Prawda starowieku/Powrót kolędy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda starowieku |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1980 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na Święty Wieczór, na zakręcie czasu, odprawia się w lasach i pustkowiach karpackich tajna wieczerza, biesiada niewidzialna a powszechna. W najmroźniejszą noc, pod świecącymi gwiazdami, albo w zawieję wirową, gdy nie widać na krok, otwierają się liczne uszy i liczne usta, niczym kwiaty na wiosnę. Ludzie pytają, zwierzęta odpowiadają, potem już mówią same z siebie. Czasem ludzie dosłyszą takie słowa lub takie zagadki, które im się dotąd nie przyśniły.
Zaledwie mrok zapadnie, pasterz — raczej stary niż młody — przychodzi do stajni sam, aby go nikt nie widział ani nie słyszał. Zamyka drzwi szczelnie, nic nie słychać, tylko oddechy chudoby. Z początku dla niepoznaki pasterz rży do koni, ryczy do krów i do wołów, beczy do owiec, a w pasiece brzęczy do pszczół. I gdy mu odpowiedzą, każde po swojemu pyta cierpliwie: „Czyście zdrowe, maleństwa? A może was coś boli? A może byście coś pokosztowały sobie od święta? Może suszenic słodziutkich z miodem? A może bułki bialutkiej?“ Wtedy dopiero rozerżą się konie, rozryczą krowy, rozbeczą owce, rozbrzęczą pszczoły, a pasterz biegnie prędko do chaty po traktament.
Nie ma co ganić bez potrzeby. Sporo jest takich pasterzy, którzy mają sumienie przez cały rok, choć, jak to bywa, niejeden coś zapomni albo przeoczy. Ale prawdę mówiąc, jest wielu takich, co dopiero na święta się rozsumienią i coś sobie przypomną. I wtedy dopiero gorliwie zaczynają rozmawiać ze zwierzętami i zabiegać o nie. A czemu? Bo dobrze wiadomo, że na Święty Wieczór skądś z połonin powieje i sam Jezus chodzi nocą pomiędzy śpiące zwierzęta i sprawdza: „Maleństwa moje, a czy was kto nie krzywdzi? A może cierpicie z pragnienia, bo was na czas nie napoją? A może z zimna, bo wam nie pościelą i nie ogarną? A może z kolek, bo was nikt nie natrze?“
Na każdy wypadek przeto nawet człowiek twardy i bez serca pomyśli sobie: w ten jeden wieczór lepiej być dobrym z chudobą, bo chudoba niepamiętliwa, co dobre pamięta, wszystko co złe zapomni, nie naskarży.
Ugaszczanie chudoby, to dopiero początek. Na Święty Wieczór gościnność tak się rozlewa jak rzeka górska, co rozbija zapory i porywa wszystko, co po drodze. Zaledwie pasterz skończył ugaszczać chudobę, otwiera na oścież wrota, a także drzwi swojej chaty, choćby nie wiadomo jaki mróz trzaskał. Wzywa i zaprasza takich gości, których przez cały rok nikt nie widuje, a jeśli nawet widuje, na pewno nikt ich nie zaprasza. Naprzód wszelaką żywocinę po lasach, po przepaściach leśnych, po skrytkach, po zakątkach, po ścieżkach, ścieżynach. Pasterz pozdrawia wszystkich głośno i tak się to zaczyna: „Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach, na wodach-zdroiczkach, na zakrętach, na przeskoczkach — Boża Dziecino, rączką zorniczną błogosław im wszystkim! Czy z niedźwiedziego rodu czy z wilczego rodu, czy z jeleniego rodu, z sarniego czy z zajęczego, ze skały czy z brodu, z lasu czy z płaju, chodźcie do nas, nie bójcie się, skorzystajcie, poliżcie, skosztujcie, napijcie się, nasyćcie.“
Czy cicho w lesie, czy trzaśnie gdzieś chrust, czy słychać kroki w śniegu, pasterz nie boi się. Czeka, powtarza trzy razy zaproszenie dla wszelkiego dychania, dla wszelkiej żywociny. Zaproszenia sięgają coraz dalej, coraz bardziej ważkie, coraz bardziej „warkie“ — ryzykowne. Pasterz wzywa dusze zmarłych, swoich i obcych. Te, które błądzą po lesie w wietrze, a nigdzie nie mogą trafić. Dusze tych, co zabici piorunami i kłodami leśnymi, tych, co zabłądzili i przepadli po puszczach, tych, co potonęli na spławach wśród powodzi. Te, za które nikt się nie modli, które nie mają dokąd pójść na Święty Wieczór.
