Profesor Przedpotopowicz/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Erazm Majewski.


PROFESOR
PRZEDPOTOPOWICZ.
Dzieło ozdobione 140-ma rysunkami.




WARSZAWA.
Skład główny u Gebethnera i Wolffa.
Krakowskie-Przedmieście Nr. 15.
1898.


Druk P. Laskauera & W. Babickiego.
Warszawa, Ś-to Krzyska Nr. 11.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Октября 1897 года.





KSIĘGA PIERWSZA.
WROTA PIEKIELNE.


I.
KARST.
P


Poczynając od wybrzeża Adryatyku, aż po rzekę Sawę, kryształową lenniczkę Dunaju, rozpościera się obszerna, górzysta i jałowa okolica Karstem, a po słowiańsku Krasem zwana.

Do tego stopnia jest ona obraną z roślinności, że brak tej naturalnej ozdoby poczytywano za skutek wapiennego składu gór miejscowych. A jednak niegdyś i ją okrywały lasy, pełne najgrubszej zwierzyny, ale znikły z oblicza ziemi, tępione nielitościwie już od dwóch tysięcy lat. Miliony pni z tych lasów, wbite jako pale w laguny weneckie, podpierają do dziś dumne pałace «Perły Adryatyku.» Miliony drzew poszły na budowę okrętów i galer potężnej rzeczypospolitej weneckiej. Od czasów jej gospodarki wzgórza Istryi i Dalmacyi pozostały nagiemi i zaledwie tylko dalej od morza położona kraina utrzymała leśną szatę swoją, chroniącą nietrwały grunt od szybkiego rujnowania przez wodę.
Już frankońska i szwabska Jura ze swemi dzikiemi wapiennemi skałami niełatwo zaciera się w pamięci, ale nie daje ona jeszcze wyobrażenia o ponurej surowości czystych wapieni i dolomitów nadadryatyckich. Nawet poblizkie okolice Nabresiny nie mogą się równać z dzikością Krasu i Alp Dynarskich. Jest to istna Norwegia, osobliwie nad morzem, ale Norwegia ciepła, słoneczna, bez granitów i lodowców.
W tej krainie, dalekiej od gościńców świata, przyroda bywa niekiedy tajemniczą, jakby w głębiach mało znanych kontynentów. Tu rzeka Lim, wspaniała ponurym wdziękiem urwistych wybrzeży, niesie swe wody do Driny. Tu przyroda umie być groźną, a nawet bezlitośną. Tu ojczyzna Bory, owych zimnych, północno-wschodnich wichrów, które sieją po swej drodze zagładę.


Wodospady Szuszka-reber, podług fotografii Schäbera.

Karst jest krainą wapienną, a więc pozornie bezwodną. Całą powierzchnią chłonie wodę, niby gąbka. Jej pokruszone grzbiety, bezdenne jary z rączemi potokami, które spadają w kaskadach i nikną w mrocznych przepaściach, oraz tunelach, były już i za weneckiej potęgi tak samo pełnemi grozy i poezyi. Woda ze skałą toczy zwycięzką walkę na całej powierzchni ziemi, ale mało gdzie chyba walka jest równie zaciętą, jak tutaj, mało gdzie podobnie jaskrawo rzucają się w oczy zwycięztwa płynnego żywiołu. Tu woda i skały, rzec można, walczą na śmierć i życie. Żaden kamień nie może się porównać z wapieniem pod względem chciwości w pochłanianiu wody atmosferycznej, a zarazem żaden nie jest tyle rozpuszczalnym w wodzie, nasyconej kwasem węglanym. Już sama w sobie woda deszczowa zawiera ten kwas, pochłonięty z atmosfery, ale w miarę jak przenika coraz głębsze warstwy gruntu, zawartość w niej kwasu wzrasta jeszcze.


Widok «Dolin»

Żywioł też, który sprzysiągł się na te skały, przybiera do pomocy ów kwas węglany, przegryza brózdy pionowe, rozpuszcza kamień bez wytchnienia i wynosi niewidzialnie tysiące cetnarów do morza. Małe i na razie niewinne szczeliny powiększają się skutkiem tego, nadkruszają coraz głębiej, a zdradnie rozpoczęte dzieło zniszczenia kończą w sposób brutalny ulewy i burze. Siła wody bieżącej jest straszna, osobliwie w wąwozach o znacznym spadku. Po każdej ulewie widzieć w nich można mnóstwo skaleczeń, nowych bruzd, zwalisk i ułamków. Kamienie raz porwane wodami potoku sieją bezgraniczne zniszczenie. Niesione na wielkie odległości, z siłą niekiedy trudną do uwierzenia, druzgocą niby armatnie pociski wszystko, co po drodze opór stawia. Odrywają słabsze części koryta i dopiero w miarę zmniejszania się hyżości prądu, tarany te zostają porzucone gdzieś przy pierwszej przeszkodzie. Tam, w postaci gotowych zapasów amunicyi, oczekują nowego, silniejszego prądu, aby prowadzić niżej dzieło zniszczenia.
Wszędzie to działanie daje się dostrzegać, ale w mocno zrujnowanych skałach, jak tutaj, dochodzi do potęgi wciąż rosnącej.


Przeprawa przez szósty wodospad w grocie Reki.

Jedną z właściwości Karstu są również tak zwane przez lud miejscowy «doliny,» a właściwie dziwne zapadliska, jamy i kotliny. Geologowie długo nie mogli zrozumieć, jak one powstały. Do dziś wiele z tych kotłów o brzegach stromych stanowi pod tym względem zagadki, ale przekonano się, że większość pochodzi od zapadania się górnych warstw gruntu w bardzo obszerne, podziemne pieczary i przepaści, jakiemi niemal wszędzie podminowany jest tutejszy grunt stały. Pospolite są tu wypadki nagłego zapadnięcia się gruntu, niekiedy wraz z domami i ich mieszkańcami. Rzeźba gruntu zmienia się czasem tak szybko, że wieśniak, wracający z wojska do ojczyzny, nie może się oryentować w najbliższej, doskonale znanej sobie okolicy, albowiem w czasie jego nieobecności całe wsie musiały być opuszczone, sady znikły pod gruzami świeżo zwalonych skał, a drogi i ścieżki dawne stały się niedostępnemi, lub znikły w przepaściach.
W Krainie Karstu na jaskiniach też nie zbywa. Najrozmaitsze są ich rodzaje. Niektóre, osobliwie w obrębie właściwego Karstu, są podziemnemi korytami rzek, wąwozami, tem tylko różnemi od prawdziwych, że ich boki łączą się nad rzeką i tworzą jednolite sklepienie. Takiemi są właśnie Adelsberskie i Płonińskie groty. Inne, bardzo szerokie przy niewielkiej długości, wyobrażają istne jeziora podziemne. Często wody, napełniające owe rezerwoary, torują sobie nowe odpływy i opuszczają wygodne legowisko. Wtedy osuszone pieczary ozdabiają się powoli cudownie pięknemi stalaktytami i stalagmitami. Niektóre z tych jaskiń i podziemnych wydrążeń służyły niegdyś za chroniska licznym pokoleniom drapieżnych zwierząt. Znajdowano w nich niezmierną ilość kości srogich mieszkańców, pospołu z kośćmi ich ofiar. W niektórych jaskiniach mieszkali w przedhistorycznych czasach nawet ludzie. Świadczą o tem pozostawione resztki broni i narzędzi z kości i krzemienia, ślady węgli i biesiad niewybrednych.


Wielki Tum w grocie Adelsberskiej.

O posiadanie tych zacisznych schronisk odbywały się zacięte walki między człowiekiem i drapieżnikami minionej doby, do których należały hyeny olbrzymie, lwy jaskiniowe i niedźwiedzie.
Bywało zapewne, że człowiek tryumfował nad niedźwiedziem lub hyeną, ale trafiało się często, że ginął w tym nierównym pojedynku.
Takim jest Karst, takiemi mniej więcej nagie Alpy Dalmacyi, Hercegowiny, Bośni, a nawet i Albanii. Wszędzie okolica przedstawia obraz zwalisk chaotycznych, z tą różnicą, że nie wszędzie jeszcze taki brak lasów, jak na morskiem pobrzeżu. Połowa gór i nizin bośniackich jest jeszcze bujną puszczą leśną i daje przytułek dzikom, wilkom, niedźwiedziom i rysiom.


∗                              ∗

Wzdłuż rzadko przez turystów zwiedzanych rumowisk i wąwozów Karstu, wśród bezprzykładnego labiryntu skał i przepaści, przez smutną krainę ponurych płaskowzgórz, podążał konno cudzoziemiec.


Typowy krajobraz Karstu.

Zatrzymywał się tu i owdzie po dni kilka wśród dzikiej przyrody, najczęściej zdala od nielicznych i biednych wiosek, żyjąc prawie życiem obozowem.
Zajmowały go strome ściany wąwozów, brzegi rzek czy strumieni, zwały skaliste, nadewszystko zaś jaskinie i przepaści. W najciaśniejszą szczelinę musiał się sam wcisnąć, musiał wynieść z niej trochę kamieni, lub kości. Poczem zadowolony, ciągnął dalej na południo-wschód.
Towarzyszył mu, nie licząc przygodnych przewodników, a czasem gromadki ciekawych górali, niby Robinsonowi, stale Piętaszek jakiś, na drobnym, ale wytrwałym bośniackim koniku, i obaj wędrowcy wydawali się, pomimo uciążliwej tułaczki, zupełnie zadowoleni.
Tak wędrując, minęli już źródliska Kulpy i Dobrej, przeprawili się przez Korę (rzekę), a w parę tygodni później przez Unnę i wkroczyli na terytoryum Bośni, po za Alpy Dynarskie. Tu skutki strasznej katastrofy przykuły ich dłużej do miejsca.


... przez smutną krainę ponurych płaskowzgórz podążał konno cudzoziemiec.

Cudzoziemcem, o którym mowa, był Leszek Przedpotopowicz, profesor paleontologii[1] na wszechnicy w Oxfordzie, zapalony geolog[2] i paleontolog. Odbywał on wycieczkę naukową w towarzystwie wiernego służącego, Stanisława.
Nielada to była osobistość ten profesor Przedpotopowicz. Mimo niepodeszłych lat, był «powagą» i rachował się z nim świat uczony.
Dla nas wszakże, jako nie specyalistów, sama ta okoliczność nie wystarczałaby do wyróżnienia go z pośród roju podobnie sławnych, lub jeszcze głośniejszych kolegów po wiedzy, gdyby nie drobna okoliczność, że był nietylko dobrym znajomym naszego dobrego znajomego, d-ra Muchołapskiego, ale nawet podobno jednym z najlepszych druhów jego od szkolnej ławy.
I to jeszcze zasługuje na zaznaczenie, że starzy ci przyjaciele, rzuceni na dwa końce świata i rzadko widujący się z sobą, dochowali sobie przyjaźni i utrzymywali nie natrętną wprawdzie i wymierzoną, ale za to prawdziwie serdeczną korespondencyę.
Upływał czasem rok i więcej głuchego milczenia — innym razem obszerne listy krzyżowały się i goniły za sobą, niby ognista, a niecierpliwa korespondencya zakochanej pary. Nie szukajcie wszakże zbyt prozaicznych, lub zbyt poetycznych powodów tej ożywionej wymiany myśli. Nie interes, nie obudzone nagle uczucia, lub wyrzuty sumienia przyjaciół, ale zwykle jakieś naukowe wątki, stanowiły tutaj główną sprężynę. Obaj bowiem żyli głównie nauką i dla nauki. Ona była im całym światem, jej poświęcali wszystkie siły swoich ruchliwych umysłów i serc gorących.
Jeden patrzył na świat przez okulary entomologii, drugi przez szkła geologii, i obaj byli szczęśliwi o tyle, o ile ludzie szlachetni szczęśliwymi być mogą.
Dla Przedpotopowicza ziemia była zlepkiem skał ogniowych, przeobrażonych i okruchowych, polem zawiłych zjawisk geologicznych, a widział na niej to jedynie, na co geologia z paleontologią zwracała swe oko.
Nawet w człowieku, nie zaprzeczając jego wyjątkowego stanowiska w przyrodzie, dostrzegał przedewszystkiem jeden z młodszych gatunków stworzeń ssących, grzecznie przez uczonych nazwany łacińskiem mianem Homo sapiens, bez względu na okoliczność, że dotąd jeszcze większa część przedstawicieli tego gatunku zasługuje na inny łaciński przydomek, którego tu nie wymienię.
Przedpotopowiczowa karyera różniła się tylko tem od Muchołapskiego, że dano mu było jeszcze zostać apostołem umiłowanej nauki, że mógł jako profesor przelewać za pomocą żywego słowa zapał swój i wiedzę w głowy młode i łaknące jeszcze pokarmu naukowego.
Miał dwustu słuchaczów, którym co rok przez 8 miesięcy nabijał głowy pokładami, piętrami, osadami, erozyą, metamorfizmem, wulkanizmem, denudacyą, Lepidodendronami, Ammonitami, Ichtyosaurami, Sivateriami, Hipparionami i Bóg wie nie jakiemi jeszcze dziwami.
Odtwarzał on przed oczyma słuchaczów świat dawno zaginiony, ukazywał jak się powoli z pieluch wywijał i, biorąc za punkt wyjścia naukę, wołał czasem z zapałem: Panowie! skoro już Linné nazwał nas Homo sapiens, starajcież się być i «ludźmi» i «mądrymi.» A ponieważ sam pierwszy starał się być człowiekiem, lubili go też słuchacze i z wielkiej miłości przezwali Homo sapiens. Przedpotopowicz wiedział o przydomku i... dumnym był z niego.
Profesor był także, podobnie jak d-r Muchołapski, potrosze poetą i marzycielem. W chwilach wolnych od trudów naukowych, od operowania suchemi, jak formuły matematyczne pewnikami, lubił zapuszczać wzrok w tajniki nierozwikłanych dotąd zagadek swej nauki.
Marzył wtedy i filozofował, wypełniał luki wiedzy błyskami wyobraźni, która nie znała hamulca. Pozwalał sobie jednak na te rozkosze w cichości ducha i nie zwierzał się przed żadnym kolegą w zawodzie. Zbyt dobrze wiedział, że sztywni i chłodni nie zrozumieliby go, a w ciasnym puryzmie naukowym poczytaliby mu to za grzech ciężki.
Jeden tylko d-r Muchołapski był powiernikiem tej duszy gorącej, tego umysłu nadmiernie ruchliwego, on jeden, zamiast przybierać surową minę i chłodzić rozpalone nerwy przyjaciela, dolewał oliwy do ognia i wspólnie dosnuwał pajęcze nici subtelnej tkanki śmiałych pomysłów. On jeden odpowiadał na zaufanie zaufaniem i otwierał nawzajem tajniki własnych marzeń entomologicznych.
Ot i teraz, z tej głuchej krainy, z lichej wiosczyny u źródłowisk Wrbasu, poszybował z rączością poczty bośniackiej, via Serajewo, Zagrzeb i Wiedeń, dobrze wyładowany list do Muchołapskiego, niosąc mu garść świeżych i silnych wrażeń.



