Prawda starowieku/Pobratymstwo tu i tam
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda starowieku |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1980 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ale nie było jeszcze zamków, ani tumów nie było. Połoniny nie obudziły się jeszcze, a pola podolskie, jak człowiek opadnięty i spętany we śnie, drzemiąc, stękały w niewoli. Spały skarby. Nie zdołały się jeszcze rozsiać.
Więc taka była dola ludzi lasowych, że po napadach i po wyprawach musieli na jakiś czas rozpraszać się, znikać. Znikali, jakby według planu, Dobosz i jego junacy po górach we wszystkich kierunkach. Jeden o drugim nie wiedział, gdzie przebywa. Gdyby nawet udało się wyprawom wojskowym z zamków węgierskich lub ze Stanisławowa przebrnąć aż na Czarnohorę, śladu by z opryszków nie zastały. I nie wiedziałyby, gdzie ich szukać. Dobosz zmieniał swoje siedziby tak, że nikt o nim nic nie wiedział. Przesiadywał pod Pisanym Kamieniem, albo na Synyciach, w jaskiniach zwanych Doboszankami, albo gdzieś daleko pod Pietrosem rodneńskim, albo w Gorganach w skałach i kryjówkach szczytu, nazwanego odtąd — po dziś dzień — Doboszanką. I w wielu, wielu innych miejscach.
Także zima gasi płomienie, zasypuje ludzi lasowych. Zmusza ich do zarycia się w zimowiki, w legowiska, podobne do niedźwiedzich. Dobosz miał też, w różnych stronach gór, kilka chat zimowych, w ukryciu wysoko wśród skał. Były one dobrze zaopatrzone w żywność. Lecz na zimę zostawała z nim tylko garstka junaków. Inni rozchodzili się po świecie. Zimowali u krewnych, u pobratymów. Lub szli na doły — także na bok węgierski lub wołoski — niby to na służbę, którą opuszczali dopiero, gdy buczki zaczęły się rozwijać. I tak podczas zimy daleko, daleko sączyły się kroplami, lub rozwiewały się jak nasienie buntu, wieści o Doboszu, o jego wyprawach, o jego zamiarach. O tym, że już nie będzie odtąd, tak jak dotychczas. Że będzie inaczej...! Wtedy też nie tylko góry całe, ale i dalekie kraje, podolskie, węgierskie i wołoskie równiny, przywalone śniegami, poznały i zaśpiewały po raz pierwszy tę pieśń o Doboszu młodziutkim.
Jak gdyby go widziały z daleka...
Tam popyd haj zełen jeńkyj
Chodit Dobosz mołodjeńkyj —
Topyrcem sy podpyraje,
Na junakiw zakłykaje. —
Nadzieja jak ozimina drzemiąca pleniła się i pracowała pod śniegiem, czekała wiosny, wyglądając, kiedy zaświeci święte słoneczko, kiedy zazielenią się gaje, nadsłuchując, kiedy doleci z gór okrzyk Doboszowy.
„Tam — ot — gdzieś wysoko, w skałach zimuje teraz Dobosz. I duma, zadumuje się! Jak podsadzić wielką beczkę prochu pod ten cały świat pański. Jak przynieść słobodę, szczęście i skarby biedakom...!“
„A kiedy zagra trembita doboszowa, cały świat biedaków powstanie i zwycięży.“
Tak sobie szeptano. —
Ale podczas zimy, podczas zejścia do osiedli, niejednego junaka pańskie sieci pajęcze omotały, niejednego wyłowiły. Niejeden wygłodzony w puszczach, przylepł do słodkiej lubki i odurzony, pijany słodkością wpadł, jak głuszec na tokowisku, pod strzały myśliwych. Niejednego uwiodła gorzałeczka żydowska, którą w owe czasy na pański rozkaz Żydzi gazdom przemocą wpychali, i co miesiąca zostawiali bez pytania nowe baryłki koło chat. Niejeden nawet zapomniał o tym, że człowiek lasowy na zawsze już jest człowiekiem lasowym, że nie ma dlań, nie może być gazdowania, dopóki Dobosz nie wywróci całego porządku tego świata. Tak dając się uśpić ciszy i odległości ojcowskiego osiedla, zaczynał gazdować. I wciągał się tak powoli. Nieraz nawet już całe lata gazdował. Aż go schwytała — po latach — jakaś przygodna rowta smolacka, co w góry się zapędziła. Spętanego, przykutego do konia, zaprowadzono do sekwestru, do katowni. Tam go indagowano, poddawano „konfesatom korporalnym“, torturowano celem dobycia zeznań, okaleczono i w końcu stracono na szubienicy.