„Ojcowie albo nieojcowie, bracia albo niebracia, pobratymi albo rozpobratymi, przybywajcie, lećcie tu do światła, do chat, bądźcie łaskawi, odpocznijcie, pokrzepcie się, ucieszcie się. My wam radzi, dla was rzucamy miód z pszenicą i z makiem.“
I zaraz furkocąc cichutko wlatują hurmą dusze do chaty. A domownicy obrzucają ściany i sufit potrawą z miodu, pszenicy i maku, aby dusze siadając gdzie zechcą mogły sobie ssać jak motyle. Potem domownicy dmuchają lekko na stół i na ławy, aby ich nie przysiąść, aby nie zgnieść żadnej duszyczki.
W końcu przychodzi najważniejsze zaproszenie. Zapewne nie każdy pasterz albo nie każdy jednakowo, bo nie każdy wie, o co chodzi, wzywa i zaprasza Cesarza Gromowego ze skalnego państwa, aby go odwiedził wraz ze swymi bojarami gromowymi, z drużyną skalną gromową: „Przyjdź, cesarzu godny, na Wieczór Święty! Ponad nas jest większe światło, Dzieciątko Boże, przyjdź Je uczcić!“
Ale co robi wówczas cesarz gromowy? Zawiera się w zamczyskach skalnych, w komnatach gromowych, głuchy na słowa święte, w przemoc dufny, w moc pioruna i w harmaty gromowe. Czyż jeszcze nie wiecie, kto to? To główny poprzecznik Boga. Od wieków czekają nań słowa uprzejme i drzwi chaty otwarte. A on nie ruszy się nigdy, ani nie mruknie. Milczy. I dalej zapraszają go pasterze ku chwale Dzieciątka zrodzonego z gwiazd, w Jego Imieniu i na cześć Narodzenia świętego. A może?
Wieczerzy ani biesiady tajnej nikt nigdy nie nakazał i dlatego nie może zakazać i nikt jej nigdy nie zakaże. Choćby na każdym drzewie były tablice państwowe i zakazy kościelne przeciw zabobonom, nikt nigdy nie upilnuje pasterzy.
Gdy kończy się tajna biesiada, zaczyna się kolęda. Kolęda jest wesoła, otwarta, beztroska i dlatego nazwano ją chrześcijańską. Ludzie bowiem górscy myślą, że smutek to pogaństwo albo i kuszenie czarta, zaś chrześcijaństwo, to radość swobodna, to życzliwość przyjazna. Od początku świata chodzą pasterze-kolędnicy. A skądże wzięła się kolęda u nas w górach nad Prutem, nad Czeremoszami, nad Bystrzycami? Gdy ostatki słobody zagasły na dołach, gdy i prastarą pieśń zadeptano, a wszystkie sprawy wiary i serca poddano urzędom, święty Mikołaj wędrowiec, opiekun najbiedniejszych i uciśnionych, opuścił wszystkie tamte kraje i tu u nas w górach się pokazywał. Za nim podążyła jego dziatwa-kolędnicy, i dlatego jedynie w nasze góry schroniły się stare pieśni, dawne pląsy, cały obyczaj tak radosny, że do nieba podskakuje i dlatego słusznie nazywa się chrześcijańskim.
Ale sto lat temu i u nas zapadła noc. Mandatorzy[1] zdławili obyczaj i już się zdawało, że koniec świata wisi nad głową. Mówi się bowiem słusznie, że gdy ludzie przestaną śpiewać stare kolędy, zdobić pisanki i modlić się do Rachmanów, zaraz łańcuchy na Lucyferze rozluźnią się, a on zaczyna ryczeć i gotuje się, by wpaść jak burza na ten świat. Jednak tym razem nie udało mu się. Mandatorzy wywrócili się i poszli do piekła, niech ich ma i trzyma! A pieśń zmartwychwstała. Znów po płajach zaśnieżonych błyskały światła, znów skrzypki śpiewały, dzwonki dzwoniły, pistolety hukały, rogi grzmiały, a trembity trąbiły po lasach i po połoninach. Znów wracali kolędnicy do chat.