II.
Miłe sławy początki.
N

Niech sobie list bieży swoją drogą, my tymczasem musimy zajrzeć do Londynu. Bawi tam dawny nasz znajomy, głośny na świat cały z przygód w dolinie «Białej wody» w Tatrach, lord Puckins. Nie przypuszczam, aby łaskawym czytelnikom obcą była ta osobistość.

Wprawdzie żyjemy chwilą i nie mamy czasu na zajmowanie się długo sławnemi osobistościami. Wprawdzie nawet Kopernika znamy głównie z widzenia na Krakowskiem-Przedmieściu i nie wiele nas obchodzi zarówno Arystoteles, jak Newton — ale to co innego. Nasz stary znajomy nie jest znowu tak starym, jak «tamci» a co ważniejsza, nie wyszedł jeszcze z mody. Należy do tych gwiazd chwili, do których każdy szanujący się człowiek rad się zbliża.
Z tego powodu wszelkie objaśnienia, dotyczące tej osobistości, ze względów delikatności pomijamy zupełnie.[3]
Jak wszystkim zapewne wiadomo, zostawiliśmy ofiarę własnej nieostrożności w Zakopanem, w towarzystwie dwóch panów. Jednym był d-r Muchołapski, który z narażeniem własnego życia wyratował anglika z ciężkiej przygody, drugim (jak o tem czytelnicy bezwątpienia także pamiętają) Sir Biggs, pełnomocnik lorda.
Wszyscy trzej rozstali się serdecznie i każdy powrócił do zajęć swoich. D-r Muchołapski do przerwanej monografii Syrphidów, sir Robert Biggs do klijentów swoich i szwedzkiej gimnastyki, lord Puckins zaś, skoro powrócił do Londynu, nie miał nic pilniejszego do zrobienia nad opowiedzenie niezwykłych przygód, jakich doświadczył w dolinie Białej wody, na posiedzeniu klubu Ekscentryków.
Nie można mu tego brać za złe, bo któż stroni dziś od nieśmiertelności? Nie tacy nawet jak lord Puckins, uganiają się za sławą.
Co się tam po sprawozdaniu działo, jakie prezesowi urządzono owacye, ile wypalono «mówek» na cześć zawsze niedoścignionego kolegi i naczelnika, trudno to opisać.
Komitet zwołał nadzwyczajne zgromadzenie, na którem przez sześć godzin z rzędu rozprawiano nad sposobem godnego upamiętnienia jego niesłychanych przygód. Najrozmaitsze podawano projekta, po kolei odrzucane.
Zgodzono się w końcu na ułożenie krótkiej piosenki humorystycznej, którą członkowie przez rok byli obowiązani śpiewać, a w razie braku głosu gwizdać, oraz na wydrukowanie opisu przygód Pickinsa w trzech odrazu wydaniach, poczynając od najtańszego, dostępnego dla każdej kieszeni (z wyjątkiem pustej), a kończąc na wytwornej księdze, zdobnej w mnóstwo wspaniałych obrazków, wykonanych przez najgłośniejszych rysowników.
Wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy; dopóki druk nie został ukończony, żadna wiadomość o dziele nie przedarła się po za obręb Ekscentryków.
Na trzeci jednak dzień po ukazaniu się książki na półkach księgarskich, pojawiły się w najpoczytniejszych gazetach sprawozdania z niezwykłego dzieła, a w ciągu dwóch miesięcy rozchwytano 50 wydań.
Lord Puckins stał się bohaterem chwili, a jego niezwykłe przygody były na wszystkich ustach.
Rozprawiano o prezesie klubu, przypominano dawne jego czyny i jednogłośnie uznawano, że przewyższył nietylko wszystkich kolegów, ale nawet siebie.
Lord znalazł się u szczytu sławy i popularności. Uczuł się znowu nieszczęśliwym z nadmiaru powodzenia. Zaczął już nawet rozmyślać nad środkiem zaradczym w tym względzie, gdy niebo zlitowało się nad nim i zesłało gorąco pożądaną pociechę.
Oto posypały się stosy listów od znajomych, przyjaciół, oraz nieznanych wielbicieli. Nie brakło nawet wonnych bilecików od miss, mistress i ladies. W pierwszych dniach odczytywanie owych korespondencyi sprawiało lordowi wielką przyjemność, po tygodniu czuł się już znudzonym. Zmuszał się jeszcze do przerzucania roztargnionem okiem nieciekawej korespondencyi, ale wstawał od pracy z bolącą od poziewania szczęką. Po czwartej setce listów przestał się nudzić, zaczął się gniewać, wreszcie piąta wprawiła go w furyę. Tego dnia połowa listów została nieodpieczętowaną, ale gdy nazajutrz sekretarz złożył mu jeszcze większą pakę, w której niepodobna było odszukać czysto prywatnej korespondencyi, wtedy zapowiedział mu uroczyście, aby nie ważył się już przyjmować z poczty jakichkolwiek listów.
I to nie złagodziło losu prezesa. Gdzie tylko się pojawił, zarzucano go zapytaniami bez końca. Zatykał uszy i uciekał przed nieznajomymi, ale trafiali się tacy, których wypadało z uśmiechem na ustach wysłuchać. Ci byli najokropniejsi. Torturowali biednego lorda najoryginalszemi pomysłami.
Na wyścigach, dokąd zaszedł, zbliżył się doń James Sigdwick Lounsbury, członek Izby panów, wielce poważny ekonomista i autor dzieła, głoszącego na zasadzie prawa Maltusa, jaka ludzkość czeka za kilka wieków czarna przyszłość skutkiem przeludnienia. Sir Lounsbury ubierał się z tego powodu zawsze czarno i nie uśmiechał się nigdy. To też zdziwił się lord niemało, ujrzawszy go w blado-niebieskim garniturze, z gałązką bzu w klapie od surduta i do tego z obliczem rozpromienionem. Autor dzieła «O przeludnieniu» zamiast uścisnąć w pogrzebowym nastroju i milczeniu dłoń lorda, jak to zwykle bywało, odezwał się bardzo żywo w te słowa:
— Musze ci, milordzie, złożyć powinszowanie. Staniesz się niebawem największym dobrodziejem ludzkości.
Puckins ze zdziwieniem podniósł brwi.
— Od dwudziestu lat suszę napróżno głowę nad wynalezieniem środka, któryby oddalił od ludzkości nieuchronne klęski, będące następstwem mnożenia się ludzi. I oto przeczytałem twoje nadzwyczajne przygody. Niby promień światła do ciemnicy, tak wpadła pod moją czaszkę wiadomość o czarownym płynie Nureddina. Zapaliła tam wielki pomysł, jeden z tych, jakie często nawiedzają śmiertelników. Ten płyn zbawi ludzkość, da jej możność rozwijać się prawidłowo przez najdłuższe tysiącolecia!
— Nic nie rozumiem.
— Wyjaśnię ci w krótkości. Powierzchnia kuli ziemskiej ma przeszło 9 milionów geograficznych mil kwadratowych. Z tego na lądy przypada 2,442,000 mil geogr., zaś na powierzchnię zdatną do zamieszkania niecałe 2 miliony. Ponieważ ludność obecnie liczy półtora miliarda głów, przeto na milę kwadratową zamieszkalnych obszarów przypada 750 ludzi. Dobre to na dziś, ale zaludnienie wzrasta o 8% w przeciągu lat 10-ciu. Za sto lat tedy ziemia będzie już żywić 6 miliardów głów, po upływie dwóch wieków 24, za 3 wieki mogłaby dojść do 96-ciu miliardów, to znaczy 48,000 dusz na milę kwadratową. Ale do tego nie dojdzie! Wcześniej już potomkom naszym zabraknie środków do życia.
— Bardzo dobrze! a raczej bardzo źle; lecz cóż to ma za związek z eliksirem Nureddina?
— Najściślejszy i najwspanialszy! Ten cenny płyn sprawi cud rozszerzenia gruntu pod nogami. Każda mila kwadratowa przemieni się dla ludzkości w 14,000 mil. Ziemia choć zostanie przy dawnych rozmiarach, powiększy się dla nas praktycznie do rozmiarów[4] słońca.
— Rzeczywiście! pomysł uderzający prostotą — przerwał zniecierpliwiony prezes — życzę zatem wziąć się co prędzej do założenia fabryki indyjskiego eliksiru.
— Otóż w tym względzie liczę na twą pomoc, milordzie! — odezwał się z zapałem James Sigdwick Lounsbury.
— A to w jaki sposób?
— Potrzeba odszukać Nureddina i wydrzeć mu drogą dla ludzkości tajemnicę. Rozprawialiśmy o tem d-rem Tyrolem i zgodziliśmy się, że bez twojej pomocy obejść się nie możemy. Ale otóż i on! Szczęśliwy traf sprowadza na jedno miejsce trzech ludzi, którzy trzymają w ręku klucz do zbawienia ludzkości!
— Wybaczcie, ale jeden z nich odchodzi — odezwał się z pośpiechem lord Puckins, ale Sir James Sagdwick Lounsbury chwyta go za guzik od surduta i woła do zbliżającego się d-ra Tylora:
— W porę zjawiasz się, kochany przyjacielu. Właśnie rozprawiamy z milordem o naszym wielkim projekcie. Jak sądzisz, czy mogłyby wszystkie narody zażyć w jednym dniu płyn Nureddina?
— Dlaczegóżby nie? — odrzekł doktór wyniośle — ale wyznać muszę, że związane to z niemałemi trudnościami. Trzeba będzie dobrze zorganizować czynność, podzielić ziemię na okręgi, wysłać delegatów w najgłuchsze nawet puszcze i niepominąć obu stref biegunowych.
— A to po co?


...Jest na to rada!...