Przed każdym rozstaniem umawiali się opryszki, że zejdą się na jakimś szczycie. Albo na Głyfie w Żabiem, albo na Hordjem między Kosmaczem a Worochtą, a najczęściej na Ihrecu, dostępnym z czterech wsi, z Żabiego, Krzyworówni, Jasienowa i Riczki brusturskiej. Ale także na innych, odległych połoninach na Sudiji, na Babie Lodowej.
Na wiosnę, skoro tylko buczki i brzozy się zazieleniły, a szyszki zaczęły się czerwienić pod szczytami, schodzili się junacy na równej i przestronnej połoninie Ihreca. Tam witali się radośnie, już z daleka się nawoływali, hukali i „wiukali“, paląc z pistoletów na powitanie. Opowiadali sobie o swoim zimowaniu, pili, śpiewali i tańczyli. A wciąż palili z pistoletów, aż dymy z Ihreca kurzyły się lasami. Hulali tak i świętowali święto zbudzenia się wiosny, święto rozigrania się ludzi lasowych, puszczowych junaków. Stąd też, powiadają, od tej zabawy, od tego igrania góra sama nazwę Ihrec otrzymała.
Gdy się tak na wiosnę schodzili na Ihrecu junaki, patrzyli kogo braknie. I wysłuchiwali wieści. Góry i kieczery, zatopione w wiosennej mgle opalowej, napełnione były świergotem ptactwa i szumem potoków. A milczały w oddali jak zaklęte, zamarzłe morza, rozległe podoła urodzajne, sine doliny bez końca. Świeciły się, migotały odległe wody Bystrzycy i Prutu. Żaden głos nie dochodził od widniejących hen daleko, wrogich wież Stanisławowa i Kołomyi. Choćbyś w słuch się zamienił! I nie dosłuchałbyś się także stamtąd, ni jęków katowanych towarzyszy, ani ich przekleństw. Ale i tak dobrze wiedzieli to junacy, że tamci umarli, milcząc. Nie wydali jęku. Nie zdradzili nikogo, nawet własnej boleści nie wydali. Tylko spoglądali przed straceniem, ot tędy ku Ihrecowi — w milczeniu. Więc teraz tutaj rankiem wiosennym na połoninie wysokiej sławili zmarłych pobratymi. Milczały złowrogo miasta. A oni zaciskali zęby, potrząsali toporami, grożąc pańskim katowniom.
I znów zaczynały się napady, walki, porachunki.
A na wiosnę zjawiał się po wsiach sam Dobosz młodziutki. Niespodzianie wychylał się z głębi lasu pyszny, jaskrawy, błyszczący od miedzi i stali. Chodził sam po osiedlach górskich, lecz także zachodził daleko do siół Podgórza, Podola i na węgierski bok. Sam zawierał znajomości z ludźmi, gwarzył z nimi wesoło, a nawet rozprawiał.
To wszystko przecież w książki pozapisywał, od starych ludzi się wywiedział ten wsioznajka chytry, ten Donykiw Szekieryk Petro[1], co to tam za Puszkarem siedzi wysoko, a sam od junaków ród swój wiedzie. I o junakach gadać potrafi! Gada, przybrechuje dniami, nocami, aż serce ściska ci się, bracie, i łzy spływają po twarzy — z żalu za dawnością. U niego to właśnie jest zapisane to słowo — widać, że prawdziwe — od ludzi starowieku przekazane: „że Dobosz to był wielki praktyk i filozof wielki“.
Więc umiał Dobosz ożywiać nadzieję, więc podnosił serca biedaków. I wszędzie zyskiwał pobratymów.
