złoto-niebieskiej ryzy tak jak święta Piatnyca. Trzymała je przed sobą jakby do tańca. Dobosz chciał już wyciągnąć ręce, gdy księżniczka przemówiła.
— Siadajcie, Doboszu, obok mnie. (Dlaczego tak znane te słowa?).
Dobosz przyniósł stos poduszek, usiedli blisko, głowa przy głowie, czarna przy złotej. Jak chłopiec i dziewczyna, nad którymi czas się zatrzymał, bo otwiera się przyszłość i szczęście. Księżniczka mówiła, każde słowo pokorne i każde nieodwołalnie wyraźne.
Dobosz słuchał jej jak swego wieszczuna, jeszcze chciwiej, bo szczęśliwiej.
— Doboszu — mówiła — najjaśniejszy pan pragnie, abyście się stali hetmanem na wszystkie jego kraje i dalej ku wschodowi słońca, tam gdzie jeszcze nie ma słowa mocnego samą wiernością i czcią, zatem nie ma ładu swobodnego. Jednego od was wymaga: zaprzysięgnijcie na świętą księgę, że będziecie łagodny jak ojciec dla wszelkiej mowy i wiary, której matka dzieci nauczyła, tak jakby to była wasza własna matka.
— Panienko jasna — odparł Dobosz — przysięgnę wierność każdej wierze, mowie i rodowi. Biały czy czarny, srokaty czy zielony, bo taka jest mądrość i łaska królewska. Ale jak, gdzie, kiedy?
Księżniczka mówiła żywo.
— To właśnie najważniejsze. Powiem wam przeto jeszcze więcej: król patrzy daleko, da wam wszystko jak pierworodnemu synowi. Postara się o wojska, okręty i o duże pieniądze, aby nie musiał żebrać u Sejmu, ni podlizywać się panom ni podpankom. Aby jednomyślnej zgody i ufności nie sztukować nędznie, tylko aby się urodziła sama.
Dobosz zawołał niecierpliwie.
— Król! a ma podlizywać się? Jakiż to świat! Taka to zgoda i ufność zezowata? Gdy zawęszę takiego, co czeka aby najjaśniejszy król machał doń ogonem, toporem go zmiażdżę jak błyskawicą.
Księżniczka uśmiechnęła się cicho.
— Poczekajcie, tak błyskawicznie to nie idzie. I dziecko nie urodzi się na rozkaz i z zachcianki, tylko z wyroku, i kiedy przyjdzie czas. Najjaśniejszy pan pragnie, aby nie było hetmana ponad was, aby sława przed wami powiała, abyście porwali narody do morza i poza morze. Wtedy zgoda narodzi się sama.
Księżniczka połknęła coś z trudem i dodała.
— Oto słowa samego króla: „aby ani jeden głos psi nie śmiał zaszczekać.“
Dobosz zaśmiał się.
— Niech szczeka pies, wiatr przewieje.
Księżniczka mówiła coraz prędzej.
— Nie o to tylko chodzi. Jak wiecie, król nie może naznaczyć swego następcy, bo cały naród go ma wybrać. Jednak gdy zasłynie hetman tak zwycięski a młody, który niewolę zewsząd wypędzi, a biedę do tronu przygarnie, wybiorą go na pewno. Ale — —
Dobosz cieszył się, tylko nie rozumiał jakie to „ale“. Uprzedzając go księżniczka ciągnęła ostrożnie.
— Dlatego nikt oprócz króla i nas trojga nie śmie wiedzieć o waszych dotychczasowych zajęciach. Najmniej nasz własny stryj, jaśnie pan wojewoda, który przeciw wam alarmuje i do polowań przeciw wam wzywa —
Jakby przed uderzeniem niespodzianym odskoczył Dobosz od głowy księżniczki.
— Zaprzeć się?
Księżniczka pospieszyła się.
— Nie siebie, nie rodu waszego, bo powołaniem waszym jest cały ród pracowity oswobodzić, a króla zamiarem jest do szlachetności go przyjąć. Ale gdyby wrogowie króla zwęszyli coś co do waszych obecnych zajęć, wszystkie zamiary króla przepadną w zarodku.
Dobosz znów odskoczył.
— Jak to? Król, a ma wrogów? Taki człowiek? Potrzaskam ich jak tego pana, co mi brata skrzywdził. Jeszcze dokładniej.
Znów księżniczka uśmiechnęła się cicho.
— Nie potrzaskać, tylko zjednać trzeba, aby wrogów nie było.
Dobosz uspokoił się.
— No tak, pojednać się, to mi się podoba. Ale co ja mam w tym pomóc?
— Książę cudzoziemski — mówiła księżniczka. — z dalekiego kraju, a króla krewny, was usynowi. Oprócz nas nikt więcej się o tym nie dowie. Za to całą rodzinę waszą podniesiecie do siebie.
— Rodzina moja to biedacy, innej nie mam.
Księżniczka ucieszyła się.
— Otoczycie się biedakami, najlepszymi z biedaków.
Dobosz przypomniał sobie coś, wstał zaraz i zapytał.
— Czy mogę tu zawołać mego najmilszego pobratyma?
Nie czekając na odpowiedź wyszedł prędko, zaświstał leśnym świstem i po chwili przybiegł zdyszany Iwanko Rachowskij. Dobosz zaciągnął go do namiotu, Iwanko kurczył się ze wstydu, ociągał się, ukłonił się kapeluszem do samej ziemi i huknął.
— Hej, panienko jasna! Daj wam Boże zdrowieczko, panowanie na ziemi i carstwo niebieskie za to, że spokój nam dajecie, a psów pańskich wcale na nas nie szczujecie jak tamci panowie kryminalni z Sekwestru. I dalej dajcie nam taki sam spokój, amen. I idę już sobie. — Skłonił się nisko, zamiótł trawę kapeluszem i zniknął w lesie.
Dobosz przygasł, zadumał się.
— Słyszycie? — rzekł. Potem pytał dalej: — Więc jakże, czy rozumiem dobrze? Książę cudzoziemski mnie usynowi, a ja cóż mu dam w wymianie? Nie rozumiem, czy mam ślad mój sprzedać, jak go ocenić? Czy zgubić po prostu, a może zatrzeć jak lis?
Słowa księżniczki wiały ciepło, jakby powiew wiosenny na Czarnohorze tam w dobrze ochronionym zakącie na Kiedrowatym, wślizgnął się mu za koszulę. Niech nikt nie pomyśli, że go kusiła albo że on opierał się pokusie. To mocowały się dwa powiewy, jeden od poranku wiał, drugi od wieczora, raz od słońca gorący, raz od miesiąca łagodził, stąd serce trzepocze blisko, stamtąd myśl szybuje daleko a bezszelestnie.
— Nie ślad waszego rodu macie zataić — mówiła — to kiedyś wszystkie dzwony ogłoszą, tylko ślad waszych czynów, waszą sławę. Kto zabił tylu ludzi bez prawa i bez sądu, ten nie może zaczynać od tej sławy.
Dobosz przerwał gorąco.
— Zataić sławę? Schować wiatr? A cóż doszło do was jak nie ten wiatr? Nie, nie zataję, tylko odwrócę. Zanim zawezwą do Rachmanów, na kolanach powędruję do Skitu, do miejsc świętych. Błędy wyługuję, grzechy wypalę, choćbym kości przepalił, ani piętna nie zostawię. Niechaj patrzą do słońca; biedak, pastuszyna, zabójca, opryszek, watażko a wstał czysty. Niechaj zaglądają lasy i gwiazdy, jeśli kto inny na tym świecie nie przygląda się człowiekowi.
Księżniczka odpowiadała, jakby wiatr coraz cieplejszy wzmagał się, wiosenny wiatr porywisty, przez to gęsty jak ściana miękka, iż można nań głowę położyć jak na poduszce. Mówiła gorącym porywistym szeptem. Jej słowa, jej głowa dotykały jego głowy. Wstrząsnął się, jakby go przygniotła święta księga: niech sama otwarta księga wyrokuje.
A oto co z niej czytała.
— Nie skrucha rozgłośna potrzebna, nie wiatr, tylko cisza. Uciąć gałęzie wybujałe, zaszczepić pędy na samym drzewie. Zacząć od tego chłopczyny, jakim byliście chodząc po waszych bukowinkach, od prawdziwego Ołeksy. — Księżniczka urwała, oczy jej pozimniały, Dobosz milczał, potem zaśmiał się i mówił.
— Ach, od niego zaczęła się już dola. Nazbierałem wonczas w uszy krzyków, holukań, przekleństw. Jeszcze teraz wypryskują z uszu jak woda po nurkowaniu. Na głowę nazbierałem kijów, pałek, drągów. Dziury i guzy zbudziły mą dolę, trzymają się mnie wiernie, abym nie zapomniał. Gdzież je podzieję? Zaprzeczyć to zawrócić z doli. Niewiernie i niewdzięcznie.
— Nie przeczyć, nie sprzeniewierzać się — mówiła księżniczka gorąco — tylko skoczyć na lotny szlak. Są takie chęci w człowieku lekkie i lotne w ciemności ukryte, a przecie wzorzyste jak nocne motyle i wy je znacie. Kiedy człowiek niczego nie pragnie, tylko darować co ma, a mieć po to tylko, aby darować.
Księżniczka zamilkła, a Dobosz czuł, że odlatuje odeń zbyt lekko jak te motyle. Niby to głowa blisko, niby to grzeją słowa, a oczy przejrzyste patrzą zbyt daleko od niego. Czy zimne?
Odpowiedział.
— Wyłóżcie mi to po prostu jakby na stół. Jakże wy to chcecie? Abym za pazuchą chytrze trzymał do wymiany zapasową dolę, zapasowe szczęście i jakiś inny, zapasowy stan? I może jeszcze co? Drugą, zapasową śmierć? Na nic to wszystko! Bez groźby ciągłej jeśli nie będę miał wszystkich przeciw sobie, bez czuwania, ma dola klapnie jak przekłuty pęcherz.
Księżniczka podchwyciła żywo.
— Czuwanie, tak, właśnie dlatego najjaśniejszy pan pytał was o morze. Tam da wam nieustanną groźbę i nieustanne czuwanie. I dlatego da wam w posagu jak synowi: korabie, artylerię, pieniądze. Wszystko dla czuwania.
Dobosz odpowiedział niechętnie.
— Na pieniądzach czort siedzi, to pewne. Korabie raz tylko widziałem we śnie, a artylerii tyle, kiedy podpalałem w Kosmaczu stok cuchnący ropą a kamienie zeń wybuchały. Ale to wiem: i temu czort oręduje. Jeśli na morza się puszczę, to sam, kiedy zadzwonią mi stamtąd.
Oczy księżniczki otworzyły się nadmiernie, nie zimne wcale tylko najsmutniejsze. Smutek rozszerzał je tak, jakby miał je rozedrzeć. Z ust jej wydarł się szept przejmujący chłodem. Westchnienie z jaru czarnohorskiego co kończy się cichym jękiem.
— Doboszu, spalisz się, zginiesz marnie, szkoda ciebie.
Dobosz nie patrzał jej w oczy, rąbnął twardo.
— Nie szkoda! Ja po to aby zginąć, nie do królowania. Las mnie wychował, las pochowa.
Oczy jego rozpaliły się, mówił coraz goręcej.
— Sam nie wiem, co to wszystko znaczy, ale to wiem na pewno; wyście osoba najgodniejsza na całe królestwo i na inne królestwa. Godność bez pychy, złoto co nie oślepia, drzewo bez cienia, czereśnia na wiosnę cała w bieli, ale nie z tej ziemi. Do miłowania jedyna, ale aby z ziemi patrzeć a nie podnieść oczu. Kiedy zobaczyłem was, rzuciło mną coś: to kobieta, porwać, rozpalić a pozbawić tej mocy! A jeśli za co jestem wart kata, to za to. Tak, toporem potrzaskać każdą rękę i chętkę każdą, co śmie was tknąć. Moją nasamprzód. I to mi wybaczcie. Ale zawsze chcę was mieć przed oczyma, podług was stawiać kroki, z was brać każdy ruch, tak jak naśladują dzieci. Wasz ród choć wielki nie oślepia mnie. Wysoki on dlatego tylko, że was zrodził. W oczach Boga każdy ród mały i w moich także. Wyście słońce z siebie grzejące i księżyc z siebie łagodny. Niechaj za was także rodowi waszemu będzie cześć. Gdzie stąpię ja, gdzie stąpicie wy, sława wam. Amen. Żegnajcie.
Dobosz wstał. — Księżniczka prosiła szeptem.
— Poczekajcie jeszcze, Doboszu, co macie zrobić, zróbcie tylko dla króla. Ratujcie jego wielką myśl, jego wielkie dzieło. Rzucicie wielki zew, a wstaną tysiące.
— Dla króla wszystko. To mój ojciec w trójcy. Pierwszy raz pojawił mi się ten chudziutki siwy z Markówki, drugi stareńki wieszczun jak cień, a teraz król-słońce. Do śmierci mój. Ale cóż mogę ja podmieniony jakiś przez biesicę, to jest usynowiony przez panów, inny, jakiś nie ja? Siły odlecą, będę jak flak.
— Będziesz więcej niż „ja“ tylko. Złość ni gniew nie będą miały do ciebie dostępu, tylko czysty żar. To ogień godny Dobosza. I wtedy dopiero będziesz mógł stanąć przed światem.
Dobosz niecierpliwił się.
— Przed którym-że światem, przed miastami czy lasami? Zostawcie księżniczko. Dziś same cudy, pozwólcie, że tak ten dzień zostawimy. Kobietą jesteście, a tak jak jesteście to cud największy. Za was złóżcie pokłon memu królowi i waszemu bratu.
Dobosz znikł w lesie pośpiesznie jak dotknięty strzałą jeleń, gdy szuka winnego źródła u skały.
Z tej strony tekstu nikt nie wątpi, że król chciał jak najlepiej, bo Bóg chciał przez niego. Słoneczna łaska króla zaryzykowała wszakże to jedno: rzucić cień na dobrą sławę księżniczki o oczach, które wcale nie były zimne, a które zostały sam na sam z opryszkiem i z watażkiem i to takim, w którego wsysały się kobiety jak pszczoły w bodiak miodosytny. Król wcale nie czuwał nad nimi ani nie nakazał czuwać. Zapewne wiedział komu zaufać, bo zaufanie jasnowidne to najwyższa cnota królewska. Za to Bóg czuwał, aby, chociaż dzieje potoczyły się szlakiem człowieczym, drogą zmarnowań i zawodów, za ufność tę ani plamka nie padła na cześć czarnohorskiego watażka ani księżniczki z rodu, co po to pełen sprzeczności, aby służyły czynom Bożym. Oczy jej powołane do zwrotu doli, doli nie wstrzymały, lecz rozjaśniły ją od prawej strony tekstu i od lewej także.
Na słabego kichają, nakichają, zakichają, a potem sierdzą się okrutnie, że jeszcze nie całkiem zakichany. A kto mocny, twardy, to choć go rozbójnikiem mianują, przecie honorują tak czy inaczej. Jedni bij-zabij, routy zbierają, smolaków posyłają i gwałtują, pomstują jak ten książę na Jabłonowie pokuckim. Był gdzieś sobie wojewodą nowogródzkim, ale tam nie bardzo się uwijał, a tutaj na swoich śmieciach nie chciał ścierpieć takiego jak Dobosz. Uniwersały rozsyłał i klątwy przeciw Doboszowi, że to „herszt opryszków, herszt wszystkich nieprawości i zbrodni, smok w górach zapruckich wyhodowany, co pożera życie i substancję obywateli“. Rąbcie, łapcie, ratujcie, bo koniec świata bliski!
A drugi pan, jego młodziutki bratanek — przeciwnie. Z pańskiej szczodrości, a najwięcej z książek, z zagranicznej nauki, co wypisała czarno na białym, że człowiek jest dobry, sama dobroć, byle tylko dużo tych książek przeczytał — ten zaprzyjaźnił się z Doboszem. A Dobosz? Czemuż by nie? Czyż ma być mniej wielkoduszny niż jakieś książątko? Nie! Pokaże panu honor i zaufanie, jak tamten pokazał jemu. Zaprosili księcia na polowanie w góry, chociaż tamtejsze lasy zwały się książęce. I z tego zaprzyjaźnili się. Polowali razem, hasali konno po połoninach, pobratymowali i bawili się. W końcu książę zaprosił Dobosza na zamek w Stanisławowie, tuż pod bokiem smolaków, tych, co mieli ścigać opryszków, i pod bokiem Sekwestru, ich komendy. Siostra księcia usłyszała o tym. Zadumała się, zechciała poznać Dobosza. I zaraz z tego wszystkiego jak zawsze: jak tylko panowie się czymś zaciekawią, i czortowie się ciekawią. Między panami potoczy się moda jakaś, to i między czortami moda jak echo się rozkołysze.
I co się stało wówczas? Gdy najstarszy ich watażko, główny czort, syn samego króla Archijudy zwąchał, że coś się dzieje między panami a Doboszem — bo jedni, ci głupi, polują na Dobosza, a drudzy, ci mądrzejsi, książkowi, razem z nim polują — dał znak, że trzeba złapać Dobosza na państwo, zwabić na grzeczność i rycerskość, aby opuścił biedaków.
Nie wiadomo, kiedy ożenił się Dobosz. Widać, mimochodem jakoś, jak człowiek lasowy. Powiadano, że baby go wyswatały, a raczej dogadywały mu tak, że to jakoś nie honor dla watażka wianek sierocie zabierać, że trzeba pokryć grzech. Ale Dobosz dobrze wiedział, że baby na honorze się nie znają. Ożenił się z grzeczności, na to, by tej dziewczynie nie było smutno na świecie. Jednak i tak ciągle była sama. Bo czasem tylko, niezbyt często, zachodził Dobosz do żony, która mieszkała w Jasieniu węgierskim.
Nudziło mu się siedzieć bezczynnie w Jasieniu, choć zawsze chadzał z Iwankiem Rachowskim. Prędko wracał ku wierchom.
Raz właśnie był w Jasieniu u żony. Siedzieli sobie w chacie z Iwankiem i gwarzyli. A tu wieczór przyszedł i Dobosz z nudów chciał iść spać wcześnie. Wtem usłyszał pukanie do drzwi, tak jakby kot pazurem poskrobał. Dobosz zdumiony, że nie było słychać niczyich kroków, odsunął zasuwę okienną i wyjrzał na dwór. Przed chatą stał pański lokaj w długiej, czarnej, obcisłej kaftance ogoniastej, niżej zaś chaty na drodze czekała wielka kareta w czwórkę koni zaprzęgnięta. Widać było, że woźnica z trudnością wstrzymywał konie.
Dobosz wyszedł z bardką, szarpnął drzwi, otworzył je szeroko. Zapytał lokaja ostro:
— Czego chcesz?
Uśmiechając się obleśnie, uniżenie zdejmując z głowy cylinder i powoli schylając w niskim ukłonie czarny, wylizany i zapasznie wymaszczony łeb, odpowiedział lokaj, kwacząc uroczyście:
— Całe państwo węgierskie zebrane na zamku zaprasza i prosi jaśnie wielmożnego pana hetmana górskiego dzisiaj na bal — na jego cześć. Pan wojewoda jest chory, chce powiedzieć swą wolę ostatnią i chce na zawsze pojednać się z tobą, hetmanie. Przesyła kolasę i stroje rycerskie-balowe dla pana hetmana i pana pomocnika.
Stawiając kroki uroczyste podszedł pod drzwi, raz jeszcze skłonił się i podał Doboszowi duże, złocone puzdro. Dobosz otworzył tę bidę. W środku były stroje karmazynowe, delie, pasy, kołpaki, miękkie buty safianowe. Doboszowi spodobały się te stroje, ale zobaczył, że lokaj schylony nisko patrzy jakoś spode łba, uśmiechnięty uniżenie a chytrze. Rzucił mu zaraz puzderko:
— Masz to! My mamy swoje.
Lokaj nie sprzeciwiał się, chwycił puzderko i znów kłaniając się nisko wskazał ręką na czekającą w dole kolasę. Czekał.
O tym, by Dobosz lękał się choćby na chwilę, ani myśli nie miejcie. Był zaciekawiony: jeśli takim sposobem panowie chcą go chwytać, czy to za dawne porachunki, czy ze strachu przed biedakami i ich watażkiem, to warto im pokazać, co może naprawdę topór gromowy. A jeśli są honorowi, jeśli ten wojewoda wyciąga dłoń, to i tak ich warto zobaczyć. Korciło go pojechać na ten bal.
— No cóż, Iwanku, pokosztujemy grzeczności pańskiej?
— Jak chcesz watażku — odparł Iwanko. Nie okazywał ani niechęci ani ochoty.
Przebrali się tedy prędko, ubrali strojnie. Jasna rzecz, że nie w cacane i ciaćkane stroje pańskie, lecz swoje, mocne, grube, szerokie, junackie. Dobosz założył za pas swój starożytny ciężki topór, a oprócz tego przypasał do boku rapier. A kapelusz miał z takim piórem potężnym, co powiewał jak lisia kita.
Prędko zeszli w dół i już byli w karecie. Kolasa dudniła głucho i mknęła szybko. Coś za szybko wydawało się Doboszowi. Ale niech tam sobie! Wydawało się także Doboszowi, że prędko wjechali w okolicę jakby nieznaną. To może dlatego, że noc i że tak prędko mknie kolasa wojewody. Wjechali tak między wysokie góry.
Wtem daleko na górze zobaczyli niezliczone światła migające i wirujące. Pyta Dobosz lokaja:
— Cóż to za światło kręci się tam?
Odpowiada lokaj z uniżonym uśmiechem, lecz jakby porozumiewawczo mrugając okiem:
— To zamek Pana Wojewody, Jaśnie Wielmożny Panie Hetmanie. Światła i ognie sztuczne — wszystko na cześć gości!
Doboszowi wydaje się dziwne, że jadą niedługo, może godzinkę jaką, a tu w pobliżu taki potężny zamek, jakiego nie widział, ani nawet nigdy o nim nie słyszał.
Znów pyta Dobosz:
— Ej ty czarny, słuchaj! Jak się ten zamek nazywa?
— Czarna Słoboda, Jaśnie Panie Hetmanie!
Dobosz nie słyszał o takim zamku „Czarna Słoboda“, ha, może i tak. Panowie węgierscy poprzekręcali nazwy ludzkie. Jak wszystko u nich, na wywrót. Ale taki był uniżony ten lokaisko czarny, że wstręt było nań patrzeć, i Dobosz już o nic więcej nie pytał. Pouczyłby go po czarnohorsku Dobosz, to by mu ten uśmiech spleśniały migiem spełzł z twarzy. Ale skoro jadą do Wojewody w to lokajskie gazdostwo, to niech go!
Za chwilę przyjechali bliżej.
Ogromne ułogi z czerwonego kamienia, jakby śniegiem przyprószone, wiodły ku zamkowi. Kareta objeżdżała nimi, sunąc gładką drogą wykutą w tej skale czerwonej. Światła zamkowe nie migały już, nie wirowały. Odbijały się spokojnie w toni jeziorka. Pałac otaczały wielkie ciemne, skupione w sobie drzewa, tak wygięte na bok od ścian, jakby gdzieś chciały uciekać. Na dziedzińcach zamkowych wybłyskiwały sztuczne ognie.
Z daleka już grały rogi, a gdy Dobosz wysiadł z kolasy, huczna kapela janczarska zagrała na powitanie.
Wszedł Dobosz potężny, rosły, szeroki, a wszystkie podwoje otwierały się na oścież.
Przyjęto go z wielką paradą, ale zbyt uniżenie. Zewsząd wychodzili czarni kusi lokaje w kapotach ogoniastych, a za nimi w białych i srebrnych żupanach i zbrojach rycerze i panowie.
Doboszowi zamek ten nie przypadł do smaku. To nie wojacki zamek, a jakiś próżniacki, ale może do hucznej zabawy taki potrzebny. Jedno zdziwiło Dobosza od razu. Z wielkich jasnych sal nie było słychać hałasu zabaw ani nawet gwaru rozmów. Wszyscy goście balowi stali milcząc, kłaniali się z daleka w milczeniu. Jeden tylko główny lokaj — ten który przyjechał z Doboszem — uwijał się, kręcił się, migał i przelatywał przez wszystkie sale, zacierał ręce, gładził się po biodrach, obciągał ogoniastą kapotę, a kłaniając się i uśmiechając, i wciąż mrugając jednym okiem porozumiewawczo, ciągle był na usługi gości. Wszędzie wszystkiego pilnował i doglądał, a goście pańscy wciąż nań patrzyli.
Powiada Dobosz do Iwanka:
— Iwanku, zasłoń mnie od tej maszkary, bo wstyd dla nas będzie na całe Węgry, gdy podczas gościny coś mną rzuci, by roztrząść ten pysk miotlany.
Iwanko uspokajał jak zawsze dobrotliwym i wesołym słowem.
Czekali tak razem cierpliwie, czekali.
I to się nazywała zabawa? Panowie mówili grzecznie i nawet jakby uniżenie, ale tak jak lalki mówiące — nakręcone, co mają porachowane każde słowo i już przy drugim coś im w gardziołku pstryka i grzechoce.
— Cóż to za smutny świat ten pański! I tylu biedaków ma dla nich pocić się i umierać! Jest po co! Ale zaprosili grzecznie, widać inaczej nie umieją te kukły.
Dobosz nie bardzo cierpliwy był, za grzeczność jednak grzeczność się należy. Tak zatem do nich przemówił:
— Panowie grzeczni i delikatni! Szanując słoneczko święte, dzień dzisiejszy, nockę Bożą i waszą cześć, dziękuję wam bardzo. Ale ja tak nie umiem. Śpiewajmy, tańczmy, weselmy się, obertasy wywijajmy, kośćmi ruszajmy.
Wszyscy uśmiechali się jak jeden, aż brzuch bolał od takiego uśmiechania, i spoglądali na lokaja.
W te pędy, zacierając ręce i obciągając na sobie ogoniasty strój, pobiegł główny lokaj ku muzyce, za nim dreptali inni lokaje, spoglądając nań posłusznie. Znów kapela zagrała hucznie, grzmiała potężnie i ogłuszająco. Ale nie można było rozróżnić ani uchwycić nuty i wziąć kroku do tańca. Jednak pary pańskie tańczyły jakoś, posuwając się powoli i sennie, męcząc się wytrwale co niemiara. O śpiewie nikt nie myślał. Wesołości nie było śladu. Ot — pański bal.