— Aby nie została ani jedna para ludzi o wzroście dzisiejszym. Gdyby się stało inaczej, wtedy całej ludzkości groziłyby straszne klęski. Rozmnożony lud olbrzymów trzymałby wszystkich pod grozą, a jeden taki jegomość, zdolny byłby w przystępie gniewu, lub dobrego humoru w ciągu godziny zburzyć sto miast ludniejszych od Londynu. Co mówię jeden dzieciak swawolny mógłby zaćmić sławę Czingis-Hana i Napoleona!
— W samej rzeczy, — odezwie się zbity z tropu ekonomista.
Lord Puckins spoglądał przymrużonem okiem na przejętych doniosłą sprawą towarzyszów.
— Zapomnieliście panowie o zwierzętach — wtrącił tonem przestrogi.
— Nasz prezes ma słuszność! — zauważył sir James — dzikie bestye stałyby się groźniejszemi od małoletnich wielkoludów!
— Jest na to rada! — rzekł doktór, wydymając dolną wargę. Trzeba w dniu oznaczonym połapać wszystkie lwy, tygrysy, niedźwiedzie i wilki, i zadać im również płynu Nureddina.
— Czy bezpiecznem byłoby pominąć węże, żaby i tym podobne zimnokrwiste istoty? — wtrącił tonem jeszcze większej wyższości znakomity autor dzieła o skutkach prawa Maltusa.
— Co do mnie, nie dowierzałbym nawet ptakom! — dodał ironicznie lord Puckins i chciał się pożegnać, ale go znowu w porę zatrzymał sir Lounsbury.
— Najlepiej więc będzie wytępić wszystkie szkodliwe i drapieżne zwierzęta — zawyrokował z zapałem. — Zmniejszymy jedynie zwierzęta domowe i pożyteczne.
I snuć począł na nowo genialny plan.
W czasie tej dyskusyi lord Puckins próbował kilkakrotnie oddalić się, ale nadaremnie. W końcu udało się Puckinsowi pozbyć rozognionych zbawców ludzkości, ale na prawo i lewo zatrzymywali go znajomi, zasypując pytaniami, dotyczącemi pobytu w Tatrach.
Jeden pytał, czy jajka motyle w istocie są smaczne, drugi winszował mu, że się nie zabił zlatując z Ważki z wysokości tysiąca metrów i tak dalej.
Zirytowany do żywego, lord opuszcza plac wyścigów i, nie wracając do domu w obawie nowych przykrości, wstępuje do kawiarni na gazety. Tu uderza słuch jego nuta konkursowej piosenki, wykonywana w sposób niemożliwie fałszywy. Zaledwie umieścił się w najdalszym kącie sali i przerzucił okiem telegramy, spostrzega własny portret na czele sążnistego artykułu. Wściekły, rzuca płachtę bibuły na garsona, który mu niósł filiżankę mokki, i wybiega, a mijając dwóch jegomościów, słyszy za sobą słowa: Patrz, patrz, oto Puckins przeszedł!
— Ach! ten co był Liliputem? — woła drugi. — Szkoda, żeś mi go wcześniej nie pokazał. Mam właśnie do niego interes.
— Możemy go dogonić — odzywa się pierwszy, ale lord Puckins przerażony wsiada w pierwszy lepszy powóz i każe ruszać.
— Nie mogę! — odzywa się stangret.
— Jedź natychmiast! zapłacę hojnie!
— Ależ ja czekam na moją panią!
Na takie dictum, lord czyni ruch celem opuszczenia powozu, zaledwie jednak rzucił trwożnym wzrokiem na chodnik, dostrzegł zbliżającą się właścicielkę pojazdu. W drodze czyni mu ona wymowne znaki, aby pozostał na miejscu. Dwie sekundy — i przesadnie ubrana, niemłoda dama z krótko obciętemi włosami podaje mu poufale dłoń na powitanie.
— Witam, witam na swem terytoryum! A zawsze oryginalny! jakże to dobrze, lordzie, że cię widzę. Wszak lepiej późno, niż wcale!
— Nie rozumiem pani! — wybąknął lord, uchylając kapelusza — pomyliliśmy się.


...Witam, witam na swem terytoryum...

— Chętnie wierzę i w jedno, i w drugie! — odparła, śmiejąc się nieurodziwa dama. — Wstydź się pan tego, że mię nie znasz. Jestem Eloquentia Scarecrow[5]. Onegdaj miałam o tobie odczyt w naszym klubie. Posłałam ci nawet zaproszenie. Byłeś oczekiwanym, upragnionym. Ułożyliśmy mowy, przygotowały niespodzianki... i wszystko spełzło na niczem. Nie godziło się tak lekceważyć przyjaciółek. Teraz skorośmy się poznali, nie puszczę cię, dopóki mi nie przyrzeczesz, że stawisz się na wezwanie. Pragnę powetować zawód.
Lord, blady ze wzruszenia, nie zdolny wymówić słowa, wydostał się z powozu i pożegnał damę ceremonialnym ukłonem.
— Nie! tak dłużej być nie może! — ryknął na głos. — Wyjadę dziś jeszcze, choćby na koniec świata! I nagle przypomniał sobie towarzysza przygód i wybawiciela, d-ra Muchołapskiego.


Jakto? czyżby zakaz dotyczył i Ekscentryków?...

— Że też o nim mogłem zapomnieć! — zawołał uderzając się w czoło. — Jadę do Warszawy!


∗                              ∗

Zanim towarzyszyć będziemy lordowi w jego podróży, zajrzyjmy jeszcze do jego mieszkania, gdzie w przedpokoju rozegrała się ostatnia scena jego gniewu za nieproszoną popularność i zerwanie z klubem Ekscentryków.
Stało się to w ten sposób:
Poobiednią drzemkę lokaja przerwał odgłos dzwonka, poruszonego silną i śmiałą ręką.
— Lord Puckins przyjmuje? — zapytał poważny gentelman.
— W domu, lecz nie przyjmuje nikogo, — wygłosił sztywnie lokaj Puckinsa.
— Do mnie zakaz nie może się stosować! — odrzekł, prostując się z godnością przybyły. — Bądź tak dobrym, obywatelu i oznajmij panu, że w sprawie ważnej potrzebuję się z nim widzieć. Oto moja karta.
— Niepodobieństwo! Lord zapowiedział, że nikogo nie przyjmuje, choćby nawet przybył sam książę Walii!
— No, widzisz, domyśliłem się zaraz tego! więc powiedz tylko, że pragnie się z nim widzieć Rambler.
Sługa zawahał się. Spostrzegł to wrażenie przybyły i zapragnął je spotęgować.
— Jestem honorowym członkiem klubu Ekscentryków, — dołożył z dumą.
Na te słowa automat odzyskał nagle utraconą pewność siebie.
— Tem gorzej! tem gorzej! — zawołał mimowoli i ugryzł się zapóźno w język.
— Jakto? czyżby zakaz dotyczył i Ekscentryków?...
— Gorzej panie. Lord polecił mi przedewszystkiem strzedz się członków klubu, do którego masz pan zaszczyt należeć.
Oblicze przybyłego oblało się szkarłatem gniewu.
— Ach, więc tak dalece łaskaw na nas... — wycedził przez zaciśnięte zęby i umilkł nagle, zatykając sobie usta kościaną główką od laski. Po kilku sekundach opanował się i zapytał łagodnie:
— Wolno przecież wiedzieć, gdzie lord się wybiera?
— Nie mamy żadnych w tym względzie objaśnień, — odrzekł sługa tym chłodnym tonem, który pozwalał przypuszczać, że gdyby nawet wiedział — nie zdradziłby tajemnicy.
Przybyły przekonał się, że nic nie wskóra, mruknął więc jakiś niezrozumiały frazes, który służący wziął bez namysłu za nowe i nieznane mu jeszcze przekleństwo, potem uśmiechnął się złośliwie i pogwizdując śpiewkę o Puckinsie, wytoczył się z przedsionka, wsiadł do fiakra i znikł w tłumie.
Widzimy z tej małej sceny, że lord Puckins palił za sobą mosty.



III.
Lord Puckins składa wizytę d-rowi Muchołapskiemu, poczem okazuje się, że nawet Sir Bradlay nic nie pomógł lordowi Puckinsowi.
W

W cztery dni potem zjawił się Puckins w cichem mieszkaniu naszego entomologa.

Można sobie wyobrazić, jak miłą gospodarzowi sprawił niespodziankę.
— Przyjacielu, czyś ty także wydrukował opis naszych przygód? — zapytał gość zaraz na wstępie.
— Uczyniłem to, — odrzekł, rumieniąc się, przyrodnik.
— I siedzisz tu jeszcze? — zawołał z podziwem lord Puckins.
— Cóżbym miał robić? Pracuję przecież nad monografią Syrphidów.
— Więc dadzą ci pracować?
— Któż miałby mi przeszkadzać?
— Kto? ty pytasz? — twoi czytelnicy, to naturalne!
— Nie dla mnie!
— Więc nie zasypują cię listami, owacyami, nie urządzają na cześć twoją rautów, nie przebierają się za jelonki, motylki, pająki, nie umieszczają portretów w dziennikach i na prospektach, nie dobijają się o autografy? Czy wasz słynny Lewandowski nie napisał na cześć twoją mazura? czy nie kradną ci wszystkich chwil? słowem nie zadręczają cię na wszelkie sposoby?
— Wcale, a wcale!
— A ileż wydań liczy twój opis przygód?
— Wydań? — zapytał d-r Muchołapski, — wątpię czy będzie kiedy drugie.
— Żartujesz! więc chyba gazety o tem milczały.
— Przeciwnie! niektóre podały nawet sprawozdania, kreślone jak się u nas mówi, «sympatycznem piórem.»
— Czemu przypisać ten spokój?
— No, widzisz milordzie, my mamy tyle spraw bieżących, miejskich, te nas pochłaniają... ale nauka...
— O szczęśliwy człowiecze! a ja myślałem, że tu tak samo, jak u nas! Jakiż przyjemny ten wasz kraj! Tu dopiero żyć i nie umierać. Szkoda, że jestem anglikiem!
— Nie rozumiem cię, lordzie...
— Chcę być zdala od Anglii, od jej zgiełku i klubu Ekscentryków! Daj mi jaką robotę, rozkazuj, będę pracować, byle zapomnieć raz o mych przygodach. Mam już dosyć tego wszystkiego! Cóż oni sobie myślą ci moi koledzy? Ekscentrykami są, a nudni jak filistry. Nie mogą się zdobyć na prawdziwą ekscentryczność, aby przecież raz zaprzestać zajmowania się swym prezesem z błahego powodu, że wrócił szczęśliwie z niebezpiecznej wyprawy.
— Ha, twoja wina, lordzie!
— Prędzej twoja, przyjacielu! Trzeba mię było zostawić na pastwę łowików, mrówek i pająków. Wszystkie razem nie sprawiłyby mi tyle tortur, ile przeszedłem przez ostatnich parę tygodni.
— Czemużeś poczuwał się do obowiązku ogłoszenia swych przygód na wieczną chwałę twego klubu? — zapytał, uśmiechając się, d-r Muchołapski.
— Masz słuszność, przyjacielu, moja wina! jęknął zgnębiony anglik.
— Jest na twą biedę łatwa rada. Wypisz się z klubu, ogłoś, że to wszystko było mistyfikacyą...
— Myślałem już o tem, ale boję się...
— Ty lordzie? — czegóż to lęka się nieustraszony awanturnik?
— Nie uwierzą, odrzucą moje żądanie. Przyjmą je na karb ekscentryczności. Nie wiesz, doktorze, jak u nas trudno o czyn, któryby nie mógł zaliczać się do ekscentrycznych. Niedawno sir Sparrow wywichnął sobie nogę podczas tańca, unikając nadeptania na tren tancerki. Wszyscy jednomyślnie «zaopiniowali,» że znakomitym jest ekscentrykiem, a dwóch już czy trzech młodszych członków poszło przy pierwszej sposobności za jego przykładem. Ręczę, że gdybym zatonął podczas burzy morskiej, będzie mi to poczytane za ostatni i wcale dowcipny figiel. Widzisz tedy, że wykreślić się nie mogę.
— Więc szanowny prezes pragnie pozostać w naszem mieście czas jakiś?
— Naturalnie, ale incognito! Niech nawet moje nazwisko nie będzie wymówione. Dla ciebie będę Puckinsem, dla całego świata... dajmy na to Johnem Bradlayem, handlarzem zboża, albo korespondentem gazet.
— Skoro sobie tego życzysz — zgoda.
— Zamieszkam niedaleko ciebie... będę codziennym twym gościem. Dobrze?
— Rad ci będę, milordzie!
— Bardzo proszę niezapominać, że mówisz z Bradlayem.
— Gdzież to pozostawiłeś swoje rzeczy, kochany panie Bradlay?
— Na dworcu kolei. Skoro obiorę locum, sprowadzę je natychmiast.

Nie minęła godzina, a sir Bradlay zamieszkał w prywatnym lokalu, naprzeciw domu, zajmowanego przez Muchołapskiego. Przyjaciele, stanąwszy w oknach, mogli nietylko widzieć się wzajemnie, ale nawet rozmawiać przez złożoną w trąbkę rękę przy ustach.

∗                              ∗

Nazajutrz rano nowy służący, przyjęty z pierwszorzędnego hotelu dla poliglotycznych uzdolnień, mógł się popisać swoją umiejętnością.
— Czy sir Bradlay przyjmuje? — zapytał jakiś przybysz po angielsku.
— Zaraz się dowiem, racz pan wymienić godność.
— Przyjaciel z przeciwka. Tak powiedz twemu panu, to będzie najlepiej, — odrzekł nieznajomy i melancholiczny, a zagadkowy uśmiech ożywił jego oblicze.
Służący znikł za drzwiami zapraszając gościa do saloniku. Lord Puckins nie powątpiewał ani na chwilę, że przybył d-r Muchołapski.
— Proś natychmiast! — wyrzekł żwawo.
Można sobie wyobrazić minę anglika na widok wchodzącego, niby widmo z innego świata, honorowego członka klubu Ekscentryków, sir Ramblera.
Lord skamieniał z podziwu. Język odmówił mu posłuszeństwa. Niedowierzał wzrokowi i przecierał oczy.
— Nie jesteś ofiarą złudzenia, drogi panie Bradlay, — odezwał się słodko oryentolog. — Nie przyjął mię lord Puckins w Londynie, więc przybyłem w tym samym interesie do pana Bradlaya. Mam nadzieję, że tym razem nie odmówionem mi będzie posłuchanie.
— Dyabeł nie człowiek! — mruknął Puckins, wskazując uprzejmie krzesło i rzucając się na drugie przed biurkiem. — Cóż pana sprowadza tutaj, nieoceniony kolego?


