Profesor Przedpotopowicz/XXXVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Excelsior.
Gdy ochłonął, opowiedział pokrótce swoją nadzwyczajną wędrówkę, nareszcie zmęczony umilkł. Powrócono do gabinetu uczonego. Popielatoskóry archeolog ze swej strony scharakteryzował swoją epokę.
Potężna Rzeczpospolita Uniam‑Wesi była już od wieków siedliskiem wyższej cywilizacyi. Obywatele jej byli sobie równi. Od wieków w tej sprawiedliwej i szczęśliwej krainie panowała miłość bliźniego, posunięta aż do poświęcenia z zaparciem się siebie samego.
Przestrzeganie tej wzniosłej miłości sprawiło, że myślące i słodkie oblicza popielatoskórych mieszkańców krainy jaśniały błogością. Takie twarze trafiały się i za czasów geologa, ale bardzo rzadko. Kto je choć raz ujrzał, nie zapominał nigdy.
Nasz uczony przypomniał sobie teraz, że widział kilka podobnych twarzy w swojem życiu. Jedną ocieniały śnieżne skrzydła cichej, pokornej szarytki, druga należała do jakiegoś bezimiennego nauczyciela wiejskiego. Za życia patrzano nań zimno, a nawet podejrzliwie, a na zapomnianym grobie brakło nawet napisu «tu spoczywa człowiek». Trzecie takie oblicze ujrzał raz geolog na łożu śmiertelnem. Marmurowe od wyciekłej krwi ze zdrowego młodocianego, umęczonego ciała, jaśniało uśmiechem niewinnego dziecka...
Popielatoskóry starzec prawił bardzo dziwne rzeczy profesorowi.
Od dawna już nie było na ziemi wojen. Ostatnie były toczone z barbarzyńcami, którzy objęli Europę w spadku po rasie białej i wiedli nędzny, a burzliwy żywot.
Część tych ludów wygasając złagodziła swe obyczaje i przyjęła wyższą cywilizacyę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Więc nie jadacie mięsa? — zagadnął profesor archeologa.
— Mięsa? — zapytał blednąc starzec.
— No tak! mięsa zwierząt, np. baranów, wołów, wieprzów? Cóż w mem zapytaniu dziwnego?
Oblicze lingwisty skrzywiło się kurczowo. Mimo wysiłku, nie mógł zapanować nad ogarniającym go wstrętem.
— Choćby nawet i żyły zwierzęta nikt nie zdobyłby się na okrucieństwo zabijania istot żywych i na brutalność spożywania ich ciała... — przemówił popielaty człowiek z widocznym wysiłkiem.
— Czemże się żywicie? Jesteście, jak wnoszę wegeteryanami?
— Ależ na to zamało mamy miejsca na ziemi. Chemia dostarcza nam związków, potrzebnych do podtrzymywania procesów życiowych. Odkąd ludzkość porzuciła zwierzęcy i wstrętny sposób odżywiania się, wygasła większość chorób, które gnębiły ród ludzki, a co ważniejsza, znikły instynkta, które trzymały ludzi w stanie zbydlęcenia lub pchały w objęcia zbrodni. Żyjemy w mierności i możliwej prostocie obyczajów. Potrzeb fizycznych mamy niewiele, a staramy się ich mieć jak najmniej, a za to czasu i sił więcej na zaspakajanie potrzeb duchowych, na przyjemność służenia bliźnim.
Ciężkiej zresztą pracy nie znamy. Wyręczamy się pracą martwych, nieprzebranych, a posłusznych sił natury. Woda, przypływ i odpływ morza, promienie słońca i ciepło, czerpane z wnętrza ziemi — oto nieprzebrane źródła siły, zastępującej wybornie pracę dawnych zwierząt domowych i dawnych machin parowych. Każdy dojrzały obywatel pełni służbę przez trzy lata przy cięższych i niezbędnych pracach dla publicznego dobra. Innych ciężarów nie znamy. Pracujemy wszyscy jednako. Najwięcej jednak nad poznawaniem cudów wszechświata. Muzyka jest ulubioną osłodą wolnych chwil naszych. Przez nią, niby na skrzydłach poezyi, unosimy w się czystą krainę marzeń podniosłych. Muzyka jest najwyższym skarbem i poezyą naszą, ona wypowiada stokroć więcej niż, z natury rzeczy, gruba i niedoskonała mowa ludzka wyrazić jest w stanie. Ona daje nam przedsmak doskonalszego, zagrobowego istnienia, do którego tęsknimy, ona godzi z dolegliwościami żywota.
— A więc i wy nie jesteście szczęśliwi?!
