Prawda starowieku/O synu biedaków Doboszu młodziutkim ta duma

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O SYNU BIEDAKÓW DOBOSZU
MŁODZIUTKIM TA DUMA



Nuta fłojery Doboszowej

\relative c'' {
\clef bass
\key c \major
\accidentalStyle Score.forget
\once \override Staff.TimeSignature #'stencil = ##f
\cadenzaOn
<c,, c'>1_"nuta stała"_"b. dudniąca" \bar ".|:"
\clef treble
\time 9/8
\grace dis''8 e4 e8 e8[ e e] e8[ e e] \bar "||" \break
\time 6/8 c,4 e8 c16[ g'16 c,8 g'8] c,4 e8 c16[ g'16 c,8 g'8] \bar ":|." c,2.  \bar "|." \break
\set Staff.explicitClefVisibility = #end-of-line-invisible
\clef bass
<c, c'>1_"nuta stała" \bar ".|:"
\clef treble
\time 4/4
% "pocięte" belki
e''16_"b. leciutko"[ dis
\set stemRightBeamCount = #1
e
\set stemLeftBeamCount = #1
d fis] e16[ d
\set stemRightBeamCount = #1
e
\set stemLeftBeamCount = #1
d f] e16[ d
\set stemRightBeamCount = #1
e
\set stemLeftBeamCount = #1
d f] e16[ d
\set stemRightBeamCount = #1
e
\set stemLeftBeamCount = #1
d f] \bar "|" \break
% 4. pięciolinia
c,4._"dudniąco" <g g'>8  c8[ g' c, g'] \bar "|" c,4. <g g'>8  c8[ g' c, g'] \bar "|" c,1 \bar "|."
}



Na Podgórzu za Kołomyją rozpościera się, częściowo na dolinie, częścią na pagórkach, wielka wieś Peczeniżyn, miejsce urodzenia Dobosza. Z jednej strony ciągną się ku dołom, ku Prutowi potężne dąbrowy, a z drugiej ku górom niezmierzone lasy bukowe. A pośród nich porozrzucane chaty po pagórkach słonecznych, wśród łąk rozkwieconych, wśród małych lasków dębowych, wśród gajów leszczyny i sadów owocowych. I liczne pasieki, czerpiące nektar z lasów i łąk.
Dalsze pasma i bliższe pasemka nie biegną regularnie ni równolegle, lecz przecinają się, krzyżują i rozwidlają. Wiele małych, zacisznych kotlinek, każda okolona łagodnym bukowym lasem, jakby świat dla siebie. Dużo małych potoczków, ukrytych w jarach, szemrze niewinnie i poufale. Nigdzie chyba świat Boży nie wydaje się taki dobry, łaskawy i bezpieczny. Nastraja do wiary, że wszystkie myśli, wszystkie zamiary, słowa i czyny tu zrodzone będą uprzejme, życzliwe, pełne szczodrości serca, czerpiące jak pszczoły swą słodycz z tych lasów i gajów.
A gdy tak idziesz polem, pagórkami, gęstwiną leszczynową, jarem obrosłym buczyną, nagle przez przełęcz otwartą albo przez wyrąbaną linię graniczną lasu ukażą ci się góry dalekie, coraz inne, coraz inaczej widziane. Niektóre wynurzają się nagle jak flota na morzu, inne w nieskończonych, coraz wyżej piętrzących się sinych łańcuchach i pasmach, rozkołysane jak wały morskie. I nęcą, ciągną, obiecują.
Tam wśród tych pagórków, skąd widać góry dalekie, i teraz jeszcze pokazują ludzie miejsce, gdzie stała chata rodziców Ołeksy, zwanego później Doboszem. Tam to, na samym końcu osiedla zwanego Markówka, pod pasmem Waratyk bije ze skały Biała Krynica, źródło; jak wiele innych, także Doboszowym zwane. Latem, gdy świętują się chramy na Markówce, swoi i obcy przychodzą od cerkwi aż pod źródło. Wspominają. Stamtąd spod Białej Krynicy wzięła początek duma o Doboszu i tak się przez serce przelewa.
