Prawda starowieku/Nowe czasy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NOWE CZASY

Dzisiejszemu wędrowcowi, czy mieszkańcowi gór naszych, co napatrzył się na przemysłowe wyręby leśne, tzw. butyny, na te ryzy przedziwne, to jest koryta i łożyska drewniane do spuszczania ściętych kłód z gór, na te mygły olbrzymie, to jest stosy bierwion, poukładane nad rzeką do spławu, na daraby, czyli tratwy długie, wiązane łykiem, a kierowane przez junackich kiermanyczów, wywijające się śmiało po zakrętach i skaczące z wodospadów Czeremoszu, na te haci, czyli wodospory, tworzące całe zapasy wody jakby jeziora — każdemu, kto widział tę całą wielikańską pracę, pełną niebezpieczeństw i potęgi — trudno sobie wyobrazić góry huculskie bez tego wszystkiego. W dodatku, jak się to nieraz powtarza i słyszy, niemała część ludności w pewnych okresach żyje z butynów, ze spławiania drzewa.
Tymczasem jest to rzecz wcale nowa. I z wyrębami lasów zaczyna się nowy okres. Nic tak nie zmieniło oblicza kraju i krajobrazu, nic tak nie zmieniło dawnej niedostępności jego, a także gospodarczych zajęć, przyzwyczajeń, potrzeb, wydatków i całego charakteru życia ludności, nic tak nie przeorało całej odrębności i swoistości huculskiej, jak te wyręby przemysłowe.
Lat temu sto nikt tu nie słyszał o butynach. Podróżnik i profesor lwowskiego uniwersytetu, Niemiec, Hacquet, co w końcu XVIII w. zwiedzał kraj tutejszy, zwany przez niego krajem prawdziwych Pokucian albo górskich Rusów, opowiada w swym dziele[1], że w Jasieniu węgierskim za Czarnohorą za jego czasów były już przemysłowe wyręby i spławy drzewa na rzece Cisie.
Po stronie polskiej zaczęło się to na niewielką skalę dopiero tuż przed zniesieniem pańszczyzny. Ci ludzie górscy, którzy byli na widowni, we wsiach, w których była pańszczyzna, a nie mogli się wykupić albo posłać najmitów, o ile byli żonaci, odrabiali po dwadzieścia dni pańszczyzny na rok, wyrąbując lasy w obszarze dworskim nad potokiem Ruskim pod Czarnohorą. Oczywiście wykonywali też tę pracę, jak się to mówi — „jak za pańszczyznę“. Z lasem był wprawdzie każdy obeznany, wyrąbywano sporo dla siebie dla tworzenia pastwisk i osiedli, ale jak ściągać na dół te basztowe kłody i spławiać je, jak znaleźć na to sposoby, o tym nikt nie myślał. Było to zadanie techniczne ponad siły, nie znano pił, nie umiano się z nimi obchodzić, a tak potężnym kłodom samą bardą nikt nie mógł dać rady. Jeszcze i dziś jest sporo starych chat budowanych z kłód, ciosanych bardą, nie rżniętych. Zresztą i później nawet, gdy butyny niosły już niemałe zarobki, uchodziło to raczej za coś poniżej godności gazdowskiej uganiać się za czymś takim. I cała ta robota butynowa, robota bez wytchnienia, wymagająca nieraz błyskawicznej sprawności, pośpiechu, a równocześnie ostrożności, odmienna była od pasterskich odwiecznych prac i przyzwyczajeń, a chociażby nawet od natężonej pracy przy karczowaniu i wypalaniu lasów.
Gdy zaczęto wyręby na większą skalę, zjawiła się także potrzeba uregulowania granic większej własności, co dotąd mało kogo interesowało. Niektóre stare rody gazdowskie miały od wieków swoje lasy i wysokie połoniny; do nich nikt nie miał pretensji. W innych częściach kraju las był boży i ludzki, a co tam gdzieś w tabulach czy „buchtach“ było zapisane, o to nikogo głowa nie bolała.