Czyli janheły z nieba spłynęły?
Od Boga goście, to kolędniczki!
Kolędniczkowie — Boży diaczkowie.
Lasy stare, pamiętające dawną swobodę, witały radosnymi echami te pieśni, których nie słyszały przez cały czas niewoli, przez pół wieku. Wracała kolęda z tamtego świata, pytała w imieniu Ojców:
Cóż tam porabia nasza warstwa sławna?
Czy wiara taka jak starodawna?
Czyli w kościołach modlą się szczerze?
Czyli się kłonią Tajnej Wieczerzy?
Czy dzierżą mocno starowieku wiarę,
Prawdę swobodną, jak ojce stare?
Kolęda znalazła wszystko po staremu. Nie zgasła jeszcze stara prawda. Starzy ludzie witali kolędę ze łzami w oczach. Gdy pod oknami zagrały skrzypki i trembity, gdy zadzwonił dzwoneczek kierownika kolędy, gdy młode głosy huknęły: „Czy śpisz czy czuwasz gospodareczku?“ Odpowiadano z chaty gromko: „Prosimy, prosimy, panowie kolędniczkowie“.
Kolędnicy rzędem stawali pod oknami, podnosząc ogromne topory jak wojownicy starowieku. W chacie zaś dzieci w radosnym przestrachu pchały się do okna, niepewne, czy może gdzieś w tłumie kolędników nie ukryły się janheły skrzydlate, czy z tyłu za trembitarzami nie kroczy sam święty Mikołaj. Widziały, jak wśród świateł czerwieniły się stroje kolędników, jak błyskały topory w tańcu, jak na śniegu kotłował pląs. Stary Matarha, z wąsami jak dwie równe białe a długie wiechy, był starszym bratem kolędy. Trzymał krzyż owinięty w przędziwo, uśmiechnięty uroczyście stał nieporuszenie. Obok niego kierownik kolędy, Foka z rodu Szumejów, ubrany świetnie, cały błyszczący miedzią, z dwoma pistoletami ciężkimi jak armaty, z czterema prochownicami. To dzwonił dzwonkiem, to skinieniem kierował pląsy, to zaśpiewał kolędy. Potem skakała Koza — czyli kolędnik przebrany za kozę, potem drugi przebrany za konia wierzgał i rżał hardo podrzucając głowę, co chwila Michonosza, który miał zbierać i pieniądze i dary, wywijał workiem. Skrzypek ciął skoczną melodię pląsu i kruhleka i sam wyginał się jak ta melodia. W oddali stali trembitarze i co chwila odzywały się trembity potężnie a słodko. Z małej zagrody głos trembity obwieszczał światu powrót kolędy. Każdy kolędnik uzbrojony był w pistolety i po trembicie rozlegały się strzały, tak że dym gęsty osnuł kolędników niby mgła górska. Wreszcie za przewodem Foki szła pieśń — kolęda podokienna, bardzo powoli, poważnie i równo. Potem kudłaci, białowłosi starcy pląsali z toporami, przysiadali i okręcali się dziarsko jak niegdyś za dawnych lat. Młodzieńcy pląsali po starcach. Wszyscy szczęśliwi, jakby świat znów się w ręce Boże dostał, jakby się na nowo narodził. W końcu kolędnicy zdobywali chatę, wchodzili hurmą do chaty i zasiadali za stół. To wesoło płynął obrzęd, to uroczyście. Dzieci do końca życia nie zapomniały powrotu kolędy.
Za czasów młodości Foki nie tak wygodnie chodzono jak dzisiaj, kiedy po jednej gminie kilka partii kolędników się kręci, a wówczas przez osiem dni dobrze nogi trzeba było wyciągać, by przelecieć cztery albo nawet pięć gmin, co były odległe od siebie. Nieraz już od jednej chaty do drugiej był marsz potężny, a gdy śniegi zapadły po pas, i trud nie lada. Czasami, gdy mało było czasu, spraszano ludzi do jednej chaty, i od tej pory nie wszystkim naraz śpiewają kolędy, kolędują każdemu w chacie osobno stosowną pieśń, choćby najmniejszemu dziecku, a o umarłych nigdy nie zapominają.