Dobosza otoczyli rycerze i panowie. Stał tak w środku nich, wyższy i szerszy od wszystkich. Oni biali i srebrzyści, a on jaskrawy i czerwony. Oni z szpadami cieniutkimi przy boku, a on uzbrojony ciężką bronią. Oni gładko uczesani, a on z czarnymi jak noc kędziorami. Ich oczy chłodne, szklane, smutne, a jego bijące śmiałością, sokole. Iwanka, otoczyły kobiety i co młodsze rycerstwo.
A pomiędzy oboma, jakby kordon dzielący ich, długim czarnym szeregiem, stali lokaje.
Po tańcach wyszedł naprzeciw Dobosza sam wojewoda, nieco pochylony, siwy starzec z twarzą ściągłą, zmęczoną. Stojąc w otoczeniu rycerstwa, a nieznacznie oglądając się za lokajem, przemówił:
— Panie Hetmanie, nasz — nasz Pan — kazał nam powitać ciebie, oddać ci ten zamek dawny. Ja jako burggraf oddaję ci klucze. Chory jestem, kto wie, dokąd stąd iść przyjdzie. Ty, panie Hetmanie, podpisz się nam w tej księdze czerwonej. Odtąd panem będziesz, panem tego zamku.
Lokaje trzymali wielką i ciężką księgę czerwoną. Na zamku cicho było jak w grobie skalnym. Tylko pęk kluczy złotych, aż czerwonych, jakby płonących od tej złotości, cichutko dźwięczał i cerkotał w rękach wojewody. Doboszowi nie spodobały się te klucze.
Wojewoda znów obejrzał się przelotnie ku lokajowi. Mówił coraz ciszej. Głos zanikał prawie, zmieniał się w szelest.
— Słyszymy, żeś jest człowiek szlachetny, Doboszu! Jeśli więc znajdziesz coś niedobrego, wybacz mi, gdyż działam z rozkazu.
Ledwo przewiały te słowa — coś niedobrego — wypowiedziane przez wojewodę, zajęczały struny w instrumentach kapeli i pękły, jakby do komnaty wleciał pocisk armatni. Wojewoda pobladł, twarz mu wklęsła, złamał się w sobie jak ścięta trawa i upadł, tak jakby sam pusty żupan upadł na podłogę. Wszyscy lokaje zakręcili się, podreptali i rzucili się ku kapeli. Tam stała duża misa złocona. Zaczęli maczać w niej palce. Po czym przecierali oczy wojewodzie, muzykantom i samym sobie.
Iwanko Rachowskij bacznie oglądał to wszystko.
Po jakimś czasie wszystko było jak przedtem. A Doboszowi co do tego, że jakiś dziad się przewrócił. Widział, że ten, co mówią, że wojewoda, choć grzeczny panek, ale nędza jakaś, ledwie się trzyma na nogach, mocy żadnej w sobie nie ma. Ale odpowiedział mu grzecznie:
— Dzięki ci, panku stareńki, honorowy, żeś z chorości wstał, by ugościć watażka biedackiego. Nam zamek ten niepotrzebny. Jeśli do wojowania, to festunek zbuduję sobie sam taki, jak rozumiem. A ten niech będzie na chwałę Bożą, na cerkiew go przemieńmy... Poświęćmy to, bracie skoro sam nie chcesz korzystać. Ja tu nie dla zamku przyjechałem, tylko dla zabawy wesołej. Bawcie się wesoło, słobodnie!
To słowo — Boża chwała — mocnym, bujnodzwonnym głosem doboszowym powiedziane, uderzyło jak organ, zagrało po wszystkich salach i wróciło. Zadreptali na miejscu lokaje, jakby tańczyli na uwięzi. I jakby jednym powrózkiem pociągnięci, popadali na brzuchy. Pływali tak jakoś po podłodze, wywalając języki, jakby się dusili. Potem znów skoczyli wszyscy razem ku złotej misie, i znów w jednej chwilce wszystko było jak przedtem.
Iwanko bacznie wszystko oglądał.
Jak tylko oporządzili się lokaje, ten główny zwinnie wywijając rękami popędził do panienki bardzo pięknej z dużymi, niebieskimi oczyma, ale bladej, jakby schorowanej, która siedziała tam obok wojewody. Coś długo jej szeptał. Panienka wstała, machała bez ustanku rzęsami jak ważka skrzydłami, jakby chciała płakać i znów usiadła. Nieznacznie, zaledwie dostrzegalnie zaczęła spoglądać ku Doboszowi. Dobosz od razu ją zauważył. W tym tłumie panów i pań każde jednakowo jakoś wyglądało blado i nijako. A ta dziewczyna uderzyła go jasnymi oczyma. Podszedł ku niej i patrząc śmiało, tak jakby jaką dziewczynę górską na płaju spotkał, zaprosił ją do tańca. Porwał ją do tańca i okręcił aż wiatr powiał po sali. Tańczył Dobosz. Umiał i lubił tańcowanie. A któż na świecie miał umieć tańczyć, jak nie watażko górski? Jak świśnie toporem, jak krzyknie na muzykantów:
— Zagrajcie, wylizańce ogoniaste, pstrokate, tej bujnej!
Jak zgromił ich tak Dobosz, trzęśli się, wydobywając z tego huku, co mogli. Skrzypkowie cisnęli skrzypce smyczkami, wystawiając języki z natężenia, fleciarze podskakiwali i dreptali z fletami, a trębacze nadymali gęby i brzuchy. Aż na chwilę ten zamek chłodny poweselał. I zaśpiewał też Dobosz. Zaśpiewał, aż państwu zamkowemu zaświtały twarze:
Hoj, dziewczyno, dziewczyneczko, i jasna i młoda,
Tak to ciebie, duszko kraśna, i lubić nie szkoda.
Obrócił dziewczynę, fruwającą sukienką niebieską, jak duży motyl w wichrze. Jak przysiadł nad podłogą i tupnął, zadrżały ściany zamkowe. Wstrząsły się posadzki, a jak bardą gromową w powietrzu szurnął, to zawyła i tak zawarczała wysoko pod powałą, że lokaje pouciekali z pokoju, a państwo pod ścianami się tulili. A jak pojmał tę ciężką bardę spadającą, to i sam się na mig ugiął. Omdlewali muzykanci, pot z nich ściekał i pianą na czołach osiadał. A panieneczka bujała w doboszowych rękach bezwolnie, stopami wcale ziemi nie tykając. Taki to był taniec.
Ale ona patrzyła na niego rozwartymi za szeroko niebieskimi oczyma smutno, błagalnie, jakby ciężko chora, jakby jakaś biedula nie z tego świata. Serce mu tajało od tych oczu smutnych a jasnych. Hej, smutny ten ich świat, gorzki świat!
Skończył taniec Dobosz. I miał już dość balowania pańskiego. A tu jeszcze nawinął się główny lokaj. Uradowany zacierał ręce. I ze wszystkich stron zaczął nań machać ukłonami. Dobosz dotknął groźnie topora, lokajem coś zatrzęsło. Odleciał znów ku wojewodzie. Znów mu coś szeptał, znów wstał wojewoda.
Tymczasem Dobosz przedarł się przez linie lokai i odszukał Iwanka.
— Iwanku — rzecze Dobosz cicho lecz gniewnie — to sprawa nieczysta. Jeśli dziewczyna w tańcu smutna, oho! to już w tym coś jest. Trzeba to rozkąsić. Patrz mi tu bacznie.
Iwanko i tak już wiedział swoje, ale nic nie mówił. Bał się jakiegoś wybuchu gniewu Dobosza. Dobosz na czartach się nie znał, a z czartami nie zawsze można otwarcie po wojacku poczynać sobie. Iwanko zaś, wsiowy biedak i włóczęga, był to człek ostrożny i trzeźwy.
Gdy Dobosz znów zabawiał się rozmową z wojewodą, a główny lokaj towarzyszył mu wciąż, niby to czekając na rozkazy, Iwanczyk powoli podsunął się ku muzyce. A przechodząc, nieznacznie dotknął palcem płynu w złotej misie. Z ostrożności pomazał nim jedno oko i jedno ucho. I cóż zobaczył? I co usłyszał?
Oto, gdy patrzył tym pomazanym okiem, widział, że lokaje to były sobaki czarne, psie postacie z wywalonymi jęzorami psimi. I tacyż byli muzykanci. I nie muzykę słyszał tym uchem pomazanym, lecz huk i dudnienie wichru czarnohorskiego. Zamiast świecącej podłogi widział zgruchotane głazy, zarosłe zielem i szuwarem. A ci balowi goście i państwo, to były suche wierzby połonińskie, wyschłe kosodrzewy nagie, z kory wyszarpane, ze szpilek obdarte nagie szkielety jałowca, wichrem poruszane i rzucane. Niesamowicie to tańczyło. Niesamowicie grała muzyka wichrowa na tych badylach i piszczelach kosodrzewu, sterczących wśród rozwalonych głazów wielikańskiego zamku. Spojrzał jeszcze raz Iwanko tym okiem przez okno.
— Hospody! Święty Mikołaju ratowniku!
Świat cały kręcił się, wirował i fruwał. O mało nie upadł na ziemię Iwanko. Widać było, że ich zwabiono do wirującego zamku pod Pietrosem, zamku opanowanego przez czorta. Wiedział już Iwanko, gdzie jest. Zrozumiał wszystko. Strachu mu nasypało do każdej kosteczki, do każdej żyłki.
— Widać czort wskrzesił to całe państwo, tych nieszczęśników, oddanych mu w komendę na pokutę za to, że przedtem żyli z potu i pracy biedaków. Wskrzesił całe dawne życie zamczyska, aby złapać Dobosza, obrońcę biedaków, biedackiego buntownika. Ale Dobosz nie podpisał się, nie chciał zamku dla siebie. Wspomniał Iwanko, że jest blisko Dobosza, opanował strach, opamiętał się.
Znów spojrzał tym okiem niepomazanym. Wszystko było jak przedtem. Wspaniale oświetlone zamczysko, wielkie chłodne sale, świetnie wystrojeni goście. Wszystko jasne, chłodne, dumne i sztywne.
Już spokojniejszy był Iwanko. Otwierał sobie to jedno oko, to drugie na przemian.
Szczere i prawe jest serce biedaka. Iwanko bolał nad tymi panami, nieszczęsnymi zakładnikami czorta.
Te psiska parszywe — lokajstwo teraz całym rodem ich komenderuje!
Tym bardziej żal ich było Iwankowi, że nie miał siły i nie znał żadnej siły, która by mogła pomóc tym nieszczęśnikom.
Bo i oni obaj z watażkiem wpadli tu w nieswoje miejsce. Trzeba było myśleć, jak się stąd wydostać.
Zobaczył w głowie mądrej swej Iwanko, że nie ma innej rady, jak patrzeć na wszystko okiem niepomazanym. A tamto pomazane mocno zawrzeć, trzymać zamknięte, ani nie klipnąć, i ucho także trzymać zatkane jak należy. Inaczej nigdy z zamku się nie wydostaną.
Mary czortowskie, gdy przejrzysz, trza przygwoździć, za kluczkę chwycić, nie dać czortu tchu, aby nie zmienił maszkary — to wiedział Iwanko.
Podszedł do Dobosza. To tylko prędko mu powiedział:
— Już wiem wszystko. Nieczysta siła, jak rzekłeś, panie watażku! Nie pytaj nic, rób, co ci powiem, inaczej zginiemy tu obaj. Zapowiedz im teraz, że ja przemówię.
Doboszowi trochę śmiesznie było z mądrej powagi i z przerażenia Iwanka, ale ufał mu, znał jego rozum. Nie sprzeciwiał się, zawołał głośno:
— Posłuchajcie, panowie, co wam teraz powie mój pobratym.
Iwanko nie umiał dużo gadać ani przemawiać, a cierpł ze strachu, że znów czortowie na jakąś grzeczność zwabią Dobosza. Powiedział krótko:
— Oj, panoczku, dziedzicu, czy jak! Późna już pora, północ, hoj, daj wam Boże za wszystko i Bóg z wami!
Przeżegnał ich wszystkich, chwycił Dobosza za rękaw i ciągnął go ku wyjściu. Lokaje i muzykanci popadali na ziemię i pływali jakoś z otwartymi gębami, a po obliczach zebranych panów jakby uśmiech radości przeleciał. Dobosz skłonił się grzecznie, wyszli obaj prędkimi, ostrymi krokami. Iwanko nie puszczał rękawa watażki, a gdy lokajstwo zaczęło wstawać, by gnać za nimi, Iwanko obrócił się z progu i raz jeszcze rzekł im dobrotliwie:
— Bóg z wami i święte Słoneczko! — I tak jeszcze raz zawołał do nich z wjazdu na skalistym czerwonym ułogu.
Biegli po tych ułogach, skakali z głazu na głaz, hopali sobą z upłazu na upłaz, że niejeden człek, choćby i śmiały, ale nie górski junak, kości by tam roztrząsł i zostawił. Już ich nie dogonili. Znaleźli się po północy na skałach Pietrosa. A gdy odeszli w dół ku przełęczy Howerli, ujrzeli, jak z daleka znów błyskał, iskrzył się tęczowo, wirował i śmigał ogniście zamek potężny, siedlisko nieszczęsnych panów, męczących się pod mocą czortowską.
Dobosz patrzył z podziwem na zamek, jakby nic nie zaszło. Gdy Iwanko opowiedział mu w czym rzecz, podziwiał jego mądrość i śmiał się sam z siebie, że dał się tak podejść grzeczności czortowskiej. Potem jednak żałował, ciskał się nawet, że nie dał im nauczki, że nie zmierzył się z nimi toporem gromowym, że choć trochę strachu nie napędził tej czortowni ogoniastej.
Nowsi ludzie przyczepili do Dobosza, że on to zabił głównego Biesa z fuzji na Kizich Ułohach, kiedy był jeszcze pastuchem i że za to dostał siłę od świętych. I wszędzie to dziś tak powtarzają. Dawniejsi wiedzieli lepiej, powiadali według starej prawdy, że było to dzieła Hołowacza. Powiastowali właśnie, że Dobosz wcale na czortach się nie znał, stąd nigdy żadnych czortowskich sprawek nie podejrzewał.
Iwanko zaś od tego czasu miał oko na czorta. Tym pomazanym okiem dojrzał go wszędzie. Czort musiał się mieć przed nim na baczności.
Od czasu soboty didowej Dobosz nie pokazywał się po wsiach. Wtedy to właśnie kazał sobie sprowadzić, hen aż z dołów „Maranów“, robotników-kamieniarzy, mazurskich chłopów, wytrzymałych, twardych, umiejętnych i pracowitych. Wszędzie kazał wykuwać komory, krużganki podziemne i jakby wielkie izby skalne, w których mógł przesiadywać jakby w zamku. W niektórych zaś miejscach, gdzie były źródła, wykuto tuż pod źródłem wielkie baseny, jakby wanny. A pod każdą wanną było urządzone, podobnie jak w suszarni, palenisko, które ogrzewało skałę i łagodziło zimno wody źródlanej. Kominek podziemny daleko od tego miejsca przeprowadzony wypuszczał dym. Potajemne wejścia niepozorne, przykryte głazem lub konarem drzewa, dawały dostęp do komór.
Z początku najął Dobosz tych majstrów za pieniądze. Kiedy już skończyli robotę i otrzymali pieniądze, pożegnali się z Doboszem. Już mieli schodzić z Ihreca ku dołom, lecz nagle żal im się zrobiło. Najstarszy majster, Janek Sęk, odezwał się do nich: Słuchajta, chłopy, cóż to, w pański kraj nam teraz wracać, choćby i z pieniądzmi? Panom się kłaniać do ziemi, za włóczęgostwo do lochu się dostać? I być przypiekanym? Nie ma nad Dobosza! Nie ma słobodnego miejsca na świecie dla pracowitego człowieka[19] — tylko tutaj. I wrócili do Dobosza.
Było tam wtedy z tymi Mazurami dość wszelakiego dziwowania. A z początku — jak długo za pieniądze pracowali — i śmiechu niemało. Spieszyli się tak, pracowali bez wytchnienia, jakby świat się miał jutro skończyć, albo jakby co dnia był ostatni dzień pracy. Słowa uprzejmego nie przemówili podczas roboty. Na zapalenie fajki nie zostawili chwilki czasu, a tym mniej na pogwarkę. Zagadnij go, a on patrzy wilkiem, jakbyś mu skarb, nie wiem jaki, chciał zabierać. Na grzeczności, na przemawianiu uprzejmym nie znali się wcale. Za żarty i przekomarzania gotowi głowę rozbić kilofem. Ahi! Sczeźnij biedo niesamowita! Młotem wali, sapie jak miech i złym okiem ciska psie spojrzenie na chrześcijanina.
To muszą być ścierwa zachłanne na pieniądze! Grosz w wyższej cenie mają niż życie własne — szeptał Dżemyga. — Prawda rzetelna, że gdzieś już dalej chcą gonić, zarobkiem się dławić. A najgorszy to ten stary czort, niewielki a suchy. Pies by się nim udławił. Nie darmo Sęk się nazywa.
Ze złości na tak niemrawych i nieużytych ludzi radził Dżemyga Doboszowi, aby ich po skończeniu robót od razu pozabijać. Bo od takich niedobrych ludzi, kto wie, czego się można spodziewać. Pójdą, przyprowadzą tu panów i pokażą im komory i schowki.
A kiedy już sami wrócili do Dobosza, przystali do towarzystwa i dalej tak pracowali, szanowano a nawet podziwiano Pana Sęka i jego towarzyszy.
Dobosz, mając majstrów kamieniarzy w swym towarzystwie, dalej szukał skarbów. Potworzył sztolnie i kopalnie srebra na Czywczynie i złota na Popadii. I rozmyślał nad tym, naradzał się z Jaśkiem Sękiem, majstrem kamieniarskim, jakby to na Synyciach wybudować wielki tum — cerkwy potężne, do połowy głęboko w skałach wykute, a do połowy na zewnątrz skał wzniesione. Mówiono bowiem o Synyciach, że jest stamtąd furtka i dostęp do tamtego świata. A tam, na wstępie, Boże dziecię, złotowłose, rączkami malutkimi biedną duszę ujmuje i wiedzie przed trony gwiaździste. Więc Dobosz rozmyślał, aby taki potężny dom boży tam wznieść na wielką cześć dzieciątka Bożego, gdzie by człowiek mógł przyjść przed śmiercią, aby złe moce duszy nie obsiadły, jak ćmy i sowy, lecz aby od razu miała dostęp do nieba.
Jasiek Sęk bywał w Krakowie, widział tam wspaniałe kościoły: Kościół Maryi Panny, królewską Katedrę i zamek na skale wawelskiej postawiony. A Mychajło z Ukrainy, jeszcze jako chłopię pielgrzymując z dziadem-lirnikiem, bywał w Kijowie, w Ławrze peczerskiej, w klasztorze wykutym w skale granitowej pod łożyskiem Dniepru. Dobosz nie znał tego wszystkiego. Lecz gdy oni siedząc razem na Synyciach, słuchali myśli i planów Dobosza — dziwowali się. Janek Sęk mrużył w uśmiechu szparkowate oczy i wykrzykiwał: O rety, panie Watażku! Toż to król warszawski nie ma tego wszystkiego, co ty chcesz wznieść. Całe byś góry przekuł na cerkwy, świątynie, na zamki i mosty skalne. Ale my z tobą mazurskie chłopy jak wojsko gromowe! Całe Mazury tu sprowadzim! Ławą od króla i panów wydzierać będziem, uciekniem do ciebie. A potem — pokażem panom drogę do nieba. Ale nie tędy, nie przez Synycie!
Więc i nad tym zadumywał się Dobosz, jakby tu różny lud sprowadzić, twardy, hartowny i nieubłagany. I jakby dodać hartu ludziom wierchowińskim, zapalnym, porywczym, ale zbyt łatwowiernym, nad miarę dobrym, łatwo przebaczającym i zapominającym łatwo. Nie zaznali niewoli i nie wiedzą, co ich czeka.
Bo siły hufców doboszowych to nabrzmiewały i wzbierały, to znów odpływały i wysychały jak fale wiosenne. Ciągłe zmieniali się ludzie. Jedni odchodzili i nie wracali już, a przychodzili nowi. W górach niestałość zamiarów, przelotność porywów, a na Podolu w ospałości kajdaniarskiej pokolenia całe przykute do ziemi. Oto, co poznał młody Dobosz. Nie widział, aby wielki bunt mógł się tutaj rozpalić szeroko. Gdzie się podziała ta krew wielikańska? Nie rozumiał Dobosz nakazów wielkiego króla Wielitów. Ciążyła widać królowi siła ta brzemieniem skalnym. A także twardość. Przepaści szukał, do której by to zrzucił. Cały ród do niej wrzucił!
Teraz przemienić trzeba te napisy, karby i rewasze tam na Kamieniu Pisanym! Przekuć to wszystko! Twardy tu ród potrzebny, ciosany z głazów — jak ci kamieniarze mazurscy. Taki, który by odnalazł tu słobodę, jak utracony raj i umiał jej bronić.
Czasem znów wspominał, co mu opowiadał Mychajło z Ukrainy. O tych stepach bez końca, bezludnych i bezpańskich, hen, nad morzem. Czekają te stepy na junaków — takich jak Dobosz — czekają na lud, czekają na króla. Nawet drogę do tych stepów — jarem Dniestrowym, burzanami, oczeretami, brodami rzek moczarowatych, opisywał mu Mychajło.
Roiło mu się więc i to, aby otworzyć nowy kraj, Doboszowy i pokolenie bogate i silne tam zasiać, które by w potęgę rosło, rosło w ciągłej wojnie.
Tak zbliżała się fala górska burzliwa — do morskiej. Lecz tu uderzył dzwon doli Doboszowej.
Podobnie jak śmierci zarodek zabiera ze sobą człowiek lasowy, zabiera i ten drugi zalążek — miłowania. Aby tym bujniej w puszczy się plenił, aby wystrzelił podobny drzewom puszczowym.
Chybaby święte ręce go ochraniały.
Młodość tak po raz ostatni w nim się wzburzyła.
Marzyły o Doboszu dziewczyny i lepły do niego. Wykradały się doń mołodyce. A nawet popadie i szlachcianki, pewnie, że tylko tak po pańsku, dla zawracania głowy, lubowały się nim w myślach. Kędy zaszedł, zaglądały za nim kobiety. I Dobosz — nie pogardzał nimi. Ale ot, jak człowiek lasowy: nigdy o żadnej nie myślał. Jak zbyt dużo nie myślał o wielu słodkich jagodach, czarnych i czerwonych, które dojrzewają przy końcu lata w Czarnohorze, na stokach Pop Iwana. Takie wielkie, dorodne i soczyste jakby czereśnie. Zerwiesz to bracie w tym pustkowiu, gdzie nic się nie rodzi, ani pomyślisz dobrze, co robisz. Polubujesz się słodyczą: ech, jakażeś kraśna! I cóż więcej? Wiele jest pięknych jagód, nie jakaś jedna, wybrana. Dzięki Bogu! Nie przychodziła nań pętla miłowania. Nie przychodziła — aż przyszła. I siła mu nie pomogła. Bo nie wszczepił w serce słów stareńkiego dziadka wieszczuna. Coraz to więcej tego babiństwa gromadziło się koło niego. Czasem już na połoninach czatowały nań, gdy schodził w dnie świąteczne do wsi. Po dwie smukłe dziewczyny, kraśne i rumiane, śmiejąc się wesoło, szczerząc zęby i szczebiocąc, wiodły go pod rękę. Albo, chowając się w gęstwinie leśnej, nawoływały nań, jak zazule, wiwkały jak chłopaki swawolne, gruchały, słodko nęcąc, jak gołębie dzikie, śpiewały, uciekały i dawały się doganiać. A im więcej tych bab koło niego się kręciło, im więcej i on z babami się pętał, tym więcej zwracał na nie uwagi. Tym więcej też jakby szukał nowych. Aż znalazł taką, co mu pokazała, jakie to szukanie.
Na południowy wschód od Peczeniżyna, między wielką poprzeczną kotliną Berezowską a Żabiem, leży na uboczu od dróg i gościńców wieś Kosmacz, stare i rozległe osiedle huculskie, oparte od strony południowo-zachodniej o góry i połoniny: Łysyna, Wersałem, Grahit i inne, które stanowią rozwidlenia wielkiego działu wodnego między Prutem a Czeremoszem. Rwące rzeczułki i strumienie górskie, wypływające ze stoków działu wodnego, łącząc się nieco dalej, zdążają ku Prutowi. Niższe pasemka obfitują w złoża ropy naftowej. Czy ucisk górnych pokładów na warstwy roponośne, czy też działanie wód sprawia i teraz czasem, że strugi ropy same wydostają się na zewnątrz. Stąd też niejeden stok kosmacki miał dawniej tę niesamowitą, dotąd w opowiadaniach przechowaną, sławę, że nie można doń było zbliżyć się z ogniem, ani nawet z fajką zapaloną. Gdyż wtedy, widocznie z powodu zajęcia się lotnych, łatwo zapalnych części ropnych, płomień wybuchał ze skały. Czasami czepiał się ziemi, pełzał powoli i długo po skale, albo też huczał, wystrzelał, rozsadzając skały, wyrzucając kamienie i ziemię.
