Prawda starowieku/Złota Banya

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZŁOTA BANYA

Nie woda to lodowa grzmi lecąc ze skały.
To grzmi spływając duma doboszowa.
Nie woda jasna, szepcąc cichutko, rozpryska się w kroplin pyły bialutkie. I nie roje motyli białych, wichrem niesione, lecą nad przepaścią.
To duma doboszowa, płynąc z fłojery cisowej, rozsiewa się w krople dźwiękowe.
Ze skały leci w przepaści i w puszcze. Z krzesła doboszowego w dół fruwa i trzepoce.
I chłodzi cię, bracie, rój deszczowy kroplin drobniutkich. Muska, całuje, wiew skrzydeł motylich.
A grzmotem wodospadu serca ci dodaje.
Na skale, na Kiedrowatym, wysoko na prawym brzegu Kiziej nad urwiskiem, na krześle, które sam dla siebie wykuł w skale, siedział Dobosz i grał na fłojerze tę swoją własną nutę doboszową, którą i dzisiaj jeszcze starsi ludzie grać umieją. Z samej pieśni już poznać, że wygrał ją, słuchając dudnienia wodospadów Kiziej i śpiewu jej fal spienionych, że wypłynęła mu z fłojery, tam wysoko, kiedy siedział, patrząc ku odległym Synyciom, kaplicom skalnym.
A na dole, na drugim brzegu Kiziej, Iwańczyk Rachowskij przyjmował junaków ochotników, którzy chcieli przystać do Doboszowego towarzystwa.
Prawy brzeg Kiziej, zwany Kiedrowatym, jest o wiele wyższy. Niezmiernie stromy stok, przedłużenie szczytu Munczela, wystrzela wysoko ponad potok i góruje nad lasami. I teraz stok jest porośnięty trudnym do przejścia lasem kiedrowym, pełnym wykrotów, dołów i progów kamiennych, mchem pokrytych. W owych zaś czasach był dostępny jedynie ze szczytu Munczela, a wszędzie u dołu zabarykadowany nieprzebytym borem kiedrowym. A tylko od strony Kiziej tajemna ścieżka, jak ciemny kreci krużganek, przedzierała się wśród mchów, głazów, wywrotów, powalonych pni i pod konarami kiedrowymi, środkiem małego strumyka. Ścieżką tą można było przejść tylko na czworakach i pełzając. I tamtędy przeprowadzał junaków Rachowskij ku krzesłu skalnemu przed oblicze Doboszowe.
Ponad lasem jest niewielka połonina, odgraniczona ścianami skalnymi. Tam była siedziba Doboszowa. Gdy wchodzili prowadzeni przez Rachowskiego junacy na połoninę, Dobosz z góry patrzył na nich, uśmiechał się łaskawie i przyjaźnie.
I wtedy musieli przechodzić różne próby. Była tam śliska kładka wysoko na Rozszybeniaku, wiodąca przez przepaść z jednego cypla na drugi. Kto przeszedł tą kładką swobodnie i bez lęku, tego przyjmował Dobosz do towarzystwa. Ale także dla próby musiał kłaść rękę pod wielki kilof kamienny. Rachowskij rozmachiwał się tym kilofem, udając, że chce uderzyć. Niejeden wartki junak, kładąc rękę na kamieniu, krzyknął śmiejąc się: „Niech czort weźmie rękę, bylebym tylko był z batkiem Doboszem“. Więc ani nie mrugnął powieką, gdy Rachowskij rozmachnął się kilofem. A wtedy Dobosz zadowolony, patrząc mu prosto w oczy powiadał dobrotliwie: „Dobry, zdatny dla nas“. Niektórym kazano także dla próby strzelać z krzesanej strzelby do orłów lub kani, unoszących się wysoko w powietrzu.
Po ukończeniu prób na Kiedrowatym, obok krzesła Doboszowego zaprzysięgano junaka na olbrzymi topór Doboszowy i na strzelbę, złożoną na krzyż na tym toporze. Tak brzmiała przysięga junacka: „Ja przysięgam na topór gromowy wam, diedyku, i wam, chwalebne towarzystwo, panowie junacy. Będę was słuchać, diedyku watażku, i wiernie towarzyszyć wam, bracia junacy. Nic nigdy nie wydam, choćby mnie w pańskiej katowni nękano, ćwiartowano i palono. Gdybym przysięgi nie dotrzymał, niech mnie nie mija na ziemi i pod ziemią ten topór gromowy i ta broń junacka. Tak niech się stanie. Amen“.