Opowiadają po dziś dzień w górach, że kiedyś, dawno, pani kasztelanowa Kossakowska nauczyła ludzi górskich, że najstarszą granicą krajów i własności ziemi jest woda. Podług wód, podług działów wód, podług potoków kazała pooddzielać i odróżnić nieobeszłe dotąd przestrzenie górskie. Lubowała się w tutejszych puszczach i w samym ludzie. Zatwierdzała wsiom odwieczne słobody, dała gminom pisane patenty na grunta, na lasy i na połoniny. Patenty, a także kontrakty różne między samymi ludźmi mądrze powypisywała, jakby im do serca przemawiała. Mówią starzy ludzie o tym: I kamień by zapłakał! To o słobodzie, o prawdzie starej tak nakazywała. Bo i to przekazują, że wciąż kładła ludziom na serca, aby nikogo z obcych nie puszczali w góry, aby nie ważyli się nikomu ziemi sprzedawać. Takiego zaś, co się pcha tędy i jeszcze napiera się ziemi, by odwieźli aż na Bukowiec, a stamtąd mu miotłami drogę pokazali. Z wdzięcznością wspominali starzy ludzie jej pamięć. Nie tylko umiała szanować górskie prawo, wznosiła cerkwie i kapliczki, zakładała parafie. Później jednak urzędy z pomocą zdrajców i przekupionych wójtów-atamanów jakoś powykradały te patenty.
Tak było na mniej lub więcej zamieszkanych obszarach gmin. Inaczej było na Wierchowinie pustynnej, a inaczej znów w Czarnohorze. Dawniej kto tam przychodził, brał tyle gruntu ile sam chciał. Nad Bystrecem pod Czarnohorą opowiada się dokładnie, że pierwszym osadnikiem był niejaki Sobko Skuła. Może jakiś szlachcic zbiegły, bo przedtem nazywał się Skulski. Był to człek niepozorny, lecz wytrwały i niebojaźliwy. Można mniej więcej ustalić datę jego życia, bo przez synów Skuły przetrwało nieprzerwanie, niby w bursztynie zachowane, przejrzyste a jedyne wspomnienie, jak watażko Dobosz wraz z towarzyszami przyszedł pewnej wiosny ze swej komory w skałach czarnohorskich w odwiedziny do Skuły. O Doboszu dokumenty stwierdzają urzędowo, że był to „postrach, prawdziwy smok gór zapruckich.“ Lecz Skuła nie na to przyszedł w Czarnohorę, aby się strachać. Widząc wszakże, że zbliżają się opryszki, z ostrożności zarzucił co cenniejsze rzeczy na strych. Ale to nie miało żadnego znaczenia, jeden z towarzyszy Dobosza był tak olbrzymi, że sięgał głową ponad strych, a mimo to spotkanie było przyjazne. W dodatku Dobosz otworzył besahy związane złotym motuzkiem, wyjął stamtąd żółtą a grubą słoninę z jelenia i traktował gazdę. Goście odpoczęli sobie i poszli dalej.
Z tego wspomnienia widać, że Skuła osiedlił się pod Czarnohorą przed dwustu laty z górą i z tego czasu pochodzi mała chatynka puszczowa, porosła trawą i mchem, co przetrwała aż do niedawna.
Skuła nie troszczył się ani o nadania królewskie ani pańskie. Zagarnął tyle lasu ile mógł obejść. Co przedtem panowie obchodzili raz na sto lat, to Skuła teraz raz na lat dziesięć. Wypasał trzody gdzie był jaki taki dostęp, a także wyrabiał powoli łąki i ogrody gdzie mógł. I czerpał wiedzę o górach i o świecie skąd mógł.