Nie jesteś ofiarą złudzenia, drogi panie Bradlay.

— Niby nie domyślasz się, najdroższy prezesie! Cóżby innego, jeśli nie opis twych przygód...
— Jeszcze jeden! — zawołał sir Bradlay, wznosząc oczy ku niebu. — Więc nigdzie nie znajdę spokoju!
— Któż tu, milordzie, godzi na twój spokój. Ja pragnę jedynie pomówić o przedmiocie, pozostającym w związku...
— Mówmy o czem pan chcesz, ale ani słowa o mych przygodach.
— Żałuję bardzo, że nie mogę zastosować się do życzenia pańskiego. Śledziłem cię przez pięć dni i przyjechałem za tobą, jedynie w celu pomówienia o przedmiocie w tej książce dotkniętym, a ty, niegościnny człowieku, wyobrażasz sobie, że ci ustąpię?...
— Jestem zmęczony, storturowany! pragnę zapomnieć o nieszczęsnej wyprawie...
— A mnie znowu konieczne są twe informacye. To nie kaprys. W interesie wiedzy proszę o rozmowę!
Lord Puckins zbierał siłą woli resztki cierpliwości i szarpał złotawe bakenbardy. Tymczasem sir Rambler z niezamąconym spokojem tak zaczął:
— List wysłany przez muchę zawiera wzmiankę o fakirze, dawcy czarownego płynu...
— Jesteś pan, jak widzę, kandydatem na liliputa...
— Uchowaj Boże!... Chodzi mi o odszukanie cennego dla ludzkości zabytku.
— Znowu «dla ludzkości?» Tego doprawdy zanadto!
— Nie inaczej, zaginionego magicznego rękopisu, którego poszukiwał jeszcze w XII-ym wieku światły Akbar, król Penżabu i Afganistanu...
— A cóż nas obchodzą sprawy Akbara?
— Poszukiwał napróżno! — odrzekł z przejęciem sir Rambler. — Przypomnij sobie, milordzie coś napisał o manuskrypcie fakira Nureddina, a przekonasz się, że tu mowa o tym samym zabytku...
— Do czegóż to wszystko zmierza?
— Cierpliwości! — odrzekł sir Rambler, podnosząc w górę dłoń z wyciągniętemi palcami, a następnie sadowiąc się jeszcze wygodniej naprzeciw Puckinsa. Wszystkiego się dowiesz, milordzie, ale powoli i po kolei. Stwierdziliśmy dopiero, że cenny rękopis Induski, długo uważany za przepadły, znajduje się w posiadaniu fakira. To dopiero początek...
Puckins stał się nagle uprzejmym i uścisnął dłoń Ramblera.
— Skoro to początek, — odezwał się słodko, — czy nie byłbyś łaskaw, zacny kolego, odłożyć dalszy ciąg zajmującej opowieści na inny raz. Obecnie nie mogę cię wysłuchać...
— Skończę niedługo... Zresztą, powinnoby to ciebie również silnie interesować. Za twoją przyczyną ludzkość zdobędzie...
— Ciągle ta ludzkość! — zgrzytnął lord, ale pohamował się przybrał uprzejmy wyraz.
— Ach! tak... ludzkość, wielki wyraz, wycedził. Więc cóż ludzkość zdobędzie?
— Zdobędzie pierwszy i niezbity dowód, że nie znajduje się teraz u szczytu cywilizacyi, bo niegdyś stała już na wyższym szczeblu...
— Już wiem! — zawołał żywo Puckins, — oddawna poszukujesz w tym względzie dowodów...
— Dotąd napróżno!...
— Ale cóż ja mogę?
— Bardzo wiele! Osądzisz to sam...
— Dobrze! Chętnie cię wysłucham, ale innym razem. Obecnie, daruj pan, ale śpieszę się nadzwyczajnie.
— Więc przyjdę jutro.
— Skoro pan chcesz koniecznie, przyjdź jutro! — rzekł Puckins z naciskiem i pożegnał gościa.
Nie upłynęło pięciu minut, gdy już wstępował w progi Muchołapskiego.
— Jestem w rozpaczy, przyjacielu! Musze cię pożegnać i jaknajprędzej opuścić Warszawę! — wyrzekł i usiadł desperacko.
Po chwili dopiero zauważył niezwykłe zakłopotanie i roztargnienie entomologa, który tonął w zadrukowanej bibule. Była to pierwsza gazeta po przerwie, spowodowanej świętami Wielkiej Nocy.
— Co ci się stało? — zagadnął anglik.
— Nie czytałeś lordzie dzienników?
— Nie otrzymuję ich, — odparł Puckins, — a waszych nie nauczyłem się czytać.
— Więc nic nie wiesz?
— Wiem, że mnie sir Rambler aż tu znalazł... i jestem wściekły!
— Żarty się ciebie, lordzie, trzymają... Stała się rzecz okropna...
— Mów wyraźnie, kogo i jakie dotknęło nieszczęście? — przemówił anglik.
— Trzęsienie ziemi! dzienniki przepełnione są strasznemi szczegółami katastrofy, która nawiedziła Austryę południową, górne Włochy, południowe i wschodnie Alpy, Kras, Styryę, Krainę, Chorwacyę, Dalmacyę i Bośnię aż do Rawenny, Florencyi i Rzymu... Ogniskiem katastrofy zdaje się być Kras i Alpy Dynarskie.
— Ładne w takim razie święta miała Europa południowa!
— Telegramy przynoszą przerażające szczegóły. Niesłychana panika owładnęła ludnością. Pociągi kolejowe wiozą tysiące osób, uciekających z południa. Lublana zrównana niemal z ziemią, całe miasto obozuje na placach, w ogrodach lub za miastem. W Tryeście sądzono, że nastąpił koniec świata. W Zagrzebiu ludzie półnadzy tysiącami wylegli na ulice. Miasto Cilea leży w gruzach; ziemia drży dotąd! Ale to nie koniec! przed chwilą otrzymałem smutną i zdumiewającą depeszę z Trawnika od mego przyjaciela, profesora Przedpotopowicza. Donosi mi, że o mało nie został zasypany gruzami walącego się domostwa, w którem bawił chwilowo dla studyów naukowych.
Lord Puckins zamyślił się nagle.
— Profesor donosi, że gwałtowne wstrząśnienia od trzech dni już z rzędu ponawiają się z coraz większą siłą, a zrozpaczeni mieszkańcy są na najgorsze przygotowani rzeczy.
— Może się wulkan otworzyć! przerwał mu Puckins, ale machnął ręką i mruknął: i wulkany mię już nudzą...
— W pobliżu wsi, — ciągnął Muchołapski — gdzie mój przyjaciel bawi, otworzyła się przepaść bezdenna, coś niesłychanego w kronikach nauki. Wypadkiem tym profesor jest zelektryzowany. Telegrafował już do Suessa i kolegów w Londynie i Paryżu, aby niezwłocznie przybyli. Spodziewa się ważnych odkryć i cieszy się niemal z tego, że znalazł się przypadkiem w miejscu tak ważnej katastrofy.
Oblicze Puckinsa zaczęło się ożywiać. Zadał parę pytań, dotyczących profesora, obciął i zapalił cygaro, — wreszcie ze stanowczością, właściwą mu w chwilach ważnych, przemówił:
— Pragnę zdążyć choćby na «resztki trzesienia,» a przytem zajrzeć do bezdennej szczeliny. Jadę natychmiast do Bośni i proszę o rekomendacyę do twego przyjaciela.
Jak postanowił, tak się stało.
Mimo przestróg, anglik, pragnący zdążyć choćby na resztki trzęsienia ziemia, wyjechał błyskawicznym pociągiem, żegnany trwożnie przez d-ra Muchołapskiego.
Ostatnie słowa anglika, rzucone z wagonu były:
— Spodziewam się, że tym razem sir Rambler za mną nie podąży!



IV.
Spotkanie. — Odkrycie karkołomne.
P

Po kilku dniach lord Puckins z właściwym sobie sztywnym spokojem jechał truchcikiem na bułanym, nie wiele większym od osiołka, koniu, ku jedynej oberży, którą posiadała biedna wiosczyna w pobliżu Kupresz. Towarzyszył mu zabrany z Serajewa tłómacz, a za niezwykłym gościem ciągnęła gromada wieśniaków wystraszonych, wynędzniałych od niewywczasu, głodu i silnych wzruszeń. Smutny orszak zasypywał tłómacza opowiadaniami o strasznych wypadkach dni ubiegłych i o nowem trzęsieniu, jakie nawiedziło okolicę dnia wczorajszego. Tłómacz powtarzał wieści anglikowi, skutkiem czego lord Puckins nie mógł się uskarżać na brak wzruszeń. Miał ich zresztą dość od samego wstąpienia na grunt nieszczęsnej krainy. Niedalej, jak wczoraj obudził się na ziemi, wyrzucony z łóżka silnem, a niespodzianem wstrząśnieniem.

Właśnie zatrzymał się, celem udzielenia drobnej zapomogi pozbawionym dachu i mienia biedakom.
Jeden z obdarowanych, jakiś wszystkowiedzący staruszek, żywa encyklopedya wiedzy ludowej, rzadki i wymierający już pod tchnieniem nowożytnej oświaty okaz etnograficzny, przez wdzięczność rozgadał się szeroko i opowiedział, co było według niego właściwą przyczyną nieszczęścia. To sprawa czysto dyabelska.
Stara wieść niesie, że u źródeł Wrbasu jest wejście do bardzo rozległej groty, pełnej dziwów i bogactw nieprzebranych. Wejście owo zwie się «Piekielnemi wrotami.» Po za niemi złote i srebrne sople wiszą tam u sklepienia, a straszydła żywią się rudą, z której po strawieniu zostaje czyste złoto. Przez jeden tylko dzień w roku grota «kwitnie,» to jest stoi otworem dla każdego, ktoby znał wejście do niej. W każdej innej porze «wrota piekielne» są niedostępne. Ale i w tym dniu, straszydła, psy czarne, ropuchy i pająki bronią wejścia i trzeba znać «sposób,» aby wejść i wyjść cało. Wielu już zuchów napróżno próbowało wtargnąć do jaskini, wreszcie znalazł się niedawno taki, który dopilnował, kiedy «zakwitła» i wszedł do środka. Jakich on użył czarów trudno wiedzieć, musiały jednak być mocne, skoro wszedł. Ale «złe» zbuntowało się. Zatrzęsła się nagle ziemia tak, że w oddalonych nawet miastach i wioskach domy i kościoły się zwaliły. Skały nawet z grzmotem obrywały się, a w miejscu, gdzie były «wrota» rozwarła się przepaść bezdenna. Kto miał odwagę, mógł oglądać straszną przepaść, w której warczało i gotowało się, a kłęby pary wznosiły się gęstą chmurą.
Opowiadania powyższego wysłuchał lord Puckins z zajęciem.
— Wszystko to już wiem od kilku dni, — rzekł spokojnie — właśnie przyjechałem, aby dostać się do szczeliny...
Starzec zmierzył od stóp do głów anglika.
— Chcecie do wrót piekielnych, panie? — zagadnął z niepokojem.
— Tak jest.
— I po co? Jeśli po złoto dyabelskie, to go już nie znajdziecie! Od dwóch dni, dzięki Bogu, przepaść piekielna zawarła się. Nie pozostało z niej nawet śladu!
Lord Puckins nie mógł ukryć żalu.
— To nieszczęście! — zawołał. — I cóż na to ów pan, który tu przyjechał? Musi być niepocieszony?
Na te słowa, powtórzone przez tłómacza, starzec wpił groźne i przelękłe spojrzenie w anglika. Następnie splunął głośno, przeżegnał się i odszedł.
W mgnieniu oka gromadka wieśniaków przerzedziła się i znikła niepostrzeżenie. Podróżni zostali sami. Niezawodnie stary wziął anglika, przebranego w kraciasty kostium, za czarownika, zaprzedanego złemu, a może nawet za samego dyabła, za wspólnika tajemniczego przybysza, który się kręci «u wrót piekielnych!» Anglik nie zwrócił na to uwagi. Myślał tylko o zasłyszanej nowinie.
— A to historya! profesor musi być niepocieszony.
Tymczasem doszedł do oberży. Mrok już zapadał i blade promienie księżyca oświetlały głęboki wąwóz, biorący swój początek tuż przy oberży. Przy tem świetle lord Puckins ujrzał stojącego przed oberżą mężczyznę. Nieznajomy zbliżył się śpiesznie do lorda, wzniósł w górę kapelusz i siląc się na wesołość zawołał:
— Witaj mi znakomity gościu i przyjacielu mego przyjaciela! Czekam na ciebie już dzień trzeci. Proszę cię lordzie, wejdź i rozgość się w tym pokoju, który dziś posłuży nam za wspólną sypialnię.