Potem wyciągano z komory skalnej, nieraz w skrzyni schowane i naoliwione krzesane strzelby, pistolety, krócice, szable i błaty. Młodzieńcy przynosili ze sobą broń, więc niejeden miał potem na sobie po dwie strzelby i po kilka pistoletów za pasem. Wszystkie inkrustowane, ozdobne piękną robotą, dziełem długich zimowych miesięcy. Każdy miał rohatynę, bałtę mosiężną i stalową, natoczoną bardkę, po dwie, po trzy rogowe, zdobione prochownice. Potem dobierali sobie koni ze stad, pasących się na połoninach. Czasem przyprowadzali konie ze stad tureckich, ze stepów na Bukowinie, a czasem z pańskich stajen. I stąd ruszały konne wojska opryszków. W czerwonych spodniach, w czerwonych serdakach, z narzuconymi na konie skórami niedźwiedzi, rysi i żubrów. W wysokich kapeluszach trójkątnych. Na piersiach, na kapeluszach mieli blachy miedziane, z daleka świecące. Od stóp do głów błyszczący miedzią, wprost ozdobieni bronią. Ten jatagan turecki z półksiężycem i arabskimi literami, ów kindżał kaukaski z pochwą, wybijaną drogimi kamieniami, tamten srebrną, oksydowaną karabelę szlachecką z łacińskim napisem i Matką Boską Częstochowską. Drewniane tarnice na koniach inkrustowane były czasem masą perłową i złotem, uzdy złocone. A na każdym koniu przez szyję przewieszona strzelba krzesana, gotowa do strzału.
I pieśń śpiewali, sławę młodziutkiemu wodzowi — Panu Doboszowi — zgubę Panom — a jasną dolę narodowi.
Dobosz zaś jechał na pańskim koniu wronym ze śnieżną grzywą, białą gwiazdką na czole i białym kędzierzawym ogonem. Także też nad kopytami miał koń białe obrączki na nogach. A był to koń tak głośny, że gdy zarżał na Czarnohorze, to nad Czarną i Białą Rzeką było go słychać. Zwano konia tego Chmurą, czasem Chmurką Gromową.
Mimo młody wiek Dobosza wołano nań czule i z ufnością: „diedyku“, Tatulu. Marzeniem tych młodzieńców i ludu całego stał się Dobosz, wczoraj jeszcze wyrostek, biedny kozaryk, teraz już hetman górski, wódz, tworzący ciągle nowe oddziały i wysyłający je na wszystkie strony, by zwozili na Czarnohorę skarby i przyprowadzali karawany z ładunkami złota, zagrabionymi z kas, z kopalń złota, z zamków i dworów pańskich. Ocknęła się śpiąca Wierchowina. Prastare płaje, gościńce przedhistoryczne, pustkowia, i dzisiaj głuche i nieuczęszczane, zaroiły się zbrojnym ludem, jak za wędrówek Daków lub Gotów. Wszędzie po górach gorzały watry bez ustanku, dając sygnały. W ogromnych kotłach zawieszonych połonińskim sposobem na berfełach, haczkach drewnianych do trzymania kotła, smażyło się mięso. Z beczek przywiezionych na koniach z Węgier lało się wino strugami. Dziarscy i ruchliwi myśliwi zaopatrywali towarzystwo w dziczyznę: w pieczeń jelenią, słoninę żubrową i łapy niedźwiedzie. Połonińscy gazdowie na wezwanie dostarczali baranów, sera i bryndzy.
Ale przestały jeździć szczytami na Węgry kupieckie karawany ormiańskie, wiodące nieraz do stu koni. Przywoziły one z Kut safianową skórę do Debreczyna, a stamtąd wiozły dukaty. Śmiał się młody Dobosz, gdy mu powiedziano, że wypłoszeni kupcy nie jeżdżą już wcale przez góry. „O, dobro to prawdziwe, nie będzie trzeba uganiać się za nimi po lasach. Tak wprost trafimy do ich komór, do skarbców, do kas — bez frasunku“.
Opowieści stare przynoszą przedziwne opisy wielu śmiałych napadów i udanych wypraw doboszowych w pogoni za skarbami. Były one coraz śmielsze. Coraz większe były ich rozmiary, coraz dalszy ich zasięg. A wszędzie przejawiała się niezmożona siła, śmiałość i fantazja doboszowa. I nikt nie mógł go dosięgnąć, przemóc ani nawet zranić.
Ale chyba nic nie da się porównać z wyprawą na Złotą Banię, kopalnię złota — obronny zamek, a równocześnie mennicę złotych monet i skarbiec państwowy pełen klejnotów.
Zamek gdzieś daleko za szczytami, na podgórzu Karpat węgierskich położony, zbudowany na skale, otoczony był murem grubym na dziesięć metrów, wysokości także około dziesięciometrowej, i głębokimi fosami. Zwodzone mosty żelazne zawsze były podniesione. Bramy dzień i noc zamknięte, strzeżone były przez warty. Podobnie strzeżono bram w środku zamku, a nawet drzwi każdego budynku zamkowego pilnowały straże. Według podania castellum to należało do książęcej rodziny Batorych lub ich dziedziców. Jak wiadomo, rodzina ta wydała polskiego króla, słynnego Stefana Batorego, zwycięzcę Moskwy, poskromiciela swawoli szlacheckiej.[1]
Właśnie tym zamkiem chciał koniecznie zawładnąć Dobosz, chociaż ostrzegali go doświadczeni weterani, opryszkowie ze starego pokolenia, że i największą siłą, ani nawet głodem nie można zdobyć tego zamku. Bo ma ciągłą, codzienną łączność z innymi zamkami i ze stolicą cesarską. Że już niejedna pierś junacka tam się zakrwawiła i niejedne kości młode tam się posiały.