Tak w najdalsze zakątki puszczowe nieśli wieść radosną i słowo Boże. Po ośmiu dniach wracali, skąd wyszli, to jest na Jasienowo na rozples, czyli odpląsanie, tym tańcem kończyli kolędę.
Także dzisiejsi ludzie chlubią się, że jako kolędnicy nie śpią przez osiem dni, bo nieustannie sławią Chrystusa tańcem, pieśnią i przyjacielskim obcowaniem z ludźmi. Alboż to prawda? Jaki taki słabeusz-kolędnik zaledwie jedną albo dwie noce przetańczył, zaledwie podreptał od jednej chaty do drugiej, co teraz i tak nie bardzo daleko, a już trzepnie się byle gdzie, chrapie potężnie albo co najmniej drzemie i nosem o stół uderza i znów drzemie. Nie taki naród jak niegdyś. Jedno trzeba przyznać, że nasi kolędnicy nie tak chodzą jak ci kościelni, gdzieś tam na dołach, co chociaż nawet wyuczeni dobrze, wyklepią prędko swoje, jakby cepem, byle tylko parę złotych na kościół wydostać, i już lecą dalej. Nie, chrześcijańska wiara nie wynudzonych pieniędzy potrzebuje! Potrzebna jest ochota udała, chce porwać, zachwycić, zyskać sławę. Po miastach uczeni i światli ludzie chodzą do teatru, cieszą się przedstawieniami. U nas na kolędę cały teatr przychodzi do chaty. Ale nie wiadomo jeszcze, jak będzie grać, jak długo w chacie kolędnicy pobędą. Wszystko zależy od tego, jak się ich przyjmie, jak się z gospodarzami zaprzyjaźnią. Po chrześcijańsku, to tak właśnie: każdemu inaczej życzenia złożyć, inaczej pląsać, inne powieści powiastować, inne żarty wymyślać, a jak trzeba, błazeństwa płatać. Ale ze wszystkimi zaprzyjaźnić się! Tacy to kolędnicy prawdziwi!
Aby wskrzesić kolędę, Foka wydobywał, skąd mógł, stare pieśni, chadzał do innych kierowników kolędy. Razem przypominali i powtarzali stare pieśni. Chadzał też do starego diaka w Krzyworówni Kropiwnickiego, który niejednemu udzielił tajemnych nauk o tamtym świecie, i uczył także chętnie kolęd, gdy kto chciał się nauczyć. Foka słuchał także wędrowców, co zatrzymywali się na noc w jego chacie, niektóre zaś pieśni wyczytywał z jakichś książek. A może żadnego kazania chrześcijanie górscy nie słuchali tak nabożnie, jak kolędy Foki, gdy z uśmiechem zaśpiewywał rozmowę Hospoda ze świętym Nykołą:
A u naszego gazdy i pana,
U pobratyma brata Iwana,
Kiedrowe dwory, cisowe stoły.
Raduj się ziemio! Syn się narodził! Raduj się!
Sam Hospod siedzi u świętej Wieczerzy,
A po zastolu święci, anioły,
A nie ma li tylko świątka Nykoły. —
Posłuż mi gazdo! — sam Hospod zawoła —
Niech wraz się zjawi świątek Nykoła! —
I za godzinę Nykoła bieży,
Jasna korona na jego skroni,
A miecz ognisty w prawicy dzierży,
Wiedzie wiosenkę, a zimkę goni.
Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!
Rzecze doń Hospod tak spoza stołu:
— Gdzieżeś to bawił święty Nykoło?! —
— Przebacz mi, Panie, zawsze tak bawię,
Byłem na morzach, hen na przeprawie.
Siedemset duszek jam wiózł przez tonie,
Żadnej duszyczki nigdy nie ronię.