— Jesteśmy! Dopiero gdybyśmy, wolni od trosk i pokus, utonęli — w jakimś jednostajnym i wcale niepożądanym dobrobycie, zatracilibyśmy poczucie szczęśliwości. Bóle oczyszczają przecież i wznoszą nas wyżej. Najsrożej cierpimy, nie mogąc ulżyć cierpieniom bliźnich, niemogąc podnieść całej ludzkości do wyżyn idealnych, ale i na to nie sarkamy...
Im dłużej patrzał geolog na postać dyrektora, tem większa ogarniała go wątpliwość czyli kobietę miał przed sobą, czy mężczyznę. Nieśmiał zadać niedyskretnego pytania, wreszcie nie oparł się pokusie.
— Dziwnie delikatną jest twa postać, dyrektorze. Daruj, że cię zapytam, czyś mężczyzną?
Starzec uśmiechnął się łagodnie.
— Jestem człowiekiem.
A zauważywszy, iż odpowiedź nie zadowoliła geologa, dodał z prostotą:
— Jeśli chcesz wiedzieć to, do czego my zresztą żadnej nie przywiązujemy wagi, powiem, że należę do rodzaju żeńskiego.
— Z twych słów wnoszę, dyrektorze, że niemasz męża?
— Naturalnie! jak większość... To jest podstawą naszego szczęścia i stanu ducha, do którego ludzkość tak długo tęskniła...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Prawił jeszcze dużo starzec, ale były to już rzeczy, których geolog mimo wysiłku zrozumieć nie był w stanie. Więc przerwał znużony mowę dyrektora, podobną do cichego, dziwnie przyjemnego śpiewu.
— Daruj mi prozaiczność i szczerość w chwili niewłaściwej. Omdlewam z głodu, a nie wiem kiedy zasiądziecie do posiłku.
Gospodarz, a właściwie gospodyni zerwała się cokolwiek zawstydzona.
— Przepraszam najmocniej, że nieobjaśniłam cię wcześniej — zawołała i dyskretnie wskazała skinieniem ręki na jedną ze ścian.
Widać w niej było dwoje małych drzwiczek.
— Co to?
— Jadalnia. Wejdź tam!
Geolog ujął za klamkę.
— Nie tu! — zawołała żywo. — Drugie drzwi. Ale prawda! Sam pewno nie dasz sobie rady. — To mówiąc, otworzyła drzwiczki i oczom geologa ukazał się niewielki pokoik, w którym pomieścić się mógł jeden tylko człowiek.
Przy ścianie połyskiwał szereg rurek i kranów z odpowiedniemi napisami, które jął gospodarz objaśniać. Były to chemiczne związki, stanowiące jedyny repertuar gastronomiczny udoskonalonej ludzkości. Trzeba wyznać, że nie było tu uwzględnione nic dla podniebienia; pokarmy nie miały smaku, ale za to były zdrowe i nadzwyczaj posilne.
Ludzkość dawno przestała być smakoszem. Co więcej, oddawna zaprzestano jadać u wspólnego stołu. Przyjmowanie pokarmów, aczkolwiek nieuniknione, odbywało się w dyskretnej samotności, gdyż uchodziło za brutalną funkcyę, z którą wypadało się kryć przed okiem nawet najpoufalszych. Delikatność uczuć była nadzwyczajna.
Geolog, posiliwszy się w niezwykły dlań sposób, poprosił dyrektora, aby go zaprowadził raz jeszcze do najstarszego oddziału Muzeum. Uczony chętnie spełnił prośbę.
Wrócono do angielskiego oddziału.
— Dla czego tak mało macie zabytków z tej epoki? — zapytał paleontolog.
— Nie dziw się, że ledwie szczątki się tu znajdują. Zanim rozpoczęliśmy poszukiwania, kilka razy na miejscu waszych miast stawały nowe stolice nowych państw i narodów. Trwały one czas jakiś, kwitły, a wreszcie w gruzy się rozsypywały.
Rozmaicie rządziła się tu ludzkość. Żółta rasa zepchnęła do grobu białą, ale nie zdążyła jeszcze wznieść się sama na właściwe wyżyny, gdy przyroda odegrała rolę mściciela.
Srogie zimy i związane z nią klęski poczęły w 5‑em tysiącoleciu srodze wyludniać sioła i grody. Wreszcie w 6‑em i 7‑em śniegi i lody okryły większą część ich dzierżaw na długie wieki. Cywilizacya cofnęła się wtedy na południe. Jeszcze później przyszły ciężkie powodzie, zarazy i katastrofy klimatyczne.