Ale uśmiechał się Dobosz, mówiąc: „Nikt tam nie był, a ja będę“.
Jednak namyślał się przez czas dłuższy i wysyłał ludzi na zwiady. Gdy mu przyniesiono wiadomość, chodził po Kiedrowatej, odgarniał czarne włosy i dumał, zadumywał się, snując różne plany. Wreszcie udał się wraz ze stu czterdziestu junakami na połoninę Stoh. Tam mieszkał stary gazda, który niegdyś chodził w opryszki. Gazda ten był to siłacz wielki. Gospodarował na rozległych obszarach, a nie potrzebował niczyjej pomocy, sam sobie radę dawał. Niektórzy mówią, że starzec ten nazywał się Bojczuk. Ale było kilku znanych opryszków o tym samym nazwisku. Powiadają znów inni, że się nazywał Zmyjenskij, bądź to, że pochodził z Połoniny Zmyjenskiej, bądź że wyglądał tak potężnie jak smok, gdyż „zmyj“ oznacza smoka. Chodziły wieści, że niegdyś byli w Złotej Bani wewnątrz zamku, że znał dobrze położenie i rozkład całej fortecy. I Dobosz myślał, że może mu coś poradzi ten stary, albo niech przynajmniej szczęśliwe słowo mu powie na tak niezwykłą wyprawę.
Połonina Stoh stanowi najniższy opad w przedłużeniu wału Czarnohory. Leży na południowy wschód od szczytu Popa Iwana. Sam Stoh jest bardzo łagodny i słoneczny. Na dole od północy wśród lasów leży największe jezioro w Czarnohorze, Szybene, zwane w dawnych czasach Czuriek.
Idąc grzbietem od strony Czarnohory, opryszki zobaczyli już z daleka, jak potężny starzec z białymi włosami niósł na plecach wielki i ciężki pęk zaostrzonych częstokołów dla worinia. I wbijał co kilka kroków pal jednym uderzeniem w ziemię głęboko, tak lekko jakby tyczkę fasolową. Następnie znów brał na plecy tyle siana co dobra fura i znosił je w dół na ogrodzone miejsce. Zdumienie ogarnęło opryszków. Uśmiechnął się Dobosz, powiadając: „Dobrze, że to przyjaciel nasz ten dziad smokowy. Nie bardzo bezpiecznie byłoby się z nim wadzić“.
Gdy przyszli do dziada, ten ucieszył się serdecznie Doboszem, jakby starym druhem. Słyszał już wiele o nim i dziwił się jego młodości. Idąc ku przybyłym, witał ich z uciechy tak głośno, aż echo odpowiadało z lasów.
— Myrom! Czy nie potrzebujecie czegoś lubczyki serdeczni? Może pieniędzy? Może broni? A może byście coś zjedli? Ot, bieduję tu, jak mogę. Ale mówcie, powiadajcie, może wam czego potrzeba?
Dobosz, patrząc z lubością na potężne bary starego opryszka, odpowiedział:
— Zobaczyć ciebie, dziadeczku! Oto najpierwsza potrzeba. Takeś nam się udał jak ta Czarnohora. I takeś do serca nam przypadł. Obyś doczekał i przeżył dwie setki roków! I o dobre słowo cię proszę, dziadeczku, na ciężką wyprawę.
Witali się i ściskali serdecznie. Po chwili rzekł Dobosz z cicha: — Jeszcze o mądre słowo, o poradę cię prosim. Radoczku taj hadoczku podaj nam! Jak do tej Bani, do Złotej się dostać? Jak dobyć to w moje ręce doboszowe?
Dziad słuchał i śmiejąc się i patrząc śmiałymi oczyma prosto w oczy Doboszowe, odgarniał białe włosy. Ale skrzywił się — nawet boleśnie — gdy usłyszał o zamiarach wyprawy na Złotą Banię, widząc jaki jeszcze młody i dziecinny ten sławny Dobosz. Że chce się porwać na to, co niemożliwe.
— Byłem ja — niebożątka! — w środku tam, w tej Bani, nie złotej a przeklętej! Aby ją czorci ogniem złocili! Przed rokami wielkimi i ledwo z życiem uszedłem. Prawdę ci, synku, powiadam szczerą: niejeden tam z naszych pod żebro hakiem zaczepiony skonał na tych murach. I może niejeden jeszcze jęczy, pierś rozdziera w tych lochach... I ty głowy młodej tam nie pchaj! Zarżną cię jak prosię wielkanocne. Czy to mało zamków, dworów, kas na świecie? Haj!