Ołeksa był zapewne jeszcze małym, słabym, niedokarmionym chłopczyną, a już posyłano go z owcami i z kozami aż w Czarnohorę. Bo tu w pobliżu, nawet w owych odległych czasach, pastwiska gminne lub pańskie były dla takich biedaków, jak jego rodzice i sąsiedzi, za drogie, a zatem nieosiągalne. Więc musiał iść prastarym, nieco strasznym płajem, który zaraz za Berezowem wspina się na połoniny i biegnie szerokim pustkowiem połonińskim aż pod Hordje, ciągle działem wód między Prutem a Czeremoszem, czasami wchodzi w puszczę, a wreszcie przez przełęcz Maryszewską wpada na Czarnohorę.
A tam na połoninie krzywdzono biedaka. Potężny i srogi watah prał go nieraz niemiłosiernie, bo wiedział, że nikt się za nim nie ujmie. Wśród największej burzy, wśród gradu i piorunów zmuszał go, by szedł szukać kóz. I opowiadają, że mały Ołeksa nie odzywał się butnie, ani sprzeciwiał się watahowi. Ale patrzył tak jakoś śmiało i twardo szarymi oczyma, że tym większa złość wzbierała w watahu przeciw chłopcu. W tym samym czasie starszy brat Ołeksy służył u pana na dołach. Gdy po długoletniej służbie miał otrzymać według umowy parę siwych wołów, chciwy i niecny panek oddał go do wojska, aby go się pozbyć i nie dać mu należnej zapłaty. I nikt nie wiedział odtąd, co się z nim dzieje.
Więc tylko w gąszczach kosodrzewiny w towarzystwie owiec i kóz i gdzieś na ogromnej trawiastej połoninie Munczela w samotności i ukryciu mały Ołeksa czuł się bezpieczny przed tym strasznym światem.
Ale Ołeksa, choć smutne było dzieciństwo jego, siedząc w schowkach, radośnie wyśpiewywał, grał i tańczył do śpiewu, uganiał się za kozami. Wygrywał bardzo pięknie na listku i fujarce, wymyślił sobie kozi taniec: grając na listku i wznosząc topór do góry, mocował się, tańczył i niby to bódł się z capkiem, umyślnie przezeń wyuczonym. Tak wyglądali jak dwa capki na miękkim trawiastym gruncie, walczące i tańczące w rytm melodii. A potem Ołeksa obejmował capka i okręciwszy go jakby w hołupcu w kółko, rzucał go gdzieś na trawę, a sam wyczerpany tańcem i mocowaniem, przewracał się zanosząc się radośnie śmiechem. To znów, gdy wyśledził niedźwiedzia, zbierał owce i chował je w jakiejś kotlince, a sam przy ledwo dostrzegalnej ścieżynie, w zaroślach kosodrzewiny czatował, wyczekiwał niedźwiedzia, aby go palnąć ze samostrzału. Ale niedźwiedź, nie głupszy od chłopczyny Oleksy, gdy go raz z bliska zwęszył, tak potężnie parsknął, że chłopcu na razie odechciało się zasadzek. Lecz nie dał za wygraną. I z czasem już w chłopięcym wieku wyrósł na myśliwca. Kładł celnym strzałem niedźwiedzia, gdy już już dosięgał go łapą, uprzedzał rysia błyskawicznym uderzeniem rohatyny lub oklep dosiadłszy konia, bosy i z rozwianymi czarnymi włosami, ze strzelbą w ręku, gonił konno za żubrem po połoninie. A czasem spływały doń, wstawały przed jego oczyma jak żywe, zasłyszane wieczorami w kolibie przy watrze, opowieści o dawności, o Wielitach i o skarbach, których — podobno — pełno było wszędzie po zakątkach i komorach skalnych. Wdrapywał się i wślizgiwał na brzuchu wysoko na skały i wisząc uczepiony na jakiejś stromej płycie wypisywał na skałach czarodziejskie litery, znaki i rewasze. Nauczył go ich stareńki wieszczun, który przychodził czasami do koliby. Ten dziad raz tylko spoglądnął na Ołeksę zapatrzonego w watrę, zaśmiał się cicho i już z tym chłopczyszem w pobratymstwo wszedł. Ołeksa oczekiwał, że może te zaklęcia, powypisywane toporem z takim trudem, otworzą skały. Że nagle zaświecą, zagoreją skarby. Więc, wypisawszy te znaki, cofał się, ześlizgiwał w dół i uciekał. A potem ostrożnie zaglądał z ukrycia, tamując oddech. Ale widocznie „nie chciało“ otworzyć, albo nie te litery były wypisane, co potrzeba. Więc czekał, aż znów przyjdzie wesoły, radośnie śmiejący się lub z cicha chichocący, bezzębny starowina i może mu jakie nowe litery i znaki pokaże.