Cóż dziwnego, że resztki z waszych czasów, niezniszczone przez waszych pogromców, zostały unicestwione przez żywioły tak dalece, że nawet pamięć o tem, co było przed lodową epoką, zatraciła się w kolei wieków?! Dziś już tylko jako największe osobliwości wykopują niekiedy archeologowie przedmioty z twoich czasów.
— Czy nie macie już więcej zabytków z tych czasów?
— Owszem. Pokazałem ci te, któreś nazwał angielskiemi. Mamy jeszcze inne, nawet takie, na których napisów nie udało się nikomu odcyfrować. Pójdźmy na lewo, w tej sali zobaczysz je.
Geolog znalazł się wobec szeregu szaf. Skwapliwie rzucił się do czytania napisów.
Ujrzał pod kloszem zjedzony od rdzy hełm żelazny, a na nim wyczytał złotem wyłożony gotycki, dumny napis:
Uśmiechnął się gorzko i poszedł dalej.
Minął parę szaf, zawierających skromne ułamki pokryte rdzą, i wpadła mu w oczy duża płyta kamienna, przełamana na pół i starannie spojona. Widniały na niej trzy słowa:
RODACY.»
Serce uderzyło mu jak młotem. Stał przykuty do ziemi, z oczyma wlepionemi w ten pomnik chwały naszej.
Nie słyszał nawet archeologa, który pytał, co go tak bardzo zajęło w tym kamieniu. Wreszcie oderwał wzrok i obok tablicy ujrzał znajome sobie godło: złoty krzyż, serce i kotwicę. Na sercu wyryty był pewien czterowiersz.
To przeszło siły biednego Przedpotopowicza.
Padł na kolana przed drogiemi szczątkami, ukrył twarz w dłoniach i zalał się gorącemi łzami.
Szlochał cicho, jak dziecko. Co się w duszy jego działo próżnobyśmy usiłowali oddać słabem piórem. Wreszcie wybuchnął:
— Warszawo moja biedna! I ja cię przeżyłem!.. Nie służyłem Ci dość wiernie!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nagle usłyszał szepty. Wsłuchiwał się w przyciszone głosy.
— Przytomność wraca! — rzekł ktoś głośno.
— Bogu dzięki, kryzys minął!
Przedpotopowicz otworzył szeroko oczy, zaczerpnął powietrza i spostrzegł obok siebie kilka znajomych twarzy: lorda Puckinsa, Stanisława i Muchołapskiego. Jedyny nieznajomy, staruszek bezwłosy, trzymał go lekko za rękę i puls badał. Uszczęśliwione twarze przyjaciół wywołały uśmiech i na bladych ustach profesora.
— Spałem? — zapytał ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Spałeś, zaśnij jeszcze, to cię pokrzepi!
— Więc tyś nie zginął? a ja cię już opłakałem?
— Jak widzisz, trzymam się jeszcze...
Wpatrzył się w anglika i dostrzegł w nim zmianę. Był wychudły, a głowę miał ostrzyżoną do samej skóry.
— Ależ tyś chory, lordzie — wyszeptał — i ty, Stanisławie, blady jesteś i wynędzniały.
— Bogu dzięki, już przeszło — odrzekł anglik — ocaleliśmy. Nie myśl o niczem i zaśnij jeszcze.
Geolog zasnął. Tym razem spał spokojnie i długo. Obudził się pokrzepiony o tyle, że mógł się dowiedzieć, iż chorował ciężko.
Wszystkich trzech, nieprzytomnych i umierających z wycieńczenia i gorączki, odkopano z zasypanej szczeliny i dzięki szybkiej pomocy uratowano. Najniebezpieczniejszym był stan geologa. Przez dziesięć dni walczył ze śmiercią w trawiącej gorączce, z głową obłożoną lodem. Telegraficznie wezwany d‑r Muchołapski nie opuszczał łoża przyjaciela.
Wszystko, czego geolog doświadczał po zagaśnięciu lampek w podziemiu, rzekomo w towarzystwie lorda i Stanisława, było gorączkowem majaczeniem na tle ulubionej nauki.
I ci biedacy także na swój sposób majaczyli i cierpieli razem z geologiem.
Gdy przyszedł do sił i miał już powracać na swoje stanowisko, odezwał się, żegnając czule Muchołapskiego.
— Dotąd mi stoją w oczach obrazy, jakie widziałem w marzeniu, a osobliwie ostatni. Nie służyłem dość wiernie społeczeństwu! Pracowałem dla obcego narodu, dla bogatej literatury obcej, zapominając, że biednej własnej winienem spłacić dług święty. Pragnę naprawić złe choć wedle skromnych sił swoich. Wezmę się do opracowania przedewszystkiem podręcznika do nauki paleontologii, w czem mi Boże dopomóż.