Dobosz był przygotowany na taką odpowiedź. Nie wiedział starzec widocznie, kim był Dobosz i dlaczego go nęci ta Złota Bania. Więc odpowiedział mocnemu dziadowi spokojnie:
— Dziadeczku! Mówię ci to! Haka takiego nie ma na świecie, co by czekał na mnie, na Dobosza. Ale jutro wolę już umrzeć, być posiekanym, ani dnia więcej nie przeżyć, gdybym miał nie być tam w Złotej Bani. Więc jeśli łaska twoja, poradź nam, dziadeczku. Powiedz, co pamiętasz, jak tam to wszystko wygląda, abyśmy wiedzieli.
Zadumał się dziad. Patrzył to na Dobosza, to na śmiałe i wesołe twarze junaków. Dużo takich nie widział w swym życiu.
— No, jak tyś taki, bratku, to co ja ci będę radził? Haj! Gadanie? Pusta to rzecz! Pójdę i ja z wami! Albo sławy wielkiej dożyć albo śmierci skosztować okrutnej tam, na tych murach piekielnych.
I westchnął jeszcze głęboko:
— Może tam Staśko nasz najwierniejszy towarzysz, taki jak ty szczery i śmiały, gdzieś w tych lochach strasznych domęczyć się nie może i śmierci wzywa. Pójdę! Jeno koni! Dobrych koni nam potrzeba! — zakrzyczał nagle stary, aż w lasach zahuczało.
Ledwie to rzekł, zaczął wzywać dziad swoje stada z połonin. Szedł wzdłuż ogrodzenia, potrząsał korytem pełnym ziarna, uderzał korytem o worinie i krzyczał potężnym głosem i donośnie: „Ściou! Ściou!“ Aż wszystkie lasy i połoniny napełniały się wołaniem i hukiem. A na to wołanie w odpowiedzi, wysoko za granią odezwało się naprzód dalekie rżenie, a potem dudnienie kopyt jak grom głuchy. Z dołu odpowiadały konie opryszków donośnym rżeniem. Niebawem zza grani ukazały się jak chmurki gromadki koni. A złączywszy się w duże stado leciały z góry, rosły jak fale z rozwianymi ogonami i grzywami, galopowały, może jaką setką ku dołowi. I zatrzymały się tuż przed samym woriniem, stając dęba, kąsając się i kwicząc, lub grzmiąc z cicha radosnym rżeniem. Wszystkie tłoczyły się wokół gazdy. Było na co popatrzeć. Koni o smutnych, zmartwionych oczach, o umęczonym wyglądzie, ze stulonymi uszami tam nie było. I takich nie można sobie było tam wyobrazić. Zmyjenskije konie to patrzyły gniewnie, grożąc sobie, sierdziście potrząsając głową, to rżały radośnie, to znów w zniecierpliwieniu grzebały nogą, szczurząc uszy, parskając dziarsko. Źrebięta jednolatki też przyleciały z matkami, lekkie jak motyle. Patrzały niewinnie i ciekawie, łagodnie i mądrze. Każdy koń był pełny, jak dobrze karmiony dzieciak. Napasione trawami nigdy nie koszonymi, wytarzane w trawach wysokich, deszczem wykąpane, błyszczały piękną sierścią różnorodną. Jak zawsze, szczególnie piękne były myszate i karosze. Ale wszystkie były dorodne: i bułane, i szpaki stalowe, i jabłkowate deresze. I konie opryszków były piękne. Lecz tu było widać, że tamte konie ze Stohu stanowiły rodzinę starca-samotnika. Była w nich ta sama siła, bujność i udałość, co w ich gaździe. Ale i tutaj nie było konia ponad Chmurkę Gromową. Jak nie było watażka ponad Dobosza.
— No, bracia, panowie junacy! — krzyknął starzec — Hajże! Mieniajcie, wybierajcie szkapięta! A jak Bóg pomoże, odbierzecie potem swoje.
Więc dając się jeszcze nieco prosić i zapraszać junacy próbowali koni i wybierali sobie konie. Ale nie myślcie, że dobierali konie niepozorne, aby nie odbijały od terenu, aby nie odcinały się od koni reszty towarzyszy. Przeciwnie: niejeden właśnie chciał błyszczeć, odbijać świetnością. Zostawił bardziej niepozornego, choć nawet dobrze ujeżdżonego gniadosza, a wybrał pstrego, najjaskrawszego, półdzikiego. Aby w paradzie i pyszności wspaniałej wjechać do Bani Złotej! Aby wiedzieli ludzie, kto to jedzie! Aby to pamiętali!
Potem stary gazda przed odejściem urządził im ucztę: osiemnaście berbenic bryndzy — tak opowiadają — wsypał do kuleszy. I jeszcze ich przepraszał, czy aby nie głodni. Takie to było jego biedowanie.
Tuż przed wyruszeniem w pochód przyleciał Iwańczyk Rachowskij z ważną wiadomością, na którą od dawna czekał Dobosz. Oto w tym tygodniu miało się odbyć wesele na zamku Batorych. Wielka parada i wielki zjazd rycerstwa. Dobosz czekał tylko na tę wieść, gdyż chciał skorzystać z natłoku i z zamieszania.