Od opryszków dowiedział się, że idąc działami wód, płajami starszymi od wszystkich gościńców, można dojść ku dalekim krajom, na zachód słońca aż do Rzymu i na wschód aż do Carogrodu, a nawet do Jerozolimy. — Jesienią wczesną ryby wędrują potoczkami w kierunku źródeł na tarło. Za nimi podążają polujące wydry. Dochodzą do źródeł, przekraczają działy wód i schodzą w dół potokami dorzecza Cisy polować na tamtejsze ryby. Posuwając się za nimi wraz z kozami i owcami, także Skuła poznał działy wód i naturalne granice krajów. Uczył się geografii od opryszków i od wydr. Lecz nie tylko geografii się uczył. Gdy Czarnohora tonie jeszcze w marcu w śniegach i zaspach, nocą i wczesnym rankiem słychać z wysoka sponad chmur głosy dzikich gęsi i żurawi powrotnych. Od nich dowiadywał się, że zbliża się wiosna. Latem słuchał, jak kania kwili na deszcz, a jeszcze uważniej, jak niepozorna ptaszyna, tak zwany słotiennyk, przeciągle jęcząc wróży słotę.
I jeszcze niejednego nauczył się na miejscu. Na Czarnohorze nikt nie respektuje granic, o jednej tylko granicy wiadomo na pewno: że drzewa nie rosną do nieba i że człowiek przenigdy nie podbije świata, bo nie da mu rady. Dlatego to gazda Skuła, chociaż nie bał się żadnej przeciwności, bo wiedział, że na każdą przeciwność jest inna i dlatego mawiał z ufnością: „bida bidu peremoże!“ — przecie dopiero w Czarnohorze od wtajemniczonych, których wiedza sięga pierwowieku, dowiedział się głównego prawa. Brzmi ono tak: „Stój człowiecze! Świata nie przebędziesz!“
Ryzyko Skuły zrozumiemy jeszcze łatwiej, jeśli wspomniemy, że wówczas niewiele trudniej było spotkać niedźwiedzia niż jaszczurkę. I że milami aż do komór doboszowych w skałach nie było ani jednego osiedla ludzkiego. Kto ocaleje po ogniowym potopie naszego świata, a rzucony wichurą wyniszczenia wyląduje sobie gdzieś w takiej puszczy, odnowionej przez czas, powtórzy może doświadczenia gazdy Skuły.
Synowie i potomkowie Skuły jak drzewa przesadzone z dołów na glebę puszczową wyrośli na olbrzymów. Wiadomo o nich, że byli przeciwni wojsku, urzędom, sądom, a także szkołom i wszelkiemu pismu. Bo oto, gdy opłaciło troszczyć się o lasy, zgłosili się już w nowsze czasy, rzekomi właściciele z pisanymi dokumentami własności, to jest wyciągami z ksiąg gruntowych. Zażądali zwrotu lasów. A Skuluki miarkując od razu co komu potrzeba i że z pismem gorzej zaczynać niż z czortem, od razu się zgodzili. Nietknięte puszcze, z których i tak nic nie mieli, do których prócz opryszków nikt nie docierał, zostawili panom: niech się nimi cieszą i niech się tym biedzą. A to co bliższe i skromne, co wyrobione już, dostępne dla kosy i dla chudoby — sobie.
Gdy zaczęły ściskać się pęta pańszczyźniane, gdy nastały łapanki i rekrutacje wojskowe, ludność z obszarów zagrożonych tym wszystkim uciekała i wciskała się w puszcze.
Naprzód w Krzyworówni z dworskiego obszaru w pobliską Bereżnicę, która z czasem stała się przysiółkiem Krzyworówni. Bereżnica to jar, wyżłobiony przez potok głęboko wrzynający się między góry i pokryty lasami. Jeszcze lat temu pięćdziesiąt było tam dość legowisk niedźwiedzich. Tamtędy wdzierali się ludzie, stamtąd zaś, gdy granice lasów dworskich uporządkowano, posuwali się jeszcze dalej w góry, wędrowali w Czarnohorę. Biedniejsi brali trzody dworskie, otrzymywali miejsce do wypasów, tak zwany tełeg, i tam wypasali trzody, w zamian otrzymując pewien udział w przypłodku. Niejeden miał stałą chatę w Bereżnicy, a tylko wesnarkę lub latowisko pod Czarnohorą. Nawet dziś spośród starych ludzi, co mieszkają pod wierchami w Czarnohorze, każdy jest niemal urodzony w Bereżnicy, dopiero później tutaj osiadł i rozbudował się.