Od razu, już w młodości wczesnej, Dobosz stał się chłopcem lasowym. Gdzie był jaki najbardziej niedostępny, najtajniejszy wertep, korciło go tamtędy się wedrzeć, aby to poznać. Aby tam siedzieć w mroku w gęstwinie i w takiej skrytce, o której nikt na świecie nie wiedział. Tam, gdzie dziś jest połonina Stepanec, były lasy prastare, niedostępne od wieków, starodrzewiem zatarasowane. Stąd też i nazwa Stepanec, gdyż step znaczyło wówczas u nas wertep, miejsce niedostępne. I tylko Dobosz już jako chłopiec poznał te dzikie czeluście leśne. Stały się one jego chatą, jego ojcowizną. To dodawało mu otuchy i zuchwalstwa. Miał już swój własny, dla innych niedostępny świat.
Tak przez lata chadzał Ołeksa na połoniny, bądź na Kizią, bądź też na Gutyn Tomnatyk, gdzie żywo jeszcze pamięć o wielkim Hołowaczu przetrwała.
W domu rodzicielskim, w chacie biednych komorników ciężka dola chłopska, głucho znosząca życie bez jutra, beznadziejny trud, a czasem głód. Nie można wyjść nawet z kozami za płot, bo to cudzy grunt. A na dalekich, bezkreśnych połoninach — przestwór, wolność, trawy bez końca i wielka przeszłość przyczajona, wyglądająca ze skał i komór.
Kiedy już podrósł Ołeksa, znów przyszedł stareńki dziadek na połoninę. Mały, skurczony, wyschły jak liść jesienny, cały żółty jak kość. I włosy nawet miał nie białe już, lecz jakieś pożółkłe. Śmiał się stary zagadkowo, chichotał, gdy zobaczył Ołeksę, a w końcu powiedział mu te słowa: gdy zobaczy cztery orły, krążące nad górami, aby się nie ważył strzelać do nich, lecz by szedł za nimi ciągle i bez przerwy, aż usiądą. I wtedy znajdzie swą dolę. Nic więcej nie chciał mu objaśnić. Odszedł drepcząc powoli, mrużąc oczy, śmiejąc się radośnie i chichocząc.
Więc Ołeksa wypatrywał na niebie orłów. Gdy tylko gdzie zoczył orła przelatującego, zrywał się gotowy do pochodu. Znosił nawet spokojnie obelgi i poszturkiwania murgi-wataha, gdyż nadzieja wstąpiła weń od tych słów i dziwnego spojrzenia starca.
Ale tego lata nie zjawiły się orły.
Aż następnej wiosny, skoro tylko pochód połoniński się zakończył, gdy zapalono w końcu żywą watrę, usłyszał Ołeksa gdzieś daleko za połoniną kwilenie i klekotanie. Z daleka zza Gutyna ledwie dostrzegalne leciały cztery orły. Krążyły nad każdą połoniną, nad lasami i zworami, jakby czegoś szukały, zawracały, znów krążyły i z wolna, zataczając wciąż kręgi powrotne, leciały w kierunku Czeremoszu. Ołeksa zaśmiał się cicho sam do siebie, zebrał się w jednej chwili, porzucił wszystko i poleciał w dół ku Bystrzecowi, zdążając nad Czeremoszem ku pasmom Kryntej.