Lecz skądś wichrowie bujni wychyną,
Zwichną mi cichy korab w głębinę
I dwie duszyczki morze zabierze:
Jedną, bo nie przyjęła do domu
biedaka, skąpiąc jadła, odzieży,
nie przysporzyła dobra nikomu.
Druga duszyczka, ta miała za nic
Macierz i ojca, waży się ganić.
I tę duszyczkę morza zabrały.
I już nad nimi zamkną się wały.
Nurkiem po trzykroć w głębię się ważę,
Fale po trzykroć przeciwią się wraże,
Alem je w końcu wyłowił ze dna
I nie przepadła dusza ni jedna.
Siedemset duszek jam przewiózł przez tonie,
Żadnej duszyczki jam nie uronił.
Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!
Przykro powiedzieć, że taka pieśń na papierze położona, a choćby odczytana głośno, wytrajkotana równiutko, tak jakoś smutnie wygląda, jakby ją w trumnie nowiutkiej na sen wieczny ułożyli, a diak w pośpiechu wieczną pamięć wybehekał. Pieśń Fokowa szła powoli, nie śpieszyła się. Rozsnuwała się wokoło, mówiła do każdego, pytała każdego. Bo Foka nie tylko każdą zwrotkę obwieszczał, nawet każde słowo wyrażał dobitnie i patrzył w oczy jednemu za drugim, a dopiero po każdej zwrotce naprzód kolędnicy, a potem nieraz wszyscy w chacie odpowiadali powtarzając chórem wyraźnie refren: „Raduj się, ziemio, Syn się narodził, raduj się!“
Tak, nie śpiesząc się wcale, śpiewając godzinami, odśpiewali każdemu z obecnych, nie omijając nikogo, długie kolędy. Każdemu inną, stosowną dla każdego: inną dla gazdy, inną dla gazdyni, inną dla chłopca, inną dla dziewczyny, inną dla dzieci i wreszcie kolędy dla zmarłych, co zaproszeni na Wieczór Święty, choć niewidzialni, słuchali gdzieś po kątach.
Znów odpoczywali, znów traktowano ich, a kolędnicy na przemian to certowali się, to przekąsywali i wypijali, skłonieni długim zapraszaniem.
Potem wstawali nagle. Foka rozpoczynał z pieśnią na ustach obrzęd szczególny, to jest taniec świąteczny nazwany pląsem, rześki, skoczny, zwrotny jakby młode kózki tańczyły. Rozpoczynał pieśń pytaniem:
Oj dobryj weczer do ceji chaty
Czy pozwołyte kozi skakaty?
Kolędnicy odpowiadali gromko:
Oj skaczi, skaczi, kozo neboho,
Nasijaw nasz pan pszenyci mnoho.
I wówczas naprzód starcy, co pamiętali dawny obyczaj, brali się za ręce po dwóch, to w skokach naprzód, to w nagłych zwrotach wstecz, to w przysiadach. Atakowali jednego po drugim obecnych, wzywając pieśnią, aby dał za pląs pieniądze na cerkiew. Lecz wkrótce młodzi pląsarze zmieniali starszych. Bo każdy z obecnych wiedział, nawet dziecko każde wiedziało, że ma to być próba wytrzymałości pląsarzy, czy długo i wytrwale potrafią tak skakać, przysiadać, pląsać i śpiewać równocześnie, na to, aby wydusić pieniądze. I każdy, choć trzymał pieniądze przygotowane w garści, starał się wytrzymać pląsarzy jak najdłużej. Cała chata śmiała się głośno, a niejeden z obecnych mówił: „Ho, ho, tak łatwo to nie ma, niech padają ze zmęczenia, niech zapracują na cerkiew Bożą!“ Foka nieustannie dzwonił dzwoneczkiem w rytm pląsu, a pląsarze już usta otwierali ze zmęczenia, już słaniali się w przysiadach, ale nadal skakali i przysiadali, i choć zadyszani śpiewali dopominając się o datek:
Ne choczesz daty, ne pidem z chaty!
I wreszcie oblegany przez nich osobnik, to przez jednych do oporu zachęcany, to znów przez drugich upominany, aby miał litość nad kolędnikami, rzucał pieniądze do dzwoneczka. Zaledwie chwilę odpoczęli pląsarze i znów oblegali pląsem kogoś innego, aż wyciągnęli pieniądze na cerkiew, tyle ile się dało. Zapracowali je ciężko.