Stosunkowo późno zaczęli zabierać się panowie (albo ich spadkobierczyni Kamera cesarska) do wymierzania i porządkowania własności leśnej także pod Czarnohorą. Na Koszeryszczu pod Czarnohorą są teraz równe i gładziutkie carynki. Dawniej dostęp do Koszeryszcza był niełatwy, a obcym przybyszom wydawał się groźny. Kamienista dróżka, idąca ku Czarnohorze nad rzeczką Bystrec dociera do jaru zwanego Zawiź. Wysokie, strome skały, najeżone zwisającymi głazami, otaczają jar. Tam kiedyś góra zjechała na dół i zatarasowała Bystrec. Ścieżka tuli się pod skałą i wspina się na naniesione osypisko. Łożysko Bystreca wyżłobione w basen o ścianach skalistych; zowią go „kościołem“.
Dalej w górze powyżej „kościoła“ wznoszą się dwie strome zalesione bukami kieczery jakby brama. Pomiędzy nimi przedziera się od strony Czarnohory głębokim i krętym jarem potok Czerłeny, dopływ Bystreca. Nad tym potokiem rwie się w górę stromy płaj leśny. Najstarszy to czarnohorski płaj. Tędy docierał do Czarnohory, lat temu dwieście, słynny watażko Dobosz. Doboszowy płaj skręca i znika w lesie. Zbyt niespodzianie rozdzierają się góry, nagle otwiera się dostęp ku Czarnohorze i nagle znika. Dawniej na każdym kroku łatwo mogły tu czyhać zasadzki. Zapewne i śladów zwierząt dzikich było dość. Płaj ten nie zapraszał do pościgu. Nawet o wiele później nie wydawał się miłym traktem dla komisji, dla wycieczek.
Tymczasem właśnie nieco wyżej za zakrętem potoku Czerłenego niespodziany widok się otwiera. Złote, przestronne sianokosy, miłe oku zielone ogrody. Istny raj gładkich i cichych pagórków podolskich, wymarzony i wyczarowany tu przez pasterzy w dzikiej głuszy. To — Koszeryszcze. Wysoko aż do horyzontu ciągną się te jasne polany faliste. Gór ani puszcz nie widać wcale, jakby gdzieś sczezły.
Tutaj z początkiem ubiegłego stulecia gazda Slipeńczuk z Krzyworówni wyrąbał i powypalał lasy i wyrobił carynki. W dole u wylotu Czerłenego miał jakąś kolibę jakby strażnicę. W niej zatrzymywały się komisje i wyprawy pańskie. Gazda suto ugaszczał wędrowców przygotowanymi zawczasu zakąskami i wódką. Komisje odpoczywały po trudach, używały i zapijały gęsto. Dalej nie pchały się w góry, o lasy nie pytały. Nikt by im tego nie wziął za złe.
Po śmierci Slipeńczuka inny ród przyszedł na to miejsce. Hodowańczuki, sławni myśliwi, niedźwiednicy, przyszli tu wiosną, zobaczyli ładnie wykarczowane polanki i zajęli je sobie. A gdy zgłosili się nieco później krewni Slipeńczuka, tamci napędzili ich bardkami, a dla ostrzeżenia capy ich pozabijali i poprzerzucali poprzez ogrodzenia leśne.
Po latach, na rozkaz władz zaczęto sporządzać nowe mapy. Przyszła komisja jakaś. Pytają: — Gdzież stąd lasy się podziały? Ta-żeż tu na mapie lasy bez końca! — Tymczasem tu na tym czarnohorskim Podolu już drugi ród siedział i hodował się. Nie wiedzieli nawet dokładnie, kto wyrąbał lasy. Do procesu nie doszło.
Podobnie było na stoku Kostryczy, naprzeciw Czarnohory, na kiczerze zwanej Dietuł. Tam gazda Bażyło z Bereżnicy, z rodu Osennyków, osiadł pierwszy, przez lata wyrąbywał lasy i wypalał carynki. Z początku miał latowisko, a z czasem osiadł tam. Gdy znów zaczęto rąbać lasy na Ruskim, nagle spostrzeżono, że na Dietule jest całe przestronne osiedle. Wśród lasu odkryto chaty, tołoki, sianokosy, bydło i ludzi. Bażyło myślał, że to niczyje, a Pan miał w mapach czy w tabuli, że to jego. Nie procesowali się, pogodzili się. Bażyło miał bydła dość, zapłacił za grunta, by dostać tabulę.