Gdy tak Złota Bania przygotowywała wielką i huczną uroczystość książęcą, gdy zjeżdżało się rycerstwo z Węgier i Polski, tutaj za szczytami, za puszczami, na połoninie wysokiej rozsiadło się stado sokołów drapieżnych, myśliwskich i czekało gotowe do nalotu. A nikt o nich nie wiedział, tylko lasy i połoniny.
Wyruszyli tedy o świcie. Zatrąbiły trembity i zagrały rogi żubrowe. Dobosz i Bojczuk-Zmyjenskij jechali na przedzie. Stary watażko i młodziutki watażko, biały i czarny. Bojczuk z białymi włosami na białym ogierze, a Dobosz z kruczymi kędziorami na Chmurce Gromowej. A za nimi na siwym koniu stalowej barwy jechał wesoły i przemyślny młodzian, ulubiony przez Dobosza Iwańczyk Rachowskij, niegdyś obdarty biedak i zawszony włóczęga. Pochodził on ze strony węgierskiej i znał w okolicy zamku każdą ścieżkę, każdy parów, każde niemal drzewo.
Gdy wjeżdżali na najbliższą połoninę, zagrzmiało głęboko w górach, od strony wołoskiej, jak powiada stara przypowiastka o gromie:

Koń biłobokij zabrył w Dunaj hłubokyj,
Jek zairżał — wes swit zaznał.

To koń świętego Eliasza rżał zza gór, rżał z piersi gromowej. A potem straszna nawałnica ich dogoniła. Chmury czarne, rude i bure, poszarpane w jasne pasy, płynęły od Palenicy ku Węgrom. Mrok ogarnął ziemię. Błyskawice chlastały znacząc drogę junakom, a rozpętane gromy grały potężnie, bardziej dumnie i bardziej wspaniale niż wszystkie muzyki tego świata. Brodaty świątek, prorok Eliasz gonił swe konie, torując drogę piorunami, wypędzając złe duchy i gotując się rozbić pańskie siedlisko. Opryszki żegnali się nabożnie. A Dobosz radośnie spoglądając ku wyprzedzającym hufce opryszków zastępom chmurowym powiedział:
— Patrzcie, bracia! Jak świątek bojowy białobrody nas prowadzi! Na zgubę panom! Na zwycięstwo naszej wierze! Na dobrą dolę biedakom! Opiekun to nasz, ojciec junacki prawdziwy! Nie ma większego świętego. I nie ma piękniejszego!
Zwycięzca cesarza gromowego, brodaty prorok Eliasz, strojny w płaszcze i zawoje chmurowe, przetaczając się na dudniących kłębach chmur, znakiem ognistym i słowem gromowym potwierdzał słowa doboszowe. Opryszki z wdzięcznością spoglądali za goniącymi chmurami.
Poszli więc dalej górami Polańskimi i w lasach bukowych na podgórzu węgierskim niedaleko Bani czekali w jarach, aż zbliży się dzień parady. Dobosz przypiął brodę, przebrał się za żebraka i poszli wraz ze starcem naprzód, kręcąc się tak koło zamku niby dwaj staruszkowie-biedaki czekający na jałmużnę. Starzec opisał mu dokładnie cały rozkład zamku i miasta.
To ci raz był zamek! Skała, kamień, żelazo i przepaście naokoło. Oczy się śmiały Doboszowi: O! taki to wystawić gdzieś na Czarnohorze! Już by go żadna pańska siła nie dostała! Ale my ten tu dostaniem. Ino że długo w nim pobyć — nie sposób... I snuli dokładnie plany napadu.
A gdy nadszedł dzień uroczystości, gdy miasteczko zaroiło się ludźmi, gdy spuszczono mosty i otworzono bramy, gdy zagrały surmy, gdy wjeżdżał strojny orszak weselny, wtedy Dobosz, Zmyjenskij, Rachowskij i Dżemyga samoczwart wtargnęli konno na most, paląc gęsto z pistoletów. Zatrzymali karocę, ciągnioną przez sześć koni, każdy z nich porwał którąś ze znaczniejszych osób: Dobosz księżniczkę, Zmyjenskij pana młodego, a inni innych. Przerzucili na swoje konie, prędko związali, równocześnie zrzucając z koni kogoś z ochrony orszaku i broniącej straży. Zmyjenskyj krzyczał aż dudniało, grożąc, że jeśli kto stawi najmniejszy opór, porwani zginą natychmiast. Dobosz pokazał swoją straszliwą siłę, siłę niedźwiedzia, a zręczność rysia. Po dwie osoby naraz ściągając z koni i rzucając na ziemię co przedniejszych rycerzy, dawał ich wiązać Dżemydze. Gdy strzelały doń pistolety, Dobosz uśmiechał się. I tylko ręką machał, jak gdyby muchy odpędzał. A gdy ktoś doń mierzył dłużej, popatrzył bystro, krzyknął krótko: „Najte! zostawcie!