Wszędzie po dziś dzień utrzymują się te powieści, jak to Dobosz zachodził do wsi: Jak idąc w święto na służbę Bożą, rozsypywał dukaty po ścieżkach, po drogach i koło cerkwi. Jak umyślnie wyszukiwał biedaków. Jak ratował ich w nędzy i obdarowywał. Jak niszczył rejestry dłużnicze bogatych lichwiarzy, którzy wtedy już mackami swymi wieś omotali. Ale opowiadają także, jak raz natknął się nań jakiś biedaczyna żydowski, który, mozoląc się długo nad rzeką, wreszcie schwytał sobie rybkę i niósł ją do domu na szabes. Żydek, spiesząc do domu, myślał sobie, co by to było, gdyby tak spotkał teraz gdzieś tego strasznego Dobosza. Aż tu nagle Dobosz wyrósł zza skały. Lecz uspokoił zaraz biedaka, gdy zobaczył jego przerażenie. I dał mu parę dukatów na szabes. — Nie bój się Dobosza bracie, nic się nie bój. Boś biedak, boś jednego rodu ze mną. —
Nigdy, ani na chwilę nie zapominał Dobosz o biedakach, o rodzie swoim.
Także czemnie przeprosił za napad Baal-Szem-Towa, wielkiego wieszczuna żydowskiego, mistrza bractwa chasydów, który w owym czasie przebywał w górach. Dobosz wszedł raz do komory skalnej na skale Sokolskiej. Zdziwił się, gdy zastał tam zatopionego w zadumie Żyda, który nawet na okrzyki Dobosza uwagi nie zwracał. Dobosz zniecierpliwiony podniósł topór do góry. A wtem święte, miłością do świata płonące oczy tak silnym światłem weń uderzyły, że ręka podniesiona zastygła w powietrzu. Zmiarkował, że ze świętym człowiekiem ma sprawę, i odchodząc jak młodziak zawstydzony czapkę dukatów na stół kamienny mu wysypał. Odtąd stałe pobratymstwo łączyło watażka z wieszczunem. Nikt tego nie rozumiał, dotąd nikt nie rozumie. Nawet te księgi, które od Mądrości światowej otrzymał pustelnik, są w komorach Doboszowych wraz ze skarbami zaklętymi przechowane.
Opowiadają dalej o Doboszu, jak gotów był, każdej chwili, gdy mu ktoś poskarżył się na ciężką krzywdę, w gniewie i we wzburzeniu polecieć, pognać, choćby nawet daleko, i pomścić krzywdę lub groźnie upomnieć krzywdziciela. Jak, przechodząc przez sioło, brał dzieci na ręce, jak pieścił je, tulił i junakom tak samo czynić nakazywał. Jak gwarzył z dziećmi pogodnie, poufale i żartobliwie. Jak dawał im dobre i mądre nauki.
Wieść opowiada nie tylko o dobrych zamiarach Doboszowych. Nie tylko gadki prawi, których nie można sprawdzić. Ale wskazuje i wymienia jakie cerkwie i skity budował, które i do dziś dnia istnieją. Jak w nich fundował ołtarze, świeczniki i obrazy.
Opowiadają — że w tym czasie raz jeden z opryszków zawiódł zaufanie Dobosza. Znikł bez wieści z częścią skarbów Doboszowych. Dobosz, znając go jako człeka oddanego, mądrego i dzielnego, nie mógł zrozumieć tego. Nie wiedział, co o tym myśleć. To gniew w nim wzbierał i huczał na samą myśl, że ów pobratym mógłby go tak haniebnie podejść i okpić, to znów myślał sobie: — Ej, coś tam on już pewnie mądrego wymyśli. Przyjdzie i zadziwi mnie. Zrobi coś takiego, czego jeszcze nie widziałem. — Ale o opryszku i słuch zaginął.
Aż razu pewnego, o wiele później, spotkał go Dobosz, podczas jakiegoś chramu w Wierbiążu, niedaleko Kołomyi. Oczom nie wierzył: — To ty? Co z tobą? No! bratku biednaż twoja głowina! Teraz sobie pogadamy.