Tymczasem zebrały się chmury i strumieniami spadły pierwsze obfite ulewy wiosenne. Zagrzmiało naraz ze wszystkich stron. Chmury szły od zachodu, południa i wschodu, jakby wojska oskrzydlające, zderzając się nad górami. Orły leciały z biegiem Czeremoszu i zniknęły gdzieś nad Jasienowem, na Pisanym Kamieniu. Połoniny zatonęły w mgłach i płaszczach deszczowych. A ptak zwany słotiennykiem monotonnie świstał i jęczał po lasach, wydając dźwięk — jak to czyni i dziś — jak gdyby pompował wodę z głębokich krynic chmurowych.
Ołeksa przeczekał najgorszą tuczę w jaskini wysoko na Synyciach. A kiedy schodził ku Czeremoszowi, usłyszał już z góry grzmot wód wezbranych od straszliwej powodzi wiosennej, zobaczył, że przejście przez rzekę tak wezbraną jest niemożliwe. Już przed świtaniem znużony usnął na mchach, wyścielających kamienne łoża na stokach Synyci nad zakrętem Czeremoszu w Krzyworówni. I wtedy usłyszał, co śpiewały chóry falowe.
Było to wielką tajemnicą Dobosza, o czym mu chóry falowe śpiewały. Ale dzisiaj już mu nic nie grozi, można to opowiedzieć światu bez obawy.
Jak konie rozhukane, bieguny tratujące, rżały i rechotały fale. Kołysały się, podskakiwały, parskały pianą białą, świstały, dudniły. Zabawiały się echami, podrzucały sobie echa i śpiewały.
„Roztrzaskać, zemleć w rzeczny pył, roznieść, zmieść zapory, skały, lasy!
Widzisz tę skałę sterczącą? Podsadź ramię, falo siostrzana, podmul się głęboko. Pociśnij, grzmotnij głazem w fale!
Chwała ci, siostro, niespętana, taneczna! Leć dalej, hulaj buńczucznie!
Tam las rozrósł się na stokach. Zakorzenił się w skały, wystrzelił w górę, obwarował kłodami, ukrył je w mchach. Odbija nas od dziedzin prastarych tanecznych. Braciszku potoczku Siny, odetnij stok od skał, weźrej się, tak!
I już, chwieje się stok, trzeszczy las, padają kłody, olbrzymy wiechciane.
Hulajmy, siostry i bracia, hasajmy!
Nieście go, roznoście, rozdziobujcie! Tańczcie na trupach lasu!“
Przebudził się Ołeksa. Umilkły chóry. A tylko konie pogoni falowej dudniły, grzmiały kopytami, przeganiały się, tratowały.
A potem drzemiąc, znów usłyszał w chórach jęki. Fale jęków doń się zbliżały. Fale te, były to wychudzone, sine, pożółkłe i poczerniałe kobiety z włosami potarganymi, ze zwiędłymi trupkami dzieci. Trzymały je jakby jakie szmaty, przerzucone przez ręce. Spod ich serc sączyły się krople krwi. Patrzyły, paliły zgorączkowanymi, ognistymi oczyma, świdrowały serce wzrokiem do bólu. Szarpały go za włosy rękami uzbrojonymi w pazury, wydzierały mu z ubrania strzępy, rwały skórę z ciała, dając obłąkańcze znaki rękami.
„Chodź, płyń!
Niszczyć, dogonić, rozbić, porwać!
Naszą męczarnię wyszumieć w niszczeniu. Utopić w rwaniu, rozdzieraniu!“
Serce ściskało się Ołeksie, gdy zbudził się znów. Nie opuszczało go widzenie lic nieszczęsnych matek-nędznic kraczących.
Fale dalej goniły, grzmiały, galopowały, ciągle inne, nieznane, niepojęte.
I weszło wielkie słońce, zapłonęła święta watra niebieska daleko nad Pisanym Kamieniem. Zrobiło się cieplej.