“ I pistolet wypadł z ręki strzelcowi. Widoczne było zaraz, że kule go się nie imają i że umie zamawiać strzelby. I dalej rwał naprzód, zasłaniał sobą towarzyszy. Taki to był Dobosz. A Dżemyga o posągowej postaci z chłodną niewzruszoną, okrutną twarzą, wiązał napadniętych. Mroził już samym spojrzeniem, zabić i połamać kości było dlań mimochodną zabawą. Ale Dobosz z powodu wesela dał dzisiaj hasło, że nie ma być ani jednego zabitego. Tak błyskawicznie, prędzej niż to rzec można, oczyścili główny most i przecwałowali w szalonym pędzie do bramy. A równocześnie na odgłos strzałów, ze wszystkich stron na mosty wlecieli czerwoni i jaskrawi opryszki na rozhukanych i rozszalałych koniach połonińskich, bez przerwy paląc ze strzelb i z pistoletów. Straszliwe zamieszanie i przerażenie zapanowało wśród napadniętych. Z powodu piorunowej szybkości ruchów i sprawności napadu nie mogli, a nawet nie starali się zdać sobie sprawy, jak wielka jest siła napastników. Część orszaku pańskiego na mieście zgromadzonego rozprysła się na wszystkie strony. Wszędzie latały konie bez jeźdźców. Dobosz wpadłszy na zamek kazał pozwodzić mosty. Część opryszków zostawił poza obrębem fortecy, by grabili i straszyli miasteczko. Stary Bojczuk osobiście zamknął bramy, schował klucze do torby i ustawił straże. Dobosz zaś, latając Chmurką Gromową po zamku, kazał wszystkim, kogo spotkał, padać plackiem na ziemię i wiążąc błyskawicznie oddawał ich pod straż oddziałowi Dżemygi. Do łkającej i mdlejącej księżniczki przemawiał grzecznie, łagodnie: „No cichaj, cichaj, dziecino, doneczko, gołąbko! Ja Dobosz, my wam nic złego nie zrobimy. Włos ci z głowy nie spadnie“.
Gdy już opanowali zamek i czuli się bezpieczni, kazał Dobosz ładować złoto w skórzanych worach na konie. Stary Zmyjenskij znał wszystko, wszystko wiedział i kierował wszystkim. Równocześnie nakazał Dobosz rozbić, roztrzaskać zamki i kraty, otworzyć ciężkie wieka od strasznych lochów podziemnych, gdzie męczyli się od wielu lat poprzykuwani do ziemi, zezwierzęceni niedolą piwnicznego więzienia, na wpół oślepli chłopi. Pośród nich był właśnie towarzysz Zmyjenskiego Staśko Maksymów Urszega. Żył jeszcze, lecz nie poznał nikogo, oszalały z nieruchomego siedzenia w kajdanach. Nie rozumiał, co się dzieje, i wtedy, gdy go rozkuto i wyprowadzono na wolę, nie rozumiał, gdy mu wskazano, że to Panowie, ot tu, powiązani leżą jak barany. Chrapliwie wyszarpywany z piersi piwnicznej, szedł głuchy płaczący ryk ludzki:
— Nie chcę i woli od panów — dola im na wieki przeklęta! Na wszystkie ich rody, na wszystkie nasiona.
— Patrz bracie, Staśko serdeczny, druhu najwierniejszy, oto tu Dobosz ten młody, nasz rodzony hetman wierchowiński. Wszystko to on sprawił. Cały lud jęczący rozkuwa. Haj! — wołał płacząc z radości Zmyjenskyj, obejmując Staśka.
Lice Staśka zasłonięte było brudnymi, zbitymi żółto-siwymi kudłami, postać tak schylona, iż ręce zwisały bezładnie tuż nad ziemią. Jęczał i charczał: „Nasze dzieło? Pany — hetmany — niech biją się między sobą; niech się wieszają — niech wątrobę wykąsują — wydziobują sobie...“ Patrzył błędnie na zasmuconego olbrzyma Zmyjenskiego nie rozumiejąc, że to stary druh przed nim stoi.
Lecz Dobosz kazał prędko rozkuwać dalszych więźniów. Potem ukazywał robotnikom i więźniom, jak mają złoto ładować w bordiuhach skórzanych na konie. I wyjmując z worków dukaty rozdawał je garściami więźniom i robotnikom i kazał prędko chować za pazuchę. Ci w podnieceniu, w przestrachu, niezupełnie sobie zdając sprawę z tego, co się dzieje, pośpiesznie wynosili ładunki ze złotem i juczyli konie według wskazówek Dobosza.
Staśko Urszega położył się jak pies na podwórzu i mrużył oczy, olśniony jasnością dnia. Więc Dobosz podszedł doń i w milczeniu ucałował mocno starą półtrupią rękę, sczerniałą jak ziemia. Jakby ojca rodzonego, jakby brata uśmierconego przez panów całował. Mrugał półoślepłymi oczyma, wpatrywał się w niego biedny Staśko, niegdyś junak o jasnych kędziorach, a dziś... I nie wiadomo, czy coś rozumiał. Nie wiadomo, czy i później kiedyś zrozumiał, że nadeszła godzina, że to sam Dobosz zwolnił go z pańskiej katowni.