Tak powitany anglik pozbył się od razu zwykłej sztywności.

«Witaj mi znakomity gościu.»

— Widzę z rozpaczą, że telegraf w usługach mego przyjaciela spełnił dobrze swoją rolę i pozbawił mię zaszczytu przedstawienia się formalnie znakomitemu mężowi. Muszę poprzestać na ponowieniu mej deklaracyi, że oddaję się, profesorze, do twego rozporządzenia.
— Przeciwnie. Ja to jestem do twego, lordzie, i radbym wszystko uczynić, aby cię rozerwać i pogodzić ze światem.
— Dzięki! jesteś zbyt uprzejmym, profesorze. Ale cóż słychać u wrót piekielnych? Przybyłem przecież, aby zajrzeć wraz z tobą do wnętrza ziemi.
Na te słowa geolog spochmurniał.
— Sprowadziłeś mię z wyżyn zapomnienia na ziemię! — rzekł i zapanowała chwila milczenia.
— Twoje milczenie, profesorze, potwierdza opłakaną wieść, która mię już doszła.
— Ach! ta szczelina! to moja zgryzota!
— Więc prawda, że jej już niema?
— Niestety! Nie mogę jeść, spać, tylko myślę, com stracił!
— Ale widziałeś ją przecież?
— Bardzo niedokładnie. Wejścia broniły kłęby pary, wyrywające się z głębi ziemi. Wprawdzie ślady pęknięcia gruntu pozostały na znacznej długości. Całkiem świeże...
— To już dobrze!
— Cóż nam z tego! — odrzekł paleontolog, — gdy wejść już i badać przekroju nie mogę. Jest w całem zdarzeniu coś prawdy, ale musi się kryć dużo przesady w opowiadaniu górali o otworzeniu się owej okropnej przepaści. Dziś już jej niema, przy nowem wstrząśnieniu zawarła się. Opowiadano mi nawet, ale to zakrawa mi mocno na bajkę, że zanim przybyłem spuszczał się jakiś zuch do czeluści i cuda opowiadał o tem co w niej widział. Rozmawiałem nawet z tym bohaterem ale czyż można na ślepo wierzyć? Wobec wszystkiego odwołałem już przyjaciół z drogi i sam badam pęknięcie, szukam, czy nie została choćby najmniejsza szczelina, przez którą dostałbym się do głębin ziemi, ale wątpię już, czy mi się powiedzie. Tak głęboka szczelina! tak niezmiernie ciekawa i wszystko przepadło!
Lord jął pocieszać uczonego.
— Nic jeszcze straconego. Jeśli zechcesz, będziemy szukać!
— I owszem, — odrzekł profesor z mocą. — Jutro udamy się na poszukiwania.
— Wybornie!
— Rozpadlina poczyna się tuż pod wsią w głębokim wąwozie, prawie przy naszym domku. Jest to miejsce pełne strasznych legend i podań. Żaden z tutejszych mieszkańców w nocy bez drżenia o niem nie myśli. I ty, lordzie, chociaż jesteś zahartowany na wszelkie wrażenia, z pewnością doznałbyś nowego uczucia, znalazłszy się tam w taką noc, jak dzisiejsza, kiedy światło księżyca nadaje każdemu przedmiotowi fantastyczne kształty. Ale dosyć o tem, jutro rozpoczynamy poszukiwania we dwóch. Tymczasem, chodź do izby odpocząć i posilić się po trudach podróży.
Gdy nowi znajomi spożyli niewykwintną kolacyę i wyczerpali bieżące tematy, geolog otworzył drzwi i wprowadził gościa do sąsiedniego pokoju, zarzuconego okazami paleontologicznemi.
— Czyżby to był plon z tej wioski? — zapytał anglik.


Lew jaskiniowy. Felis spelaea.

— O! nie! wykopało się to w różnych miejscowościach po drodze; teraz gatunkuję i pakuję do dalekiej drogi! Połowa zdobyczy spoczywa już w skrzyniach, a mam rzeczy, które mię cieszą, — dodał z tryumfem.
— Dokonałeś, profesorze, jakiegoś niezwykłego odkrycia?
— Niestety, nie! Znoszę tylko pyłki do gmachu wiedzy. Zdobyłem nieco skamieniałości dla naszego muzeum. Najbardziej cieszy mię okaz lwa jaskiniowego (Felis spelaea).
— I kiedyż to lwy w Bośni żyły? — zagadnął ciekawie anglik.
— Bardzo niedawno, bo jeszcze w ostatniej dobie geologicznej zwanej pleistocenem.
— Ileż to lat temu?
— Może kilkadziesiąt tysięcy, — odrzekł profesor niedbale.
— Bardzo niedawno! — powtórzył anglik. Profesor zauważył ironię.


Andrias Sch. (1/6 cz. wielkości).

— Mówię o gatunku wygasłym. Dziś żyjący gatunek lwa do niedawna jeszcze bywał w Europie nierzadkim zwierzem. Według podań klasycznych lwy czuły się w Tracyi, jak u siebie. Napadały przecież na wielbłądy wojsk Kserksesa. Wracając do mego lwa powtarzam, że zazdrościć mi będą, skoro w wielkiej sali ustawię cały szkielet. Niebrak w nim ani jednej kostki! Większym jest i piękniejszym od przepysznego okazu, znalezionego przez Wankla w jaskini słupskiej na Morawach[6]. Wprawdzie na tę całość złożyło się kilka osobników, ale nie moja w tem wina. Skoro żaden nie przechował się w całości, musieli wszyscy razem posłużyć do odbudowania swego typu.
— A drobne braki zapewne dały się uzupełnić kostkami ich niewinnych ofiar, antylop, koni...
— Przestań pan! — wołał geolog, zatykając uszy. — Nie mogę słuchać takich drwin. Mój szkielet jest bez zarzutu. Byłbym shańbionym, gdyby choć jedna kostka okazała się obcą.
Ścisłość naukowa, mój panie, przedewszystkiem. Minęły już czasy takich, co składali fikcyjne węże morskie, albo smoki z kręgów niedźwiedzi, ichtyosaurów i mamutów. Minęły czasy takich akademików, jak Henrien. Utrzymywał on (zapewne na podstawie kości mamutów i innych zwierząt zaginionych), że Adam mierzył 38½ metra, a jego zacna małżonka 37 metrów wysokości.
Minęły czasy takich badaczów, jak Scheuchzer z Zurychu (w 1725 r.), który zdumiał świat odkryciem «przedpotopowego człowieka» w wapieniu mioceńskim (w Oeningen) i opisał go pod nazwą «Świadka potopu» (Homo diluvii testis).
— Słyszałem o tem!
— Utrzymywał on, że w owej skamieniałości przechowała się nietylko substancya kości, ale nawet ciało. Według niego można było u tej «grzesznej» ofiary potopu dokładnie odróżnić «resztki nosa,» ślady wątroby i t. d.[7] Minęły czasy Voltaire’a, który w swoim Dykcyonaryuszu filozoficznym obecność morskich muszli na szczytach wapiennych Alp objaśniał wędrówkami pielgrzymów przez góry w kapeluszach, ozdobionych muszelkami i gubieniem tych muszelek po drodze... Minęły czasy autorów, utrzymujących z całą powagą, że ryby skamieniałe były owemi rzadkiemi rybami, które wyrzucano niegdyś z kuchni bogatych rzymian, dla tego, że nie będąc dosyć świeżemi, nie dały się na ich stół użyć[8]. Dziś nie bawimy się w naciągania! Ścisłość przedewszystkiem!
— Ależ! nie gniewaj się, profesorze. Nie miałem zamiaru stawiać ci nieuzasadnionych zarzutów! przeciwnie! Choć ją znam mało, jestem pełen uwielbienia dla waszej nauki. Jeśli co podziwiam, to chyba waszą wstrzemięźliwość w odtwarzaniu przeszłości. Wprawdzie wyznam, że mimo wiary w waszą naukę, nie mogę zrozumieć, po czem poznajecie, wydobywszy z ziemi mizerny ząb albo ułamek kości, do jakiego on należał zaginionego potwora: nierozumiem, jak możecie odtworzyć całą jego postać, a nawet wyrokować o sposobie życia tego stworzenia. Przecież niekiedy żaden z was całego szkieletu owego zwierzęcia nie widział nawet. Ale wiem dobrze, że mówicie raczej za mało, niż za wiele. Macie swoje wypróbowane środki porównawcze, które tak nie zawodzą, jak nie zawodzą chemika jego delikatne odczynniki... Dla czegóż więc tak skąpi jesteście w odsłanianiu prawd zdobytych?
— Dzięki ci, lordzie, w imieniu pracowników wiedzy za twą wiarę w potęgę metod i środków naukowych, za wiarę w nasze dobre chęci. To dodaje otuchy do walki z przeszkodami jakie piętrzą się na ciernistej drodze, wiodącej do poznania prawdy! Ale niestety! muszę ci wyznać, że nie myśmy skąpi w odsłanianiu prawdy, jak mówisz, to natura raczej broni zawzięcie swych tajemnic, a broni wszelkiemi sposobami.
Niby zwodnicza syrena, łudzi często i prowadzi na bezdroża. To też nie dziw się, żeśmy małomówni, że lękliwie kroczymy ścieżkami wiedzy. Hasłem naszem jest trzymanie się zdala od niepewnych przypuszczeń. Jeśli czego nie rozumiemy, mamy dziś odwagę przyznać się otwarcie do nieświadomości. Powiem nawet, dumni jesteśmy, wymawiając upokarzające: nie wiem o takich rzeczach, o których wyrokowano przed laty z zarozumiałością i naiwnością młodzieniaszków.
— Obawiam się, czy nie wpadacie w przesadę. Wyrządzacie tem krzywdę wiedzy.
— Nigdy! — zawołał profesor. Samo stwierdzenie nieświadomości, odrzucenie ponętnej, ale niepewnej hypotezy, jest ofiarą, ale zarazem postępem. Wprawdzie zostawiamy lukę tam, gdzie wznosiła się budowla bez fundamentu, ale za to, umożliwiamy postawienie w przyszłości na jej miejscu trwalszego gmachu.
W gruncie rzeczy co do wielu, ale to bardzo wielu kwestyi napozór najprostszych, jesteśmy w zupełnej nieświadomości.
Upokarzająco drobną jest liczba pewników naszych, ale, powtarzam, strzeżemy się jak ognia rozprawiania o rzeczach niepewnych i uzupełniania braków wiedzy płodami wyobraźni. To jest naszą siłą, którą się chlubimy.
— Dobre są samokrytycyzm i ostrożność, ale w miarę, przerwał anglik, inaczej tamują one swobodę myśli. Własnemi rękoma spiętrzacie przed sobą przeszkody i kręcicie się w kółku urojonych zapór.
— Ostrożności nigdy za dużo! I tak już zbyt często zarzuca nam świat szerzenie mrzonek i fałszów pod pozorem wyników naukowych dociekań. Cóżby było, gdybyśmy w istocie nie kroczyli po pewnym gruncie faktów?
— A więc jutro do pracy, dobranoc ci, lordzie.

— Dobranoc, profesorze!

∗                              ∗

Lord Puckins nie mógł zasnąć. W uszach jego dźwięczały słowa słynnego geologa, dotyczące szczeliny, która się zawarła i myśl przenosiła się tam, gdzie podania ludzkie pomieściły tyle tajemniczego piękna i tyle obaw. Szła ona za promieniem księżyca i błąkała się po urwiskach wąwozu, z nim razem zazierała w każdą szczelinę i dotykała każdego urwiska.


Instynktownie podparł się nogą...

