Prawda starowieku/Samotność

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZARNE I BIAŁE
(O MAGII HUCULSKIEJ)


SAMOTNOŚĆ

Czas górski, co tak potężnie i powoli się toczy, a niekiedy tak szczodrze rozsieje radość, uroczystość barwną, inne jeszcze skarby kryje, nieosiągalne dla oka.
Gdy wędrowiec przyjedzie w sierpniowe przedpołudnie nad Czeremosz, na Krzyworównię lub Jasienowo w taki dzień jasny, jakie tam tylko bywają, wtedy to woda tak iskrzy się i świeci, że każdą kroplinę okiem oddzielnie można odróżnić, wtedy na drzewach gałązki, liście, igliwia i szyszki tak nasycone są światłem, że każde z osobna odcina się od błękitu. A chociaż korzenie drzew zakryte, chociaż cały świat tych bujnych korzeni łąkowych gnieździ się w ziemi, jednak w dniu takim myśli się jakoś: gdyby je odkryć, odsłonić, gdyby i do nich dotarło światło... Wniknęłoby w każdą miotełkę, w każdą nitkę korzenia. W dniu takim uwierzyć można, że cały świat z tkaniny świetlnej usnuty. Że wszędzie światło kojarzy się z światłem i rodzi światło. Że nie ma rzeczy, której nie można by samym okiem pojąć. Może nawet przejście do śmierci nieodwołalne i niepojęte, gdy je potężniej światłem nasycisz, w tak przejrzystą grę kroplin się rozsieje jak tonie Czeremoszu.
Ale gdy noc głęboka zatopi Jasienowo, a ponad szczytami z przepaści nieba zadrgają przeraźliwie samotne tętna świetlne, a inne światełka coraz lżejsze, coraz znikomsze pyłami toną w czarnych bezdnach, przeczuwa się wtedy, że są moce potężniejsze od światła. Samotne promienie ślizgają się po nich, nie przesiąkną ich nigdy.
W życiu ludzi ponad obcowanie i pracę, ponad świętowanie i radość, ponad towarzyskość wszelką, starsza i mocniejsza jest samotność.
Kto by raczył natężyć słuch, zastanowić się nad rzeczą tą, tak nieważną dla dzisiejszego świata, i nad tym, że skłonność do serdeczności, do wielkich darów serca, a także do uwielbiania, do kultu, do świętowań, rodzi się w samotności — temu wysączy się z piersi Wierchowiny, jak zwierzenie nieoczekiwane, źródło prastare, ciche, ciągle żywe.
W zamierzchłych czasach wieszczowie, nauczyciele ludzkości, poznali sami tę moc światowładną i ludziom odkryli nowy świat, chociaż przez to ani o włos nie zmienili swych zajęć. To wszystko teraz pozakrywane warstwami licznymi. A może przecież jeszcze te same tętna źródlane drgają?
W samotności pustelnika-pastucha, czuwającego na pustkowiu pośród burzy gromowej, co świat zalewa to powodzią światła, to czarności. W samotności myśliwca i zbiega, w czasie zawieruchy śnieżnej rozszarpującej szałas, zasypującej go lawiną śniegu. W samotności wędrowca pośród milczących lasów, których szept każdy napełnia drżeniem, każdy szum unicestwia człowieka. W samotności rodziny zdanej tylko na siebie, gdzieś w pustkowiu górskim, skąd żaden krzyk, żadne wołanie o pomoc nie dotrze do ludzi.
O samotności samej mało kto zdoła opowiedzieć. I komu to przyjdzie do głowy, gdy ona to właśnie nieubłaganie pędzi człowieka ku towarzystwu, ku miłości, albo ku wspólnej pracy i zabawie, jakby na to, by o niej samej zapomnieć.
Biała nieskalanie ścieżka, wijąca się wśród zasp śnieżnych grzbietem połoniny — ku samotnej zymarce. Głos niewidzialnej fłojery, tęsknie wzywający z głębi puszczy. Takie chyba obrazy samotności pozostają?
Bo tymczasem powoli „zaludnia“ się każda samotność. Człek długo samotny, w wielkim świecie chmur, szczytów, lasów, wód i traw szuka towarzystwa, szuka pobratymstwa. Czasem nie szukając znajduje. Wynurza mu się zewsząd inny świat, podziemny, świat widzeń, zapytań, zagadek i znaków. Uczy się nauki niezwyczajnej. Każdy szept, każdy gwar nabiera znaczenia niewymiernego. Tam, gdzie milczy puszcza stara i czeka, gdzie połonina bezkreśna w świetle miesięcznym się roztapia, tam, może wśród ziół i korzonków, czekają na grzeczne słowa, na jakąś bardzo trudną „przemówkę“, na znak tylko świadomym znany, pobratymkowie życzliwi?