Z tą kotliną niesamowitą a ponętną, pod której powierzchnią kotłują w podziemnych głębiach ciemne źródliska, jakby tylko na iskrę czekające, na zawsze związana jest opowieść i przejmująca dotąd całe góry wieść o miłości i zagładzie młodziutkiego Dobosza. I dziś jeszcze dudnią te źródła. I dziś tłoczą się i huczą w skałach gazy, ogień kryjące w swym łonie. Obcy przybysze szukają tam teraz bogactwa i pracy. Młode, zbiedniałe pokolenie marzy, jakby tu jakiś grosz na chleb koło panów zarobić. A starzy ludzie niewiele troszczą się o to wszystko, przebywają myślą w dawności. Wspominają też dzieje doboszowe. Gdy wiertniczy świder zacznie rąbać warstwy skał, gdy śpiew-sygnał z wieży wiertniczej zajęczy Ohej! Oheja-heja! gotów! — wybuchnie i dziś czasem ten ogień, skały rozsadzi, ziemią rzygnie. I znów sam siebie grzebie, zasypuje. A dla starych oczu błyśnie, w tym porywie ognia, gorąca dusza, płomienna dola doboszowa. Lecz ropny ogień błyśnie, a potem znów zgaśnie. I dalej świdry walą, gruchocą skały. Dalej motory grają równomiernie, sapią i oddychają, pracując bez przerwy, dalej tłoczą gazy, pompują skalną żywicę. Gdy zaś noc nadejdzie, stok góry rozmigoce się światłami elektrycznych żarówek. Ale opowieść płomienna bez przerwy dalej się snuje, wśród szamotania się świdra, wśród rozmowy i wzdychania motorów, i wśród migotania gwiazd żarówkowych. Opowiadania o doboszowej miłości nie kończą się nigdy.
∗
∗ ∗ |
Żadna zwierka leśna nie jest tak czczona w górach jak łasiczka. Święto Ułasja obchodzi się uroczyście, aby udobruchać łasiczkę, aby nie czyniła szkody, aby ukąszeniem nie zatruwała ludzi i bydła. Aby obrażona, choć i nie wiadomo czym, nie podmawiała innych złych mocy i groźnych sił i aby one za nią się nie ujmowały. I zapewne wiedziały o tym łasiczki, bo dawnymi laty nie bały się ludzi zupełnie. Jeszcze i teraz mniej się boją ludzi tutaj niż gdzie indziej, ale dawniej nawet ludziom z drogi nie ustępowały. Przeciwnie — ludzie na palcach schodzili im z drogi, uśmiechając się przy tym uprzejmie, aby się nie obraziła łasiczka, aby nie była pamiętliwa za niedobre czy nieufne spojrzenie. Nawet małe dzieci już to wiedziały. Nie korciło ich nigdy zaczepiać się z łasiczką. Tylko o Doboszu tak mówiono właśnie, że — choć zapewne nic złego łasiczce nie czynił — chciał sobie z niej zakpić, chciał pobawić się, poigrać z łasiczką. Bo czemu łasiczce ma ustąpić, jeżeli przed nikim na tym świecie nie ustępuje.
Wybierał się właśnie Dobosz na wyprawę w dalekie stepy — bezpańskie, nad morze. Siedział na przełęczy (między Kosmaczem i Żabiem), na Wersałemie, odpoczywał przed zejściem do Kosmacza, gdzie miał się spotkać z towarzyszami. Żegnał się z górami, spoglądał to w dół na cykoty, głazy i płyty pogruchotane, to daleko na Czarnohorę w chmurach. Obrócił się ku Grahitowi i strzelił do echa z pistoletu, a echo powtórzyło jedenaście razy. To patrzył w dół ku północy, ku Kosmaczowi i ku Podgórzu. Wzrokiem krążył, szybował jak orzeł i był wszędzie. A wtem zobaczył, że spośród cykotów mknęła ku górze łasiczka. Postanowił ją schwytać. Gdy łasiczka, nie przeczuwając nic złego, pewna ochrony i czci ze strony poddanego jej człowieka, przesunęła się koło niego, nakrył ją wysokim kapeluszem, zatrzymał i zawinąwszy w kapelusz, mimo straszliwy pisk, pełen złowróżbnych gróźb, mimo złowieszcze warczenie łasiczki, ze śmiechem schował ją do małej berbenicy, aby ją towarzyszom pokazać. Tym większe to było pogwałcenie zakazu, że właśnie były święta Rozihry, o czym zresztą Dobosz zapomniał. I poniósł ją tak ku wsi, warczącą, jęczącą i odgrażającą się z całą furią, a głosy te niesamowicie kotłowały i dudniły w próżnej berbenicy. Gdy w końcu, ku przerażeniu towarzyszy wypuścił łasiczkę, zatrzymała się na chwilę, jakby chciała się nań rzucić, potem zmierzyła go wzrokiem i uciekła, znikła. Ale nikt z tego nie wróżył nic dobrego. Posmutnieli wszyscy obecni towarzysze. Kwaśno im było i nieswojo. Zmiarkował to Dobosz:
— Czyż nie widzicie, że każdy już ludzki zakaz przestąpiłem, że nie uląkłem się żadnego?
Ale towarzysze nic nie mówili. Nie byli pewni, czy łasiczka to ludzki zakaz.
A że było to święto Rozihry, że mieli na długo pożegnać się z Wierchowiną, chciał Dobosz rozweselić towarzyszy, zanim pójdą dalej. Wiedział on o ogniu w skałach czającym się i sam go wypróbował. Gdy nadszedł wieczór, wyszukał takie miejsce, które już z daleka po silnej woni można było poznać, podsunął się pod skałę tak, że był zakryty wystającą płytą i skrzesał ognia, prędko się w dół staczając. Nim jeszcze zdołał stanąć na dole, już ogień i grzmot buchnął ze skały, a po chwili wyleciały kamienie jakby z wielkiego działa. Później zaś, gdy już wyładowała się góra, gorzał przez całą noc już równomiernie wielki słup ognia, rycząc i dudniąc. Przy tej ogłuszającej dudnieniem watrze opryszki posilali się i pili, weselili i śpiewali. Tańczyli taniec prastary, wznosząc topory w tańcu, a cienie olbrzymie, rzucane przez watrę, tańczyły na przeciwległym stoku, jakby cienie ich przodków-Wielitów.
Nad ranem, gdy zaledwie zaczęło się rozwidniać, zobaczyli nagle na stoku przeciwległym wielki cień, który ukazywał odbicie nagiej kobiety z rozpuszczonymi włosami. Spojrzeli w górę ku dudniącej watrze ropnej i zobaczyli nachyloną ciekawie postać kobiecą, złotą od ognia, z włosami, które błyszczały jak złoto. I wtedy usłyszeli przenikliwy pisk, podobny do głosu łasiczki. A postać znikła, biegnąc od ognia w górę ku carynkom.
Tam właśnie, wysoko na górze, ponad stokiem ropnym było obejście Stefana Zwinki. I tam wtedy Dobosz poznał się i zaznajomił z żoną Zwinkową — Ksenią. Domyślał się, że przed świtaniem biegała nago po trawach, świętując Rozihry, ale nigdy o tym nie wspominali.
Pieśń przekazuje, opowieść szeroko się rozwodzi o kochance doboszowej, o żonie Zwinkowej z Kosmacza. Mówiła tak słodko, powoli i śpiewnie, jak i dziś śpiewają, mówiąc dziecięcym głosem, jak dzwoniąc głosem nęcą i czarują niewiasty huculskie. Nigdy niczego nie rozkazywała, nie żądała, nawet nie mówiła stanowczo, tylko prosiła, a raczej nie prosiła, tylko z cicha zapytywała, pozwalała się domyślać. Wiedźma taka słodka, jędza miodowa, biesica cukrowana! Nie płakała nawet nigdy, jak to baby umieją. Całą kapelę grającą wypłakują jękiem, łkaniem zawodzą, płaczem wycieniowują, aby głupiego chłopa za serce targać. A ona popatrzyła tylko czasem na Dobosza oczyma pełnymi łez. I już było po nim. Potem zaś znów jej oczy niebieskie, szeroko otwarte, patrzyły spokojnie, łaskawie, bez żalu. Ale i nieprzenikliwie, a nawet jakby z surowością zadumy głębokiej. Podobne były te oczy, łagodne i surowe zarazem, sierpownicom modrym, co latem przy ścieżkach, na carynkach kwitną. Patrzyły z takąż słodyczą spokoju, ale i jakby z chłodem nieodgadnionym. Tak, jak to jeziorko Niesamowite pod Turkułem w Czarnohorze w pogodny dzień letni niebu wielkiemu się otwiera.
A im łagodniejsza była Ksenia, im bardziej grzecznym słowem, szeptem-powiewem słowa, muśnięciem rzęsy, spojrzeniem cichym rozprószyć umiała burzę i gniewność doboszową, tym więcej lgnęło do niej serce wdzięczne. I kto wie, po co to wszystko tak robiła? Czy miała podziw dla młodości i sławy doboszowej? Czy też ciche poczucie siły, by mieć u swych nóg Dobosza, którego nikt nie mógł przemóc? Są tacy, co powiadają inaczej i pieśni właśnie tak głoszą: „Suka to była, chciała się gzić i puszczać z najpiękniejszym na całe góry łeginiem. A gdy wyciągnęła od niego dość skarbów, gdy miała go dość, prędko go zmarnowała, zgubiła“. Lecz są i takie głuptaki, co przedstawiają ją, dumną gazdynię kosmacką, jako narzędzie jakichś żandarmów, a nawet żandarmów austriackich, kiedy jeszcze o żadnej Austrii nikomu się nie śniło. A z aktów znów inaczej udowadniają inni, na podstawie zeznania samego Stefana Zwinki, który jak niejeden mąż w dziejach ludzkich, o żadnych miłostkach swej żony nic nie wiedział, a nawet wręcz im zaprzeczał. Tak więc na podstawie zeznań męża, który zawsze wszystko wie o swej żonie najlepiej, nie tylko czarno na białym mamy w papierach udowodnione, że Ksenia nie znała w ogóle Dobosza, ale że i Dobosz wcale się nie kochał, a tylko wciąż myślał o napadach, nie wiadomo po co i dlaczego.
A może tylko skarby i klejnoty do całego jej czaru były potrzebne. Bo przecież nie chciała porzucić swego gazdy, nie chciała iść z Doboszem aż na Czarne Morze, na stepy wielkie, na skały i wyspy. Czy też bała się życia ludzi lasowych i wiedziała, że najlepiej na gazdostwie bogatym będzie rozkwitać jej piękno. Ale, choć dzisiaj wszyscy przeklinają Zwinkową żonę, choć wymyślają jej, depcą ją brudnym słowem i twardym, jakby butem hajduckim podkutym kopiąc, nikt nic nie wie o niej, nikt nic pewnego powiedzieć nie umie. Nikt też nic nie wie o jej czarze, o jej pięknie.
Znosił Dobosz wszystkie skarby, jakich jej się tylko zachciało. I jeszcze inne skarby jej oddawał. Oto zwierzał jej wszystkie swoje tajemnice. Ciągnęła go ona jak śmierć słodka, jak dno jeziorka Niesamowitego. Komuż miał odkryć wszystkie swoje tajemnice jak nie tej słodkiej śmierci? Z tych zwierzeń wiedziała już wszystko: o orłach zwiastunach, o toporze gromowym, o zielu wielikańskiem, o sokach tego ziela i o radach staruszka. Wiedziała też, jak to można wszystko odczarować. Skąd się bierze moc doboszowa i dlaczego go nie można zranić? I jak to można odmienić... I jak to te włosy złote wielikańskie ukryte są wśród czarnej gęstwiny kędziorów. Gdyby je wyrwać? Już byłoby inaczej...
Ale ilekroć Dobosz pełen serdecznej wdzięczności opowiadać jej zaczął o nakazach falowych — nie słuchała. Mgłą znużenia zasnuwały się jej oczy — nie rozumiała, co mówił. Tyle tylko chciała wiedzieć, aby go mieć w rękach. A co i dlaczego, to jej nic do tego. I dlatego nigdy się nie dowiedziała najgłębszej tajemnicy. Chociaż i Dobosz przy jej śpiewankach zapominał na chwilę nawet o chórach falowych. „Tyś najpiękniejsza gra dzwonkowa i śpiewaneczka tyś falowa“ — tak do niej mówił. A gdy doń słodko szepnęła: — Ołeksoczku! — już siła wielikańska w nim malała, już słabość niemrawa wślizgiwała się w młode członki. Może już i sam słyszał, jak zaczyna banować matka-Wierchowina za swym synem, co z wodnicą-niauką się skojarzył i gdzieś jakby na dnie Niesamowitym, igra z nią, pieści i całuje.
Tak to ględzą tu i tam, wciąż inaczej, sobie samym przeczą, a tylko doświadczeni ludzie rozumieją i mocną myśl mają o tym, taką: to nie ta, to nie ta sama. Pod spodem, pod wszystkim trwały oczy niebieskie, zanadto rozwarte. Ich szukał Dobosz, nie żony Zwinkowej, Kseni. Praktyczni ludzie, ci szczególnie, co pobyli samotnie w naszych puszczach i połoninach, wypróbowali, że w samotności Leśna — czasem Niauka — czyha na męskie pragnienia, tęsknoty i myśli, najzawzięciej na te co są całkiem pod spodem. To nie bajka, nie podanie jakieś ani zabobon, tylko taka prawda, że kości trzeszcą i palą się, aż trzeba je odrąbać.
Czasem podsunie się leśna biesica tak bliziutko, że zaledwie dosłyszy jak zawyje tęsknota, zaraz wślizgnie się i bierze na siebie jej postać. I dobrze, zaraz ją uspokoi, ukołysze tak na miesiące, może i na lata. A coraz zawzięciej się wkleszcza i niektóry zmiarkuje za późno. Wyrywa sobie potem przez lata jej korzeń. Nie pozbędzie się jej nawet w domu na piecu, przy ślubnej żonie, dopóki jedna żywa nitka korzenia w nim tkwi. A inni ludzie, choćby najbliższa rodzina, nic nie wiedzą aż usłyszą w nocy, po północy, łopot skrzydeł tej, która z niego krew wypija. Niejeden wyszastał się przez taką miłość z męskiej mocy, a potem chodził oszalały z językiem wywalonym, tylko ślina mu ściekała po brodzie na przerażenie i ostrzeżenie innych. A inny był dzielniejszy, odrąbał sobie tę rękę na której nie dostygło jeszcze, dostygnąć nie chciało, ciepło ostatniego uścisku Leśnej. Albo też, aby pozbyć się, twardo i okrutnie włożył rękę do watry bukowej w kolibie, a gdy zwęgliła się, odrąbał ją. I natychmiast odskoczyła Leśna, koniec. A on tak dotąd chodzi po świecie bez ręki. Mało który miał szczęście natknąć się na przemównika wielkiego a serdecznego, który by go uleczył żywą watrą, żywą wodą i żywym słowem.
Także Dobosz był człowiekiem lasowym i zaledwie skosztował słodyczy już w samotności targały nim pragnienia, trwały pod spodem, zjawiały się czasem i znów znikały.
Przeto ludzie doświadczeni tłumaczą tak: czasem podszywała się pod tamte oczy Ksenia Zwinkowa, ale najwięcej Leśna biesica. Gazdyni kosmacka czasu nie miałaby wciąż latać z Doboszem po łąkach, po lasach. Chyba wyrwała się kiedyś z chaty na chwilę, na godzinkę, na pół dnia lub pół nocy. I jakże by jej nie wyśledzili nasi strzelcy, co czorta samego wyśledzą? Potem zapewne miała go dość, chłodniała i za to, że Ksenia chłodna, na tamtą Leśną ciskał się i wściekał. A Kseni był wdzięczny za szczerą miłość Leśnej, nie wiedząc, że to nie ta sama. Taka wdzięczność. A dlaczegoż Leśna garnęła się doń tak? Bo to także była dusza samotna, wypędzona z ojcowizny i, kto wie, może w ciało kwiatowe wygnana. Z kwiatowego rodu, z dzwonkami, z storczykami i bławatkami posiostrzona, kwiatów wodzirejka, z zapachem kwiatowym, z wszystkimi lekami, ale i z całym szałem jadowym, jaki w trójzielu się kryje. Gdzieżby tam baba mogła być taka? Baba to także z człowieczego rodu. Krzyczałaby, drapałaby, gdy ją męczył i kości chciał łamać — hulawy głuszec, taki zalubiony. Złościłaby się, gdyby inne dziewki koło niego się kręciły! Gdzie tam! Uśmiecha się wdzięcznie i patrzy gdzieś daleko w zadumaniu łaskawym. Tak jakbyś wielki prochowy nabój w jezioro Niesamowite wystrzelił. Pluśnie to, tryśnie pióropuszem fal i znów gładko, pogodnie, śladu nie ma. Na pewno znikała na święto Rozihry tam pod Stawiorą, w zawiei kwiatowej, kąpała się w jeziorkach zapachów, w tańcach kwiatowych się zabawiała. I od nich przynosiła zapach kwiatowy i jad trujezielny.
Wielkie jest podobieństwo, że ciało i dusza takiej były kwiatowe. Kwiatowe ciało — pełne tajemnic, schowków, zakątków czarownych. Pełne szkatułek z klejnotami, jakby klejnocików małych, co otwierają się i zamykają na słowo lub znak. Wysypiesz trochę pyłu złotego — to już w mowie kwiatowej oznacza przysięgę, że kochać będziesz — wiecznie. A znów gdy innego płynu, zielonego słodkiego kleju dotkniesz, to jest śmiertelna obraza kwiatowego wstydu. I tak sam nie wiesz, kiedyś związał się wiecznie, kiedyś wstyd podeptał, kiedyś popełnił przestępstwo.
Ileż przestępstw? Dwa a może trzy, a może tylko jedno główne?
Lecz wyrywał się Dobosz swej doli jak mógł. Młody był i cały świat górski był młody jak rzeka młoda, której wody ojcowskie nie wykuły jeszcze gościńca. Przebijały się te wody, buszowały, wdzierały, zapuszczały zagonami fal, kto wie którędy i po co?
Następnej wiosny na Święto Rachmańskie kto tylko przyłożył ucho do ziemi, usłyszał dzwonienie tak wyraźne jak nigdy dotąd. Uwiadomiony o tym Dobosz przez cały dzień biegał po bukowinkach, po carynkach i po połoninach. Wszędzie to samo, przykładał ucho do ziemi i wszędzie słyszał dzwonienie tak wyraźne jak nigdy i coraz wyraźniejsze.
Niewyraźne i mgliste są wieści o tym, jak Dobosz wyruszył ku wschodowi słońca, ku stepom, ku morzu z garstką wybranych towarzyszy. Był wśród nich wędrowiec i bywalec — Mychajło z Ukrainy, i srogi Dżemyga gazdowski syn, i przemyślny śmiałek, biedackie dziecko, Iwańczyk Rachowskij i twardy obieżyświat, majster mazurski Jasiek Sęk, ojciec licznych dziatek i Sulatycki-Sędogórski młody szlachetka, z pańskiego rodu, którego losy — kto wie jakie — między ludzi lasowych zawiodły.
Szli jarami Dniestrowymi, kilka razy przeprawiali się przez Dniestr. Puścili się ku stepom. Nocami jechali, a dniami odpoczywali, leżąc wraz z końmi w lasach bodiaków. Tylko orły stepowe zauważyły ich i krążąc nad nimi, towarzyszyły im odtąd ciągle. Doszli w końcu do brzegów morza.
Wielka tęcza jak brama rozwieszona jaśniała nad morzem.
Nazwał je wtedy Dobosz morzem weselnym, morzem „dużym i dużnym“ — to jest tęgim i tęczowym. A zganił — jak przekazują — nazwę morza Czarnego.
Szli dalej skałami, ku wyspom się kierując. Nikt nie umie powiedzieć, jak daleko zaszli.
Tam zobaczyli lwa skrzydlatego z błyskającymi oczyma. Spłoszyli go, widać, z gniazda skalnego. A on się zerwał, furkotał skrzydłami, jak wiatrak wielikański, z daleka walił w nich światłem, ale nie ośmielił się uderzyć na junaków.
Na skalnych teatrach — tak wysokich jak teatry Szpyciowe w Czarnohorze — spadających na tysiąc sążni przeszło prosto w dół ku morzu — zobaczyli mieszkania ludzkie sprzed wieków, już może przed tysiącami lat opuszczone. Skały podziurawione tymi komorami i otworami wyglądały jak sito ulów trzmielich lub jak wejścia do mrowisk potwornych. Morze tęgie i tęczowe — uderzało o brzegi falami tak potężnymi, jakich jeszcze nie widziały oczy junackie. I przelewało się barwami od czarności sępiej aż do białości mlecznej. — Nad przepaścią morską stali tak ludzie górscy i konie połonińskie. Wciągali pełną piersią słone powiewy morskie. Patrzyli na wszystkie strony. Widzieli stepy bezkresne, urodzajne, mogące wyżywić nieprzejrzane rzesze. Widzieli zatoki z białego kamienia błyszczącego, z cudownymi drzewami, tak szerokimi, jakich nawet w puszczach nie było. I winne grona, pnące się w pobliżu po skałach, wyspy zielone z czarodziejskimi sadami, które samo słonko tam wyhodowało. I tedy posłyszeli: nie spod ziemi, lecz z daleka od wschodu słońca, dzwonienie zza mórz. Tętniły dzwony rachmańskie, niosły się dudnieniem potężnym przez morze, a potem rozsypywały się w jasne piosenki dzwonkowe. Pozdejmowali kapelusze junacy. Błogosławili tę chwilę, kiedy ich poznała i powitała święta zamorska Wierchowina. Dziękowali Świętym niebieskim za ten znak.
Dobosz zaś wdarł się na Chmurce Gromowej na cypel skalny, wiszący w powietrzu nad falami, do którego tylko wąska szyjka skalna prowadziła. Potrącone nogą konia kamyki osypiska spadały w przepaść do zatoki.
Przekazane jest na chwałę Dobosza młodziutkiego — to właśnie: Gdy patrzał Dobosz ku skałom dalekim, gdy spoglądał na Skałę-Dziwo, na Skałę-Mnicha, na Skały-Sieroty, w kołysce falowej uciszone, gdy patrzał ku zachodzącemu w stepach słońcu krwawemu, gdy ogarnął wzrokiem i sercem stepy, straszliwe stepy, jakby za wielkie dla człowieczego rodu, gdy znów spojrzał ku białym i zielonym wyspom — wtedy to, zwierzając się Chmurce Gromowej, wyciągając ramiona ku słońcu, wśród grzmotu fał tę pieśń zaśpiewał ostatnią, zapowiedź Doboszową, której ułomki do dziś się przechowały.
Oj, koniu, koniu, Chmurko Gromowa,
Ziemia przed nami odkryta — nowa! —
I ziemia — nowa i świat wieliki,
Tam nie ma ludu, nie ma władyki.
Tam błyśnij Chmurko! zagrzmij kopytem!
Porwij mnie z mieczem i z jasnym szczytem.[20]
Tam królem będę, królów namnożę,
Ludy rozplenię jak złote zboże.
Zamki zbuduję — i złote wieże,
Stepy uśmierzę — miasta rozsieję,
Tum z skał ci wzniosę, Boża Dziecino!
Szczęście rozleję jak święte wino.
∗
∗ ∗ |
Wracali już z wyprawy, kierując się ku Dniestrowi, na próżno szukając go w spalonym, zwęglonym przez pożary, czarnym, bezlitosnym stepie, na próżno wypatrując bez przerwy na jasnym niebioskłonie choćby cieniów rodzonej Wierchowiny. Wówczas to ognista spiekota słońca i pożaru, dławiąc oddech i przypiekając stopy, ogarnęła junaków i ich konie. W spalonym stepie ani śladu wody, ani śladu kałuży nawet. Pragnienie rosło w nich nieznane dla ludzi i zwierząt z Wierchowiny, nie przeczuwane nawet przez nich, rosło, rozsadzając głowy i piersi. Padły wszystkie konie wierchowińskie, przywykłe do obfitych źródeł i do wody lodowej. Orły zaczęły się przybliżać i zniżać. Siadały, by zaglądać w końskie oczy, umęczone, zgasłe daleko od połonin. Tylko Chmurka Gromowa nie poddawała się. Lecz już i ludzie słabli. Pierwszy zaczął się słaniać najstarszy wiekiem Jasiek Sęk. A po nim niestrudzony, groźny Dżemyga. Na próżno brali ich na konia towarzysze. Spieczone usta kąsały własne ręce, ssały krew własną. Aż wreszcie wyzionęli ducha. Zgasł Dżemyga i zginął chłop mazurski Jasiek Sęk, w sieroctwie dziatki zostawił. Szeptem błagał Pana Dobosza, aby o dziatkach jego pamiętał. I Mychajła nie poznały stepy rodzone, pochłonęły i jego. I dalej spiekota i pragnienie — grały jak piec ognisty, dzwonem piekielnym dudniły, jakby nie to samo boże słoneczko, co na Wierchowinie, lecz inne smokowe słońce tu gorzało.
Dobosz nie porzucał ciał towarzyszy na pastwę ptaszyskom stepowym. Ostatkiem sił, wraz z Iwankiem odpędzali ptaki, a nocą kopali doły, grzebali ciała i sypali mogiły. Sławili nockę bożą, promienistą, a ciemną, łagodną matuleńkę stepową, kojącą jak dobra śmierć.
Sędogórski ledwie wlókł nogi, wyglądał jak bodiak sczerniały, lecz zawsze coś opowiadał, gwarzył, żartował. I tak ich pocieszał. Powiedział wtedy sam Dobosz, że chwalić trzeba ród rycerski, jeśli to jedno tylko ma, że samej śmierci w oczy się śmieje. Zginął Sędogórski nim dotarli do Dniestru.
Tylko dwaj synkowie biedaków Dobosz i Rachowskij i tę biedę przetrzymali. A z nimi Chmurka Gromowa, koń pański wschodniej krwi, wytrzymał ogień potwora słonecznego i przebrnął przez czarną pustynię zwęgloną.