W oberży było duszno. Z po za okna zalatywał szmer owadów i jakieś tajemnicze tony przeciągały w powietrzu. Wszystko to wabiło i ciągnęło. Lord Puckins zerwał się z łóżka i wyszedł przed oberżę.
Przed nim, jak brama tajemniczych podań ludowych, rozwierała się szyja wąwozu. Promienie ślizgały się wśród wąwozu, nie mogąc jednakże w zupełności oświetlić jego zburzonych ścian i zdawały się wabić anglika. Lord Puckins poszedł. Im dalej zapuszczał się w wąwóz, tem zupełniej poddawał się urokowi przyrody. Wąwóz załamywał się i był u dołu szerszy aniżeli u góry. Czarne, fantastyczne plamy na kredowej powierzchni skał widniały w tym mroku niedostępnym dla światła księżycowego, jak wnijścia do głębi ziemi, jak otwory, z których zdawałoby się, że za chwilę wyjdą straszne postacie i zapytają śmiałka: po coś tu przyszedł prochu, zakłócać nam spokój w tę godzinę naszą? — Lord Puckins rozkoszował się nowemi wrażeniami. Zdawało mu się przez chwilę, iż za nim biegnie szybko nie jedna, nie dwie istoty, lecz legiony ich. Był to odgłos jego własnych kroków, które powracały do niego w cichości nocnej, spotęgowane po sto razy. Zdawało mu się później, iż wąwóz z góry się zasklepia i zamyka go w żywem więzieniu. Zapuszczał się coraz dalej w labirynt wąwozu, niepomny, że może wrócić będzie trudno i nagle wpadł po stromym stoku w dół, który jak czarna smuga cieniu ciągnął się pod ścianą. Pot zimny okrył czoło lorda. Przeleżał on kilka minut i po chwili podniósł się.
Zaczął krytycznie badać swoje położenie. Rozejrzał się. Odbiegł od głównego kierunku wąwozu w jakąś jego odnogę i znajdował się właśnie w jej zakończeniu. W złudnem półświetle chcąc zbadać położenie odnogi w stosunku do głównego łożyska wąwozu, oparł się plecami o wielki głaz i śledził okiem malowniczy labirynt skał. Podniósł wreszcie wzrok ku gwiazdom, aby dopatrzeć znajomych sobie konstelacyi, gdy nagle uczuł, że podpora ustąpiła i leci w tył. Instynktownie podparł się nogą i utrzymał równowagę. Odwrócić się i ujrzeć olbrzymi otwór gdzie przed chwilą leżał głaz — było dziełem sekundy. Jednocześnie rozległ się i brzmiał jeszcze przeciągły grzmot bryły, odbijającej się o ściany przepaści.
— A więc znów to szczęście, które mi ciągle dopisuje! — zawołał. — Podwójne nawet! I karku nie skręciłem i wypadło mi w ręce to, czego napróżno poszukiwał profesor.
Jestem u tajemniczej czeluści!

∗                              ∗

Noc ta była pełna niepokoju. Lord wyciągnął z łóżka geologa i obaj niezwłocznie przekonali się, że istotnie Puckins odkrył przypadkiem szczelinę, którą pozostawiło drugie trzęsienie.



V.
Stanisław. — Improwizowany wykład mineralogiczno­‑geologiczny. — U wrót piekielnych. — Wyprawa podziemna.
N

Nazajutrz lord Puckins obudził się późno. Biła godzina 10-ta. Oprócz niego znajdował się w pokoju tylko Stanisław, służący i nieodstępny towarzysz geologa. Nie był to chłopiec zwykły. W miarę zgrabny, w miarę wesół i ciekawy, był za to nadmiarę poufałym i przywiązanym.

Młodym jeszcze chłopakiem zabrał go profesor z rodzicielskiego zaścianka, z puszczy litewskiej. Śmiały i sprytny, zżył się prędko z nowemi warunkami. Nauczył się obcego języka i nieznacznie stał się niemal prawą ręką młodego uczonego.
Lat czternaście przerobiło bezpretensyonalnego chłopca na zaufanego laboranta w muzeum i stałego towarzysza wycieczek naukowych, zarazem lokaja, kucharza, sekretarza i troskliwego opiekuna swego profesora. Czyścił on buty, smażył w podróży befsztyki, składał i sklejał kości, utrzymywał roczniki czasopism w porządku, a zarazem umiał dziesięć razy na godzinę sprowadzać na siebie mniejsze lub większe wybuchy niezadowolenia profesora. Pod tym ostatnim względem Stanisław mistrzem był prawdziwym. Drobnostką u niego było sklejenie połamanych kości niedźwiedzia jaskiniowego z odłamkami kości hyeny, oddanie do oprawy dwóch czasopism pomieszanych z sobą i utrzymywanie, że wszystko w porządku. O czynnościach zarówno pana jak własnych wspominał najczęściej w liczbie mnogiej.
Egzaminowaliśmy studentów, zapłaciliśmy krawca, odkryliśmy szkielet małpy w Pikermi, udała się nam prelekcya — wszystko dokonywało się w liczbie mnogiej. — Profesor niemiał nic przeciw takiej współce, wszystko więc było w porządku.
Sprawiedliwość wyznać każe, iż posiadał niejakie prawo do poufałości, gdyż wiedza geologiczna niezupełnie była mu obcą.
W niej petrografia[9] była najmocniejszą stroną Stanisława. Minerały złożone w muzeum, które z natury swych obowiązków często przynosił, odnosił i okurzał, zaciekawiały go zawsze niepomiernie i stosunkowo dużo o nich wiedział. Umiał odróżniać Wapień od Dolomitu lub Marglu. Znał rudy żelazne, miedziane, srebrne lub inne. Wiedział, co to Porfiry i Trachity, Fluoryt i Kryolit. Co to skały metamorficzne, jak Syenit, Kwarcyt, Gnejsy i łupek mikowy, talkowy i chlorytowy. Itakolumit wzbudzał w nim zawsze podziw i za każdą nadarzoną sposobnością lubił zginać jego giętkie płyty niby tabliczki tektury.
Po za tem i Paleontologia nie była całkiem obojętną naszemu zuchowi, a to dzięki okoliczności, że lubił studyować napisy pod okazami wybitniejszych skamielin.

Uszy jednak puchły gdy wymawiał nazwy grecko-łacińskie, przekręcone do niepoznania. Najmniej miał wiadomości z dziedziny Geologii historycznej[10]. Geodynamika[11] zaś była mu zupełnie obcą. Takim był Stanisław.
— Dzień dobry milordzie! — odezwał się, gdy anglik otworzył oczy.
— Dzień dobry! — mruknął ziewając Puckins.
— Jakże się panu spało? — począł Stanisław. — Ja tu już od dwóch godzin porządkuję minerały. O, widzi pan, jaki to ładny okaz zlepieńca wapiennego...
— Zlepieniec wapienny? — wycedził z ponownem ziewaniem Puckins. — cóż to za dyabeł?
— To jest, proszę pana okruchowa skała, taka, co składa się z kamyczków, spojonych przez masę mineralną. Skały, proszę pana, dzielą się na okruchowe i krystaliczne. Pierwsze są młodsze od krystalicznych, bo powstały z osadów na dnie wód. Dla tego nawet pan mój nazywa je osadowemi, dla lepszego odróżnienia od krystalicznych, które (jak porfiry, lawy i trachity) są pochodzenia ogniowego. Ich to właśnie pokruszone cząstki, tworzą główną masę skał zwanych osadowemi.
— Bardzo przyjemnym jesteś chłopcem — odrzekł na to anglik i siadł na łóżku. — Mówisz, jak z nut!
Stanisław wziął ze stołu drugi kamień i podał go lordowi.
— To także okruchowa skała, wyrzekł z wzrastającem ożywieniem. — Nazywa się piaskowcem, bo składa się z drobnego piasku kwarcowego. Są piaskowce, w których piasek spojony jest przez krzemionkową massę, taki zwie się krzemionkowym, są też spojone dolomitem albo marglem i takie nazywamy dolomitowemi albo marglistemi.
— W istocie? — zapytał lord, spoglądając z zajęciem na służącego.
Stanisław odczuł, że uczynił wrażenie na angliku. Dorzucił też od niechcenia:
— My różnych piaskowców posiadamy całe szafy!
— Nie może być! — wycedził Puckins, zaczynając się ubierać.
— Albo proszę pana, co to za pyszny Ammonit, — czy pan widział kiedy równie piękny?
— Przyznam ci się w sekrecie że nawet nie poznałbym się na jego piękności.
— Niech to pana nie wstydzi, milordzie. Trudno przecież znać się na wszystkiem. Wydobyliśmy go wczoraj z Jurskiego piaskowca. Jest go tu pełno. A nawet i innych skamieniałości nie brak! Nie wiem doprawdy, gdzie my to pomieścimy, jeśli profesor uprze się wziąć wszystko, co zasługuje na zabranie.
— A gdzież pan? — zagadnął anglik, mając dosyć paplaniny poufałego famulusa.
— Poszedł! Albo on usiedzi kiedy w pokoju, a osobliwie, gdy pogoda? — zawsze się gdzieś musi z młotkiem zawieruszyć. A wraca obładowany, jak tragarz! Co ja mam potem roboty z układaniem w skrzynie tych wszystkich gnejsów, łupków, syenitów, fluorytów, kości i muszli skamieniałych! to niech Bóg broni! A za byle co zaraz bura! Niech się rozleci jaki «odcisk» tak kruchy, że go zetrze w palcach, — to napewno nikt inny, tylko ja temu winienem.
— Gdzież pan poszedł i kiedy? — zapytał anglik, rad już przerwać potok wymowy Stanisława.
— To pan nie wie? — Toż to znalazł w nocy tę dziurę.
— Wiem!...
— A więc poszedł znowu do niej. Pewnie tam dotąd siedzi!
— Czemużeś mi tego odrazu nie powiedział? — zawołał lord z nagłem ożywieniem.
— Alboż ja wiedziałem, że i pana ta niemądra szczelina może obchodzić!?
Lord Puckins już nie odrzekł. Ubrał się, jak mógł najprędzej i niebawem znalazł się na miejscu swego wczorajszego odkrycia.
Zastał nad jamą gromadkę bośniaków. Paru ludzi leżało plackiem nad szczeliną i nadsłuchiwało pilnie. Kilku innych rozprawiało i gestykulowało gwałtownie. Lordowi zdawało się, nie bez racyi, iż ruchy znamionowały niepokój, połączony z niechęcią. Wśród zebranych był i tłómacz lorda. Objaśnił on, że profesor mimo oporu zebranych odważył się zapuścić w podziemie i lubo z trudnością, zdołał skusić obietnicą sutej zapłaty jednego z najodważniejszych zuchów, Basanisa.
Obaj od dwóch godzin znajdują się w czeluści piekielnej i pewno już życiem przypłacili zuchwalstwo.
Wszystko to prawił tłómacz przejęty złowrogiem przeczuciem, a zebrani wieśniacy, choć nie rozumieli, dodawali liczne uwagi, którym towarzyszyły wymowne gesty zgrozy.
Nie prędkoby się to skończyło, gdyby nagle jeden nie porwał się na równe nogi z okrzykiem:
— Wracają!
Nie mylił go słuch wyrobiony. Po kilku minutach rozróżniono szmer i ludzkie głosy.
Puckins pochylił się nad otworem.
— Zwycięztwo! raduj się lordzie! — wołał z głębi ziemi geolog. — Szczelina prowadzi bardzo głęboko!
— Zdrajco! porachujemy się skoro wyjdziesz na wierzch! — wołał groźnie anglik.


Zwycięztwo! raduj się lordzie.