Wkrótce wszystko było już gotowe do pochodu, czekali tylko hasła doboszowego.
Lecz Dobosz był zajęty szukaniem wymarzonych gołąbków brylantowych, o których wieść doszła aż na Czarnohorę. Mistrzowie słynni przygotowali je tutaj w Złotej Bani na podarki dla cesarza czy też dla papieża. Prowadzony przez obznajomionego ze wszystkim dziada, Dobosz odnalazł je w jakimś małym domku w obrębie twierdzy. Był szczęśliwy. Czegoś tak pięknego nie widział jeszcze w swoim życiu. Matowo-złote skrzydła gołębi, zrywające się do lotu, delikatnie wyróżniający się układ piór, a także piersi złotych ptaków usypane były brylantowym pyłem, naśladującym połysk piór. Dziób i oczy szlifowane z czarnych lub jasnych diamentów, oddawały po mistrzowsku rzeczywistość, a czyniły ją podobną do snu.
Młody Dobosz usiadł na krześle, zdjął wysoki kapelusz opryszkowski i zapatrzył się na gołębie te jak gdyby z niebios spadłe. Gdy patrzył tak, oczy stalowe przejaśniły się uśmiechem szczęścia i podziwu jak u dzieci. A dziadyga biały patrzył z radością, niemal ze czcią na Dobosza. Mądry starzec poznał teraz, kim był Dobosz.
Cisza była na podwórkach zamkowych. Opryszki naładowawszy bordiuhy dukatami, stali przy koniach wraz ze zwolnionymi więźniami, czekając niecierpliwie. Panowie rozbrojeni, z zawiązanymi oczyma, strzeżeni, i ludzie załogi zamkowej, leżący na brzuchach i spętani, omdlewali z przerażenia, nie wiedząc co ich czeka. Tym większym strachem napawała ich ta cisza. Tylko cygan przechera, towarzysz Dobosza snuł się, biegał po całym zamku i co mógł pchał do bordiuha. A młody Dobosz, watażko zbójników czarnohorskich, nie wiedząc, gdzie się znajduje, zatopiony w zadumie siedział przed czarodziejskimi ptakami.
W końcu odnalazł go Dżemyga i ocucił obu: Dobosza i starca. — Hola, nie drzemcie! Wstawajcie panowie watażkowie! Cóż to was opijaniło za wino? Za godzinę wojsko z Szatmaru tu stanie.
Ocknął się Dobosz zdziwiony. Ale już za chwilę zagrał róg doboszowy na podwórzu. Z górą sto koni obładowanych złotem, idąc połonińskim zwyczajem jeden za drugim, zadudniło po spuszczonym moście. Całą załogę zamku zostawiono spętaną. Zamknięto bramy na klucz. Uszkodzono mosty. I już za chwilę byli opryszki w lasach. Potem podzielili się i różnymi szlakami puścili się ku Czarnohorze. Gonili jak zawsze bez przerwy, bez miary. Gdzie mogli tylko, zmieniali konie. W górach Ruspolańskich czekały już na nich setki opryszków z Czarnohory ze świeżymi końmi. Dobosz bowiem nie mówiąc nikomu posłał z drogi posłańca po resztę junaków. Znów przeładowali złoto i byli już pod Czarnohorą, zanim pogoń z Bani zdołała wyruszyć.
Bo nie podarowali swego twardzi Panowie. Wzięcie fortecy prawie że bez wystrzału, nawet bez ofiar w ludziach godziło w splendor Złotej Bani. Hej! wstydem się okrył pański ród Batorowy. Żeby jacyś puszczowi ludziska, dziksi od niedźwiedzi owładnęli w biały dzień zamkiem przy takim napływie gości i rycerstwa! I jeszcze śmiali się i odeszli jak łaskawcy! Tymczasem wypuszczeni z kajdanów chłopi roznieśli daleko po wsiach wieść o Doboszu. „To junak dopiero ten Dobosz, nasz przyjaciel, złote serce!“ Tak szeptali sobie ludzie naokoło. Lecz tego nie mogli ścierpieć Panowie. Rozesłano wici na wszystkie północno-wschodnie zamki i okręgi węgierskie. Stanęły zastępy wojska i hajduków. Lecz także wypędzono masy chłopstwa dla ścigania zbójców. Pogoń gnała, gnała z wytężeniem. Z początku myliło ją tylko to, że ślady opryszków rozchodziły się w wielu kierunkach. Ale potem było jeszcze gorzej, bo opryszki dla zatarcia śladów szli w miejscach dogodnych potokami i rzeczkami. I ślady zginęły. Pogoń wpadła w pustkę. W pustkowiu górskim i w puszczy nie można gonić za domysłami. Pokręciła się pogoń tędy i owędy i musiała wrócić. Lecz książę ogłosił i rozesłał przez gońców uniwersały do wszystkich krajów pańskich, aby ścigać Dobosza.