Były jeszcze inne radości i zabawy. Na święta owe gazdowie więcej prochu wystrzelali — i to nie byle jakiego — bo gruboziarnistego węgierskiego, co zowie się banyas — niż ich przodkowie w słynnych wyprawach na Złotą Banię, kopalnię złota, czy w Kuckiej wojnie z wojskami cesarskimi. Strzelali nie tylko przed wejściem do chaty, także w chacie.
Nie było to z żadnej dzikości, ani — broń Boże — z pijaństwa, tylko z czystej radości świątecznej, a także z grzeczności, aby którejś chacie nie odmówić tej parady. A dlaczego? To zrozumieć trzeba.
W dawnych czasach, więcej niż dwieście lat temu, przodkowie pasterzy szukali sobie grackich przygód, zwad i czemuż by nie? — złota, i wreszcie wina węgierskiego czy innego, byleby było gęste jak oliwa, a nie rozwodnione. Za górami, gdzie Karpaty kończąc się pagórkami schodzą w równinę węgierską, stało na skale potężne zamczysko, obwarowane ponadto murami i zwodzonymi mostami. Tam była kopalnia złota i, jak się opowiada dotąd, mennica złotych pieniędzy. Stąd zamek ten nazwano u nas Złotą Banią, bo po węgiersku banya znaczy kopalnia. Zamek ten należał do wielkiej rodziny książąt Batorych, którzy zasłynęli w dziejach Węgier i w dziejach Polski. Jeden z nich był takim junakiem, że zagrażał samej Moskwie i strachu napędził jej białym carom. To było coś ponętnego dla przodków naszych pasterzy. W biały dzień pod dowództwem młodego watażka, który zwał się Dobosz, nie zwracając uwagi na armaty i kule, zdobyli twierdzę. Nie czyniąc krzywdy nikomu naładowali złota na konie, naśmiali się i wrócili w góry.
Jak tylko kolędnicy zaczęli wspominać, jak młodziutki pan Dobosz nakazał surowo swoim junakom, aby podczas napadu, broń Boże, nikogo nie zabić na zamku, na to, aby wyjść z honorem, i jak sam uśmiechając się odpędzał kule niby muchy, tak im się zrobiło na sercu, że jeden za drugim w chacie strzelali z wielkich pistoletów podobnych armatkom. I zaraz okna w chacie wylatywały.
Potem jeszcze wspominali, jak inni przodkowie napadli na miasto Kuty za to, że tam wojska cesarskie wraz z urzędnikami usadowiły się jak u siebie w domu. Nabudowali sobie tratew młodzi napastnicy, poprzebierali tratwy w skóry dzikich zwierząt i tak znienacka nalecieli rzeką wezbraną na miasto, że wojsko cesarskie poddało się. Nie zrobili krzywdy nikomu. Pili z Ormianami, napoili żołnierzy cesarskich, załadowali ich na tratwy i wywieźli na widły obu rzek. Tam ustanowili granicę: z tamtej strony pan cesarz apostolski ze swym wojskiem niech będzie! A z tej strony chrześcijanie swobodni na swojej Wierchowinie zielonej.
Wspominając to, znów strzelali kolędnicy i znów wylatywały szyby, tak że czasem wiatr połoniński wleciał do chaty, pląsał w chacie i niezgorzej pomagał śpiewać kolędnikom. Z takich radości, jeśli dobrze poszło, to znaczy, jeśli świętowano szczerze, czy to w chatach, czy w karczmach żydowskich, czy w pokojach pańskich, pozostało szyb niewiele. Tu załatano okna zapasowym szkłem, tam zalepiono je błonami z pęcherzy wolich, a gdzieniegdzie po prostu zapchano szmatami. Nie ma co ganić, poznać, że było święto, a święto musi kosztować. Po świętach czekali na zmiłowanie Boże i na wiosnę, aż który błoniarz czyli szklarz żydowski, zapraszany długo, zlitował się i przyszedł ze szkłem w góry.