— Ja też nie myślę wychodzić, — odezwał się profesor, — dopóki nie dosięgnę dna przepaści...
— Dla czegoś sam się wybrał?
— Spałeś lordzie tak smacznie, żem nie miał sumienia cię budzić...
— To zazdrość! Chciałeś pierwszy wstąpić w czeluść, ale spotka cię zasłużona kara!
— Cóż uczynisz?
— Nie odstąpię od jaskini, dopóki mi w ręce nie wpadniesz.
— Wybornie! pójdę przeto głębiej. Może znajdę inne wyjście, a wtedy nie spotkamy się prędko.
— Czy nie zamierzasz, profesorze, powędrować do antypodów? — zapytał Puckins.
— Byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdyby mi się to powiodło!
— Więc szukaj innej drogi — tu jesteś moim więźniem.
Nadbiegł zadyszany Stanisław i usłyszał koniec rozmowy.
— Zapomniał pan, że ja tu jestem, — zawołał wesoło.
Anglik pochylił głowę nad otworem.
— Jak daleko byłeś, profesorze?
— Trzysta metrów pionowej głębokości! teraz przemawiam z głębokości 150 metrów.
— A dobra też droga?
— Jak dla much! — rozległ się wesoły głos z dołu.
— Poczekaj na mnie.
— Nic z tego!
— Jakto? czyżbyś śmiał profesorze pójść bezemnie?...
— Naturalnie! Cóż ci za potrzeba, lordzie, narażać całość członków, a może i życie.
— Skoro ty narażasz...
— Ze mną inna sprawa. To mój obowiązek!
— Wszak jestem praktykantem geologii, więc jest obecnie i moim także obowiązkiem.
— Nie chcę! Gdyby ci się, lordzie, przytrafiło co złego, nie darowałbym sobie tego nigdy!
— Zapewniam, że zawrotu na widok przepaści nie doznaję...
— Nie ustąpię, — odrzekł Leszek Przedpotopowicz. — Później może i owszem!
— Za kogo mnie bierzesz, kochany profesorze? — odrzekł na to urażony anglik. — Nie w takich ja bywałem mysich jamach. Na wyspie Jawie, gdzie wulkanów tyle, ile grzybów w lesie, zwiedziłem cztery nieznane przedtem kratery.
Byłem także we wnętrzu ciągle wybuchającego Gunung-Guntur, strasznego Gunung-Gelungung, który zniszczył już nie jedną setkę wiosek, a nawet zmuszasz mię do wyznania, żem się nie uląkł wulkanu na wyspie Sumbawa.
— Jakto? zwiedziłeś okropnej sławy Temboro? który wstrząsnął[12] całym archipelagiem indyjskim i okrył go popiołami?
— Byłem na dnie jego krateru.
— Przebacz mi, mistrzu! — rozległ się ze szczeliny głos profesora. — Wyjdę zaraz i przygotujemy się do wyprawy.
— Nie fatyguj się, profesorze i czekaj! — krzyknął udobruchany anglik. — Szkoda napróżno przemierzać pod górę i potem na dół 150 metrów najgorszej drogi. Sam przyniosę wszystko, co potrzeba. Jak daleko zamierzasz się zapuścić?
— Jak można najgłębiej! — zawołał z mocą profesor.
— To lubię! — odrzekł anglik. — Tak przemawia prawdziwy badacz przyrody. — Zatem żywności wezmę na dwa dni.
— I oleju więcej do lampek! — rzekł geolog.
— Dobrze! Mam także drut magnezyowy i pochodnie!
— A jeśli szczelina prowadzi naprawdę aż do piekła?... — ośmielił się zapytać Stanisław.
— Niechby choć do kilku tysięcy metrów, — odrzekł z zapałem geolog. — Przekonałbym się raz kto ma słuszność: czy ci co twierdzą, że jest wewnątrz rozpaloną, płynną lawą, czy też inni, którzy uważają wnętrze ziemi za zimną i zastygłą już bryłę.
— Szkoda, że człowiek nie jest przynajmniej z platyny!
— Zatem czekaj profesorze! Najdalej za godzinę będziesz miał żywność, swoje narzędzia, drabiny sznurowe, światło i mnie.
— Dziękuję! Za tragarza i przewodnika poślę ci lordzie Basanisa. On cię bezpiecznie na dół sprowadzi.
— O mnie, jak widzę, pan już zapomniał! — krzyknął Stanisław, pochylając się nad czarną czeluścią.
— Nie zapomniałem mój kochany! ale zostaniesz na górze.
— Pan profesor wie dobrze, że my wszędzie bywamy razem.
— Bywaliśmy, — poprawił geolog.
Przestraszony Stanisław póty prosił i zapewniał o swej wytrzymałości na gorąco i o zręczności, że uzyskał nareszcie pozwolenie na przyłączenie się do wyprawy.



VI.
Tysiąc metrów pod ziemią.
L

Lord Puckins zawsze dotrzymuje słowa. Punktualnie w godzinę chciwy wrażeń anglik spotkał się z paleontologiem na głębokości 200 metrów pod powierzchnią wąwozu. Termometr wskazywał 21° Celsyusza. Dla upamiętnienia szczęśliwego zejścia, jakoteż ze względu, aby się Basanis nie podźwigał, opróżniono, za radą lorda, niezwłocznie butelkę szampana i w różowym nastroju zapuszczano się w mroczne głębiny.

— Wcale tu nie zaciepło! — zauważył Stanisław.
— Bardzo wierzę! ale zmienisz zdanie, jeśli dojdziemy o pięćset metrów niżej. Przyrost temperatury bywa wprawdzie w różnych okolicach ziemi nie jednakowy. Zdarza się, że co 30 metrów przybywa jeden stopień, choć bywają miejsca, w których temperatura podnosi się o jeden stopień zaledwie co 80, a nawet 87 metrów, jak np. pod Liwerpoolem.
— Jakiż tutaj zauważyłeś przyrost, profesorze? — zagadnął Puckins.
— Na głębokości 300 metrów ciepłomierz wskazywał 23 stopnie, przybyło zatem 2 stopnie ciepła, co rozłożone na 100 metrów stanowi jeden stopień na każdych 50-ciu metrach. Jestto przyrost mały, ale tem lepiej dla mnie, bo dojdziemy głębiej!
— Zatem w drogę, nie traćmy czasu. Ale gdzież teraz jesteśmy? Mówiłeś profesorze, iż otaczały cię pokłady kredowe, a ja tu wcale kredy nie widzę.
— Pokłady, noszące nazwę kredowych, nie składają się z samej kredy do pisania. Występuje i ona wprawdzie często w różnych krajach, ale stanowi jeden z najmłodszych utworów epoki kredowej. Częściej są to skały zupełnie do kredy nie podobne. W jednych krajach (naprzykład w Anglii, Francyi, Niemczech północnych), przyłączają się do białej kredy (czyli ziemistego wapienia) pokłady szarych margli, zwane opoką, lub wapienie, zwane siwakiem. Gdzieindziej kredowe utwory znane są pod postacią piaskowca kostkowego, albo wapienia pełnego muszli i korali; jeszcze gdzieindziej, np. na Litwie, pod postacią gliny plastycznej. Tutaj znów, podobnie jak i w Karpatach, jest to zlepieniec szary, gruboziarnisty, znany pod nazwą piaskowca karpackiego.
Do tego wszystkiego dodać należy trafiające się w formacyi kredowej nawet węgle kamienne, żyły asfaltu, i rudy żelazne, wreszcie bryły krzemienia i fosforyty. Węgle kredowe, zwane wealdeńskiemi (obficie znajdujące się w Niemczech), tworzą pokłady bardzo cienkie. Po większej części bardzo smoliste i powstały nie przez zbutwienie Karliszcz, (Sigillaryi) i Lepidodendronów, jak węgle paleozoiczne, ale przez zwęglenie się dziś bardzo już nielicznych na ziemi Sagowców i roślin szyszkowych.
— I dla czegóż to, proszę pana. pokłady jednej i tej samej epoki nie są jednakowe na całej kuli ziemskiej?
— Sądzę, że gdybyś się zastanowił, znalazłbyś sam odpowiedź.
— Posądza mię pan niesprawiedliwie — odrzekł Stanisław. — Właśniem się zastanawiał i nic mi z tego nie przyszło.
— Bo nie wziąłeś pod uwagę, że kredowe czasy trwały ogromnie długo, a czynniki, wpływające na tworzenie się osadów kredowych, nie były nawet w jednym i tym samym czasie jednakowe na różnych miejscach kuli ziemskiej. Wszak i wtedy były morza i lądy, góry i doliny, rzeki i jeziora. Często więc morskie warstwy powstawały obok lądowych, błotnistych lub słodkowodnych. Każdy zaś z tych utworów odznacza się sobie właściwemi cechami i skamieniałościami
Podróżni nasi przy mdłem świetle lampek ruszyli na dół w milczeniu — aż doszli do Jurskich pokładów. Przedpotopowicz poglądał po ścianach i co kilka minut czynił pomiary i notatki. Dziwiła go niezmierna grubość, a nadewszystko prawidłowość pokładów, zarówno kredowych, jak jurskich[13]. Minął grubą warstwę Oolitycznych (ziarnistych) wapieni średniego piętra Jurskiego, zwanego pospolicie Jurą brunatną, i zatrzymał się wśród smolnych łupków dolnego piętra, zwanego czarną jurą lub Liasem. Oblicze jego promieniało zadowoleniem.
— Jesteśmy otoczeni najstarszemi utworami Jurskiej epoki. W ciągu pół godziny pogrążyliśmy się, że tak powiem, o miliony lat w przeszłość...
— W przeszłość?
— Nieinaczej. Jesteśmy w katakumbach świata Jurskiego. Każda skamieniałość — każda nieskruszona jeszcze na proch skorupka mięczaka, to wymowny dla nauki świadek... Podnieś lampkę, Stanisławie. Nad nami piętrzy się już 200 metrów jurskich pokładów. Oświeć je, a może zadrga dla nas, przy pomocy wyobraźni, w tych martwych resztkach zgasłe od milionów lat życie... może ówczesne typy przejściowe, gady naprzykład, ukażą się nam tak pełnemi życia, jakiemi niegdyś były, aby rozstrzygnąć spór nasz z przeciwnikami teoryi rozwoju...
— Co słyszę? zawołał lord Puckins. Byłżebyś pan zwolennikiem zbankrutowanej hipotezy stopniowego rozwoju organizmów?
— Jestem zwolennikiem teoryi, o której milordzie wspominasz, ale o bankructwie jej nic nie słyszałem, odrzekł paleontolog.
— A to mię dziwi! wszak już o tem wróble świergocą!
— Wróble o wszystkiem świergocą, odrzekł paleontolog, ale też dopóki tylko ptactwo gęga, świergoce i gdacze — wierzaj mi lordzie — szkoda tego słuchać...
— I gęganie bywa pożyteczne! — przerwał anglik. Ocaliło niegdyś Rzym.
— Dla prawd naukowych pozostanie ono obojętnem, dodał uśmiechnięty paleontolog.
— Szczególniej dla takich, które zostały już pogrzebane przez nowsze odkrycia naukowe, odciął się anglik złośliwie. Ale bo też innego losu doznać niemogła doktryna, której przeczą zdrowe zmysły. Jakto? — ciągnął zapalając się, anglik. — Owca, żyjąca ziołami pastwiska i wilk, który swe życie podtrzymuje tylko krwią i mięsem owiec miałyby być braćmi? Jakto? Ciepłe futro niedźwiedzia miałoby być przeróbką wilgotnej skóry żaby lub łuskowatej karpia? A wśród roślin mech i grzyby krewniakami jabłoni i pomarańcz? Pasorzytna huba drzewna i dąb, trujący szalej i smaczna malina miały by być wszystkie potomstwem jednej i tej samej pra-rośliny?
— To wszystko możliwe! odrzekł paleontolog.
— Ależ to jest absurd, pozbawiony sensu! zawołał z ogniem Puckins. Dla czegóż nie twierdzisz raczej, że ziemia się obraca od Wschodu na Zachód? Wszak wszystko można przypuścić, ale na szczęście nie każde przypuszczenie jest faktem! A właśnie faktem jest, że żadne środki nie zmienią natury, ani kształtu zwierząt i roślin. Lis i wilk choćby chowane, zostaną zawsze lisem i wilkiem, sowa i po tysiącu lat nie zmieni się w orła, a z nasienia pokrzywy dąb nie wyrośnie. Szczygieł, choćby umieszczony wśród słowików, nie zostanie nigdy słowikiem!
— O takich metamorfozach nikt ze zwolenników teoryi rozwoju istot organicznych nie myślał. Teorya, o której mowa, przypuszcza tylko zmiany drobne i niewidoczne w jednem lub kilku pokoleniach. Dopiero po upływie setek pokoleń stają się one wyraźne, a po upływie dalszych setek, a może tysięcy składają się na wytworzenie nowego gatunku...
— Dowcipne to wykręty, bo nikt tak powolnych zmian sprawdzić nie może. Powiadacie: potrzeba było bardzo długiego czasu, aby z jednej pary gadów — wytworzyły się wszystkie gatunki gadów, aby z jednej pary ptaków wytworzyły się tysiące gatunków, poczynając od kolibra, a kończąc na kondorze. Potrzebaby patrzeć przez tysiącolecia, aby zauważyć stopniowe i drobne zmiany, a na to życie nasze zakrótkie. Ale te dowodzenia okazały się fantazyą, i upadły pod ciosami nowszych odkryć!
— Jakież to odkrycia pogrzebały teoryę stopniowego rozwoju istot?
— Choćby mumie kotów, wydobyte z grobów faraonów, które w niczem nie różnią się od kotów dziś żyjących. Ziarna pszenicy — z przed 4,000 lat, które są takie same, jak dziś zebrane. Gdzież więc dowód, że rasy się wyradzają w gatunki a gatunki w rodzaje? Powiedz mi szczerze, profesorze, czy znacie choć jeden fakt, aby powstał nowy gatunek?
— Nieznamy! odrzekł z prostotą paleontolog.
— Cieszy mię, że podobnie ważne wyznanie słyszę z ust gruntownego badacza, odrzekł zdziwiony nieco anglik, ale pytam jak można wierzyć w teoryę, nie popartą ani jednem decydującym dowodem?
— Choćby nawet było jak sądzisz, to wolałbym na mocy samego rozumowania wierzyć w teoryę rozwoju, aniżeli należeć do zwolenników «oddzielnych aktów stworzenia.»
— Bardzo mię dziwi podobny upór!
— A jednak to proste. Kto odrzuca teoryę rozwoju z powodu, że fakta przemawiające za nią nie są dość liczne, ten zapomina, że dla poparcia własnego poglądu nie posiada ani jednego faktu!
— Nie rozumiem cię, profesorze!
— Zmuszasz mię do jasnego postawienia kwestyi wielce drażliwej. Czy masz lordzie, choćby przybliżone do prawdy pojęcie o tem, jak został stworzony gatunek? — jak się on dostał na świat ziemski?
Tak zagadnięty anglik umilkł, nie wiedząc co odpowiedzieć. Z zakłopotania wyprowadził go paleontolog.
— Wcale ci nie mam za złe, milordzie, tego, iż nie jesteś w stanie pojąć, ani objaśnić stworzenia choćby jednego gatunku, bo nikt z nas niema o tem pojęcia. Ale dla czegóż wymagasz od nas, abyśmy dowiedli jak się odbywa przemiana gatunku, skoro sam nie masz pojęcia jak się stwarza gatunek?... A teraz posłuchaj jeszcze chwilę milordzie. Na ziemi żyje obecnie paręset tysięcy gatunków roślin i 270,000 zwierząt. Dodawszy do nich gatunki wygasłe których małą zaledwie cząstkę bo tylko 50,000 znamy możemy śmiało oznaczyć liczbę gatunków, które żyją lub żyły na ziemi co najmniej na kilka, dajmy na to na jakie 3,000,000. Któraż teorya pochodzenia tych trzech milionów gatunków będzie prawdopodobniejszą? — Czy twoja, która każe przyjąć 3,000,000 oddzielnych aktów stworzenia, czy też moja, która objaśnia, że wskutek ciągłych, drobnych zmian, pod wpływem licznych bodźców, wszystkie istoty powstały stopniowo z bardzo małej liczby pierwotnych typów?
Lord Puckins uderzony logiką rozumowania przeciwnika, powtórnie umilkł, ale znać było, że nie dawał za wygraną.
Była to natura niepodległa i pomimo młodzieńczej chciwości wiedzy, o zdeklarowanym poglądzie na świat i wspaniałe jego zagadki. Profesor pierwszy raz miał sposobność przekonać się o tem, pierwszy raz też zarysowała się sprzeczność zapatrywań tych dwóch ludzi.
— Sprowadzacie więc wszystko do kilku pierwotnych typów. Dobrze! Ale czy też możecie objaśnić zkąd się te typy wzięły?
— Niestety, o tem na równi z wami nic nie wiemy, odrzekł geolog.
— Więc stoicie bezradni wobec wielkiej tajemnicy stworzenia.
— Stoimy na równi z wami w obliczu najwspanialszej zagadki, potwierdził spokojnie Przedpotopowicz.
— I nie możecie zaprzeczyć przynajmniej jednego aktu stworzenia, jeśli nie kilku!
— Powiedziałem ci już, że pierwsza siła, która tchnęła życie w świat nieograniczony jest dla nas tajemnicą. Tajemnicy tej nie dotykamy słabym rozumem naszym i korzymy przed nią czoła.
— A zatem, dziwię się, dla czego przejmując jeden, wahacie się z przyjęciem licznych, oddzielnych aktów stworzenia! Jeden cud czy tysiąc lub milion cudów nie stanowi już różnicy! Wobec jednej tajemnicy, jednego aktu wszechmocy Stwórcy cała wasza teorya staje się bezsilną i bezpotrzebną!
— Ależ i ty milordzie, nie objaśniasz nic zgoła, wymawiając wyraz cud lub akt stworzenia. Ty tylko zaprzeczasz, nie opierając zaprzeczenia na żadnym fakcie. Powtarzasz tylko: wszystko u Boga jest możliwem.
— Tak jest!
— W takim razie nie jesteś, milordzie, logicznym. Dla czegóż uważasz za niemożliwą i niedorzeczną teoryę rozwoju, która w niczem nie przeczy wszechmocy Boga, a ma za to tę dobrą stronę, że jest prostą i zawikłane zjawiska przyrody czyni zrozumialszemi.
Któreż z dwóch przypuszczeń jest lepsze: czy to, które nic nie daje i nie usiłuje nic objaśnić, czy inne, które ściśle określa wspaniałe zagadki świata? Gdybyśmy ograniczyli się tylko do wykazania, że gatunki mogą powstać z innych przez odpowiedni szereg zmian — uczynilibyśmy już stokroć więcej, aniżeli nasi przeciwnicy, ciągnął dalej profesor, porwany zapałem. Ale myśmy dokazali więcej! Dowiedliśmy już, że każdy gatunek jest zmiennym, że przeniesiony do nowych warunków, powoli zmienia swój ustrój i przystosowywa się do nich tak dobrze, iż w końcu stają się one dla niego normalnemi. Cały świat jest właśnie polem działania podobnych wpływów przekształcających i każdy je może obserwować. Zbyt dużo zresztą byłoby w tej materyi do powiedzenia i dla tego porzućmy lepiej drażliwy temat. Widzimy wszędzie dowody, że napozór zupełnie niepodobne do siebie rzeczy, — rzeczy bardziej od siebie różne aniżeli jaskółka od słonia, aniżeli nawet roślina od zwierzęcia, mogą mieć wspólny początek! Przez szereg niewidocznych zmian, koło zmienia się na elipsę, elipsa na parabolę, — parabola na hyperbolę. Każdemu wiadomo, że wszystkie te linie krzywe można otrzymać, przecinając pod różnym kątem jeden i ten sam stożek.
Czy jednak rozważając w oderwaniu koło i hyperbolę możnaby przypuścić, że są z sobą pokrewne?
Czy możnaby wyrzec, że wypływają jedno z drugiego przez nieskończony szereg zmian drobnych?
Wszak koło jest jednakowe we wszystkich swych częściach, hyperbola zaś niema dwóch części podobnych do siebie! Jedno jest przeciwieństwem drugiego, a jednak od jednego do drugiego istnieją formy przejściowe tak mało różne, że sąsiednich form żadnemi narzędziami nie odróżnisz!
— Okropny z ciebie człowiek, profesorze. Jak się uweźmiesz, to z białego zrobisz czarne!
— Nie, milordzie, ja tylko przywołuję na pomoc logikę, przypominam, że przeczenie nie jest przekonywaniem, a burzenie budowaniem.
Od pewnego czasu rozpoczął się w umysłach ruch dziwny. Dąży on do zdyskredytowania nauki w oczach tłumów, które jej jeszcze nawet nie poznały, do stłumienia światła w imię źle zrozumiałego idealizmu czy krytycyzmu.
Stało się naraz modą ogłaszanie bezsilności ścisłej wiedzy, sportem — gołosłowne i brutalne napadanie na naukę, głoszenie nawet, że jest szkodliwą! Mój Boże, alboż światła może być za dużo!? I jeszcze w naszych warunkach, gdy tak niewiele promyków oświeca nasze drogi ku prawdzie!
A jednak potrwa to czas jakiś, bo zgubny a łatwy sport stał się modą, bo wreszcie stał się geszeftem dla kameleonowych krzykaczy, o mocnych płucach a słabych głowach, bo lenistwo umysłowe szerszych tłumów sprzyja bujaniu wszelakich chwastów... Ci nareszcie przyszli do głosu i nie umilkną, dopóki nie zachrypną; ale przeminie i to, jak każda moda, jak każdy kaprys, a poważna wiedza, to duchowe słońce ludzkości, nie przestanie jaśnieć nad nią, zawsze jednakowo poważne, zawsze dalekie od zgiełku drobnych interesów i namiętności... Co tu dużo mówić?
Jeśli jest źle na świecie, jeśli jest dużo brudu, przewrotności, zezwierzęcenia — przecież nie wiedza tego źródłem, ani żadne teorye! Zło i głupota są starsze od wszystkich naukowych teoryi!...
Profesor Przedpotopowicz stracił poczucie gdzie się znajduje i do kogo przemawia, taki ogarnął go zapał w obronie ukochanej nauki. Znać było, że mówi co czuje i gotów bronić swej nauki do upadłego.
Lord Puckins patrzał nań przez chwilę z ciekawością, wreszcie pochwycił go za rękę.
— Nie wiedziałem, profesorze, że cię tak wzburzę, przemówił ściskając dłoń uczonego. Przebacz mi mimowolną napaść na twoją naukę. W gruncie rzeczy zdaje mi się, że walczymy o niepochwytny cień. Zawrzyjmy już pokój i wracajmy do rzeczywistości.
Długiej chwili trzeba było, żeby Przedpotopowicz ochłonął, ale też skoro to nastąpiło, rad w duszy z tryumfu, — mimo przykrej drogi, wpadł w dobry humor.
— Przebacz profanowi, że zapytuję o rzeczy, stanowiące zapewne abecadło w waszej nauce, i racz mię objaśnić: czy ta formacya na całej kuli ziemskiej posiada takie same uwarstwowanie i taką grubość? — zapytał.
— Bynajmniej. Podobnie, jak to wspomniałem o kredzie, osadzały się w różnych czasach i miejscach niepodobne do siebie warstwy — zależnie od współczesnych warunków. Nie wszędzie nawet dochowały się. W wielu miejscach są one cienkie lub szczątkowe, a na znacznych obszarach skorupy zupełnie ich brak nawet.
— Czemże się to dzieje?
— Bo geologiczne warstwy ziemi to istotne numizmaty. Podobnie jak z każdego tysiąca dawniej błyszczących szelągów dotrwało do dziś zaledwie parę wytartych i od rdzy zjedzonych, tak samo osady raz nagromadzone podlegały i podlegają dotąd bezustannie niszczącym lub przetwarzającym wpływom ciepła, ciśnienia, wody i powietrza. W jednych okolicach zostały tedy doszczętnie spłukane, w innych dochowały się wprawdzie, ale najczęściej rozmaicie przetworzone, pogięte i połamane, a nawet skrystalizowane w części. Niezapominajmy i o tem, że warunki osadzania się nawet współczesnych pokładów były na różnych punktach ziemi w najwyższym stopniu rozmaite.
— Cóż dziwnego, że w jednych miejscach dochowały się te osady w kilkusetmetrowej grubości, gdy w innych, przy mniej sprzyjających okolicznościach, ta sama epoka zostawiła po sobie słabe ślady[14].