A gdy przyszli na Czarnohorę opryszki, Iwanczyk Rachowskij z kilku dobranymi towarzyszami, łażąc po skałach w żelaznych rakach, przytwierdzonych do postołów, drapiąc się jak mucha, wbijając haki i przerzucając ze skały na skałę kładki, wiszące nad przepaścią, poumieszczał skarby w wysoko położonych komorach na skałach Howerli. Część skarbów ukryto w komorze doboszowej na Kiedrowatym.
Siedzieli tak na Kiedrowatym koło skalnego krzesła doboszowego — Dobosz, Zmyjenskij i biedny stary Staśko. Orzeźwiony powietrzem i zapachem gór, uśmiechał się do lasów, do wód i do skał, lecz nic nie mówił. Kiedy już mieli odchodzić, Dobosz chciał załadować Zmyjenskiemu na konie wory ze złotem. Lecz głośno śmiał się stary opryszek z młodego pobratyma: „To ty mnie, bratku, chcesz dawać, co masz dla biedaków przeznaczone? Są większe skarby niż złoto i tyś je nam otworzył. Tyś i mnie staremu wielki skarb prawdziwy odkopał. Ot, tego biedaka! Całe życie gryzło mnie serce o niego. To ja tobie miałbym jeszcze dodać i dopłacić. Nie tylko ja, ale lud nasz cały miałby ci postawić — ot tutaj — taki zamek skalny jak Złota Bania. I tutaj w górach całych zamki by ci stawiać! Abyś królował! Aby sam naród królował wraz z tobą! Aby noga zbójecka-pańska, hajducka i smolacka tu nie stanęła! Haj! Oj czuje stare serce moje, za głupi ten nasz lud, za dziecinny. Sam nie wie, co ma i potem kiedyś Dobosza będzie sławić, gdy go już nie będzie...“
„To prawdę mówisz, dziadeczku, nie bardzo jest mądry nasz naród, nie umie dbać o siebie. Ale dobry jest, wdzięczny. Nie zapomni nas nigdy.“
Żegnali się tedy watażkowie. Noc była jasna w Czarnohorze. Milczały lasy kiedrowe. Milczał towarzysz stary Staśko. I oni nic nie mówili. Tylko konie parskały, tylko Kizia dołami i jarami wyśpiewywała. Czy przyjdzie taka chwila — może tak obaj myśleli — że staną tutaj te zamki skalne? Czy ujrzą się jeszcze w zwycięstwie? Czy też może w biedzie?
— Z Bogiem ostawaj, Doboszu synku — powiedział cicho stary. — I Eliasz świątek gromowy junacki niech cię chroni!
— Boże pomahaj, dziadeczku! — żegnał go Dobosz. I odjechał stary watażko w górę ku Munczelowi, kierując się wraz ze Staśkiem, starym towarzyszem przez szczyty ku domowi, ku samotnemu gazdostwu.
Gdy Dobosz pozostał sam, oglądał skarby. Patrzył to na płonące czerwone dukaty, to na iskrzące się gołębie brylantowe, cud sztuki mistrzowskiej. Myślał może, jakby to złoto rozdać ludziom po całych górach i dołach. Ale te gołąbki chyba schować trzeba tutaj w Czarnohorze, by patrzeć, lubować się nimi jak lubką najsłodszą? A może by dać je do jakiejś cerkwi, aby się ludzie modlili jak do obrazu świętego? Gdyby mógł teraz znaleźć gdzieś swego staruszka wyschłego, pożółkłego wieszczuna. Ten by mu może powiedział, jak te skarby zużytkować. I które to skarby naprawdę cenniejsze. Czy te, co lud karmią, z biedy ratują? Czy te, co dają zapomnieć o świecie?
Siedział znużony przy watrze, a gdy drzemał, mieszały mu się obrazy i myśli. Watra gorzała, skarby gorzały, iskrzyły się. Przypłynęły doń słowa dziada Zmyjenskiego.
— Większe są skarby i tyś nam je otworzył. Twoje to całe gazdostwo skarbów iskrzące! Tyś gazda od tych skarbów i od tamtych ukrytych.
Tam daleko połoniny szerokie i pola podolskie. Tam naród wielki. A tu w komorach ukryte nasienie brylantowe.
Większe, niezmierzone skarby wyrosną z niego, z tego nasienia. Drzewa rodzące skarby wybujają. Zamki tu staną i tumy ze skał.
Tak się marzyło Doboszowi, gdy ogrzewała go watra żywa, gdy bełkocąc i nucąc swe śpiewanki kołysała go w sen.
Nikt tego nie wie, ale tak powiastują. A jeśli nie uwierzymy, to cóż nam z tego przyjdzie?


∗             ∗






  1. Banya oznacza po węgiersku kopalnię. Podania mają na myśli tzw. Wielką Banię czyli Nagy Banya, a może pomieszały także z tym zamek Batorych w miejscowości Neir Bator, w którego pobliżu były niegdyś liczne kopalnie. Kilka szczegółów tej opowieści zawdzięczam także wspomnianym już opowiadaniom zebranym przez Petra Szekieryka-Donykowa. Opowiadanie o rodzinie Batorych jest oczywiście anachronizmem.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.