Wtedy Dobosz usnął na dobre wśród mchów. I zobaczył okiem dalekozornym przestworza stepów. Płynąc z biegiem fal widział jak rzeki wpadają do Dunaju. Jak płyną wody do morza tęczowego. I chór radosny, taneczny rytm pochodu falowego go doszedł. Oto plemię wierchowińskie, wśród pląsów fal, na grzbietach fal, przy dźwiękach tysięcy cymbałów i fłojer, przy graniu trembit szło-płynęło z falami ku morzu. Za nim płynęły tysiącami tratew inne plemiona pogodne a godne. A tam nad morzem już błyszczały złotem wieżyce miast i zamków. Otwierały się spichrze i skarbce. I całe kraje od Czarnohory aż po stepy i morze rozbrzmiewały graniem, śpiewem i okrzykami na cześć Słoneczka, lica Bożego. Widać nawet było stamtąd szlaki błękitne ku świętym Rachmanom.
Zerwał się Dobosz już inny, już nie ten sam co przedtem. Już rozumiał znaki chórów falowych. Uderzył bardą o skałę:
Zebrać, skupić hufce falowe! Rozsadzić skały, zapory i okowy!
Dobyć skarby zaklęte. Uleczyć nędzę. Z męczarń, z katowni piekielnej wyrwać naród.
I rozpostrzeć narody jak skrzydła na obie strony — ku górom i ku morzu.
Położył się na mchach i marzył jeszcze w drzemocie.
Ład zaprowadzić i prawdę wierchowińską. Nie padnie tam słowo inne jak uprzejme i przyjazne. Bo słowo złe jest jak ziarno smokowe, posiew nieszczęścia i zbrodni.
Gdy wody opadły, przeprawił się Dobosz i poszedł ku Pisanemu Kamieniowi szukać tego miejsca, gdzie orły schroniły się przed tuczą i powodzią. A gdy tam przyszedł, zobaczył, że na zboczu urwiska leży wyrwany ze skał przez wodę i wyniesiony strumieniem ciężki, obusieczny topór starożytny. Dobosz wiedział, że to był podarek od orłów, w myśl tego, co mówił staruszek, i że przez ten topór dola jego naznaczona.
Toteż gdy już z toporem wracał wzdłuż Czeremoszu ku połoninom, zobaczył z daleka, jak chwieje się idąc i kusztyka podpierając się posochem stary pożółkły dziadek. Wiedział on już wszystko i chichotał bardzo zadowolony mrużąc oczy i kiwając głową na obie strony.
— Teraz, kiedy już wiesz wszystko i masz wszystko — damy ci siłę wielikańską.
Kazał Doboszowi rozpiąć koszulę i rozciąwszy mu skórę na ramieniu, wetknął mu pod skórę wonne ziele — takie, które można zobaczyć tylko z gniazda dzięcioła, gdy siedzi na jajach. I zaszył mu skórę w tym miejscu.
Gdy soki z dziwnego ziela wpłynęły w żyły Dobosza, poczuł w sobie siłę, zdolną świat przewrócić i przemienić.
Dziadowina chichotał i cieszył się jak dziecko i dreptał powoli idąc koło młodzieńca. A gdy przeprawili się na drugi brzeg, usiedli na skałach nad rzeką. Wtedy Dobosz, wstępując na drogę człowieka lasowego, spowiadał się przed staruszkiem. Uśmiechał się doń dziadek, a potem jego wypłowiałe i wymyte przez lata oczy rozszerzyły się, zasmuciły i zamgliły jeszcze bardziej.
— Ziele i soki wielikańskie wszczepić można w człowieka, ale rady cudzej chyba jeszcze nikt w krew nie zaszczepił. Proszę cię, bratczyku, serdecznie! Nie zadawaj się z kobietami, jeśli chcesz aby wielkie słońce ci jaśniało! I krwi nie przelewaj, chyba tyle, co znachor przelać musi. Nie dawaj się porwać zemście i nienawiści! Bo zdrowie dla świata i przyjaźń, nie krew, ma przynieść nasz ród biedacki, rachmanny ród.
I Dobosz wrócił na połoninę, aby powiedzieć ludziom, że odchodzi i aby porozdawać między biednych wszystko, co miał: owce i bydło, gdyż gazdować już nie myślał.
Lecz taka już była dola Doboszowa, że go od razu wciągała w przewinę. Bo młodość go tak niosła, siła hulała, huczała jak woda wiosenna. Bramy w skałach wybijała. Ale i zamulała drogę jakby namułem ze skał rozbitych.