Gdy wreszcie doszedł ich odległy szum fali Dniestrowej, zapłakali zaschłą źrenicą. Płaczem witali fale siostrzane. Zarżała donośnym głosem Chmurka Gromowa. Gdy dopadli wody ludzie i koń, położyli się na wodę, żłopali ją, chłonęli, bulgocąc i smakując, chlustali się w rodzonym żywiole. Nawodzili może na pamięć, jakie to szczęśliwe, łaski bożej pełne są te potoki górskie, co roztapiają się w słoneczne południe letnie w falach Czeremoszu, gdy woda z wodą, fala z falą się przenika. Modlili się do niej, sławili ją, wodę-wodyczkę, najstarszą caryczkę — świętą Jordanyczkę — słowem i pozdrowieniem dziękczynnym. Potem ujrzeli już bladosine cienie gór na zachodzie. Odpoczywali w jarach Dniestrowych. Strząsali ze stóp gorący, czarny popiół stepowy, z duszy oddech płomienny śmierci. — —
Hej! żwawy był Dobosz. Niespożyty a rześki jak woda. Młodość zeń biła jak źródło. Nad Dniestrem to jeszcze jak dziecko płakał za towarzyszami, skarżył się i żalił. Dziatki Sękowe wciąż mu się widziały, rączki do niego wyciągały. Aż postawił nogę na ziemi Wierchowińskiej! aż przyszedł nad uroczysko słobódzkie, na pierwszą połoninkę swoją, rodzimą — Waratyk! Aż zobaczył stamtąd czuby Czarnohory, płatami śniegu pokryte! Oglądał się to na wschód słońca ku stepom i dołom, to ku Czarnohorze, łącząc je wzrokiem. I już znów gotów był nowe hufce skrzesać toporem gromowym, zebrać naród cały, skoczyć na groźne stepy, uśmierzyć je, podścielić pod nogi człowiecze. Płynęły świeże powiewy od szczytów i miodowe zapachy łąk. A on ściskał Iwanka z radości, obejmował konia i śpiewał sobie, aż grały echa górskie: „Oj koniu, koniu, Chmurko Gromowa, Ziemia przed nami odkryta — nowa!“
Posuwając się dalej ku górom, ujrzeli tam na rozległej połoninie Rokiecie, jak przy watrze pasterze i opryszki tańczyli, jak się zabawiali i wywijali dziewczynami w tańcu. Weseliły się skrzypce, cymbały i dudki. To znów fłojery grały przy wtórze wichrowym. A kozy patrzyły z ciekawością, przytupywały nóżkami jakby coś rozumiały z tego.
Dobosz i Rachowskij z ukrycia z radością oglądali pobratymów. Rachowskij rzekł do Dobosza: — Patrzaj dobrze Panie watażku. To sobie zapamiętaj, gdy chcesz nowe ziemie otwierać, stepy jakby zasiewać ludźmi i dzierżawy zakładać: nie ma ludu, co by tak się radował życiem jak ten. Żyją tak sobie, dla nikogo, dla świata. Jak ptaki w pobratymstwie z wiatrami, z chmurami, z puszczami. Ten skarb jeszcze im dodałeś, tęś słobodę im darował, żeś panów przepędził, że nikt im głowy nie zawraca, nikt tej radości nie mąci — dopóki jest radość...
Niepostrzeżenie wysunął się Dobosz z gęstwiny leśnej i nagle znalazł się w gronie tańczących.
Końca nie było okrzykom radości. Strzelano bez przerwy z pistoletów na powitanie Dobosza. Chłopcy i dziewczyny skakali przez watrę, wywijali kozły, tańczyli w prysiudach wokół niego. A wciąż palili z pistoletów opryszki, aż odpowiadały hukaniem połoniny Liszniowej, bliższe Gorgany i dalekie kosmackie góry.
Rozłożono watrę, strzelającą na wysokość dobrego drzewa. Był to znak umówiony, że Dobosz wraca. Po pewnym czasie zapłonęły na połoninach co bliższych podobnie wielkie watry. Dawały one znak dalszym, coraz dalszym górom, jedne drugim i dalsze następnym, że Dobosz wraca. Tak to, tej nocy znaki watrowe przeleciały przez całą Wierchowinę, aż na wołoski bok, aż na węgierski bok. Radośniej, szczerzej od lubki najsłodszej wyciągnęła doń ręce Wierchowina.
Lecz wieść ta odbiła się od Grahitu kosmackiego echem złowrogim. Radość — strzaskana, wróciła echem wielokrotnym, niesamowitym.
Wieść taka: że jeszcze przed odejściem ku stepom wyrwała mu włosy złote, wielikańskie, lubka, zdradliwa Ksenia. Że w zmowie z mężem przygotowała kulę ze złota stopionego z jarą pszenicą i miodem, poświęconą w dwudziestu czterech cerkwiach i na może dwudziestu czterech nocnych obchodach z niaukami czarowaną. Że czeka nań zasadzka i śmierć od zdrady w chacie Zwinkowej.
Nietrudno uwierzyć, bo Ksenia spokrewniona z Giełetami z Bereżnicy, takiego rodu co przechytrzył i przewyższył wszystkich opryszków. I sami chwalą się, że dotąd każdego zwabili w pułapkę i zrobili mu koniec.
Błagali Dobosza pobratymi, aby nie szedł do Kosmacza, gdzie zdrada i czary piekielne nań czyhają. Sami pójdą, rozniosą chatę toporami, na mak porąbią sukę zdradliwą. Ale zakazał tego Pan Dobosz. Pognał sam do Kosmacza. A za nim, śladami leśnymi się trudząc, pośpieszali pobratymi-junacy.
„To nie płomień żywiczny huczy w Kosmaczu na skale.
I nie źródliska ropy w łonie skał się kłębią.
To nie tętno ziemi dudni i nie kroplami krwi czarnej przez skałę się sączy.
To ogień spętany wre w piersi junackiej, jeziorem kotłuje.
To miłość szarpie serce, łono i jądra porywem rozdziera.
Nie wiadomo skąd przychodzi, nie wiadomo dokąd znika i wsiąka, gdzie kryje się, skąd znów wraca — miłość. —
To Dobosz dobija się do zawór dębowych grażdy, do drzwi cisowych chaty, do zamków stalowych. Rąbie toporem gromowym ściany kiedrowe“.
Tak to wszystko wyśpiewane w pieśniach niezliczonych.
„Puszczaj miła, czas jeszcze, otwórz — duszko“ — woła Dobosz.
— Może śpisz ty serce moje, czy też nie słyszysz?
Ale z chaty głos łagodny i spokojny dochodzi.
Pieśń za pieśnią tę odpowiedź powtarza.
Oj ne spiu ja, ne noczjuju,
Weczjereńku ja hotuju,
Ta weczjerja duże pilna,
Wsemu świtu bude diwna —
I jakoś zagadkowo dodaje pieśń:
To ne z mojej — duszko — woli...
A gdy Dobosz, mimo wszystko, werwał się do chaty, kula wystrzelona ze strychu przez Zwinkę, kula poświęcona i czarowana przebija pierś Dobosza.
I przeraźliwy pisk łasiczki, jakby śmiech, dochodzi z głębi chaty.
Pytają go junacy skamienieli z bólu i z przerażenia: czy porąbać sukę, czy zastrzelić wiedźmę?
— Zostawcie bracia, nie rąbcie, nie strzelajcie, dość, że moja pierś przeszyta.
Pijdit jei zapytaty
Czy mia bude szje kochaty! —
Padł Dobosz i każe wynieść się pod buka, aby tam rozstać się z przyjaciółmi.
I tutaj wplątuje się jeszcze jedna — jedyna zwrotka z pieśni, która zaginęła. Gdy widzi Ksenia że upadł, wykrzykuje:
Serce my sy wzwesełyło,
serce my sy wzwyło,
Jek ja moho Ołeksoczka na
kolinkach wzriła.
Odwet za niewolę miłości, wdzięczność doli za zerwanie pęt. Wolność — koniec.
Lecz Dobosz sam nie może jeszcze uwierzyć, że umiera.
Pyta „czy to góry tak się podwyższyły, czy tak ociężały jego nogi“.
Oczy mu już mgłą zachodzą. Stoją nad nim zrozpaczeni junacy i płacząc pytają:
Jak nam batku wże hulaty?
Jak nam zamkiw dobuwaty?
Na to odpowiada Pan Dobosz. Do dziś cała Wierchowina tę odpowiedź powtarza:
— Wże topory ponechajte,
Ludzku krow nie prolywajte!
Ludzka krowcia ne wodicia,
Prolywaty nie boditsa!
Taka była ostatnia wola, ostatni rozkaz Dobosza, watażka opryszków czarnohorskich.
Przylecieli doń ludzie różni, rządca księcia, gazdowie, sąsiedzi Zwinki i przechodnie. Pytali go:
„Czy chcesz przyjąć święte tajemnice — sakramenty?“
„Czy pragniesz spowiedzi i wijatyku?“
„Już jam się i spowiadał, jużem się i uświęcał, kiedym na tę drogę wstępował — drogę człowieka lasowego“, odpowiedział Dobosz poważnie. Tak przyświadczają akta sądowe.
„Gdzie twoje skarby?“ — pytali go inni. — „Powiedz, bo zginą, przepadną w skałach!“
Gasnącym głosem, słowo za słowem powoli odpowiada Dobosz:
„W Czarnohorze — w połoninach — Bóg wie — ziemia wie — ja wiem... Otworzymy, kiedy przyjdzie czas...“
Szeptem poprosił Iwanka mieć staranie o dziatkach Sękowych mazurskich. I uśmiechając się, nakazał odprowadzić Chmurkę Gromową do Ilka. Myślał widać: Niech panowie o koniu mają staranie. To jedno potrafią.
Zamknął oczy Dobosz.
Widziało mu się jeszcze, że wysoko na skale stoi stary, ukochany capek z Kiedrowatej. Patrzy ciekawie, głowę wykręca po koźlemu, przygląda się uważnie i badawczo. Poznał go, życzliwie i czule pyszczek wyciąga.
— Mądryś ty, capeczku najdroższy, sieroto! Oj mądryś! — marzy Dobosz. — Aniś mnie nie uderzał rogiem po hulowemu, gdym cię drażnił. Aniś mnie, choć pobratymowi, nie ufał zanadto. Zawsze rozumnie wiedziałeś, jak trzeba.
A potem we mgle wypłynął dziadek-wieszczun, starowina jedyny. Słodko się uśmiecha, chichoce radośnie, głową na obie strony kiwa.
Oczy niebieskie patrzą coraz bliżej, bliżej. A potem rozszerzyły się te oczy, rozszerzyły jak wielki błękit bez końca.
I nie stało Dobosza.
Znów znakiem płomiennym szły wieści po górach. I sumną skargę zawiodły trembity.
Czy wiatru śpiewy słychać i płacze? Czy to zazule zakukały, czy drobne ptaszki w boru zakwiliły? Czy zapłakały dziatki mazurskie Sękowe? To wszystkie dzieci biedackie płaczą — po Doboszu.
Stare pożółkłe akta sądowe, „Czarne Księgi“ czy późniejsze kroniki biedzą się nieraz widocznie, bo jeszcze po latach świadkowie czy wspólnicy Dobosza, bądź dobrowolnie bądź „korporalnie“, i za pomocą tortur wypytywani, świadczą o wielkoduszności Dobosza. Skąd to czy tamto do rozbójnika? A pieśń i wieść śmiało sławią rozbójnika nie zwycięskiego, nie władcę lecz pokonanego, nie za czyny lecz za zamiary. Nawet nie z przekory wobec doli macoszej, lecz jak gdyby z wdzięczności za nadzieję, za młodość. Nade wszystko za słobodę i dla rojeń o słobodzie dawnej i przyszłej. Nie tylko sławią go, także pomniki stawiają Doboszowi. I w ciągu lat wielu nie znalazł się żaden zbój, co by się targnął na nie, co by przemalował pomniki lub przezwał je innym swoim imieniem, jak to się dzieje teraz w świecie z nazwami ulic, placów, miast i gór. Bo nie rozbójnicy te nazwy nadali i nie za rozbój. Prawdę mówiąc nie za żadną cnotę pańską, chłopską czy mieszczańską, ani dlatego że się godzi, ani dla nagrody ziemskiej czy niebiańskiej.
Podobnie, cokolwiek twierdzą czy tylko seplenią o końcu Dobosza akta i kroniki, pieśń śpiewana na wszystkich stokach pasm karpackich zapewnia śmiało, że Dobosz zginął nie z braku mocy, ani siły wrogie go nie zmogły. Zgubił sam siebie. Grzeszna miłość do kobiety zadurzyła go, oślepiła, zatopiła. Zapomniał o ostrzeżeniach wieszczuna i o głosach falowych. Nie tylko pieśń, także opowieść, co nie kończy się nigdy, a wciąż wynurza się nie wiadomo skąd, dotąd nieznana, wciąż inna, wciąż to samo powtarza: miał siłę wielikańską, kule go się nie imały.
Akta twierdzą, że Dobosz zmarł w Kosmaczu, że potem ciało jego wieziono wozem do Kołomyi, a na wszystkich drogach i rozdrożach „publikowano“ śmierć Dobosza i ogłaszano uniwersał wojewody. Że go potem wystawiono na widok publiczny dla odstraszenia całego ludu.
Może dla otrzeźwienia? Ale to darmo. Bo pieśń głosi i cały naród wierzy, a góry świadczą, że Dobosz pochowany na Kiedrowatej połoninie wśród skał i skarbów niedaleko Krzesła Doboszowego. Niech breszą sobie panowie, dopóki im to na zdrowie wychodzi, niech podszczekują podpanki, niech papiernicy papier zapisują! I tak im nikt nie uwierzy.
Junacy wzięli pana Dobosza na topory, płacząc nad nim, opatrując jego ranę zanieśli go na Kiedrowatą. Sam im przecież tak nakazał przed śmiercią.
Podnieście mnie na topory,
Zanieście mnie w Czarne Hory.
Cóż? Czyż naprawdę pójdzie ktoś szukać po Kołomyjach, po Zabłotowach jego kości, z ciała porąbanego na sztuki i porozrzucanego po polach, jak się chełpili pankowie? Puste gadanie! Kto chce coś wiedzieć o Doboszu, kto chce znaleźć choć ślad Dobosza, pójdzie w Czarnohorę. Powiedział przecież sam pan Dobosz jeszcze więcej:
Zanieście mnie w Wierchowinę,
Gdziem się żywił, niech tam zginę.
Tam stoją dwaj jaworowie,
To rodzeni mi bratkowie.
I tam kwitną dwie jedlice,
To najmilsze mi siostrzyce.
Tam jest wielka rodzina Doboszowa, tam Doboszowe pomniki, tam sam Dobosz. Ziemia nie zapomni o Doboszu.
Lecz niech rozedrą jękiem pierś dzieci Wierchowiny:
Jak orlęta bez orłońka
Jak dziecięta bez tatońka.
Niech zawodzą, że rozsypie się w proch krasa starowieku, że zginie ten świat. Potoki wyschną, kamienie zawalą łożyska wód, łąki się zamulą, głazami zasypie się Czeremosz. Nie popłyną wody na wschód słońca, nie porwą pisanek do świętych Rachmanów naszych opiekunów. A dzieci gór, ograbione z pierworodztwa, będą po gościńcach kamienie tłuc, schylać głowy junackie przed każdym szarapatką, przed każdym śmieciarzem. Lub z wywalonym językiem gnać będą do roboty na ryk syreny tartacznej, rozpierającej się władczo po górach.
Aż się wypali słoboda i krasa do cna! Aż z łańcucha zerwie się potwór, sam Archijuda, on duch niewoli, patron ucisku, bóg wyzyskiwaczy. Zamieni ludzi w potulne zwierzęta, każe im źreć lub niedojadać, bez jutra żyć i bez wczoraj, własny nawóz zbierać jak skarby i tego tylko pilnować.
Niech no pokaże czy świat może żyć bez słobody, bez krasy, bez śpiewu i bez śmiechu! Bo jeśli nie pokaże — znów pójdzie na łańcuch, na wieki.
Wtedy to zagrzmi z Kiedrowatej trembita, hasłem połonińskim zwołując narody. Wstanie młodziutki pan Dobosz, uśmiechnie się. Chmurka Gromowa zarży gromowym głosem, błyśnie grzywą śnieżną, zagrzmi kopytem na skale. A na ten znak rozpęta wszystkie konie gromowe święty junacki Eliasz, prorok wiechobrody. Otworzą się skały, zagoreją skarby z łona gór, duma doboszowa rozchwieje się, zatrzepocze, puszczami w doły poleci. — — I wówczas wstanie wielki młody świat.
Więc wciąż na Czarnohorę pątnikują ludzie aż pod to Krzesło skalne. Wysłuchują wieści o Doboszu, a wciąż czekają, wyczekują. — — Ale to jeszcze nie przyszedł ten czas. Nie duma doboszowa grzmiąc leci ze skały. Nie kropelki dźwięków z fłojery cisowej od Doboszowego Krzesła trzepocząc się sieją. To wodospady Kiziej grzmią, lecą w puszczę. To fale dzwonią na skałach w pustkowiu.
Tak cieszą cię, bracie, te wody, koi ich granie, bo razem z nimi pracują, wysilają się inni pomocnicy serdeczni, piastunowie mocni: gromy, wiatry, Słoneczko święte. To młotem kują, to dłutkiem czarodziejskim cieniują pomniki Doboszowe. I cała Wierchowina — organem wielikańskim gra nieustannie sławę młodości Doboszowej.
czyli
KONIEC OPRYSZKOM
Czas by nam już skończyć z ludźmi lasowymi! Wojowali, co wojowali. Siły namarnowali, natopili dość tej siłki, jakby wszystkie skarby płomienne, gorejące z Kiedrowatej w Szybene jezioro powrzucali. Setki ich były i tysiące. Setkami na szubienicach pańskich poginęli. I to nie tylko po miastach tak ginęli, bo gdy panowie posunęli się w góry, wszędzie: po miasteczkach, po wsiach i po wzgórzach stały te czarne szubienice. A ilu ich poginęło od ran! Sami towarzysze na ich własną prośbę nieraz ich dobijali. Niektórzy powrócili na gazdostwo, lecz mnóstwo po świecie się rozeszło. A ilu po puszczach gdzieś przepadło!
I nic nie wywojowali! A teraz jeszcze tęskno nam, nieznośnie smutno od tych powieści. Bo już zapieczętowany dla nas ten świat, od kiedy junaków nie stało!
Lecz, jeśli sam Dobosz z toporem gromowym i siłą wielikańską nie mógł dać rady! To już gadanie puste! Ot chyba, aby się gęba-kłapaczka nie zamykała tym powiastunom-gadułom różnym, co to niby nas pocieszają i grzeją nas, a naprawdę to na smutku naszym wygrywają sobie jakby na cymbałach, targają serce jak ząb rozbolały. Bo w piersi coś tak głęboko nam odjęknie, jakby cymbały wodne zagrały! Jakby granie samo szło z głębi od tej trembity skalnej Prutowej, co to ukryta w skałach, dzwoniła w wodospadzie pod Jamną, nie tak dawno, jeszcze przed stu laty, zanim panowie te skały szczęśliwie prochem rozsadzili. —
Ot, tak sobie poczyna i w nowszych czasach ten powiastun Andrijko z Ropy-Uroczyska, co o kędziorach junackich wciąż baje, a sam łysy jak połonina, gdy śnieg ma spaść. Po nocach spać nie może, tylko by wciąż coś wymyślał, wspominał. — A gadałby, choćby i do drzew. I razem z wiatrem połonińskim trawy by pobuntował. Albo czasem jakiegoś nieszczęśliwca gdzieś w lesie opadnie i parzy go gębą, jakby nań miechem ognistym dął.
Nieszczęście to i kłopot dla wszystkich, a może i dla siebie samego, ten Andrijko. Samograjka jakaś i to taka, co ciągle coś innego wygrywa. Co mu zatykali gębę od dzieciństwa, co go karmili mądrością różnych ludów! I państwa wszelakiego dali mu skosztować. Pieścili go, rozpieszczali! A tak go kochali, że omal go nie zadusili. Z tej to miłości chcieli potem wyprać z niego te mary wszystkie i bajania. Prali go tak, jakby przed świętami pralnikiem szmatę żydowską, naftą nasiąkłą, trzepali. Tak weń walili. Ale co zrobić z takim? Otrząsnął się, jak gęś dzika, skrzydła w locie wysuszył, rozprostował, trzepie się nad górami w słońcu i swoje klekocze.
Słychać było potem co innego jeszcze. Gadanie jak gadanie, niechby było. Ale powiadają, że Doboszowych skarbów mu się zachciało. Wałęsał się, latał, męczył się, szukał i nie wiadomo, czy co znalazł. Jedni mówią, że znalazł, że zabrał dla siebie te skarby. Po prostu ograbił całe góry ze skarbów, złupił wszystkie komory skalne. Na to, by mógł wałęsać się po świecie, znów gadać, baraszkować i znów wędrować. By mu, broń Boże, nogi nie zdrewniały, gdyby jeden tydzień na miejscu posiedział. A drudzy powiadają: — Nie, to puste gadanie. Ot, uroiło się durnej głowie, że sam będzie jak Dobosz. Ludzi zamyślał uszczęśliwiać. Rozwłóczył się i wielu młodych ludzi porozwłóczał z tym szukaniem i kopaniem, rozpróżniaczył ich, rozbujanił. A skarbów to jeszcze mniej mieli niż przedtem, bo się wszyscy pozastawiali u Żydów na te wymysły. —
Potem wracali z pustkowi, przylatywali z Andrijkiem te gołowąsy z łopotem jak jastrzębie, przychodzili do gminy z hałasem, strzelaniem, ze śpiewem. Chcieli ludzi uczyć swoich porządków. Na to chyba, by nowe karne wyprawy tu zwabić.
Więc słychać było wreszcie i to, że już zrobili z nim porządek ludzie stateczni, aby zaprzestał buntowania: wypędzili go zewsząd, zesłali go z owcami aż na samą Babę Lodową i zostawili go na zimę w chacie sianowej. Tam, gdzie najdalsza i najzimniejsza połonina! Tam, gdzie stoi wielki słup kamienny, oblepiony lodem i soplami! To ona, wiedźma śmiercionośna, pałuba, sama Popadia Eudokia, jędza skamieniała i zlodowaciała! Pilnuje, aby było zimno na świecie! Aby wszystko marzło i kamieniało.
Niech siedzi sobie teraz tam stary Andrijko! Niech tej skamieniałej Babie Eudokii opowiada, czego inne baby mają już dość. Niech ją rozgrzeje, albo niech usiłuje ją nawrócić, czy może zbuntować?! Oho! Niechże tam, razem z nią, zmieniony w kamień, przesiaduje. Takie mu najlepsze pobratymstwo.
I tak by już było...
Ale, gdy zlodowacieje ten świat, gdy wiatr zimowy powieje od Czarnohory ku Babie Lodowej, rzeźbi wtedy szronem na młodych świerczkach, pod szczytem połoniny rosnących, delikatną sieć. Wydłuża postacie igiełek smerekowych w niewiarygodnie długie paliki i kolumienki szronu, w kwiaty lodowe, bodiaki kolczaste błyszczące, złocienie puszyste, długie powikłane powoje, wzorzyste różyczki, w misternie splątane siateczki, mieczyki, koronki i gwiazdy. Istne baśnie szronowe sam wiatr młodym smereczkom rozsnuwa, wyhaftowuje, cieniuje.
I tak samo wyszarpuje wiatr inną jeszcze tkaninę baśniową, tajemniczą na Babie Lodowej. Tka, snuje, czy chcesz, czy nie chcesz, opowieść: o junaczku złotowłosym, o śpiewaku i opryszku niewinnym, z wielkiego rodu Wasylukowych-Ponepaleków, ze słynnej osady Hołowy, który tam właśnie na Babie Lodowej kiedyś dawno przebywał.
Więc, choć może już zamarzał i nie dbając o owce, ze smutku kamienieć zaczął stary Andrijko, tuląc się do Popadii lodowej, jednak gdy powiał wiatr baśnionośny, zaczął się ruszać i nasz powiastun, jak jedna z tych jaszczurek pstrokatych, co wiosną na Babie Lodowej łażą. Potem rozsłuchał się, powieścią się ogrzał i ożył. Znów zakorciło go, by gadać. I przyniósł nam z krainy lodowej opowieść zimową, tę szronową baśń.
Teraz już do spraw gminnych nie mieszał się Andrijko, za skarbami się nie pętał, nikogo uszczęśliwić nie próbował. Tylko gadał. To nie szkodzi: niech sobie pobrechuje, ile chce.
Jednak ludzie nieraz urągają i powiastunom, przeklinają ich nawet. Kto wie, czy szczerze, czy też z jakiego żalu do życia. Być nawet za to, że ich durzą, że zakrywają im — jakby obrazkiem malowanym — złą dolę. Wymyślają (i to siarczyście) jeszcze i teraz także samemu Andrijkowi. Co prawda przedtem nim przyjdzie, nim zacznie opowiadać, a także nazajutrz po opowiadaniu. Tak już być musi.
Ale niech tylko gdzie zjawi się Andrijko: czy wieczorem na tołoce, czy po południu w niedzielę, czy przy zasnowinach chaty, czy też na połoninie, już wszyscy jednym głosem krzyczą, proszą, zanudzają: — Opowiadaj, Andrijku, słodki, wspaniały! Gadaj, bratczyku! Obyś doczekał setki lat! Obyś gazdował ta panował, Andrijku!...
I Andrijko, trąc łysą głowę takim rozmaszystym ruchem, jakby rozczesywał bujne kędziory, zapatrzony w jeden punkt — uśmiecha się tajemniczo. Rad wielce, ale niby to trochę oporny i niechętny. Siada, dłubie coś koło fajki, dłubie, aż zrobi się cisza. A wtedy napycha fajkę tytoniem i zapala kilka razy. Ale coś myśli zbyt długo, bo fajka ciągle gaśnie, nie ma z niej pociechy. Tak też, trzymając w palcach lub przytykając do ust zgasłą fajkę, zaczyna opowiadać. I jak puści ten kołowrotek! Oho! Końca nie widać!
Siedzi tak Andrijko, patrzy jasnymi, iskrzącymi oczyma, wąsy krzaczaste krzewią się potężnie, a nos w uśmiechu jak miech się rozszerza. Jak tylko popatrzy, od razu ciepło na sercu się robi, lubo na świecie. Srebrne, długie włosy okalają łysinę i spadają na ramiona. Ukazują jeszcze lepiej tę głowę łysą, wielką i mocną. A ręce ma takie delikatne Andrijko! Od razu poznać, że nic nie robi.
A choć mu dziewczyny i mołodyce niejedną barwną, jedwabną chustkę kupiły, by zdobiła jego szyję, fajka prędko robi swoje. Po tygodniu najpiękniejsza chustka, pełna dziur wypalonych — czernieje. Wygląda, jakby ją od pradziadów odziedziczył.