Nabyli się w chacie, jak gdzie wypadło, czy to pół dnia, czy pół nocy, czy przez noc aż do rana. Czasem już naglili, upominali jeden drugiego, aby iść dalej, ale jeszcze i jeszcze zabawiali się wesoło. Wreszcie na znak berezy trembitarz wymykał się z chaty. Po chwili trembita ogłaszając koniec kolędy uroczyście a donośnie upominała, że inne chaty czekają. A kolędnicy, gdy już zaprzyjaźnili się z każdym, żegnali się z żalem, a wciąż zatrzymywani, nieustannie traktowani, sami jakby nie wiedzieli, czy mają iść, czy jeszcze zostać. Lecz już i skrzypek wykradł się z chaty, a skrzypce rozśpiewały się przenikliwie i skocznie z nadworu, już także i rogi wzywały do dalszego pochodu. Kolędnicy wysypywali się z chaty szumnie, a domownicy i goście wychodzili razem z nimi na dwór. Bo jeszcze na zakończenie wszyscy śpiewacy i pląsarze układali na śniegu przed chatą nagłowniki czyli kapelusze, jeden na drugi, w stromy stos, tak iż wyglądały jak pień czyli ul starowieczny. Wokół takiego ula z samych nagłowników tańczyli taniec zwany kruhlek, wirowy, chyży a lekki, tak jak młode pszczółki na wiosnę, gdy odkryją sączę na kwiatach. Tańczyli właśnie na pomyślność uli, rojów i miodu. Kończyli pieśń i całą kolędę zwrotką:
Oj koby sy wam bżoły roiły.
Zabierali kapelusze i jeden za drugim jak gęsi mknęli za skrzypkiem po wąziutkim płaju wyżłobionym w śniegu. Na końcu szeregu bereza dzwonił dzwonkiem co chwila. Z daleka i z bliska lasy odpowiadały skrzypkom i dzwonkowi. Jeszcze raz, tańcząc na wąskim płaju, posyłali pozdrowienia gościnnej chacie śpiewając:
Oj koby sy wam bżoły roiły.
I już z innych chat porozrzucanych daleko słuchano: kolędnicy idą, idą już!
Cóż tu powiedzieć o kruhleku i o tych życzeniach? Nie mówi się o tym, ale każdy wie, że to po prostu czary za pomocą tańca. Nie dziwota przeto że księża, co młodsi i co uczeńsi, rozpoznając w tym pogaństwo, po prostu obrzęd magiczny — jak mówili — czasem otwarcie ganili, częściej napomykali to ważko, to na ucho delikatnie, że co najmniej w okresie chrześcijańskiej otwartej i przyludnej kolędy, nie należy uciekać się do czarów. I stąd poszło od pewnego czasu, że kolędnicy, może na to, aby od razu uprzedzić nagany, już na samym początku kolędy, gdy biorą od księdza krzyż i skarbonkę, wirują na cerkiewnym podwórzu ów taniec pszczeli nasamprzód wokół księdza, składając w ten sposób życzenia jemu pierwszemu. Biedny ksiądz, cóż ma robić? Stoi nieruchomo sam jak ul czy pień. Kto wie, może coś w nim brzęczy w środku, może jaka taka gniewna pszczółka rada by ciąć w ucho tego czy owego kolędnika. Ale twarze kolędników roześmiane jaśnieją. Jak tu ciąć, jak ganić? Ksiądz uśmiecha się spokojnie, czasem słucha pieśni, częściej nie słucha, bo lubią zaczynać kolędę zwrotkami swawolnymi.
Tak czy inaczej kolęda była chrześcijańska. Zaczynali przed cerkwią i od księdza, a był przed nimi otwarty cały świat. Chodzili do wszystkich, bratali się z wszystkimi, nie tylko ze swoimi, nie tylko z gazdami i pasterzami. Chodzili także do młodego dziedzica, co niedawno zamieszkał nad Rzeką i do końca życia pozostał w górach. Matka dziedzica, mówiono, że księżna, była z tych, co tylko raz na rok, około Nowego Roku, przemówią kilka słów do chrześcijanina, i spoglądała na kolędników z góry, jakby wdrapała się na sam czubek dachu. Ale sam młody pan, choć milczek, tak mrugał oczyma, jakoś po ludzku. Od razu było widać, że kolęda bierze go za serce, że to chrześcijanin, nie pan tylko. Potem ściskał ręce kolędnikom, a choć niektórzy mówili, że skąpy czy raczej rachunkowy, tak darzył kolędników, że byli w kłopocie, jak unieść to wszystko.