Gdy przyszedł na połoninę, wyszedł mu naprzeciw ze złym słowem niedobry i murgowaty watah, pański sługa. Nie znosił Ołeksy, a przywykł do poszturkiwania i znieważania podwładnych. Zły był, że Dobosz, odchodząc nie opowiedział mu się! uważał, że młodziak już zanadto się rozzuchwalił. Zwymyślał go. I palnął jakimś drągiem, który mu się nawinął.
A wtem ze strachem zobaczył watah, że to nie wyrostek Ołeksa, lecz mąż potężny przed nim stoi. W głowie mu się zakręciło i wtedy poniósł karę za wszystko. Dobosz nie ważył samego życia, ani swojego ani cudzego, tyle, co za grosz. Więc chwycił wataha pańskiego sługę i cisnął nim o ścianę koliby tak potężnie, że ten na miejscu śmierć poniósł. Pastuchy, przerażeni tym niesłychanym na połoninie czynem, złamaniem prawa połonińskiego i samym zabójstwem, pozdejmowali kapelusze i zaczęli się modlić nad ciałem wataha, patrząc koso i z przerażeniem na Dobosza. A potem snuli się sennie i bezwładnie cały dzień, nie wypędzając trzód, nie pracując, nie wiedząc co czynić.
Dobosz tymczasem chwycił trembitę, wyszedł na dwór, na połoninę Kizią, tam, gdzie teraz jest górna staja. Tam spiętrzone ściany skalne tworzą jak gdyby ogromną fortecę w kształcie kotła. Wody Kiziej ze skał spływają trzema białymi siklawami, a w dole, w kotle, płynąc kilkoma ramionami tną w mchach i szuwarach, gaworząc i mrucząc głucho. Tam wyszedł pod skały i zadął w trembitę z pełnej piersi, z piersi wielikańskiej jesienne hasło rozłączenia trzód.
Szło tak potężne granie trembity, płynęło tak mocne i tak smutne hasło rozłączenia jak nigdy. Koliby dalekie gdzieś aż na Kostryczy, zdumione tym niestosownym na wiosnę hasłem, a wylęknione graniem nieprzerwanym, słały trembitami znaki pytania. Już i słońce zachodziło za wierchami, rozlewało się złotą i krwawą łuną, mrok zapadał siny, a granie nie ustawało, wciąż płynęło, rozszerzało się jak łuna pożarna słońca, jęczało na trwogę i głosiło rozłączenie. Rozłączenie ze światem połonińskim, ze spokojem pracy i gazdowania. I groziło, grzmiało w niebiosa tonami zwycięskiej fanfary, ostrymi jak podmuchy wichru. Także po dalekich osiedlach i chatach słyszeli gazdowie ten znak, to granie nieustanne.
„Dzielny to widno pasterz gra — mówili — z wielikańskiej piersi tęgo grzmi! Dzieło wielkie lub nieszczęście jakieś nas woła. Śpieszmy!“
Noc nastała, więc Dobosz ułożył pod skałami stos konarów kosodrzewiny i rozpalił wielką watrę.
A zewsząd z połonin i z osiedli śpieszyli ludzie ku Kiziej połoninie kierując się według watry i grania trembity. A trembita doboszowa grała, zawodziła, grzmiała i jakby pałała łuną dźwiękową — groźną, przez całą noc aż do rana — tak długo aż połonina zaroiła się ludźmi. Ludzie w przerażeniu i podziwie patrzyli na młodego kozaryka-olbrzyma, który całe góry zdołał zbudzić i zaalarmować.
Aż wytoczyło się hen z daleka, z daleka zza Pisanego Kamienia — rozognione słońce.
Wtedy Dobosz nakazał rozłączać i zabierać trzody. Swój własny dobytek cały oddał biedakom. A na pożegnanie tak przemówił do zebranych, grzecznie, dobrotliwie, delikatnie.
— Słuchajcie, bracia mili, pobratymi serdeczni, gazdowie godni! Nie patrzcie, że młodziak mówi. Jam już nie Ołeksa-kozaryk. Jam Dobosz.