Nie tylko o chustki jedwabne nie dba teraz Andrijko; nie dba i o gazdostwo. Niech baby gazdują! A on by tylko wędrował światami, carami, słuchałby pieśni i gadałby o Dmytryku i o dawności. Baby zaś dziękują Bogu, że Andrijko do gospodarstwa się już nie miesza. Bo zaraz by porozdawał choćby wszystkie chaty swoje pierwszemu lepszemu przybłędzie z wdzięczności za to, że słucha jego bajdurzenia, albo za to, że mu opowiedział coś ciekawego. A rodzina niechby poszła z torbami po świecie! I sam Andrijko nieraz kilku groszy na tytoń nie ma. I nie dba o to.
Dziwne to bardzo, bo ludzie pamiętają dawne czasy i wierzą, że Andrijko wie wszystko, wszyściutko o skarbach. Dlatego też nie brak i takich, co powiadają, że Andrijko, co prawda dobry, a nawet serdeczny człek, ale przecież chytry. Bo kiedyś dawno, wiadomo to, odnalazł już gdzieś aż pod Palenicą, w jakiejś jamie — skarb ogromny: miedziany kocioł, pełen złota i brylantów. I już chciał to wyciągnąć z jamy. A to jak zacznie nim ciskać i rzucać o ziemię! O mało śmierci nie pokosztował Andrijko. Od tego czasu już tylko opowiada o skarbach, innych niejako po nie posyła. Może czeka, aż przyjdzie taki, co będzie świadomy przymówień i zaklęć. A może ciekaw wiedzieć, co „On“, który siedzi na skarbach, sam bies — szczeznyk, będzie wyrabiał z innymi ludźmi. Andrijko ani nie myśli szukać, ani brać się do kopania.
Gdy opowiada Andrijko, nabije się ludzi do chaty, jak pszczół koło matki. Posiadają, poustawiają się grzecznie, jak w pańskim teatrze. Andrijko pod obrazem świętego Mikołaja, w kącie na ławie rozparty, siedzi na grubych liżnykach. Po obu stronach koło niego długowłosi starcy o stół wsparci. Dalej na ławach pod ścianami gazdowie poważni. Baby, czeledyński ród, gdzieś po łóżkach i po przypieckach. Poobsiadały je gęsto. Ta i owa koło watry się kręci, co wesoło trzaska na hrubie. A co młodsze dziewczyny i dzieciaki, jak na piętrze, na górnej części pieca i z głębi zapiecka gapią się jedno poprzez głowę drugiego. Młodzieńcy koło drzwi, koło półek stoją lub gdzieś niziutko przy samej ziemi na małych stołkach przykucnęli. Wszyscy wpatrują się w Andrijka. I tak słuchają wszyscy, w słuch się zmieniają. Czasem pocą się i kraśnieją, otwierają usta, głowami kiwają, spoglądają znacząco jeden na drugiego, a czasem śmieją się, aż szyby dzwonią. Czasem jaki okrzyk padnie, zawrze krótka utarczka słów i zaraz zamilknie. I dalej słuchają, słuchają bez końca. Wsłuchują się także i w to, co wicher, połoniński gaduła, naszeptał Andrijkowi na Babie Lodowej, bo mrozi, Łudowej, bo łudzi i zaciąga.
Bo niegdyś wiatr połoniński wyrzeźbił — tak samo jak te hafty szronowe — tak sobie, dla nikogo, chyba dla wiatru samego — i samo życie watażka i śpiewaka Dmytryka. A potem rozwiało się to, minęło. Postrącał wszystko huczący wiatr bujny, jak te swoje siateczki szronowe i pajęczynę cudowną porozbijał, stopił z wielką pokrywą lodową, zdeptał na zawsze.
Na południowy wschód od Czarnohory, daleko na południe od osiedli nad Czarnym Czeremoszem wznosi się Baba Lodowa, najwyższy szczyt pasma, dzielącego oba Czeremosze. Stoki Baby Lodowej spadają łagodnie w długich zboczach ku Białemu Czeremoszowi, a ścięte są krótkim spadem w stronę Czarnej Rzeki. Połonina jest bardzo rozległa i szeroka jak jaki step. Zapominasz czasem, że w górach jesteś i na grzbiecie, konne gonitwy można by tam urządzać. Ale też i samotny to bardzo obszar, bo odcięty od całego świata zamieszkałych gór huculskich. Od strony południowej widok daleki się roztacza ku Torojadze, ku jeszcze wyższym szczytom Rodny. Ale od strony północno-zachodniej Czarnohora jak ciemna ściana zasłania widok. Od wschodu, od strony Białej Rzeki chyba tylko tu i ówdzie bardzo daleko widać z rzadka samotne chaty. Na samej połoninie wznoszą się porozrzucane głazy, jakby jakieś zwaliska i ruiny. Miało tam być kiedyś zamczysko, a raczej jakby całe miasto zamków, przed tysiącami lat. I dziś tam być mają piwnice, lochy ogromne, do których dostęp znalazł pono Dmytryk.
Jeden z tych głazów to właśnie skamieniała Popadia Eudokia, sama Baba Lodowa.[21] Głaz ten jest wystawiony na nieustanne wianie wichrów zachodnich. W zimnych porach roku wiatr oblepia go śniegiem, słoneczko topi śnieg, ale znów obmarza lodem Pałuba od mroźnego wiatru. Tak to lodowa powłoka, jakby warstwa kożuchów, osłania Babę, o której głosi legenda, że była to macocha bez serca. Porą zimową wypędziła swą pasierbicę po maliny na tę połoninę, ale sama, ścigana przez burze i wichry, za karę skamieniała i mimo wielu kożuchów, zamarzła i tak dotąd stoi.
Tam to właśnie, jak Andrijko przekazuje — lat temu ze sto trzydzieści — siedział, przesiadywał, siedem zimek przezimował, tylko z Babą Lodową pogwarkował, to tulił się do niej i zwierzać usiłował, to Babę wyśmiewał i w nos jej dmuchał — Dmytryczek jasny.
Było na Hołowach junaków dość i opryszków. I dzielni, godni chłopcy bywali między nimi. Puszkary i routy wojskowe piersi i nogi pozrywali, uganiając się za nimi po górach. A Hołowcy do szubienicy się nie spieszyli. Prędzej dziesięciu puszkarów wyszczerzyło zęby i poszło gryźć piasek, zanim jeden hołowski chłopiec dostał się im w ręce.
Ale nie było śmielszego, weselszego, a zarazem jaśniejszego i delikatniejszego junaczka na całe góry, nie było większego modara-wynalazcy, nie było śpiewaka sławniejszego — jak Dmytro. I nowych pieśni nikt lepiej odeń nie umiał ułożyć. Dotąd rozbrzmiewają jego pieśniami góry całe, a najwięcej te sławne, słoneczne Hołowy.
∗
∗ ∗ |
Niechby, kto mądry rzekł, że Synycie to nie góry czarodziejskie! Nie tylko skarby są tam Doboszowe i Pełechowe w komorach wśród skał, a także w wywrotach i skrytkach. Może na wieki pogrzebane pod falą płyt i cykotów ruchomych, ciągle zsuwających się po stromej ścianie ku Czeremoszowi, zarastających gęstwiną młodych brzózek. Nie tylko tam dostęp tajemny do tamtego świata, lecz w dodatku podług Synyć nasze góry na dwa światy są rozdzielone.
Z tej strony, od północy, nad Czarną Rzeką, w Krzyworówni — pańskie gniazdo, zamknięte w sobie i obwarowane. Właśnie sto trzydzieści lat temu na nowo je odbudowano. Otoczono je grażdami z budynków, opasano kamiennymi wałami, strzeżonymi przez wieże drewniane, opatrzone w strzelnice i kryte ganeczki, po których ciągle krążyli hajduki. I postawiono tam w sadzie z wielkich kamieni więzienny loch dla opryszków, furdygę, co później także służyła za areszt pańszczyźniany. Ludzie, co przechodzili tamtędy obok dworu i furdygi dawną ścieżką cłową, czy też w późniejszych czasach drogą, odwracali się z obrzydzeniem lub nawet z przerażeniem. I o tym staruszka, Mariczka Czornysz, co to mimo dziewięćdziesięciu lat wędruje i jednego dzionka na miejscu nie może usiedzieć — widać, że młynarska dońka — jeszcze teraz wspomina:
— Trząsł się chrześcijanin, a cóż dopiero żydowin, gdy koło tej furdygi się cichcem przemykał. Ale prawda, jednego odchodziła ochota do bujności, a drugiego do praktyk przemądrych. To ci była furdyga! I siła też była w tych panach jakaś. Nikt by teraz nie uwierzył.
Później przyszły inne pokolenia i przemieniły pańszczyźnianą twierdzę. Wniosły tam światło i radość, a w góry przyjaźń i pomoc. Ale tego nie odziedziczyli nowi dziedzice. Przyszli i zmarnowali wszystko. Więc dziś rozwalone i spalone całe to pańskie siedlisko. Znikły, ulotniły się jak zaczarowane świętości i skarby. Przepadły pamiątki rycerskie, obrazy, stare rzadkie książki, rękopisy i zapiski z pomiarami. Nie słychać rżenia koni, ani też turkotu kolas po dziedzińcach. Nie słychać też muzyki, ani śpiewów. Dziedziców tam żadnych już nie ma. Tylko drzewa, jako prawi synkowie, niewidzialnie odziedziczyły życie tej osady. Ale wśród starych sadów, wśród potężnych modrzewi i dębów wyszczerzają się i teraz, jak powybijane zęby z czaszki potwora, głazy furdygi pańszczyźnianej.
Za Synyciami z drugiej, południowej strony wysoko ponad ponurymi jarami, wyżłobionymi przez burzliwe i niepewne Riczki, wysoko ponad osiedlem Diduszkowym, na siedmiu gruniach i nad siedmiu potokami rozsiadło się inne gniazdo — Hołowy, siedziba słobodnych, zasobnych i hardych gazdów, co nawet nie wiedzieli, jak panowie wyglądają, i na co potrzebni są na tym świecie. Kiedyś, może przed trzystu laty, a może nawet jeszcze dawniej, z południa, znad Białej Rzeki zaczęli się wciskać tędy w puszczę bukową pierwsi osadnicy-pasterze. Szukając skarbów i kopiąc gdzieś tam wysoko aż na dziale wód, znaleźli trzy głowy ludzkie, wypełnione złotem. I od tych głów nazwali to miejsce — Hołowy. Jeszcze do niedawna gmina miała w herbie trzy głowy. Z początku osadnicy może tam mieli tylko jakieś szałasy i koszery. Z konieczności utrzymywali zawsze nocami naokoło zagród tych co najmniej po cztery wielkie watry, z daleka widzialne, dla ochrony przed surowymi gośćmi leśnymi. Wkrótce też zatarasowali koliby naprzód głazami i wywrotami korzeni, a potem pobudowali grażdy z budynków, stawianych z ogromnych, doborowych kłód. Była tam bowiem zwierna okolica. Niedźwiedzie uwijały się dziesiątkami i marżynę trzeba było dobrze strzec na każdym kroku. Tam też każdy człowiek od dziecka już był strzelcem i myśliwcem.
Wydaje się także, iż wtedy tam człowiek tak bardzo był sobą, że strasznie myśleć o tym. Bo jeśli zdarzył się twardy albo ostry, jak włochata pszczoła leśna, czy też nawet zły i bez serca, to do ostateczności był srogi. Ba, nawet nazwisko niejedno jak gdyby świadczy, iż dzicy i straszni bywali tam ludzie: Bahàn znaczy po wołosku potwór, nazwisko Łupajło to wilczysko, Szkinda to oprawca. Wszakże jeszcze bies żywy i straszny chodził po świecie, zanim go zabił Hołowacz. Ale przeważnie byli tam ludzie dobrzy, a nawet tak serdeczni i życzliwi, jakich teraz nie można sobie wyobrazić. Bo może w dzisiejsze czasy samego człowieka zniszczyłaby i zgubiła dobroć taka. Niektórzy wyszukali ziele gwarowe i pili z niego sok czarowny na to, by znać i rozumieć mowę ptaków i gwarzeniu różnych istot się przysłuchiwać. A przez to pozwalali innym rozumieć mowę swego serca. Nie było jednak komu słuchać, ale też nie było komu źle użyć tajemnic, bo ich chroniły bukowinki i puszcze.
Dziś tam łagodne łąki, wysoko położone, ale soczyste carynki, dobre sianokosy i resztki owych słynnych bukowin — potężne buki, jakie trudno znaleźć na świecie, a także stare sady na miejscu dawnych puszcz rosnące. Wszystko to daje świadectwo o łaskawości słoneczka świętego dla Hołów. Przed stu trzydziestu laty jednak Riczki zawalone były łomami, a wspinający się nad przepaścistym brzegiem (nazwanym od niedawna Cygańską skałą), płaj, przesieczony przez puszczę i zwany stąd Prosicznyj, stanowił jedyne połączenie z Synyciami. Naokoło były bory i gęstwiny, łomowiska nieprzebyte. Jeszcze teraz basztowe jodły i porozkraczane buki, pnące się nad urwiskiem, wskazują, jaki las tam ongiś był. Dopiero na górze było równe, bezleśne miejsce, zwane Ihrowyszczem na pamiątkę wiosennego igrania i hulania junaków.
I dopiero za Prosicznym rozbudowały swe domostwa po górach i stokach, wśród potężnych bukowin stare rody: Szkindów, Palijów-Szekieryków, Tomanów-Sypriańczuków, Wasylukowych-Ponepaleków, Graków-Januszewskich, Bahanów, Purszegów i inne. Każde domostwo na osobnym gruniu, każde otoczone grażdą, obwarowane i ogrodzone, każde wśród swojej własnej bukowinki. I podsunęły się z czasem te osiedla na zachód, aż pod Riczkę czarną, aż pod wysokie połoniny pod pasmo Skupowej i dalej poza pasmo, nad Czarny Czeremosz, na Zełeny. Każdy z tych rodów nieomal był innego pochodzenia: ruskiego, rumuńskiego, polskiego, tureckiego i ormiańskiego. Lecz rody te do niedawna jeszcze żeniły się i kojarzyły tylko z równymi sobie. I pieśń starowieku o tym powiada:
— A ty rodu wełykoho, taj ja ne małoho,
Jak se budesz żenichaty, to ja ne wyd toho. —
Z Prosicznego widać te chaty hołowskie porozrzucane po gruniach, pozakrywane grażdami, jak zakryte przyłbicami jasne srebrnawe szłomy. A gdy się rzuci okiem wstecz ku wschodowi, widać tam głęboko w dole kopułę cerkwi i sioło, Diduszkową Riczkę, zwaną także Krasnojylą.
Diduszkowa Riczka wywodziła się z osadników i sług, osiedlonych tam i obdarzonych wianem przez starego Diduszkę.
Jak głoszą kroniki przechowane w plebanii, pierwsza cerkiew została zbudowana przy końcu wsi (przy ujściu Riczki do Czeremoszu) przez dziedziczkę Ludwikę Potocką, hetmanową wielką koronną i ks. Jana Gadzińskiego w r. 1757. Było to dwanaście lat po śmierci Dobosza. Rosła tam niegdyś nad Czeremoszem bardzo wielka jodła. Z niej to właśnie wtedy zbudowano tę cerkiewkę, a z grubego pnia-odziomka zrobiono ołtarz. Od tej też jodły nazwano parafię i osiedle Krasnojyla, co znaczy piękna jodła. Jeszcze przed stu trzydziestu laty stała ta cerkiewka u wylotu Riczki nad Czeremoszem. Później przeniesiono i parafię i cerkiew w górę Riczki Diduszkowej, bliżej ku Hołowom, na miejsce zwane Dubowem. Tam też zbudowano w roku 1821 nową dużą cerkiew, która i dotąd istnieje. Z przeniesieniem cerkwi nazwa Krasnojyla przeniosła się na całą Diduszkową Riczkę. Kto by zaś chciał zobaczyć stareńką cerkiewkę, zbudowaną przed dwoma wiekami, z pięknej jodły, cerkiewkę, do której chadzali junacy z Hołów, w której ochrzczony był Dmytro i cały ród Wasylukowych, ten musi udać się do Czehrynówki. Tam właśnie przy drodze z Kosowa do Kut stoi foremna, choć zmurszała, cerkiewka, o przekroju krzyża z krótkimi ramionami, z wieloma daszkami, przyczółkami i krytym gankiem. Nad tym gankiem widnieje napis pół po łacinie, pół w starocerkiewnym języku, że dla dobra społeczeństwa przeniesiono w roku 1821 tę cerkiew z Krasnojyli.
Przez to założenie parafii Riczka weszła w pewien stały związek z kościołem i ze światem. Lecz Hołowy nie były ściśle związane z tą parafią. Niektórzy chodzili do cerkwi w Krasnojyli, inni zaś aż do Foreskuły nad Białym Czeremoszem. Hołowy żyły swoim życiem. Przez długie lata rody hołowskie nie żeniły się nawet z najbliższymi Krasnojylcami. I tak przez wieki wsie, osiedla i rody żyły, każde dla siebie, na łonie puszcz i połonin, bez dziejów, bez innych zdarzeń jak urodziny, gazdowskie życie, śmierć, bez innych przygód jak walka z niedźwiedziem i burza z piorunami.
Od czasów napadów tatarskich osadnicy górscy oficjalnie i formalnie zależni byli od zamków podgórskich i od ich dowódców, kasztelanów. Takie castella były w Kołomyi, w Śniatynie, później i w Kosowie. Atamani, wybierani przez osiedla a zatwierdzani przez kasztelanów, utrzymywali luźną łączność z zamkami, zanosząc drobne, roczne daniny. Te zwyczaje i te zobowiązania pochodziły może jeszcze z czasów nadania osadnictwa. Ale nikt w góry się nie pokazywał, a tym bardziej na Hołowy.
Przed dwoma wiekami nawet ów jedyny trakt, wiodący w góry od Kut doliną Czeremoszu, był niezmiernie uciążliwy. Zaraz powyżej Kut Sokolska skała, wyrastająca niespodzianie, jak kręta zawora wielikańska, zamykała szczelnie i tę bramę do gór, jaką zdawał się gościnnie otwierać przełom Czeremoszu.
Gdy się tam teraz jedzie od strony Kut, przybywa się w ciągu pół godziny do stromego i urwistego wierchu Sokolskiego. Czeremosz, stanowiący granicę dwu krajów, uderza wartkim prądem o skały, zatrzymany przez nie, gwałtownie skręca i zmieniając kierunek biegu, zwraca się ku wschodowi.
W tym miejscu, u wylotu jaru — dawnymi czasy — uciążliwa ścieżka pięła się na wierch Sokolski i z trudem przedzierała się przez wertep leśny, zasypany głazami. Z biegiem lat uchodzono i utorowano tamtędy płaj, który teraz wije się ponad skałami grzbietem sokolskim, a w dalszym ciągu spada w dół za zakrętem Czeremoszu, ponad ujściem i wodospadem potoku, zwanego Sykawką. W nowszych już czasach wykuto na dole w skałach, tuż nad Czeremoszem obecną drogę, podmurowaną i silnie obwarowaną przed naporem fal.[22]
Przed dwustu laty ludzie ze świata docierali od strony Kut tylko do rubieży skały Sokolskiej i nie zapuszczali się dalej na urwiska, w puszcze i wertepy.
Opowiadają, że w owym czasie, w kilka lat po śmierci Dobosza (może w okresie budowania cerkwi nad ujściem Riczki Diduszkowej) ataman wsi Hołowy, Czokàn, wracał właśnie tamtędy z Kut do domu. Ale po powrocie był jakiś smutny i zadumany. A że to był człek zdrowy i mądry, pogodny i śmiały — dziwili się Hołowcy. Czokàn zwołał kilku poważnych gazdów do swej chaty. I rzekł im krótko:
— Bieda, ludzie dobrzy! Dziś na Sokolskim wykryłem ślad — buta! —
I więcej nic im nie powiedział stary ataman.
Wspominano jednak jego słowa dopiero wtedy, gdy nie wiadomo skąd jacyś pankowie i ich posiepaki zaczęli się pchać w góry i żądali naprzód pańszczyzny i poddaństwa, a potem zaczęli łapać młodzieńców w rekruty. Wtedy też dobrzy i źli w Hołowach stawili opór rozpaczliwy. Hołowy na długi czas stały się gniazdem, skąd wywodzili się opryszki. Z gazdowskich bujnych synków nie tylko najzuchwalsi, nie tylko najbardziej nieuchwytni, lecz przekorni i psotni kpiarze, niesamowicie nękający puszkarów i routy. Nic dziwnego, bo całe Hołowy stały za nimi.
Z czasem powietrze junackie, płynące z Hołów, ogarnęło i Krasnojylę. Stojące do dziś dnia nad Riczką domostwo rodziny Pankiewiczów, krewnych watażka Antosia, zwanego Rewizorczukiem, świadczy o tym, że nawet rodziny rewizorów, urzędników austriackich, przysłanych tu dla poskromienia bujności, nie mogły się oprzeć temu powietrzu i także wydawały opryszków. W tych bowiem czasach każdy młodzieniec, który nie był niezdarą lub kaleką, musiał należeć do towarzystwa junackiego. Pieśni śpiewano tylko o opryszkach. Dziewczęta nie chciały patrzeć na innych chłopców, tylko na junaków. I zdaje się, że gdyby sam syn cesarski tu przyjechał, a wpadłaby mu w oko jakaś czarnobrewa, musiałby stać się junakiem.
Kiedy tak rozhulały się Hołowy, kiedy straże puszkarskie i oddziały wojskowe ciągle osaczały i ścigały opryszków, szczyty, lasy i ustronia pełne były lasowych chłopców.
Teraz to łatwo przejść z wsi do wsi, chyba że Riczki rozszaleją się podczas ulewy, chyba, że czasem potoki i huki pokażą, jak groźne niespodzianki czają się jeszcze po górach. Ale przed stu laty dla obcego człowieka przejście z jednego obwarowanego obejścia do drugiego, a tym bardziej przejście ze wsi do wsi przez zarosłe czarną smereczyną, zatarasowane łomami ciemne, ponure jary i szczeliny skaliste, nie tylko trudne było ale i bardzo niebezpieczne. Wszędzie czyhali ludzie lasowi, jak wyhodowane przez puszcze tęgie wilczyska i mocarne niedźwiedzie. I mogli każdemu, kto nie był ich pobratymem, roztrzaskać głowę toporem, albo czasem jeszcze przypiekaniem boków zmusić do zeznania, gdzie ma ukryte pieniądze lub skarby. I cóż to mu była za pociecha, że potem ten sam opryszek odciętą głową zabitego naznaczył krwawy krzyż na tym miejscu, gdzie były pieniądze, nie wiadomo po co: dla zmazania grzechu, czy też dla oczyszczenia zagrabionego skarbu od piętna mordu.
Ale i to pewne, że przedtem, zanim przyszli w góry ci ludzie w butach z obcego świata, życie tu było spokojne i ciche jak dzisiaj, a nawet szczęśliwsze.
Wśród łagodnych stoków i gruniów rosną sobie jeszcze i teraz bukowinki. Każda ma inną nazwę od rodu, do którego należy osiedle: bukowinka Szkindowa, bukowinka Palijowa, bukowinka Semenkowa, bukowinka Wasylukowa. Olbrzymy-buki rosną w małych gromadach, częste są buki-bliźniaki. Każdy niemal buk z głównego, grubego pnia dość już nisko wysyła od razu wiele grubych konarów rosochatych, porozgałęzianych, powyginanych. Wszystkie mają postać wielkich półkulistych dachów, wszystkie dają schron od deszczu i słońca. I tam są stare chaty, mające nieraz po dwieście lat, stawiane z wyborowych, kolumnowych kłód smerekowych, chaty przestronne i obszerne. Na dole, w Diduszkowej Riczce jedna tylko taka chata się zachowała, zbudowana po spaleniu przez Dobosza dawnej zagrody. Teraz pokryta jest wewnątrz czarną, świecącą warstwą dymu, jak gdyby grubym lakierem. A na Hołowach wszystkie nieomal chaty dają świadectwo, że nie zawsze tak biednie się działo w naszych górach, jak teraz. A także świadczy każda niemal chata o rodowodzie gazdów, o dawnych swych gazdach, którzy żyli tu przed stu i przed stu pięćdziesięciu laty. Dzieje każdej chaty, dzieje każdego rodu dotąd znane są starym ludziom.
Wewnątrz tych chat są duże i przestronne izby i alkowy, a także wielkie klecie czyli komory. W kleciach tych dziś jeszcze znajdziesz dostatek niemały. Wielkie stosy ubrań, wszystkie we własnej chacie sporządzone. Zwoje płótna, koszule wyrabiane zeń, wyszywane wzorami prostymi lub bogatymi i pstrymi, lecz pełnymi umiaru. Tkaniny wełniane, całe zwały liżnyków, serdaki, zapaski, gugle i manty. Wszystko tkane w chacie, barwione różnokolorowo barwnikami, sporządzonymi z kory śliwkowej, olchowej, z kory jabłoni słodkiej i winnej. Tam też w niejednej kleci leżą na dnie starych, rzeźbionych skrzyń zapylone i nieużywane dziś starowieckie stroje: manty, opynki, peremitki. Na półkach stoją trójce, to jest rzeźbione, inkrustowane trójramienne świeczniki, a na ścianach i kołkach wiszą: bardki i laski, strzemiona i tarnice drewniane — nieoczekiwanie pięknie rzeźbione, drewniane i mosiężne krzyże, stare korale, paciorki i nawleczone na sznurki całe szeregi starych monet i krzyżyków, tak zwane — zgardy. W potężnych beczkach i berbenyciach znajdują się spore gospodarskie zapasy żywności, bryndzy, mąki kukurydzianej i huślanki czyli mleka składanego. A ze swołoków zwisają całe gałęzie czarnej wędzonej kiełbasy i połcie słoniny. W niejednej komorze i teraz przechowuje się (lub do niedawna jeszcze była) junacka broń: pistolety wykładane, rzeźbione krisy, topory bojowe, bałty, rohatyny, a także retizy, to jest mosiężne zdobne łańcuchy, w które stroili się opryszki. A już tylko wspomnienie pozostało, że w tych kleciach leżały niegdyś, w czystych białych berbenyciach schowane, czerwone dukaty. Mierzono je wówczas i czerpano miarą garści, a nawet kapelusza, nie licząc sztuk.