Chodzili także do Żydów, i Żydzi byli bardzo radzi. Zapominali o swojej powadze, porzucali smutne i kwaśne miny, przepijali do starszego brata, przepijali do sławnego berezy Foki. Po chrześcijańsku się radowali, dziękowali za życzenia. Dziękowali za pląsy, hurmą klaskali w dłonie podczas pląsania, prosili jeszcze o tę czy o tamtą kolędę. Stary Ajzyk z siwą brodą i z długimi pejsami, mocny, poważny i surowy jak sam święty Eliasz, także popijał i smakował pieśń jakby wino. Uśmiechał się życzliwie, czasem cmoknął z zadowolenia i grube banknoty do dzwoneczka rzucał na cerkiew. A młody pleczasty Abrumcio, czarnooki, z kruczymi włosami, z pozakręcanymi pejsami, chwytał za bardę, a wywijając nią potężnie, szczerze, z oddaniem, po chrześcijańsku, pląsał wraz z kolędnikami. Radosna, piękna była kolęda także u Żydów-pobratymów.
Niektórzy zaczęli już wtedy pomrukiwać na to, jako że powiadali, Żydowie to „wiara nie nasza“, bo wciąż niektórzy księża pomrukiwali pod nosem także na samą kolędę, że prawdę mówiąc — pogańska. Tylko na Krzyworówni staruszek ksiądz kanonik Buraczyński, co dobrze znał i rozumiał górskich ludzi, za to ich nigdy nie ganił. Przeto Foka nie słuchał nagan. Mało dbał o nie. Powiadał, że jeśli na Święty Wieczór z pierwowieku jednamy się z wszelkim dychaniem, ze wszystkim, co żyje, to przede wszystkim z ludźmi, z sąsiadami, z pobratymami. Tak jest po chrześcijańsku, a nie to, co któryś tam urzędnik kościelny sobie wybębni i wybeheka. I dalej chodził do wszystkich — także do Żydów — z radosną wieścią, z kolędą i pląsem, jak długo był berezą, a potem starszym bratem.
Nie tylko do sąsiadów poszliby, do bogatych i do nędzarzy, do wszystkich pałaców, dworów, gospod, chat, karczm i bud! Do Cyganów także, choć są tacy, co uparli się, że Cyganie nie od matki Ewy pochodzą, tylko od diablicy, przeto nie mają pępka, wcale nie mają duszy. Ale niech będzie! Pójdą do każdego, kto zechce skosztować kolędy. A do samego czorta? Ha? Czemuż by nie?! Na ten wypadek, żeby ich chwileczkę posłuchał, choćby przez okno, to by mu dali radę pieśnią, tańcem, wesołością, przyjaźnią. Czort smutny, od pierwowieku napycha się samym smutkiem, tak suchym jak stara szczecina świńska. Bez kropli wody, bez kropli wina! I z tego zły. Któż by nie był zły?
Pójdziemy z kolędą do wszystkich — powiadał Foka — samo Dzieciątko święte posłało nam taką ustanowę radosną, trzeba ją piastować, trzeba niebiosom dziękować za nią.
Taki był powrót kolędy. I tak się do dziś dnia ją odprawia. Nikt się u nas przez to nie wywyższa ponad innych. Przeciwnie, wiadomo nam — i cały świat o nas to powiada — żeśmy ugrzęźli w dawności jakiejś obrosłej mchem, w obyczaju przestarzałym. Niech i tak będzie! Przyjdą do nas jeszcze! Wspomną, że pastuchy pierwsi do Dzieciątka przybiegli, i na zawsze przy Nim pozostali.
- ↑ Mandatorzy — urzędnicy administracyjni, którzy cieszyli się długo złą sławą. Mowa o absolutyzmie i terrorze centralistycznym w Austrii, który w obawie buntów zakazał wszelkich obrzędów i zbiegowisk. Nawet duchowni musieli uznać kolędę za „pogaństwo“.