Nie zaczęło się jeszcze gazdowanie moje, a już się skończyło. Odtąd na Kiziej nie będzie już połoniny pańskiej. I sług pańskich nie będzie, lecz Doboszowa siedziba i dziedzina. I wszystkie skarby skalne, połonińskie, wszystko to mi w dziedzictwo oddane.
Ale nie dla siebie chcę skarbów. I sławy nie dla siebie. Idę rozbić okowy wasze, pomścić wasze krzywdy. Całemu biedackiemu ludowi dolę dać — wielki świat otworzyć. Nikt mnie nie zdzierży. Nikt mnie nie przemoże, chyba ja sam siebie. Tu mój topór gromowy, skały zdolen rąbać. Kto chce, kogo ochota porywa junacka, do mnie niech staje, będzie mi towarzyszem. Lecz kiedyś — pamiętajcie! gdy znów usłyszycie ten głos trembity, abyście wiedzieli: to Dobosz woła.
Wtedy porzućcie i wy wszystko! Wyruszcie! Powitać ten dzień, gdy już nie będzie biednych, nie będzie nieszczęśliwych. Uśmiechem zakwitną lica wszystkie, góry całe jak las jabłoni.
Tak przed wiekami rzekł Dobosz młodziutki tam wysoko pośród skał. Tak się rozeszły po górach jego słowa. Tak do dziś trwają, grają jak echo trembity, jak łuna słoneczna pałają.
Gdy wyruszyły już trzody i rzesze ludzkie, przyszedł na połoninę berezowski chłopak ze smutną dla Dobosza wieścią: oto brat Dobosza, gdzieś daleko w wojsku służący, nie mogąc doczekać się powrotu w góry odebrał sobie życie. Więc wzburzony i rozżalony Dobosz, jakby mu ziemia gorzała pod stopami, zleciał z połonin potężny a lekki jak ptak. Nogi chyże przelatywały przez berda i potoki, jak gdyby miały skrzydła. Nad smukłym jak u dziewczyny stanem kołysały się potężne plecy doboszowe. Oczy stalowe ciskały strzały gniewu, a włosy krucze niosły się w wichrze jak chmury tuczowe ku dołom.
Śpieszył na doły do Pana Barona, aby mu odpłacić za brata. A po drodze, już na dołach, spotkał biedaka sczerniałego od brudu, obdartego, półnagiego, odzianego w same łaty i łachmany. Był to młody Iwańczyk Rachowskij, pierwszy towarzysz Dobosza i najwierniejszy. Dobosz nakazał babom umyć go, ubrać, i razem z nim i z pomocą zastraszonej służby napadli na dwór Pana Barona.
Czasem ludowa wieść lubuje się w przedstawianiu tego napadu i w opisie zapasów z Panem-mocarzem. Lecz wersje są różne. W górach niewiele słyszy się o tym, na dołach częściej i to w licznych odcieniach. Niektóre podania nawet celują w przesadzaniu okrucieństw Dobosza. W tym jednym wypadku. Bo po raz pierwszy się zdarzyło, że w dziki i zwierzęcy sposób wdeptano w błoto poniżenia i zniszczenia — Pana. Bo człowiek nie chce zawsze być małym i biednym, choćby nawet sprawiedliwym i godnym litości. Woli być okrutnym i złym, a wydawać się potężnym. Tym bardziej człowiek młody, lud młody.
Opowiadają zatem, że powaliwszy Pana i spętawszy go z pomocą Zachowskiego, młody Dobosz zapamiętały w zemście i żałości, zaczął go męczyć i katować, aby się nasycić zemstą. Tak rąbał Pana z furią jak kłodę dębową i wciąż go pytał: „A boli, Panie?“ Pan jęcząc odpowiadał z trudem: „Oj, boli, boli“. „Widzisz, ot tak mnie serce boli za mym bratem“ — powiadał Dobosz. I płakał Dobosz za bratem żałośnie jak dziecko, a Pan jęczał pogruchotany i umęczony.
W końcu Dobosz zabił Pana i kazał zapalić dwór, a cały dobytek pozostały, jak zgodnie głoszą wszystkie podania, kazał rozdać służbie i biednym chłopom. Dla siebie nie wziął z dworu ani szeląga.