W izbach szerokie stoły i wiele wygodnych ław z oparciem. Wiele grubych, wełnistych liżnyków na ławach i na łóżkach. Wielkie hruby czyli piece i szerokie zapiecki do spania, także nieraz liżnykami zasłane. Piece te czasem wykładane są płytami glinianymi, wypalanymi i malowanymi. Malunki przedstawiają często świętego Mikołaja, to obrazy cerkwi lub polowania, tu i ówdzie walki opryszków z puszkarami, czasem zaś żartobliwie ujęte postacie i zdarzenia z życia gazdowskiego. Wszystko to praca mistrzów kosowskich, wędrownych garncarzy polskiego pochodzenia, którzy przyplątali się kiedyś aż tu na Hołowy, bawiąc i zadziwiając gazdów swym kunsztem, a potem unosząc sutą zapłatę. Wszędzie są stare rzeźby, tu i ówdzie obrazy na drzewie i na szkle malowane, przedstawiające patrona junackiego, Świątka gromowego Eliasza, jak toczy się po chmurach złotą kolasą, ciągnioną przez czwórkę rumaków gromowych.
I właśnie z Dmytrem Wasylukowym związana każda niemal chata, spokrewniony każdy ród, o nim świadczy niejeden znak, niejedna pamiątka i wspomnienie.
W dawnej chacie Palijowej, warownej i obronnej, a słynnej z tego, że w niej opryszki, właśnie Wasylukowi towarzysze, oblegani byli przez puszkarów i liczne routy, widzi się, kładzione z prastarych ciosanych belek, ściany gęsto postrzelane przez pistolety puszkarskie i z wyrąbanymi dziurami dla krisów opryszków, którzy bronili się od wewnątrz. W chacie tej, gdzie niegdyś było tak rojno i wesoło, a dzisiaj cicho i nawet pusto, mieszka teraz Bahańczuk, którego prapradziad Hrycio Bahan, pobratym i kum Dmytrowy, przez lat trzydzieści był opryszkiem.
Bliżej ku pasmu Skupowej jest Tomaniukowa chata. Mieszka w niej potomek groźnego opryszka Tomana, młody lecz stateczny gazda, o orlim wyrazie twarzy. Widać od razu, że prawnuk junaków. Nie zajmują go jednak ani dukaty kupców ormiańskich, ani karawany wołoskie, jak jego przodków. Z zajęciem rozprawia o nowoczesnym wytwarzaniu masła i rozwodzi się nad zaletami różnego rodzaju wirówek. Lecz innych Tomaniuków, współczesnych Wasylukowi junaków, zna pieśń starowieku, dotąd jeszcze po całych górach śpiewana:
A my chłopcy Tomaniuki
Nie strach nam pogoni,
Górskim ludziom niecierpliwie
Wrą toporce w dłoni.
Daleko na końcu wsi, pod Krzemienistem, w przestronnej chacie mieszka stary wójt Hołów, szlachcic polski w huculskim stroju, potomek starej rodziny szlacheckiej Graków-Januszewskich, także spokrewniony z Wasylukami.
Wysoko za Prosicznym, z widokiem w dół ku Riczce białej stoi chata Łupajła, ostatniego dziada-poczynacza i czarodzieja, który po Dmytrze Wasylukowym czary odziedziczył, a umarł dopiero przed trzydziestu laty. Najdziwniejsza to chata w całych Hołowach i tajemnicze, choć niedawne, podania z nią związane. Naokoło chaty bramy z daszkami, komórki, letniczki, schowki i drewutnie — każda z wygiętym daszkiem jak kapliczka, — pozakręcane ganeczki i skrytki, a poniżej grażdy w zaciszu słonecznym ukryte sady i ogrody. Tam, odwrócony od tego świata, dziad odmawiał zaklęcia, odpędzał złe prądy i napaście. Używał swej mocy na dobre sprawy, uwalniał ludzie od zaklęć, miotanych przez czarowników, radych szkodzie i zawziętych. I za to ci wypowiedzieli mu wojnę. Łupajłowe gazdostwo wcale nie było bogate. Wrogom zaś jego przewodził możny gazda na sąsiedniej bukowince — Szkinda. Przed wiekami przodek Szkindy zbuntował się przeciw samemu padyszachowi i uciekł aż tutaj. Lecz i czarnooki, kruczowłosy potomek nie ustępował przed nikim. A sprzymierzony ze złymi mocami, gotów był zniszczyć każdego, kto mu się oparł. Szkinda nie tylko miał cały rój sług, różnych zajdów z dołów, co mu pilnowali licznych stad chudoby. Miał także pochowane po dziupłach swej bukowinki czartowskie służki, biesowych gońców i pędków, czarcięta, popychadła i podlizajki diabelskie, co wciąż kłóciły się, hałasowały i piszczały po bukowinkach, a przycichały kornie i czekały nabożnie, gdy gazda ze wzgardliwym uśmiechem wchodził do bukowinki, by zawezwać któregoś czarcika przed swoje oblicze. Gazda Szkinda kroczył powoli i niósł przed sobą ogromne, ciężkie naczynie, wydrążone z pnia kiedrowego, pełne wody ze źródła, bijącego ze skały w pobliżu zagrody. Woda ta czyniła go niezwyciężonym, nawet dla ran — nieprzystępnym.
Teraz, gdy Łupajło oparł się mu i począł zwalniać ludzi z jego czarów, Szkinda postanowił go zniszczyć. Nieustannie słał gońców biesowych z rozkazami do innych, podległych mu czarowników. Łupajło przez lata toczył walkę z tymi wrogami, którzy nasyłali nań choroby, wielkim molfarskim kunsztem wbijali mu drzazgi do gardła i szerść do krtani, niszczyli mu chudobę, nasyłali nań leśne dziewczęta-biesice, by go kusiły i nękały czarami. Wtedy zaczął szukać jeszcze większej mocy przeciw nim. Co dnia przy zachodzie słońca czerpał wodę z dziewięciu źródeł, wychwytywał moc z każdego źródła i składał ją, spajał z mocą innych źródeł. Tak zmieszaną i wyczarowaną wodę wypijał co rana. Woda ta upajała go i rozszerzała mu piersi. Gotów był wszystkim siłom świata stawić czoło. Wykrzykiwał do słoneczka świętego, modlił się i śpiewał. Letnią zaś księżycową nocą leżał w sadzie wśród srebrnych cieni drzew, zawinięty w grube liżnyki i szeptał modlitwy tak ciche jak światło miesięczne. I sam wysyłał z serca jasne, prądy. Przed świętami pościł i suszył, aby zaklęcia miały większą moc. Stał się mocniejszy od wszystkich czarowników. Odrzucał z powrotem nasłane nań napaście z taką mocą, że niejednemu czarownikowi żyły pękły. Wytępił całe robactwo czartowskie, wichrem wymiótł z bukowinek cały ten wrzaskliwy i smrodliwy drobiazg szczeznyków i inkluzów. Bukowinki stały ciche. Lecz odtąd już Szkinda chodził po nich samotny, niemocny, ponury. Łupajło zaś uzdrawiał ludzi i bydło. Gospodarstwo jego rozkwitło, wszyscy pracowali w dwójnasób, wszystkiego przybywało. A nawet nad puszczą miał moc. Gdy wszedł do lasu, każda zwierka zmieniała swój bieg, wszystko szło prosto na niego, tak że mógł wybierać, co zechciał strzelać. Umarł spokojny, potężny. Umierając, prosił, aby natychmiast po jego śmierci wylano zmieszaną wodę z dziewięciu źródeł, aby ktoś źle jej nie użył, aby świat się nie rozpadł. Nad chatą zagospodarowaną w ciągu pokoleń, której klecie swym dostatkiem i teraz radują oczy gościa, unosi się błogosławieństwo dziada i spokój.
W tej to chacie dziada-poczynacza gazduje teraz, choć stara, bo blisko osiemdziesięcioletnia, jednak zdrowa i potężna, a nawet niemal groźnie wyglądająca, siwooka baba z rodu Palijów, bezdzietna wdowa. Nabrała sobie od ludzi kilkoro małych, jasnowłosych dziatek. Gdzie tylko stąpisz w chacie — siedzi dziecko. A surowa baba hoduje to wszystko, pieści i hołubi. I opowiada im o dawności, o przodkach, o gazdach bogatych, o junakach i wieszczunach potężnych.
W niedalekim sąsiedztwie, na drugim stoku grunia, wśród najpiękniejszej bukowinki Szkindowej, na górze nad Prosicznym, otoczone wielkimi, rosnącymi bliźniaczo bukami, przyrodzone zagłębienie, jakby twierdza, kryje w sobie owo źródło Szkindowe, bijące ze skały i w wielkiej wydrążonej smerece poidło dla bydła. Tam właśnie jest wielkie, jakby za wielkie dla obecnego gazdowania, dziś jakieś smutne i niczyje, Szkindowe obejście. I po podwórcach, wśród worini kręcą się blade, czarnookie dzieci, tureckiego rodu.
Z drugiej strony Riczki białej na wzgórzu jest Wasylukowe obejście. Tam urodził się Dmytro Wasyluk. Stamtąd wzięła rozpęd jego wędrówka, żywot śpiewaka i opryszka. Około tej chaty wciąż krąży opowieść Andrijkowa. Tam jeszcze przed trzydziestu laty żył i przebywał ostatni z Wasyluków, potomek bratanka Dmytrowego: jasnowłosy, łagodny, gościnny, lecz małomówny i nieprzenikniony, a spokojny jak największy pan — jak wszyscy z rodu Ponepaleków.
O rodach swoich panowie co możniejsi kazali pozapisywać dużo papieru. I to takich papierowych wieści całą mogiłę pozapisywali, których nikt nie pamięta, ani nikt nigdy nie przekazywał słowem żywym, co to jak krew bieży od pokolenia w pokolenie. Tylko siedział nocami jakiś połatany papiernik chudogęby, na głodno wymyślał i wypisywał po to, by mu grosz pański nie tak skąpo spływał, albo, aby go ci mocarze do furdygi nie posadzili. Ale o rodach górskich, to jasna rzecz, nikt nic nie mógł wymyśleć, gdyż nie tylko sam swoim rodem każdy się chełpił, lecz i drudzy to samo o nim powiastowali. Jednak nikogo dotąd nie skorciło to zapisać. Niech będzie! Wolą końskich rodów prowadzić metryki. Bo za konie z papierami jest grosz jaki taki. A za rodowego człowieka?
Tutaj jednak zmuszeni jesteśmy przynajmniej o rodzie Wasylukowym opowiedzieć. I to tylko najważniejszą rzecz; z czego się wziął, od kogo poszedł. Bo dlaczegóż powiadają, że to słonkowy, ognisty ród?
Był to najstarszy ród na całe Hołowy, a może i na góry całe.
Kiedyś, przed wiekami, przyszli tu Słowianie świętoruscy z daleka, od wschodu słońca. Uciekali przed Syrojidami, przed szarańczą tatarską, w ziemię zagórską, uhorską. Ratując słobodę świętą przed hańbą i niewolą, szła tak rodzina jakaś tym płajem, który i teraz uhorskim zowią. Wszyscy znużeni byli drogą, zbiedzeni uciekaniem i dolą tułaczą, ale śpieszyli się, radzi co prędzej przedrzeć się na bok zagórski. I wtedy córka tego rodu, młodziutka dzieweczka jasna, usnęła gdzieś przy płaju. Obudziwszy się w nocy, dzieweczka przeraziła się, a chcąc co prędzej podążyć za rodziną, zabłądziła w strasznych lasach, utonęła w puszczy bezdennej i bezbrzeżnej. Wołała, płakała, jęczała, rozrywała krtań od krzyku, aż zwierzyna leśna zlitowała się nad nią, żaden dziki zwierz jej nie tknął. Odjęło jej rozum, odjęło jej mowę, połknęło ją jak muszkę bezwolną czarne morze leśne. Pozbawiona sił — usnęła pośród bukowinek.
A gdy wypłynęło słoneczko od Pisanego Kamienia i wędrowało sobie swoim własnym płajem, tędy na Hołowy, ujrzało z góry, z wozu ognistego dziewczątko śpiące. Przeniknęło jej dolę. Uśmiechnęło się do niej łaskawie. Pocałunek zesłało swój, swe ziarno słonkowe. Cóż mu to? czy mu ubędzie? Ma tego nasienia złotego całe morze. I dalej popędziło swoje smokowe koniska, dalej pognało ucieszne i jasne.
Od kiedy zabrzemieniała dziewczyna słonkowym nasieniem, uleczona była od strachu i szału... Tu w bukowinkach osiadła, zbudowała sobie szałas, zwierzęta dzikie szły za nią, pomagały jej.
Z jasnowłosej dzieweczki i ze słoneczka poszedł ten ród.
Takie były Hołowy. Takie są.
Z takiej to osady gazdowskiej, z takiego rodu pochodził Dmytryk.
Już jako dziecko rwał się do świata. Takie to było bieluchne z delikatnym, różowym rumieńczykiem. Włosy miał białe, złotawe, kędzierzawe i gęste. Śmiało się to do wszystkich. I kto go zobaczył, także się uśmiechał, nie wiadomo dlaczego.
Ciągle coś mądrował. Młynki sobie jakieś stawiał na wodzie. Stał nieraz długo pod wodospadem opryskany i mokry, wciąż coś pilnie koło młynka regulował, aby szło równo i sprawnie, aby nie było przerwy. Przychodził do chaty mokry, mokrusieńki, całe bajory na ławie zostawiał. To znów na połoninie gdzieś pod Skupową, nad Krzemienistym wyszukiwał, gdzie wiatr największy. Powystrugiwał sobie wiatraki i stamtąd zboczem aż ku dołowi szereg wiatraków ułożył. Słuchał potem, który wiatrak pierwszy grać zacznie, który najostrzej furkocze, który zaś najpóźniej zaczyna stosować się do gry. I tak je posuwał, nie leniwił się, aż wreszcie się dowiedział, którędy wiatr idzie, jakby płaj wiatrowy, niewidzialny wyśledził. Największy wiatrak, stojący na górze na wietrze najsilniejszym, nazywał się Dido. — Ot, jak Dido da znak, załopocze z góry, Bożeńku! to ci zaraz całe wojsko wiatraków, jeden do drugiego przekazuje, gada. A wszystkie razem głoszą i ukazują, którędy król wiatrowy przechodzi. —
Prędko, pędrak taki mały, grał na fłojerze, na skrzypcach i cymbałach. Sam też sobie fujarki robił i skrzypce lipowe. Macierz ganiła trochę, że pusty chłopak, do roboty nieciekawy, a tylko ot do takich wymysłów. Wesoły, przyjemny — ani przekorny, ani zuchwały — prawda, ale pusty. Gadaj do niego, nakazuj mu, a on śmieje się serdecznie i w oczko całuje: — Nenieczko słodka, cziczko śliczna, zorniczko moja jasna. — Ale, aby choć raz posłuchał. Gdzie tam! Jak mu się zachciało trembity, poszedł sobie przez Synyci i lasy aż na Bereżnicę i tylko przekazał matce, że idzie do dziada za trembitą.
— To ci bachor niesforny, nieprzydatny do niczego, pusty, no! całkiem pusty. Gazdy z niego nie będzie. Trzeba by go dobrze okładać! — Gadała matka, gadała i zaraz śmiała się ze swej złości. Ale ojciec, Wasyluk, uśmiechał się spokojnie. — Zostaw — to dziecko takie, że — Wiedział on i ona wiedziała, że takiego dziecka nie ma na całe góry. A do tego był on najmłodszym dzieckiem. Dwaj synowie o wiele starsi minęli się, poginęli, czy przepadli gdzieś na wojnach jakichś.
Dmytryk wyszukiwał i wysłuchiwał różnych pieśni. Gdzie jaka pieśń zabłądziła w góry, cygańska, węgierska, czy wołoska — już ją znał. I na kolędę brał go z sobą ojciec, choć był mały. Chodził tak po górach z dorosłymi przez ośm dni. Grał na skrzypcach po zaśnieżonych ścieżynach, grał pod chatą i do pląsania świątecznego przygrywał. Chadzał też z ojcem na jarmarki do Kut i do kupców Ormian. Widział tam i słyszał śliczne katarynki-samograjki. Przynosił też stamtąd różne pieśni: polskie, żołnierskie-niemieckie, żydowskie i ormiańskie. Gdy wracał do domu z jarmarku, usiłował gębą, nosem i gardłem wygrać, wybełkotać podobne dźwięki jak te, które wydawały piękne samograjki, ozdobione z przodu i z tyłu jaskrawymi obrazkami.
Idąc płajem ze skrzypkami, witał ludzi i zatrzymywał ich śmiało: — Sława Isu! A ja umiem grać putyłowską i mazurską! Chcecie? — Ludzie zatrzymywali się, siadali na worynia i słuchali. Kto wracał z jarmarku, dawał czasem Dmytrykowi kołaczyk, kto zaś z połoniny, figurynkę, baranka z sera zrobionego.
Tak też zapoznał się z opryszkami w czasie pobytu na połoninie Skoruszny powyżej Zełenego. I przygrywał im do tańca na połoninach. Ustawi się, bywało, dwudziestu opryszków, a pośród nich siedzi na kamieniu różowy, jasny chłopczyna Dmytryk. Opryszki strzelają w takt muzyki jeden za drugim, a Dmytryk promienieje od radości, gra zapamiętale, gra całym ciałem, łącząc muzykę ze strzałami, jakby to były odgłosy bębna lub pukanie kastanietów. A przed nimi tańczą pozostali opryszki, od czasu do czasu również paląc z pistoletów dla ochoty.
Dmytryk znał także młodego opryszka Pełecha, który nieraz przesiadywał w Synyciach. Opowiadano o Pełechu, że miał wielkie bogactwa. Od niego to nauczył się śpiewanki Pełechowej, krótkiej lecz tęsknej, a utulającej w sen jak kołysanka. Sam Pełech ułożył tę śpiewankę i zwierzył się małemu Dmytrykowi, że mu szczęście przynosi.
I zawędrował raz Dmytryk z połoniny wraz z opryszkami przez góry aż pod Bolechów, gdy watażko Szwed poprowadził swe towarzystwo napadem na to miasto.
Potem znów wracał do swego „modarstwa“. Próbował, która siła mocniejsza: wiatru, czy wody. Łączył młynek z wiatrakami powrózkami z przędziwa, ustawiając je tak, że ruch wywołany uderzeniem wodospadu szedł w przeciwnym kierunku, niż ruch z wiatru pochodzący. Ale rwało się to nieraz, stawało i narowiło. Zdawało mu się w końcu, że wiatr silniejszy, ale pomyślał, że dla sprawiedliwej próby trzeba by i wodospad większy wyszukać. Nie było tu kogo poradzić się, nie mógł jakoś Dmytryk wybrnąć z tego zadania.
I choć czasem matka zrzędziła za „pustotę“, choć te wszystkie zajęcia nic nie miały w sobie, co by wróżyło o jego zdatności gospodarskiej, jednak rodzice z podziwem patrzyli na Dmytryka. Miłość otwierała im oczy i pokazywała w jakimś dziwnym, nowym świetle wszystko to, co poczynał złotowłosy, różowy chłopaczek.
Wyrósł tak Dmytro na junaka. I to, nie ma co mówić, na pięknego. O drugim takim nie przekazują w górach. Powiadają, że kędziory miał złote, tak gęste i puszyste jak grzywa wykędzierzawiona. Z daleka już to się świeciło. Każdy nagłownik był mu za mały dla tych gęstych włosów. Oczy miał takie jasne, niebieskie, iskrzące się — jak gwiazdy, a lice różowe jak u dziewczyny. Chciało się po prostu palcem sprawdzić, czy nie namalowany. Tylko malutki, biały wąs lekko się znaczył na górnej wardze. Był wysoki, i wydawało się, że nie umie chodzić, że tylko do biegania stworzony. Opowiadano też, że w biegu sarnę dopędzał, goniąc ją i skacząc z kamienia na kamień, ot tamtędy w dół, po cykotach, jak się schodzi z Synyci do Czarnej Rzeki w stronę Bednarówki. Szczególnie zasłynął był z tego, że skakać umiał wysoko i daleko. A choć wtedy wszyscy u nas ze strzelbami i pistoletami chodzili, Dmytryk nie. Ot, tylko bardkę miał ze sobą i czasem jakieś pistolątko małe w torbie, od wypadku. Ale skrzypce to zawsze ze sobą nosił w bordiuhu.
Cieszyli się starzy. Nie mieli dotąd szczęścia z dziećmi, ale Bóg nagrodził. Nie wiedzieli — jak to zawsze rodzice biedaki — czy modlić się mają, aby zawsze pozostał taki piękny, czy aby się jeszcze rozwijał, rósł w siłę jak dąb. Ale niedługo trwało to weselenie.
Mówiono, że wtedy właśnie sam Pan Cesarz posłał tędy w góry tych mandatorów, kostiów różnych. Ale to nie tak było. Nie posłał on ich biedak, tylko tam w Burgu u siebie nie miał co zrobić z nimi, nie miał gdzie trzymać tej psiarni. Bo to i niezdałe jakieś, tępe i po głowie bite — tak mu się widziało. Więc zapchał ich w góry, gdzie, tak by się zdawało, nie trzeba wielkiej nauki ani rozumu. Ot, niech tam sobie pilnują granicy. A oni tu dopiero pokazali, że nie zanadto głupi. Tylko tam w Wiedniu musieli podłość swoją jakoś ukrywać i przed cesarzem głupotą się przykrywali, aby pańskie serce zmiękczyć. A tutaj pokazali swoje. Ciągle słali listy do gubernium, jaki to niebezpieczny i hardy naród tutaj: na to, aby im stamtąd pieniądze przysyłali. W Kutach zbudowali sobie „katusz“, katownię i jak zaczęli nękać, drzeć i niszczyć naród! Naprzyjmowali sobie kuckich oprawców, psiołupów, do służby. Do dziś dnia to pamiętają ludzie. Kiedy ta „nekrutancja“ przyszła, to łapali junaków, jak psy na arkany, a kiedy kto chciał się zwolnić, kieszenie napychali.
Ojciec Dmytra, stary Sztefanko Wasyluk-Ponepaliyk, był to gazda poważny, ale i złotej dobroci, rachmanna dusza. Zamożny, ale też pracowity, przezorny, a dla ludzi pomocny. Piękny to był starzec ten Sztefanko. Niegdyś śpiewano o nim:
Oj, Sztefanku, ty Sztefanku,
Malowany panku.
Jedno dziewczę w bukowince,
Drugie czeka w ganku.
I dumny był Sztefanko jak nikt inny, ale dla każdego miał słowo życzliwe, uśmiech uprzejmy. Najwięcej jednak sławiono go za to, że zawsze mówił prawdę, że nigdy kłamstwo ani krętactwo nie przeszło przez jego usta. Tak widać rzadka była prawdomówność w naszym kraju wonczas, jak i dziś. Chociaż Wasyluk to tylko mówił, co chciał. A trudno go było rozsierdzić, spokojny był i pogodny.
Kiedy ta rekrutacja upadła na ludzi, nie gadał dużo. Posprzedawał konie do cesarskiej stadniny, a Ormianom z Kut woły dla Węgier i całe stada kóz;[23] pieniądze do berbenicy naskładał i czekał spokojnie, aż mandator poszle po nie swoją brać posiepacką. Zwyczajnie jak na kupców z Kut, Ormian porządnych, nieraz czekał u siebie, w chacie na Hołowach. Bo zapewne myślał sobie, że pan cesarz taki handel mandatorom otworzył, aby ludzie wykupywali u nich junaków, kto ma pieniądze. Nie bardzo się dziwił, bo kto tam te pańskie sztuki rozwikła, od kiedy panowie tych podpanków nasłali. Widać, że i oni, mandatory, żyć muszą. Niech zapłaci, kto może. Rozpłodziła się zanadto ta psiarnia, więc nie ma sposobu im teraz nastarczyć sam cesarz. Dał ich tedy ludziom na utrzymanie, jakby krowę na zimowlę. Tak jakby powiadał: Pomagajcie dobrze ludzie waszemu Cesarzowi, bo mnie samego zjedzą te psiska.
Tego nie wiedział Wasyluk, siedząc na górze w Hołowach, że one psy-mandatory nie przychodziły otwarcie handlować. Że trzeba było do nich zachodzić po cichutku, przez kuchnię, błagać i do ziemi się kłaniać. Niby to z łaski zwalniali, a także z łaski, tak od niechcenia, na prośbę ludzką przyjmowali pieniądze. Czekał, czekał Wasyluk. Pomyślał w końcu:
— Pewno już nie chcą rekrutować i pieniędzy nie chcą. Zwyczajnie jak kupcy.
I oni czekali. Ale nie jak kupcy. Bo wreszcie posłali routę z jakichś oprawców kuckich złożoną. I napadli Dmytryka po drodze na Bukowcu.
Ale uratował Dmytryk złote kędziory od strzyżenia, uciekł od łapanki wojskowej. Już zarzucili nań arkan i jeszcze doń strzelali, gdy się wywinął. A wtedy palnął dwu z pistoletu i świsnął nogami chyżymi. Tyle go widać było. I był od razu na wielkim rejestrze szubienicy! A choć mógł teraz na ten rejestr zabijać, ile wlazło, nie miał żadnej ochoty nikogo naruszać. Bo już i tak honor ten opryszkowski miał, że szubienica nad nim dzień i noc się kiwała. A on i przez całe życie nigdy na zgubę niczyją nie dybał.
Uciekanie od branki i nawet z wojska, z samego już regimentu, nie było w owe czasy niczym nowym, ani niezwykłym. Dmytro niejedną taką opowieść słyszał od samych zbiegów, którzy się potem stali opryszkami. Więc też i on sam, lotnymi nogami wpadł do chaty na Hołowy, opowiedział wszystko przerażonym rodzicom, osiodłał dwa konie, nabrał i naładował żywności, kożuchów, liżnyków, płótna całe zwoje, wziął łopatę, czekan i wielką bardę leśną, nie zapomniał też skrzypki i fłojery. Wziął wszystko, co potrzeba. Uściskał płaczących rodziców, przytulił raz jeszcze matkę i puścił się płajem przez Skupową ku Babie Lodowej.
Było to wczesną jesienią, było pogodnie i sucho, więc konie mało śladów zostawiały w wysokich jeszcze i suchych trawach. Ale Dmytryk jeszcze przed Babą Lodową rozsiodłał je, ukrył rzeczy i dla zmylenia śladów, okrężną drogą, przez potok Probijny znów na Skupową zaprowadził. Stamtąd nagnał je do domu. A na pożegnanie koło uszu im wystrzelił.