Wszystkim tym osadnikom, co niemało borów wyrąbali, wykarczowali i wypalili, nie przyszło do głowy, by z drzewa mogło być więcej korzyści, niż potrzeba dla własnego użytku.
Toteż, kiedy powtórnie zabrano się do rąbania odwiecznych lasów nad Ruskim potokiem — nie było komu rąbać. Ludzie nie dbali o te zarobki, prócz tego nikt się nie znał na ryzach, niezbędnych dla tak potężnych bierwion, na „klauzach“ czyli wodosporach, na obliczeniach materiału i samych robót. A przede wszystkim nie znana była piła. Drzewa zaś nad Ruskim potokiem były tak ogromne i materiał był tak niezwykły i piękny, że musiano sprowadzić zawodowych robotników leśnych.
Wtedy to przybyli w góry po raz pierwszy, jak wieść głosi, „Italiany i Grany“.[2] Niektórzy z tych robotników byli przedtem zajęci przy budowie drogi z Szigetu do Stanisławowa. Ludzie górscy chodzili się gapić na butyny i ryzy italiańskie.
Byli to ludzie bywali, sprawni i odważni. Gdy tu przybyli, przyszła o nich wieść ciekawa, dziwna, choć smutna.
W tym rzecz, że ludzie dawni bali się nawet trochę tego lasu na Ruskim i Zawizi. Tam bowiem za Doboszowych jeszcze czasów w skałach żyła, jak to zwali, Zmyja lub Zmyj, czy też Żertwa, po prostu, jak byśmy rzekli, smok skrzydlaty. Grom go zabił, ale pamięć o nim przetrwała. Italiany nie bali się tego, przeciwnie, tylko innej rzeczy musieli się wystrzegać. Gdy robili drogę przez góry z Szigetu do Stanisławowa, gdzieś koło Tatarowa, rozsadzając skały minami, zabili takiego właśnie smoka. Ale że to u nich niechrześcijański pogląd na potrawy, zaczęli rąbać sobie mięso smokowe, a było tego jakby z kilku byków. Italiany zwarzyli to mięso, a ci, co spróbowali go — padli trupem. Pokręciło ich kurczami i jakby ogniem spaliło wnętrzności. Umarli biedaki daleko od swoich. Od tego czasu Italiany, choć lasu nie bali się wcale, mieli się na baczności. Gdy na Ruskim znaleźli „takie czarne, co zwą Wężem“ — także niemałe, bo wielkości człowieka — nie tknęli już tego. Jeden drugiego ostrzegał. Takie wspomnienia przetrwały o Italianach.
Z czasem butyny zaczęły robić swoje. Choć jakoś nie uchodziło gazdom, co mieli lasy, bawić się w takie pańskie czy żydowskie sztuki, choć z początku nikt prawie, nawet z biedniejszych ludzi, nie robił w butynach, jednak z czasem przyniosły one wielką zmianę. Przyniosły cenę lasom, które przedtem wydawały się chyba tylko zawadą dla gospodarstwa, przyniosły i cenę pracy. Zmieniły postać czasu.
Przedtem, jeśli opryszki uganiali się po górach i krajach sąsiednich, to każdy wiedział, że to z bujności i często źle się to kończyło, a teraz z tego jakby szalonego uganiania się przecież była nieraz korzyść trwała. Choć to pachło jakimś najemnictwem i jakby pańszczyzną nawet, to jednak każdy widział, że Italiany i Grany wywozili stąd niemało pieniędzy. A który z węgierskiego boku lub z Krzyworówniańskich ludzi ze zbiedniałych rodów popracował czas jakiś koło butynów, czy to jako cieśla stawiając haci, czy też jako kiermanycz, prowadząc daraby na wodach, z czasem kupił sobie niemało gruntu wykarczowanego.