Ale nie pomyślał wtedy Dobosz, że źle spełnia rady i życzenia staruszka.
Młodość tak go porywała, siła niosła, uderzała o brzegi jak powódź wiosenna. Co mu kazało serce, krew i chwila, uważał za czyn dobry i słuszny.
I odtąd zaczął doboszować.
Od tych czynów pierwszych, burzliwych, dzikich, zdzierających z ludu zawszony kaftan pańszczyzny, łamiących z wściekłością kajdany poddaństwa, od czynów niespętanych, huczących, jak głosy powodzi, rwącej skały i niosącej lasy — szedł pomruk, poszum, grom sławy po górach się rozchodził i po odległych krajach. I zbiegali się doń junacy, jak strumienie do Czeremoszu z hukiem i szumem. Z całych gór, a także z dołów i nawet z odległych krain — z Węgier, z Ukrainy i z Serbii. Zbiegały się dziesiątki, setki, a z czasem tysiące młodzieży, tworząc prawdziwe hufce, wojsko Wierchowiny.
Na pierwszą wieść o tym wszystkim Panowie i Sekwestr zebrali sporą routę w pościg za Doboszem. I dopadli go, gdy jechał konno z garstką junaków niedaleko ujścia potoku Putylla do Czeremoszu. Dobosz kazał swoim towarzyszom udać ucieczkę. Umówił się przy tym, że spotkają się na szczycie skały przy ujściu Putylii. A sam niby to dał się dopędzić. Postawa Dobosza nie zachęcała do zaczepki, ale młodziutki, niemal chłopięcy wygląd jego oblicza ośmielił routarów, zwłaszcza że się zupełnie nie bronił. Związali go i zaczęli okładać rzemieniami. Ale Dobosz uśmiechając się nieznacznie ciągnął ich powoli nad brzeg rzeki. A gdy już był blisko rzeki, szarpnął potężnie, rozerwał więzy i powrzucał routarów do Czeremoszu. A tylko dwóch wziął pod pachę i poniósł na szczyt skały, aby ich pouczyć. Kiedy ich już wyniósł na sam szczyt, ukazał im w dole przepaść i wodę płynącą. Wtedy zaczęli jęczeć, błagać, zaklinać i przysięgać na klęczkach, że jak długo będą żyli, nie będą ścigać Dobosza ni jego junaków, a i wszystkich innych będą odciągać od pościgu. Pozostali routarze, dźwigając się półprzytomni z fal Czeremoszu, z przerażeniem ujrzeli swych towarzyszy na szczycie, usłyszeli ich jęki. Wtedy towarzysz Dobosza, srogi i nieubłagalny Dżemyga, prosił, aby mu oddał Dobosz porwanych routarów, by mógł ich odpowiednio a delikatnie zrzucić ze skały, by im dokładnie kości połamać. Ale Dobosz, siedząc na skale i uśmiechając się, podarował życie routarom. Tylko im kazał — było — bardzo pośpiesznie uciekać w dół po skale. Więc uciekają w dół w przerażeniu, wśród głośnego śmiechu opryszków, routarze pokaleczyli się nieco. Lubowali się tym widowiskiem opryszki: „Oto ci raz! pańskie wojsko maszerować nauczone! Nie dogoniłbyś!“ A wtedy Dobosz i jego junacy, przy dźwięku fłojery i paląc z pistoletów, zaczęli tańczyć na szczycie, wywijając kozły nad przepaścią. Patrzyli z dołu routarze. Już już zdawało się, że któryś z opryszków runie w przepaść. Ale to byli przecież junacy Doboszowi!
Rozeszła się potem wieść o nadludzkiej sile i niesamowitej zręczności Dobosza i jego towarzyszy. I już nikt nigdy za nimi routy ani pogoni nie wysyłał. Nikt też nie chciał brać udziału w pościgu. Żadna straż bezpieczeństwa nawet nosa nie śmiała odtąd pokazać w góry.
A Dobosz wrócił na Kizią, tam zbierał hufce i przygotowywał wyprawy.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.