Była tam wtedy, gdzieś poniżej szczytu, tam gdzie się schodzi ku połoninie Kamieniec, wielka chochłata jodła, powalona przez wicher. Nie darmo mówi się na taką jodłę — baszta.[24] Zapewne siedmiu ludzi nie objęłoby jej obwodu. Wyglądała istotnie, jak wielka wieża powalona i częściowo strzaskana. Była przy tym najeżona rosochatymi gałęziami i ramionami tak potężnymi, że same wyglądały jak wielkie drzewa. Padając, wyrwała swym ciężarem cały korzeń, a z tym wywrotem i wielkie bryły skalne. I utworzyła jaskinię. Zapuszczając się w tę jaskinię, Dmytryk odnalazł ciasny korytarz, prowadzący do prastarych podziemi zamkowych.
Nikt tam teraz nie ma dostępu. Jodła zgniła, spróchniała i rozsypała się bez śladu. Jaskinia zasypana, porosła trawą połonińską. Ale to pewne jest, że tam, w tym podziemiu, gazdował Dmytro.
Dopóki jeszcze nie było śniegu, Dmytryk jak mógł, uwijał się i przygotowywał do zimowania. Nie był przyzwyczajony do pracy, jednak robotę leśną znał jak każdy. Ścinał i ciosał na dole w lesie wielkie drzewa. Potem przynosił ociosane kłody aż na górę do jaskini. I tam, w tych lochach zapewne jakąś kolibę wybudował. Może taką niską ośmioboczną, stożkowatą, ze słupem w środku, jak bywają i teraz lasowe koliby. Także drzewa na opał naskładał sobie. Z płyt kamiennych zaś postawił „kahłę“, czyli kominek do wyprowadzania dymu.
W tym to czasie, zapewne, karna wyprawa ze Stanisławowa na wezwanie kuckiego mandatora wyruszyła w góry. Tak pieśń współczesna głosi:
Przyleciały z Stanisława dziwaczne ptaszęta
To konni żołnierze austriaccy w białych mundurach, z potwornymi czakami i wielkimi kitami na czakach posuwali się powoli w górę Czeremoszu; kiwając się na koniach, rozglądając się po lasach, zadzierając czasem głowę do góry, sprawiali wrażenie, że szukają opryszków i zbiegów wojskowych. Ale tyle tylko nawojowali, że powywracali w chatach, że babom i dziadom starym dali się we znaki. Tymczasem Dmytryk daleko na Babie Lodowej już przygotował swój zimowik.
Pierwszą zimę sam, samiutki tam przesiedział.
Gdy śniegi przywaliły połoniny, Dmytryk siadywał nieraz długo wieczorami przy watrze. W tej samotni podziemnej, w próżni niezmierzonego podziemia, ciemnego i niezbadanego, wśród pustkowia górskiego, pogrążonego w potopie zasp śniegowych, jakby jeszcze jedną warstwą przywalających góry — watra dlań była jak wymię życiodajne. Matczyne grało w niej serce. Soki weń z niej spływały. Zima tak stała jak ściana lodowa, niezmierna, sięgająca do nieba, dzieląca go od całego świata. Mroźne zimno płynęło zewsząd jak wielkie bezlitosne morze, wrogie wszelkiemu życiu.
A wśród tej pustyni śniegowej watra ogarniała go łonem gorącym, jak niegdyś matka żywotem go chroniła. Przemawiał półgłosem do watry, czasem słuchał, zasłuchał się w jej śpiew, w jej zawodzenie matczyne. A czasem nucąc, naśladował jej głos. Warzył kuleszę jęczmienną i przysmażał słoninę. Potem brał skrzypce lub fłojerę i wygrywał sobie lub wyśpiewywał wszystkie pieśni, jakie znał. Śpiewał przy tym tak głośno, jak mógł, aż czasem w podziemiach odhukiwało. Powoli zaczęły mu napływać, tłoczyć się do głowy, nieraz pod nutę watrowej kołysanki, pieśni i słowa nowe, których jeszcze dotąd nie słyszał. Układały mu się same pieśni o tym co było, o tym co będzie i jakby to być mogło. I wypieścił je tak, siedząc przy watrze w podziemiu, „wykochał“ pośród zimy śpiewanki nowe, świergotne i lotne jak młode jaskółki lub śmiałe, skoczne, a psotne jak kózki.
Lecz nie pomyślał nigdy, aby się skarżyć. Bo też i wyśpiewywał tylko dla siebie. I wiedział, że choćby jak tam hałasował, te głosy z podziemi nie dochodziły na zewnątrz, na połoninę. Choćby na połoninę całe armie przyszły, nie usłyszałby ich Dmytryk. I nikt też nie mógłby się domyśleć, że tu pod ziemią, w lochach, o których może od lat tysięcy wieść zaginęła, w tej samotni i biedowaniu lasowego, jaskiniowego człowieka, baśnie i pieśni się snują. Że siedzi tam młody śpiewak złotowłosy, zagrzebany wśród rumowiska głazów, zakopany, zasypany śniegiem, bez słuchaczy, bez słowa ludzkiego, bez innego głosu, prócz śpiewu watry. I pieśni wydumuje, kpi z kuckich prześladowców, a śmiertelną Babę Lodową wyzywa.
Gdy przestawał śpiewać, głucho było w podziemiu, jak na tamtym świecie. Zapewne niejednemu byłoby straszno, krzyczałby z przerażenia, aby strach zagłuszyć krzykiem. Dmytryk zasypiał spokojnie, budził się kilka razy w nocy i nucąc z cicha, watrę podsycał.
Przychodził dzień — wtedy Wasyluk, odwalając płytę, wyłaził przez wykrotową jaskinię pod jodłę. Wdrapywał się na potężny pień zlodowaciały: Stamtąd patrzył naprzód ku wschodowi. Kłaniał się głęboko w milczeniu Słoneczku świętemu, cicho uśmiechał się do Niego jak dziecko, ramiona wyciągał i szeptał modlitwy. Potem tańczył na pniu, na cześć słoneczka i wyśpiewywał. „Słoneczko, Ty słoneczko, Boża dziecineczko“. — Następnie szedł po długim i szerokim pniu ku Babie Lodowej, Odokii. Gdy tak szedł po długiej nocy zimowej wesoły, uprzejmy i towarzyski Dmytryk, wielką zapewne miał nieraz ochotę powitać ją serdecznie:
— Boże pomahaj, Babaszko. Jak ci się trwa na świecie? Czybyś nie skosztowała mamałygi, bryndzy lub słoninki? A może śpiewanki nowej posłuchasz? —
Ale, gdy zobaczył jej lice, do połowy zasłonięte chustami śniegowymi, obłędne oblicze, głuche i ślepe — wiedział już, kto to jest: Sama zła-dola przeklęta. Dawał jej wtedy prztyczka w nos i śmiał się z niej głośno. I to go krzepiło.
Lecz mocą główną Baby Lodowej jest, że nic nie rozumie. Bo gdyby coś zrozumiała, warto by było choć śmiać się z niej. Bo gdyby choć ten śmiech rozumiała, przez to i sama by się ogrzała. Stopiłyby się jej pokrywy lodowe, roztajałyby i rozpłynęły. I może już mogłaby się ruszyć z miejsca zaklętego. A tak, to stoi skamieniała, zlodowaciała. Nic nie pyta, nie widzi, przetrzyma wszystko. I wieje bez końca zimnem, mrozi, uśmierca, w lód wdeptuje.
Nawet upośledzeni, od urodzenia zabiedzeni i zadeptani już przez nią ludzie chowają się od widoku złej doli, zakrywają oczy i głowę płachtami zasłaniają, nie chcą wymówić jej przeklętego imienia. Może dlatego już dawno nazwali ją Odokią, co znaczy „dobra zjawa“. Lecz nawet i we śnie, gdy czasem mignie tylko jej cień upiorny, już jęczysz, człowiecze, i budzisz się z krzykiem, spotniały z przerażenia.
A ten tam junaczek, choć go dla szczęścia, jak widać, cały świat boży wybrał i błogosławił, co dnia Babie Lodowej przeklętej, w maszkarę spozierał, co dnia się z niej wyśmiewał: —
— Wiej sobie wiedźmo-zimnico! Twoja to robota. Serca watrowego mi nie zgasisz. Choćbym ginął na tej tu połoninie, jeszcze śmiać się będę i śpiewać. —
I tak żadne z nich nie przemogło drugiego. Milczała i mroziła Baba Lodowa, śmiał się i śpiewał Wasyluk. Każde dla siebie.
Co dnia wychodził do słoneczka i do Baby Lodowej i tak długo przebywał na połoninie, jak długo było jasno. Gdy śnieg zaśrenowiał, owijał nogi w kapczury wełniane, brał strzelbę i chodził daleko połoninami. Oglądał świat. Patrzył ku szerokim kotlinom nad Białą Rzeką, ku strasznym lasom nad Czarnym Czeremoszem, spoglądał ku śnieżnym kopcom Czarnohory. A kto by tak podówczas w słoneczny, oślepiający jasnością, dzień zimowy przez tęgie szkła z Czarnohory ku Babie Lodowej spoglądał, z daleka nie widziałby zapewne tych niezliczonych kropel barwnych i pyłków tęczowych, wyiskrzonych przez słońce, lecz może zobaczyłby Dmytra jak kraśną kropeczkę czerwoną, jak zazulę-biedronkę malutką, pełzającą po śnieżnej przestrzeni.
W piękne dnie, gdy przygrzewało słoneczko, gdy ulewy blasków i wodospady światłości zlewały się na biały świat, Dmytryk czuł się szczęśliwy i słobodny. Nieraz tak myślał, jak by to było, gdyby go wtedy na Bukowcu porwali kuccy oprawcy i wraz z rzeszą innych ogolonych młodziaków zawlekli gdzieś daleko, po gościńcach, po drogach kamiennych, na więzienną dolę żołnierską, tak jak Ormianie stada bydła z połonin gonią na rzeź. Gdy tak sobie rozmyślał — śpiew radosny sam z piersi mu się wydzierał i płynął wśród przestrzenności białej, rozegranej słońcem, skrzącej pod szafirowym sklepieniem.
„Hoj — hoja“ płynął śpiew jak głos trembity aż na Czywczyn, a echo odpowiadało w borach nad Popadyńcem. Co tu zła dola, Baba Lodowa, może mu zrobić, gdy niebo jak wielki dzwon go otacza, a słoneczko jak serce dzwonowe się rozegra.
Po tych dniach pełnych pijaności następowały noce przy watrze. I wtedy znów zamyślał się nad dolą chłopców, towarzyszy porwanych w dalekie kraje, schnących z tęsknoty. Płakał nad ich dolą żołnierską. Tę piosnkę śpiewał:
Płynie rzeczka pokrwawiona — aż ze samej Widni!
A ktoże ją tak ukrasił? Nasi chłopcy bidni.
Gdyby wtedy już znał pismo Dmytryk, to wszystkie skały i kamienie tam na Kamieńcu pozapisywałby piosenkami, które podczas tych nocy ułożył. Ale i tak, co wymyślił, niejedno zapamiętywał, utrwalał w pamięci na to, aby pobratymom i dziewczynom na wiosnę wyśpiewać. Roił tak sobie już wtedy, jak to na wiosnę zasiądzie na carynie wysokiej, gdzieś na Hołowach nad bukowinką Szkindową, wśród dziewczątek i junaków. I zaśpiewa. I pójdzie po górach, rozszerzy, rozszumi się pieśń jak ogień. Rozpleni, jak nasienie wichrem zaniesione. To śmiać się, to płakać będą ludzie.
Ułożył wtedy Dmytryk znane smutne pieśni o kędziorach junackich:
Hej! już mosty sporządzone, nabite podłogi.
Tam kędziory nasze poszły — pankom popod nogi.
Śpiewał pieśń o dziewczynie, która na rynku miejskim zbierała do chustki ścięte kędziory junackie, w błocie rozsypane. A także szyderską pieśń o kuckich psiołupach, pieśń o wojewodzie Sztefanie i o tym, jak pan Dobosz umierał. W końcu śpiew o Hukach-potokach, podsłuchany od starego Czeremoszu.
Opowiadają także, że w owym czasie Dmytryk sanki smokowe „wymodował“. Widział on kiedyś w Kutach, jak dzieci ormiańskie puszczały w czasie wiatru smoka papierowego albo, jak się to mówi, orła. I pomyślał, że takie sanki latające, smokowe można by zrobić. Więc długo dumał, próbował; z płótna, którego dużo miał ze sobą, zrobił skrzydła, przytwierdził je do sanek i jeszcze w wiatraczki jakieś zaopatrzył. Gdy tak wszystko przygotował, wypatrywał którędy wiatr idzie. Zjeżdżał wtedy na sankach po stwardniałym śniegu ze stromego zbocza Kamieńca. I — śmiesznie to może powtórzyć — ale tak zapewniają ludzie, że Dmytryk na tych sankach unosił się w powietrzu, że latał. A kiedy wiatr był silny, zanosił go nawet w dół, na lasy. Wiatraki furkotały, sanie okręcały się w powietrzu, a Dmytryk lądował na wierzchołku jakiejś wysokiej smereki.
Takie to były zajęcia i zamiłowania Dmytra Wasylukowego, na którego głowę wyznaczona była cena przez mandatorów i gubernium.
Przed Bożym Narodzeniem gęste mgły tygodniami zalegały połoniny. I dnie i noce chociaż księżycowe, były szare i nieprzeniknione. Teraz bardziej jeszcze od wszystkiego odcięty był Dmytryk. Jodła i jej rozgałęzienia, potężne suchary, były oszronione, drzewa na dole, w lesie pokrywały się coraz gęstszym szronem. Powoli mgła zaczęła rzednąć i jakby zza przejrzystego muślinu przesiewało się światło błękitne. Na samo Boże Narodzenie mgły już rozbiły się na bezkreśną świecącą kurzawę szronu. A gdy wyszło słońce zza Diłu czarnego, zobaczył Dmytro dziwo, jakiego nigdy dotąd w życiu nie widział. Słońce wyglądało jak jaje, spowite w lekkie całuny i zasłony, jakby pieluchy. A po całym niebie ogromne kręgi, półkola i koliste tęcze słonkowe roztaczały się i jaśniały. I połączone były z jądrem słonecznym, jakby złotymi pękami strun. Gdy zaś podeszło słonko wyżej, zasłoniło się na chwilę, a potem, zamiast słońca, wielki krzyż słoneczny wytrysnął, rozlał się szerokimi skrzydłami płomienia, długo płonął na całym niebie, pokrytym srebrnym przeźroczem mgły i szronu.
Zobaczył wtedy Dmytryk w tym znak, że w dniu, kiedy Dziecię Święte się rodzi, słońce samo się przemieniło.
Wspomniał modlitwę ojcowską prastarą, rodową. Padł na śnieg, na kolana. Wołał, śpiewał i szeptał modlitwę, którą odtąd zawsze powtarzał. A komu dane było i w nasze czasy podsłuchać, jak na wysokich połoninach rankiem zamglonym modlą się na klęczkach do wschodzącego słońca pastuchy — to uroczyście wygłaszając stare wezwania i zaklęcia, to swobodnie i ufnie gwarząc ze słonkiem — ten mógł usłyszeć w ich słowach tę modlitwę, te okrzyki tęsknoty Wasylukowej.
Tak tedy modlił się Wasyluk:
Lelio[25] Słoneczko!
Serdeńko lelkowe, ojcowskie, złotostrunne!
Wschodzisz zza Kamienia Pisanego, zza Lelkowej góry,
Morzem słonkowym się rozlewasz na Synycie — Cerkwy tajemne.
Płyniesz płajem świetlistym nad Hołowy, nad chatą ojcowską.
Chowasz się za Czarnohorę. —
Błyskasz i śmiejesz się! Grasz w trembity anielskie! Dzwonem na służbę bożą wzywasz.
I widzisz! przepalasz okiem świętym!
Ciemności rozcinasz, mroki wymiatasz, w słonecznej kurzawie rozsiewasz!
Trawy — hodujesz,
Oborom błogosławisz,
Klecie — komory napełniasz,
Kołyski uświęcasz —
Lelio, Lelieczko — Słoneczko ojcowskie! Wasylukowe! Złotostrunne!
Gdy tak ojcowską modlitwę odmawiał, zobaczył siwe oczy ojcowskie, wspomniał głos swego lelia. Czyż woła doń teraz? A może sługi mandatorskie poniżają starca świetnego?
Znów do słoneczka ręce wyciągał i tak doń przemawiał gorąco:
Chodzisz w pancerzach złotych, w blachach mosiężnych i w zbrojach.
Stąpasz krokiem straszliwym.
Skrzydła krzyżowe rozpinasz. Albo — końmi rwiesz smogowymi. Twoja wola!
Kusze na pół nieba naciągasz. Miotasz strzały ogniste!
Chorość spalasz, depcesz duchy nieczyste.
Słoneczko, gospodynie junacki! Święty, krzepki, a bezśmiertny.
Zadzwoń pancerzem! Zbudź groźne struny gromowe! Strąć jedną strzałę Bożą słonkową! Choć iskrę z kopyt smokowych!
Uderz nią! Poraź oprawców ród! Złodziejskie szczury norowe! Plemię ciemności na cudze ziarno łakome!
Usłysz mój głos! Jak muszki śpiewankę, brzęczenie bożej krówki.
Daruj twym dzieciom nieświadomym, dzieciom nierozumnym ale wiernym. — Twym dzieciom słonkowym!
Poucz nas słoneczko! Mądrości świętej dolej!
I wróć Słobodę starą.
Lelio! Słoneczko.
Tak witał w dzień Bożego Narodzenia Dmytryk Boże Dziecię słonkowe. I taką miał kolędę w zimowiku na Babie Lodowej, gdy po wsiach grały trembity i skrzypki, a ludzie bawili się hucznie i pląsali wesoło, podnosząc topory w tańcu.
Ot tak ten powiastun łysy Andrijko z Ropy-Uroczyska (może i na utrapienie ludzkie) o tej samotności Dmytrowej nam naględził, że i kat kucki nie rozsądziłby, co tu naplątał powiastun, a co Dmytryk sam mówił i myślał. Ale choć sądy pańskie chwalą się, że wszystko wiedzą, to zdaje się, że gdyby nawet odnaleziono te zaginione kuckie akta — trudno by to było rozsądzić, które pieśni Dmytryk na pewno ułożył, które wynalazki wymyślił, które modlitwy odmawiał i jak mu z tym na duszy było.
Bo też takie to akta te wszystkie! O modlitwach by im wiedzieć? Nie darmo zwało się to „Księgi czarne“. To pewno znaczy: czartowskie! Widać, bo przez panów wymyślane, prawdziwe pańskie świętopisanie: O szubienicach wałkują, o karach i katowaniu dokładnie wiedzą wszystko. Ale — z życia ludzkiego ani tchu nie ułowią. Ani tyle co oddech kurki. Sam hycel kołomyjski o psach swoich lepiej by napisał.
Za to o niejednym junaku i opryszku od dawna tak wspominają i gadają powiastuny, gaduły i kręcipyski różne — bez końca: jak to zimkę niejedną przesiadywał w schowkach i zimowikach ot tam albo tam, na tej albo na tamtej górze. I najwięcej to lubią opowiadać, które to wynalazki powymyślali wtedy junacy. Bo mówią: — Tam w tych zimowikach mieli dużo czasu. Więc było im kiedy „modować“ i wymyślać i praktykować to wszystko. A także było kiedy układać śpiewanki i muzykę. Kto miał do czego pęd. — I nawet wymieniają różne wynalazki takie: to zapałki siarkowe, tak wielkie jak łuczywo, to młynki ręczne do mielenia ziarna, to tajemny kamień brylantowy, świecący w ciemności jak latarnia, to latawce, to wóz jakiś samojadący. I wiadomo, że niektóre nowości od nich przejęli ludzie, że zawdzięczają je junakom. A niejedną modę to oni ze świata, z wędrówek dalekich do nas przynieśli. Głupio zatem nazywać wszystkich opryszków pustakami, jak to dawniej czasem mówiono. Bo chociaż prawda — te wynalazki więcej do zabawy tylko, a nie do gazdowania, i może za wynalazki ludzie nie są tak wdzięczni, ale za pieśni — czemużby nie? Więc i dzisiaj należy im się wdzięczne wspominanie.
Ale, żeby który bajarz nam opowiedział, jak się do tego brali junacy, jakie było ich życie w tych zimowikach, co każdy z nich robił? Z czego poszły te dumy i wydumki, myśli i wymysły? Z jakiego nasienia, z jakiego korzenia się to narodziło? Hej! żaden nic nie wie.
Tylko nasz powiastun Andrijko, choć i łysy, jakże mądry jest, jak świadom wszystkiego! Aż strach bierze!
Ale — byle tylko nie zanadto!
Bo taki brechun też by wart, aby mu język stanął dęba pod szubienicą, gdyby się zaczął rozpierać tak i brzuch wydymać, gdyby zaczął w ludzi wmawiać, że na pewno i naprawdę zdolen coś o samotności czyjejś opowiedzieć. Bo widzi mi się, że i sam człowiek o swojej nawet samotności niewiele pamięta, a o nasieniu i korzeniach swych dum nic nie wie. —
Gdy wiosna się przybliżała, oczekiwanie i nadzieja naprowadziły w końcu Dmytrykowi gości do jaskini. Gadały mu w półśnie głosy towarzyszy, przylatywały słowa dziewcząt. Ale także oba Czeremosze szeptały, gadały i wykrzykiwały. Nie mógłby przysiąc na pewno, czy może sam te słowa wymawiał, czy mu się przyśniły, czy też naprawdę skądś doń zalatują. A do głosów przysuwały się nieraz jakieś twarze. To stare, to młode, to ponure i tajemnicze, jakby z gęstwiny smerekowej się wychylające, to jasne, jakby razem z kwiatami szafranu tańczyły. I miał już towarzystwo.
Pewnego dnia powiał gorący wicher od Czarnohory, przygrzało słoneczko. I Dmytrykowi jakby skrzydła zaczęły rosnąć. Porywało go coś i gnało, by latać po połoninach. Poszedł na przełęcz niedaleko Łukawic. Już był wieczór, kiedy na połoninach silną woń rozlały kwitnące wśród śniegu, różowe kwiaty krzewu, zwanego wilczym łykiem. To myrty połonińskie sposobiły się do godów weselnych wiosny. I odurzały wonią, tumaniły, nęciły — nie wiadomo kogo. Już i ziemia leśna pocić się zaczęła, zapachniała wiosną.
Gdyż naszeptało słoneczko wszystkim tę wieść wiosenną. Zawezwało do szkoły wszystkie swoje dziecięta.
W tej zaś szkole podsłuchał Dmytryk takie tajemnice, jakich nikt dotąd nie słyszał.
Bo któż w owe czasy był tam kiedy w tym pustkowiu na wiosnę?
W ciemności leśnej ukazał mu się na mig — aż strach go przeszył ostrą rohatyną od stóp po serce — starzec z zielonymi włosami i z brodą soplową. Zmiarkował Dmytryk, gdy trochę ochłonął ze strachu, że był to sam Czeremosz.
Z daleka, z ciemności leśnej gadanie Czeremoszu usłyszał wtedy Dmytryk tak wyraźnie jak głosy w jaskini. Nie tylko gadanie i okrzyki, lecz także śpiewy i granie Rzeki.
Później je nieraz w życiu wspominał.
Stary Czeremosz zwoływał swój ród, swe pobratymy. Czekał na swe dopływy, drzemiące pod lodami i pokrywami śnieżnymi, uśpione po jarach, przepaściach i derbach leśnych. Roił o nich, przypominał wszystkie. I wzywał je, swe Huki-strumienie, by rozbiły, zgruchotały okucia zimowe.
Huki! — — —
Gdzież wy?
Moje Huki. —
Gdzież wy me strumienie?
Braty, syny i prawnuki!
Czyż moc moja w was się pieni?
Hukiż! moje Huki!
Kędzierzawe wy junaki,
Wy hulaki — gruchotniki,
Jastre łowce — połowiki,
I watahy wy sędziwe
Zadumane orły siwe,
Diaczki boże i dzwonniki,
Ojce śpiewne, kazalniki
Huki! moje Huki!
Powiastuny i wieszczuny,
Grajki, mistrze pisankowe,
Leśne skoczki wiewiórkowe,
I tancerze lekkopylne,
Wody! Rody me wszechsilne!
Odezwijcie się z daleka!
Huki! —
Wyzwolcie mnie Huki —
Huki, moje Huki! — — —
Tak w ciszy nocnej górskiego przedwiośnia stary leśny dziad stękał pomrukiem falowym. Jękiem wołał, rykiem zdławionego mocarza pierś rozdzierał, zmagając się z lodami.
Nie wracał już Dmytryk tej nocy do jaskini. Siedząc na łęku, na dziale wodnym, wypatrywał jastrzębim okiem, uchem rysim wysłuchiwał, chłonął wielką szkoły słonkowej naukę, której od dziecka był ciekawy.
Zbiegł ku źródłom Probijnej, towarzyszki Białej Rzeki. Słyszał tam pełkotanie kroplinowe. Sączyły się krople, pukały do lodów, próbując się przebić, moc lodu wybadując. Potoki szeptem zwierzały się ziemi, lizały ziemię, ssały i chłeptały wodę ze śniegów stopionych. Potem znów cichły, zasypiały.
Dmytryk przebiegł przez szeroki grzbiet połoniny ku stronie Czarnej Rzeki. I usłyszał w potoku borkuckim pod Łukawicami uderzające co chwila poszumy rytmiczne, jakby od zegara wodnego. A tam gdzieś daleko w lasach, na południowej stronie, potok Popadyniec zagruchotał nagle kilka razy, jakby z wieży wysokiej godzinę uderzał. Po całej Wierchowinie podawały sobie znaki hukowe zegary.
Ogarnął Dmytryk sercem pieśń dziada. Objął myślą wszystkie strumienie i potoki w górach. Wtórować zaczął starcowi zielonowłosemu. Śpiewał czeremoszową śpiewankę, pomagając słabym ludzkim głosem ojcu wód. Pocieszał dziada, przekazywał mu, co się dzieje. I po imieniu wzywał wszystkie Huki-strumienie.