Dotąd pieniądze były czymś mało użytecznym, były zbytkiem. Z dawnych lat znane było doświadczenie, co i dzisiaj szczególnie w górach sprawdza się ciągle, że gdy kto niespodzianie dużo zarabia, tym więcej jeszcze wydaje i zadłuża się tym więcej. I to także starych, mądrych ludzi źle usposabiało do butynów.
Ale właśnie możność wydawania, a nawet hulania wciągała młodych ludzi do tej pracy zarobkowej. Dawniej można było młodemu przystać do opryszków, pohulać światami, napadać na miasteczka i dwory, potrząść panków i Żydów. A teraz co? Świat zabity deskami, tylko tyle, że jakby w łańcuchach w rekruty powleką. Coraz częściej zdarzało się przeto, że młodzi chłopcy nie z konieczności, lecz na to, by zarobić więcej pieniędzy, zgłaszali się do darab. Mieli do tego ochotę, bo to niebezpieczna i dziarska robota, a zarobek prędki.
Jeden gazda z Dzembroni wydziedziczył syna za to, że złakomił się na tak ciężką robotę, na prędki, niegazdowski zarobek. I zapisał majątek wędrownemu Cyganowi — muzykantowi... A innemu wypadek jeszcze gorszy się przydarzył: nie chciał dawać jedynakowi pieniędzy na zabawę, muzykę i stroje, a nie pozwalał mu pracować na darabach. Zatem, gdy ojciec poszedł do Kosowa, chłopak zgłosił się do spławiania darab. Zuch był, ale nieostrożny, nie dbał o niebezpieczeństwo. Gdy cały strom kłód, co uciekł z potoku Czerłenego, nadpływał wartkim, szalonym prądem Bystreca, chłopak nie spieszył się z uciekaniem. Zginął pogrzebany pod tym gmachem kłód. Gdy ojciec wrócił z Kosowa, ciało jedynaka znaleziono gdzieś daleko w Krzyworówni. Teraz gorzko żałował stary, że nie dawał chłopcu pieniędzy na zabawy.
Pieśń opowiada o trzech warstwach: o starej pasterskiej, gazdowskiej, która wiekami żyła podług starych praw; a w owych czasach ludzie dożywali późnego wieku. O nowszej warstwie rozbyszackiej, która biła się i rąbała, a ludzie żyli po czterdzieści lat tylko. I o najnowszej warstwie butynowej: I cóż to za gazdowie? Przez całe zimy przesiadują zgięci w kucki przy watrach, w puszczach. Dla pieniędzy marnych i dla wódki męczą się tak koło kłód, marnieją na nic. Pieśń mówi o nich z pogardą i smutkiem.
W pieśniach tych zjawia się motyw dotąd nie znany. Ta i owa głosi pamięć kiermanycza, którego matka wyprawia na pławaczkę (jazdę na tratwach) z żalem, nawet z rozpaczą. Bo młodzian z biedy zmuszony jest odskoczyć od starodawnych a ulubionych zajęć pasterskich. Nie wędruje już swobodnie z bydłem, nie doi krów, nie kosi, nie zbiera siana. Musi opuścić dom i kraj dla spławiania drzewa, dla trudu na wodach wśród ciągłych niebezpieczeństw. Ostatecznie, jak żali się pieśń, nie wraca, tonie lub ginie zabity kłodami.
Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę, bo pobyt w połoninach zawsze był dlań połączony z przesiekami, z wyrębywaniem lasu, z wypalaniem na pastwiska i łąki. Już w młodości napatrzył się na butyny w lasach Pańskich. Prawdę mówiąc, ciągnęło go do nich niemało. Ale z początku nie śmiał tego powiedzieć sam sobie, potem jeszcze długo nie śmiał wspomnieć o tym ojcu. Dopiero po głodnym roku 1864, gdy niejedno tak się zmieniło, porwał się ze spółką gazdów na butyn.[3]





  1. Hacquets neueste politisch-geographische Reisen in den Jahren 1791—2—3 durch die Dacischen und Sarmatischen Nordkarpathen, Nürnberg 1794.
  2. Słoweńcy z Krainy i z Karyntii.
  3. O czym w drugim tomie Na wysokiej połoninie pt. Zwada.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.