Były opryszek znał wściekłość wybuchów Dobosza i moc jego gniewu. Oddając duszę Bogu, o to tylko prosił Dobosza, aby poszli pod cerkiew, a on mu tam wszystko opowie i pokaże. A gdy się udali tamtędy, ujrzał Dobosz już z daleka nową, jasną cerkiew skrzydlatą ze złoconymi wierchami. Potężny śpiew płynął z wnętrza cerkwi.
— Widzisz Panie Watażku. Przypiekły mnie grzechy zanadto. Napady, zabójstwa owe mi obrzydły. Całe to życie lasowe. — Nie wiem po co ono. Tę nową cerkiew oto postawiłem tu za twoje skarby. Rób teraz ze mną, co chcesz.
Dobosz z radością, ale także z oburzeniem dobrodusznym popatrzył na byłego towarzysza: — Ach, capie ty, głowo barania! Oj durny ty, durny! To tak ty znasz swego watażka? Czemużeś mi tego od razu nie powiedział? Dodałbym ci jeszcze złota na tę cerkiew. —
Uściskał swego starego pobratyma i poszli razem do cerkwi na służbę Bożą.
Te niezliczone wieści, ciągle na nowo opowiadane, przeżywane, a może ciągle powstają. Tłumaczą dlaczego Dobosz wszędzie miał sprzymierzeńców. Wszędzie też miał uszy — jak mówiono. Gdzie by padło jakieś wrogie słowo, zaraz dochodziło do uszu Dobosza. Wtedy nagle i niespodzianie wyrastał jak spod ziemi któryś z opryszków, albo też zjawiał się — sam Dobosz. I mógł pokarać lub co najmniej dobrze nastraszyć kosookiego gderacza, nieżyczliwego krytyka, albo plotkarza o świerzbiącym języku, pyskacza o sitowatej, dziurawej gębie, niecnego donosiciela lub zdrajcę, najemnika pańskiego.
Z czasem ze wszystkim zwracano się do Dobosza. Nawet drobne wiejskie rozrachunki, poróżnienia majątkowe lub rodzinne spory opierały się o Dobosza. Oczekiwali odeń ludzie nieraz odwetu za niedopłacenie krowy, a czasem rozstrzygnięcia, czy egzekucji, w sprawie zwrotu posagu. Jedni drugich straszyli Doboszem, podobnie jak dzisiaj straszą się wzajemnie doniesieniem, skargą sądową lub komornikiem. Niejeden oburzony na sąsiada z powodu takiej lub innej ważnej sprawy — o miedzę czy o cielę — biegł szukać doraźnej sprawiedliwości — aż na Czarnohorę. Tam węszył po lasach, drapał się po skałach, szukając sprawiedliwości, szukając Dobosza... Niejeden zaś obrotny i chytry chłopisko, poznawszy młodzieńczą gotowość Dobosza, rączość jego ruchów, jego porywczość, a chcąc pomścić się na kimś, leciał z furą plotek i bredni, gotując je jakby lonty do zapalenia gniewu Dobosza. A młody Dobosz, chcąc spełnić i te nadzieje albo podjudzony przebiegłą namową, wplątywał się w kłopotliwe zawikłania wiejskie, mając już nieraz równocześnie na piętach pułkownika Przełuskiego z rowtą smolaków, węszącą jego ślady. I tak Dobosz, syn biedaków, człowiek lasowy, wychowany przez połoniny i sędzią miał być i obrońcą, i wykonawcą wyroków! Ludzie nadużywali jego młodości, każdy swoją dziurę chciał nim zatkać.
- ↑ Petro Szekieryk-Donykiw, autor niezliczonych a bezcennych wprost zapisek, umieszczanych w ukraińskich zbiorach etnograficznych. Niestety wartości literackiej ich nie doceniono. Był także autorem uroczej, jedynej w swoim rodzaju książki w narzeczu huculskim pt. Dido Iwanczyk z zakresu magii huculskiej. Autor przepadł bez wieści podczas ostatniej wojny, a rękopisu zdaje się nie odnaleziono.