Już zmawiają się, już szepcą,
Ojcze, twe strumienie.
Z ziemi krew wiosenną chłepcą,
Słonko w nich się pieni!
Dziś — już — zaraz — przed północą
Już wyfruną, zafurkocą
Słonkowe dziecięta,
Kroplowe ptaszęta,
W szczebiotnym rozgwarze
Wstaną twe pieśniarze!
Budzą się twe Huki,
Ptaki — wylotniki,
Ucznie bystroukie,
Słonkowe szkolniki.
Wstańcie Huki jastrolotne!
Ty Probijny, ty Gromotny,
Srebrny ty i ty Lelkowy,
Ty Studzienny, ty Lodowy,
Ty Hostowy, Jezierneński,
I Smokowy — ty Zmyjeński,
Ty Rabyńka — ty Dobryńka,
Ty Dzembronio, ty Kryniczny,
Ty Weselny, ty Rosiczny,
Marmurowy i Gadżynie,
Ty Waliło, ty Bystrzycu,
Ilcio ty i Bereźnico.
Pawi ty i ty Pajęczy
I ty sławny Warytynie![26]
Wasza pieśń niech w rzekę spłynie!
Grajcie Huki — tańczcie Huki,
Hukowa muzyko — — — — — — —
A na to już zda się, wołanie, gdy nadeszła północ, zaczęły pękać i gruchotać lody. Gromem hukały zasowy śnieżne, wodami porwane. Zakipiały strumienie i rzeki. Po całej Wierchowinie pustynnej zagrały Huki-taneczniki i rozśpiewały się; w odpowiedź pojękom ojcowskim i do wtóru śpiewki małego słuchacza Dmytra na nutę Pełechową.
Hoj! Huki, my Huki!
My jare młodysze!
Groźni towarzysze!
Chwaty! Łamignaty!
Pisane bułaty
Wzniesiem, machniem bardą
Błyskotną i hardą!
Huki rozdobędy!
Tędy w tan — raz tędy! —
Krokiem — rysim skokiem. —
Wzlotem orlim — grzmotem —
I hulackim pląsem!
Ziemi wielkim wstrząsem
Rozwalim, strzaskamy —
Lody, skały, tamy!
Hoj! wałem-przegonem!
Hoja! sercem-dzwonem
W grającej szumawie,
Wierni wiosny sprawie —
Świat przemienim — wodą
Śpiewną — rodną — młodą —
Nie było tam wtedy pod szczytami klauz, zastaw i zapór na wodach. Mogły więc sobie hulać Huki-potoki słobodnie, bez przeszkód. Przekazuje nawet Andrijko, że góry w owe czasy były wyższe, bo ciągle jeszcze rosły. Brzegi i stoki były stromsze, a także potoki bujniejsze były niż w nasze czasy i nie tak zasypane głazami.
Toż to hulanie wiosenne tam było!
Morze wiosenne kipielą wypełniło wszystkie doliny i jary. Tylko połoniny jak wyspy, półwyspy i rafy, wynurzały się z fal rozhukanych. Dmytryk wrócił na górę. A gdy rankiem słonko się rozegrało, oglądał z radością, jak morze wtóruje słoneczku blaskami; słuchał, jak grzmi i szumi cały świat. I patrzył, jak Baba Lodowa popadia płacze, że nie zamrozić jej od razu świata. — —
I w nasze czasy wielu ludzi godzinami daje się nudzić takim ot gadaniem i śpiewaniem. Słuchają tych gadek o opryszkach, wysłuchują cierpliwie, a nawet nieraz chętnie. Głównie może jednak po to, aby jakoś chytrze wyciągnąć, wydębić od takiego powiastuna — jedną, ważną wiadomość. Bo to on, niedźwiedź stary, zęby zjadł na tym, że chodził wierchami, berdami i syhłami. I wybadywał, wysłuchiwał o junakach — wszystko, wszyściutko — (wygląda, że z czartem do spółki). To już pewnie musi wiedzieć, gdzie się podziały te opryszkowskie skarby. Sam ich przecie nie dobędzie, ani też nie połknie wszystkiego! A kto, jak kto, ale ten Wasyluk Dmytro (cały świat to wie) miał tego, tych skarbów — do licha! Niech tylko puści farbę taki skoropyskacz drankawy! To już będzie można na wiosnę coś zacząć: samemu pójść albo i kompanijkę małą zebrać, i szukać, nypać, kopać łopatą, czekanem, albo i wiercić świdrem wiertniczym. Albo też można nająć do roboty tej kilku biedaków i przybłędów, aby nie było żadnej przerwy...
Niech tylko bukowinka się rozwinie.
Hej! szeroko na świecie! Inaczej na sercu robi się człowiekowi wtedy.
Także i w nasze czasy zbierają się na wiosnę, niemal co roku, takie kompanie. Idą kopać skarby — w wielkiej tajemnicy. Wtedy ożywiają się te odległe ustronia i samotne szczyty, te różne schowki, komory Doboszowe, Pełechowe, Pihułowe, Wasylukowe i inne. Tylko bieda, że z nas teraźniejszych ludzi nikt nie umie utrzymać tej tajemnicy. Zaraz gadają, rozgadują, i zaraz wszyscy wiedzą. A to bardzo szkodzi. Skarby tę słabość mają, że nie lubią rozgłosu, nie znoszą gadania. Do tego też dochodzi i ta trudność, że trzeba dobrze rozplątywać, co taki powiastun nagadał. Boć on nigdy otwarcie nie powie, ani miejsca, ani zaklęć, ani godziny nie wskaże i jaki post tu potrzebny. Ani nie powie dokładnego ostrzeżenia, jak to pilnować się od przeklętych i krwią splamionych skarbów. Tylko zawsze gada ogródkami, straszy i zadziwia, a czasem i naśmiać się lubi. Robić nie chce, starać się i łopatą machać, ale jakby do podziału przyszło — to pierwszy.
I teraz ten taki dym nam puścił w oczy i powiada, że Andrijko. — Hou! stój bratku. Wygląda niby to, że znów naród buntuje. Ale on jeszcze coś za tym kryje i...
— Posłuchajcież ludzie delikatni. Tu nie pański parlament wiedeński, ani sejm tych tam szarapatków warszawskich, aby każdy kukurikał, a głosem własnym upijał się jak głuszec na tokowisku. To przecież towarzystwo. Godne, gazdowskie. Zamiast językiem młyńcować tak, a puste mleć, dajcież dokończyć, opowiedzieć: jak to Dmytryk z tego biedowania, czy z tego, że mu durijka samotności uderzyła do głowy — stał się opryszkiem. I tak doszedł do — skarbów wielkich...
Tym sposobem, bez krętactw właśnie i do tych — do tych skarbów się dogadamy...
A wszystko, rzetelnie według tego, nie inaczej, jak sam Andrijko opowiadał.
Otóż tak to było właśnie:
Wiosną, gdy czemięrzyca[27] zazieleniła się na połoninie, zobaczył Dmytryk pewnego dnia opodal jodły basztowej pierwszego gościa z tamtego, żywego świata. Z tego świata, co to był dlań jakby zatarasowany wielką nieprzeniknioną ścianą lodową zimy i samotności. Właśnie stamtąd jakoby idąc, przykołysał się od strony Łukawic potężny, stary, szary, niemal siwy niedźwiedź. Przyszedł na to, by sobie poszczypać i pokosztować niedźwiedziej przekąski wiosennej — czemięrzycy.
Naprzód ucieszył się Dmytryk tym niedźwiedziem, bo powiadają przecież, że to dusza chrześcijańska. Głośno nań zawołał: — Wujeczku, myròm! Jak się wam zimowało? — Lecz stary mrukliwy niedźwiedź-samotnik nie okazał ani tej uciechy, co Dmytro, ani nawet zdziwienia żadnego. Wspiął się lekko i ostrożnie przednimi łapami na ścianę pnia jodłowego, powąchał pień, popatrzył na Dmytryka, a potem już raczej z chłodem surowym, choć poprawnym, przeszedł koło Popadii. Obrócił się jeszcze raz za Dmytrem i kołysząc się powoli, poszedł ku Hostowemu szukać czemięrzycy. I jakoś już ani jeden niedźwiedź się nie pokazywał.
I choć niedźwiedź ten ani nie zmawiał się z mandatorami, ani także i z przyjaciółmi Dmytra pobratymstwa nie trzymał, to jednak uderzyło teraz coś Dmytra między oczy, jakby pękniętym odłamem z tej lodowej ściany. Nie był to strach ani uciecha. Tylko coś takiego: oto znów zobaczył, że choć nie sam jeden tylko po świecie chodzi, czuje i żyje, jednak ani on ani nikt nie może nic udzielić nikomu, jakby zamurowany w komorze lodowej. Teraz wszystkie te dumy, pieśni, wynalazki i nauki, wszystkie te skarby, co je nagromadził przez zimę, w jednej chwili jakby stopiły się i znikły. Tak jak byś śnił, że leżysz wśród dukatów i brylantów płonących, a rano zbudzisz się, sięgniesz ręką, a to kamień twardy i kożuch stary pod głową.
Gorzko zrobiło się Dmytrykowi a nawet strasznie. Poczuł się tak sam, jak ten gorejący na wietrze w ciemności płomyk łojowego kaganka, co tylko na dwa kroki jasność sieje. Chwieje się płomień taki, pełkoce, wymyka się wiatrowi, zagaśnie lada chwila. Zdawało się Dmytrykowi, iż już nie doczeka wiosnowania połonińskiego, widoku ludzi i zwierząt, pasterzy i marżynki. Nie mógł już nocować w jaskini. Dusiło go tam. Tak tedy w odrętwieniu przez kilka dni nie jadł nic, nie chodził nigdzie, głowy do nieba nie podnosił. Siedział na jodle basztowej zatopiony w drzemocie i tęsknicy albo dla rozgrzania chodził naokoło baszty ze zwieszoną głową. Taką biedę mu ten niedźwiedź stary przyniósł. Hej! czarną mazią mu się to po sercu rozlało.
Poznał Dmytryk, że już nie był ten sam, co przedtem i że już nigdy takim nie będzie. Bo przypatrzyć się bliżej, to może nie ma za czym tęsknić. Niemy cały ten świat, ślepy i głuchy. Właśnie ludzki i żywy świat był tylko taki, jak echo tam pod szczytem Hostowym. Co mu krzykniesz, co doń zaśpiewasz, to ci przynosi z powrotem. I wszystko to takie samo puste bajanie, z jego tylko własnej głowy nieszczęsnej wysnute, co sama jedna dzwoni i tętni pośród martwoty świata. Tak akuratnie i ludzkie i inne żywe głosy. Niby to przemawiają podobnie, jak te szepty i pieśni, które słyszał podczas nocy godowych wiosennych. Póki słuchasz, słyszysz to, co sam mówisz i co chcesz. A gdy milczysz, gdy się odwrócisz i nie patrzysz, to kto wie, jaka potwora i paskuda za plecami twymi zęby i paszczękę na ciebie wyszczerza.
A może inaczej?
Może dopiero teraz jeszcze lepiej mógł poznać, jaka to ona Baba Lodowa, jaka jej moc! Może to ona i jemu teraz uszy zatkała, oczy zamurowała. Może i tu i wszędzie naokoło i teraz płaczą wszystkie istoty, jęczą te głosy tak jak stara matka, tak jak rzeka stara. Ale zamknęła, zacisnęła, zaszpuntowała lodowa Wiedźma usta wszystkie. Serca pozaklinała i zmroziła, pępki poprzecinała Baba ona od powijania śmiertelnego.
I głodem morzy tęsknotę żywą.
We śnie ponakładała Baba Dmytrowi raniące więzy na ręce, ciężkie okowy na nogi, a na serce obręcze żelazne. Szarpał je i rozrywał z wściekłością i budził się z okrzykiem rozpaczy i grozy.
I tak wreszcie wysadziło go, jakby z harmaty wielkiej z tego naboju samotności. Pędził i rwał przed siebie, by złamać obręcze milczenia, wydrzeć kraty połonińskiej samotności, roztrzaskać bramy więzienia puszczowego.
Nie wiedział sam, kiedy znalazł się blisko Hołów. Przedzierając się lasami i jelenimi ścieżkami, płosząc po drodze głuszce, łopoczące skrzydłami jak płachtami, podsunął się tak aż pod chatę ojcowską.
Było raniutko przed świtem, gwiazdy już zbladły, gdy ze skraju puszczy zobaczył, jakby wierzchołki świątyni, rosochate, rozczapierzone, pokryte jasnym liściem, konary bukowinki Wasylukowej. A pośród nich powyginane dachy ojcowskiej grażdy. Dalej zaś ku północy, wysoko na Prosicznym zieleniła się jeszcze potężniejsza bukowinka Szkindowa. Wiedział, że tam, gdzie po dwa prastare bliźniacze buki się zielenią, jest tajemnicze, ukryte w zagłębieniu źródło i koryto-poidło. I tam po wodę przychodzi czarnooka Szkindowa dziewczyna. Stał tak i patrzał, jak na największe dziwo. Na pewno gdyby mu zimą na Hostowym albo daleko na Czarnohorze ukazało się było roziskrzone, światłem wirujące, zamczysko smokowe, nie dziwowałby się tak bardzo jak teraz, gdy zobaczył swą chatę i rodzone bukowinki. Nagle zazula zadzwoniła gdzieś w dole w gaju nad Riczką swój pierwszy poranny hejnał. I zaraz rozśpiewały się zbudzone przez nią kosy, zięby i wilgi. Na chwilę cudem jakimś odwróciły się, cofnęły się listki jego doli. Sam nie wierzył, że stał się człowiekiem lasowym. Tak bowiem zawsze wysłuchiwał od dziecka tych głosów ptaków o świcie. Było mu teraz jak wtedy, kiedy na Zwiastowanie chodził raniutko z ojcem, do cerkwi aż na Krasnojylskie miejsce. Jedno nabożeństwo odprawiały po bukowinkach i gajach kukułki i małe ptaszki, a drugie ksiądz z diakiem i gazdami w cerkwi. Nieśmiało wchodził do wnętrza cerkwi rozjarzonej światłem świec woskowych. I teraz jeszcze z większym nabożeństwem, żegnając się znakiem krzyża i wznosząc ręce ku wschodowi słońca, wchodził do swej bukowinki. Na przywitanie uderzał buczyska bliźniacze po pniach, jakby starych druhów po plecach. Wchodził do swego osiedla, które choć jemu świat się przewrócił, stoi tutaj, nie zapadło się jeszcze i nie rozwiało się jak mgła.
Ale — zatrzasnęła się przed nim brama więzienia puszczowego, gdy już wychodził na wolę.
Chata była pusta i zaryglowana, mieszkańców i bydła nie było. Widać było, że św. Jurij już był lub zbliżał się i że wszyscy wyruszyli z bydłem na wspólne pastwisko dla przepędzenia bydła przez ogień, dla wiosennych praktyk i wiosennego świętowania. Nie mógł tam pójść i tu czekać nie mógł. Wyrył tylko toporem przed progiem chaty swój znak słonkowy i strzałkę w kierunku szczytu Baby Lodowej. Siedział tak w cieniu buków i żałośnie spoglądał w górę ku konarzystym ramionom, ku ich głowom kędzierzawym, ojcowskim. I znów wdrapał się na grzbiet. Znów surowy wiatr połoniński go ogarnął. Znów zasunęły się na serce sztaby i okowy żelazne.
Latał tak grzbietem, po połoninach po kilka dni drogi, aby ciągle widzieć coś innego: lasy kosodrzewiny, to skały i debry, to dalekie, rozległe widoki. Ale im więcej gór widział, ciągle nowe góry, tym bardziej beznadziejne było jego więzienie, tym bardziej bezkresne. Uciekał przed tym przestworzem, leciał przed siebie stepem połonińskim, jakby go coś goniło, przewracając się na kopcach, raniąc się i zakrwawiając lice. Szał ogarnął młodą głowę. Szarpał włosy, porozrywał na sobie ubranie. Czasem zaś szeptem, albo jęcząc i rzężąc bezprzytomnie, powtarzał bolesne okrzyki rzeki:
— Huki! Gdzież wy, moje Huki? Wyzwolcie mnie Huki!
Hukiż, moje Huki. —
Tylko echa odpowiadały, tylko w głębiach, po jarach i puszczach szumiały potoki. —
Nieraz już słyszeliśmy, jak to się odbywały wiosenne wyroje ludzi lasowych. Niejeden powiastun to opisywał: jak się wychylali z zimowików, gdy buczki się zazieleniły, a szyszki zaróżowiły, jak się ściągali zewsząd, zbierali, hukali, witali i wyruszali na wyprawy. Każdy też powiastun pięknie nam z daleka to pokazuje, trochę tak jak widowisko w teatrze, albo kolorowy malunek. Kto wie, czy też tak potrafi Andrijko. Ale za to wiedzie cię tam bracie, za rękę, prosto w te ciemne dawne puszcze i w te odległe czasy. I już zaraz i z tobą, hejby, to samo się dzieje, co junakom było. Choć od tej samoty dusznica tęskna ściska ci serce, w kiszkach burczy ci od głodu, a w głowie dzwon tętni od burzy i gniewu, to jednak ramiona ci nabrzmiewają mocą junacką, a pierś hardością się pyszni. Ot, jakbyś rąbnął czy mandatora, czy gubernatora samego, to nakryłby się nogami cienkimi biedaczyna i pękłyby mu białe, galowe sztanięta świecące — na samym tyłku.
I w różne czasy rozmaicie odbywały się te wyroje. Taki buntownik jak Dobosz otwarcie wzywał wszystkich i przez samo trembitanie z połoniny już zdolen był cały naród w watahę swoją przemienić. Inaczej też było, gdy ściągali wiosną na szczyty, w umówione miejsce, starzy bojowcy, doświadczeni opryszkowie.
Inaczej znów teraz, w czasy Wasylukowe, gdy rozprószeni, poukrywani i zbiedzeni młodociani zbiegowie, jak wylęknione gołębie, co rozprysły się ze stadka rozbitego przez sokoły, powoli wynurzali się ze swych nor i odszukiwali się po lasach i połoninach. W owe już czasy nie tylko w bliższych osiedlom górach, ale i na Wierchowinie pustynnej zimowało, ukrywało się wielu zbiegów, uciekinierów i przybłędów, chociaż mało było tam jeszcze kolib i gospodarstwa połonińskiego. Ale za to było gdzie się chować tam w tych obszarach, więc nieraz jeden o drugim nie wiedział, bo i dymy z watry umyślnie ukrytymi kahłami do dworów wypuszczali. A teraz z wiosną niejeden z dołów zemknął, niejeden ze schowków bliższych wsiom tutaj się schował.
Na wiosnę po szczytach zaczynały się ukazywać wysokie dymy jako znaki i sygnały junackie. Porozumiawszy się tak z połoniny na połoninę dymem watry, młodziaki zaczynali się dopiero odszukiwać. Niejeden był zupełnie bez broni, niejeden zaś wygłodniały lub nawet schorowany, że ledwie wlókł nogi. Niejeden żywił się całą zimę kuleszą bez soli, albo żył mięsem z ubitej zwierzyny. Mało który był dobrze lub chociażby nawet tylko ciepło ubrany. Bo choć i miał w chacie dostatek ubrań, nie było czasu chwycić ze sobą, albo stracił głowę zmykając i nic ciepłego nie zabrał. W czarnych zasmolonych koszulach, ze skudłanymi włosami, na twarzy osmoleni, na nogach mieli jakieś sczerniałe szmaty zamiast kapczurów, postoły powykręcane i poprzepalane od suszenia przy watrze. A woleli tak biedować, niż dać się zasznurować w kamasze wojskowe lub w kajdanach hodować sobą wszy więzienne.[28]
Schodzili się powoli, ostrożnie, wyglądając zza gęstwiny kosodrzewu, śledząc i wytężając uwagę. Bo choć routy puszkarskie i wojskowe rzadko zachodziły w wysokie połoniny i to chyba na jakąś umyślną, wielką obławę, to jednak każdy z junaków znał dobrze te dzieje pochodu szubienic w góry. Wiedział, że szubieniczka wszędzie czuwa i nie miał ochoty biegać przez „gasję“, to jest ulicę z pałek leszczynowych, przeznaczonych dla dezerterów.
Podszedłszy bliżej, nawoływali się trzykrotnie, stosownie do pory dnia: piskiem jastrzębia lub furkotaniem sowy. Ujrzawszy się wreszcie, o ile nie byli znajomi, oglądali się wzajemnie długo i bacznie, wypytywali z daleka jeden drugiego, czasem z pistoletem w ręku, z palcem na cynglu lub z bardką podniesioną, a przybliżali się tylko na odległość rzutu toporem. W końcu zawierali znajomość i pobratymstwo. Znajomi zaś witali się serdecznie, hucznie śmiejąc się, prawie płacząc, ściskając i potrząsając dłonie, nieustannie krzycząc sobie pytania i odpowiedzi, grając na fłojerach, tańcząc i wiwkając, dzieląc się żywnością, tytoniem i prochem.
Gdy już utworzyli rój cały, gwarzyli sobie, radzili. Radzili, skąd wziąć watażka. Bo jak pszczoły matki, potrzebowali watażka, aby im wskazał, co mają zrobić z biedą i z siłą, ze swą niedolą puszczową i z junacką słobodą. Niejeden z obcych zawołoków był nędzarzem, a nie miał w górach rodziny ani pobratymów. Niejeden zaś, choć i zamożny chłopiec wierchowiński nigdy nosa poza góry nie wychylał, a nawet dalszych osiedli górskich już nie znał. Musiałby zatem krążyć wciąż koło własnej wsi, koło własnej chaty. I tak wpadłby niechybnie w ręce puszkarów. Więc niezbędny był watażko. A musiał to być chłop nie tylko śmiały i mocny, lecz także bywały, doświadczony i bystry. Jeszcze lepiej było, jeśliby się nadarzył człowiek uczony, jak mówiono „hłubokoukij“, albo nawet świadomy przymówień, czarów, z wieszczuńskiego rodu.
Siedzieli tak młodzi, obdarci wygnańcy tam wysoko na połoninie Łostun, na zachód od źródeł Czeremoszu. I tam gdzieś na skraju ogromnych, daleko rozciągających się gęstwin i lasów kosodrzewiny, tuż przy połoninie, wypalili sobie wśród żerepu niewielką polankę, pryłuczkę. Rozpalili watrę i piekli nad ogniem mięso z jelenia, ubitego maczugą przez myśliwego Kudila. I tam przy watrze opowiadali sobie o swoich przygodach i czynach, o ucieczce i o zimowaniu. I radzili, radzili długo nad tym, jaki by watażko im był potrzebny.
Pośród pól kukurydzy albo wśród wysokich fasoli jaskrawią się nieraz latem po ogrodach podgórskich długimi smugami maki: różowe, białe, czerwone, purpurowe. Jedne nierozwinięte, stulone w sobie, inne rozwarte, wyciągające barwne ramiona, inne wreszcie z opadającymi płatkami. Ot tak jaskrawią się w pamięci ludu te wspomnienia o junakach, chociaż ich wnuki i prawnuki już pomarły.
Byli tam wtedy między nimi — jak przekazują — ci sławni zbiegowie wojskowi: Czuprej! — Kudil! — Łyzun!
Ktoś może by myślał sobie, że to jacyś niemrawcy, ot dezerterzy. A to wojacy byli prawdziwi, nie kamaszowi. Krzyknij na nich, to zaraz polecą ci wojować cary i zdobywać grody, choćby i sam Carogród.
Od jesieni już siedział tu w schowku Martyszczuk, młodziak, niemal dzieciuch — ale chwat. Postrzelił jakiegoś komisarza lasów niby to cesarskich, wysokiego dostojnika z gubernium. Martyszczuk był myśliwym, szedł sobie lasem, za śladem zwierzyny, sam jeden, ze strzelbą tylko. A pan komisarz w towarzystwie dostojników i puszkarów. Martyszczuk wcale nie szukał zaczepki, ale panek zawołał:
— Hejże opryszku! Po naszym lesie cesarskim łazisz i kradniesz?
Chłopczyna Martyszowy odpowiedział jak dorosły człowiek:
— Panku! Las to boży i ludzki z pierwowieku, nie twój. Prędzej tyś złodziej niż ja, gazdowskie dziecko! —
Wtedy panek zakrzyknął na puszkarów:
— Hola! łapcie tego zucha! wiązać go! —
Takich żartów chłopiec nie znał wcale. Strzelił bez namysłu. I tak świetna komisja się nie udała, a Martyszyna uciekł między chłopców lasowych.
Był tam jeszcze dalej gazdowski chłopiec Dunia z Żabiego, który zbyt śmiało upominał się o należność od jakiegoś strażnika celnego. Strażnik zmykał na koniu, a Dunia leciał za nim i krzyczał, że całe Synycie słyszały: „Nie puszczę cię, nie puszczę, oddaj mi moje!“ I dopędzając, chwycił konia za uzdę. Celnik zsiadł z konia i harapem uderzył przez głowę Dunię. Ale Dunia tak go rąbnął bardką, że ten już został na miejscu. Widziało to wielu ludzi.
Młodemu Bulidze groziła niechybnie szubienica, bo na chramie w Jasienowie — choć może po pijanemu — śpiewał sprośne piosenki, wyśmiewające i wyzywające mandatora, a jak mówiono nawet samego cesarza Józefa... I jeszcze uczył innych ludzi tych śpiewanek.
Chłopi podgórscy Żołob i Gryga uciekli od srogiego komisarza pańszczyźnianego, gdy do niedawna w ich wsi była słoboda.
Młody gazda z Krzyworówni, Biłohołowy, nabił i jakoś nieopatrznie trochę uszkodził puszkara, który zbytnio przystawiał się do jego żonki. I za to już był przynależny do katowni w Kutach. Więc zostawił żonę, gazdostwo i schował się tutaj. Mieszczanin Piskozub miał być obity publicznie na rynku w Kołomyi i uciekł przed samą egzekucją. Zaś szlachcic z Berezowa, Grabowiecki, z powodu złych czasów i braku zajęć rycerskich, podczas bijatyki niedzielnej porąbał coś dwudziestu ludzi, a w tym i puszkarów. I już nie miał co popasać w Berezowie. Między uciekinierami byli jeszcze