Leśne źródła, rodzące się w mrokach, szepcą, wzdychają. Wierchowe potoki w szuwarach ględzą, szczebiocą słodko jak dzieci wodne, albo igrają sobie, dzwonią po skałach. Inne po junacku grzmią, uderzają. Dolinami radują się wody przestrzenią, prądem tanecznym. Łączą się, cieszą z pobratymstwa słobodnych strug, sejmują rady wodne, głoszą napomnienia ważkie, niosą dalej przypowieści i nauki wód górskich. Już lada chwila głosy ucieleśnią się w postacie, dotąd nigdy nie widziane. Czasem już w drzemocie wprost u wrót serca zakwilą ptaszyną wieszczą, szumami nadzieję nawieją. Przygrywają, przyśpiewują, pocieszają śpiącego samotnika.
Bo tam gdzieś także z młak syczących czy powleczonych zielonymi krostami rumowisk skalnych, albo pośród wyrw, z plątaniny wiatrołomów korzeniastych — tak pouczają „przemówki“ — to wychylają się, wyzierają nieznacznie, to okiem łypną i znów przyczają się, czyhając na jakieś nieostrożne słowo, warują, czekając na podszczucie czyjeś, moce upiorne. Psotne, śmiechliwe, albo straszne upiorzyska z wyżartymi licami, ze zwisającymi z tyłu kiszkami, niosące choroby, cierpienia, szał i śmierć. Nieraz straszniejsze od tych wrogów słobody, co to skądś przynoszą w góry ucisk, krew i biedę. Może z tego samego rodu biedowatego?
A także gdzieś pod wierchami w Czarnohorze, w najgłębszych ustroniach gór, spoczywają po królewsku, w potajnikach baszt i wieżyc, w komorach i łożach, wykutych przez olbrzymów, olbrzymy orle — potęgi groźne lecz wspaniałe, czasem nawet jak gdyby łaskawe. Moce watrookie, chmuroskrzydłe, gromodzwonne. Spoczywają — do czasu. Z okienek skalnych baszt, z ganeczków, z narożnic wiszących nad przepaścią, błysną czasem ogniste oczy, zadudni pomruk odległy.
Małomówny i milczący człowiek słyszy rozmowy przeróżne, o jakich w życiu nie śnił. Taki, co mało bywał po świecie między ludźmi, tu w samotności nabywa manier układnych. Najtroskliwiej pilnuje modlitwy i obyczaju, strzeże się, by nie wyrzekł w ciszy bezludnej słowa brzydkiego, słowa nie w czas, by ruchem niesfornym, a może nawet myślą nie zbudził, nie spłoszył „czegoś“.
Czasem taki, co niewiele dbał o dziewczęta, gdy siedząc tak sam miesiącami zacznie tęsknić za którą, może jakimś jednym westchnieniem lub krzykiem tęsknym wywołać zwiewną marę ptasią, skrzydlatą, ze światła zielonego utkaną Niaukę, nieziemską oblubienicę, co mu ten świat cały ukaże pospolitym i nudnym, i wiedzie go czule — poprzez dno przepaści — ku zaświatom.
Ale też, gdy z czasem nabrzmiały pożądaniem pozwala żądzom toczyć serce, wyzwie tym chciwą pieszczot, nienasyconą groźną kochankę puszczową Leśną — piękną, lecz z wnętrzem z tyłu otwartym — od której nawet, gdy wróci między ludzi, chyba śmierć go wybawi.
Nawet spokojny, zgodliwy, nie szarpany żądzami człek też wystawiony na napaście, na nasłania wrogie, chodzi z lękiem, jakby z cieniem, gotów do odparcia napadu nagłego, przygotowanego chytrze, niechybnie niszczycielskiego. Uczy się niezmiernej ostrożności. Wilk jakiś mignie koło chaty. Śladu nie zostawi. Czyż to wilk? Gwiazda taka jasna pojawi się, jakiej dotąd nie widział. Alboż to gwiazda? Wiatr gna z całym wojskiem wyjących bied, rozwścieczonych czortów i czorcików, hulających w psotnych podskokach wśród przekornych świstów i pisków. To nie zwyczajny wiatr.
Oblężony przez grozę i pokusy pustkowia, niejeden człek sam staje się wojownikiem, zatarasowuje się i obwarowuje, przepędza pokusy i widma słowami, znakami, środkami tajemnymi, albo nawet wyzywa groźne moce. I czasem — jak to na wojnie — ulega im, do czasu lub na zawsze.
W dzisiejsze czasy gdzież znaleźć między ludźmi takiego mocarza „przemównika“, chmurnika czy gromowego poczynacza, który by stanął mocom groźnym do oczu, równy albo mocniejszy potęgą tajemną, który by bronił innych ludzi, chudobę i pasznicę od nich? Można chyba się z nimi sprzymierzyć za cenę kto wie jaką albo po prostu poddać się im bez sławy. Zwyczajny człek myśli: najlepiej przykucnąć przy ziemi jak trawa, nie pchać się między mocnych, postawić sobie zastawy z przemówek, ochrony z krzyży i ziół. Siedzieć tak cicho, aż przegalopują gdzieś sobie mocarze:
Cesarz gromowy, wichrowi królowie sępoludów z groźnymi zastępami, z pobratymami swoimi, z dziatwą swą niesamowitą, duchy powodzi, królowie wodni i inni.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.