— Chodźmy już dalej! — naglił anglik. — Może niżej zobaczymy co ciekawszego.

...doszli cokolwiek niedogodnym kominem aż do głębokości 1,000 metrów.

Usłuchano wezwania, i czterech ludzi posuwało się znowu w głąb ziemi nierównym i ciasnym sklepem skalnym. Upłynęło z pół godziny schodzenia przy pomocy nóg, rąk, pleców, lin i drabinek. Profesor, któremu fizyczny wysiłek zgoła nie paraliżował dzielności komórek mózgowych, przyjrzał się bacznie ścianom skalistego wąwozu, poskrobał, roztarł szczątki w palcach i ogłosił uroczyście, że opuszczono granice Tryasu.
— Co to znaczy? — zapytał sługa.
— To znaczy, że dostaliśmy się już w otchłanie świata Paleozoicznego. Wraz z Tryasem opuściliśmy okres Mezozoiczny, który odpowiada wiekom średnim w dziejach ziemi. Teraz zagłębiamy się w wieki starożytne ziemi, znane w nauce pod nazwą okresu paleozoicznego...
— Ciepło się robi, — zauważył Stanisław.
— Bo też jesteśmy już na głębokości 750 metrów. Mamy 33 stopnie Celsyusza.
Wśród urywanej gawędy ani się opatrzono, jak temperatura podniosła się znowu o trzy stopnie, co odpowiadało 150 metrom pionowego zniżenia się pod powierzchnią. Turyści znaleźli się w czerwonej czeluści piaskowca Diasu i w tych pokładach, przeplatanych cienkiemi warstwami miękkiej, czerwonej glinki łupkowej, lub wapienia dolomitowego, a nawet wśród warstewek węgla diasowego doszli cokolwiek niedogodnym i chropawym kominem aż do głębokości 1,000 metrów. Tutaj zatrzymano się i urządzono popas.
Po należytym odpoczynku zapuszczono się znowu w otchłań i dość łatwo znaleziono się wśród potężnych skał formacyi węglowej.



VII.
Coby ryby myślały, gdyby rozum miały?
W

Wiesz, lordzie? jabym te «wrota» nazwał piękniejszem mianem, aniżeli noszą, naprzykład «rajem geologa!» — wołał profesor w zachwycie, — O tak! dodał anglik. — Zupełnie, jakby ziemia, zwykle zazdrośnie ukrywająca swe skarby przed okiem człowieka, otwarła nam tu sama gościnne podwoje i zapraszała do podziwiania swych tajników!

Stanisław pogrążył się w myślach, sprzecznych ze zdaniem profesora. Żeby ziemia tak bardzo gościnną była, tego nie powiem, — myślał sobie. — Podrapałem już na nic ręce, a guzów mam więcej, aniżeli ich posiada cała moja garderoba...
— Przypomina mi się tu wędrówka na dnie czarujących kanionów porzecza Colorado, — rzekł anglik.
— A mnie, — dorzucił Stanisław, — spacer po bośniackim gościńcu o zmierzchu, gdy już niewidać jam, w których można odrazu wszystkie kości połamać.
— Dochodzimy już do granic epoki węglowej, krok tylko dzieli nas od Dewonu.
— Na tem się nie znam, — odrzekł z powagą Stanisław, — ale zato czuję wyraźnie zapach nafty, czy też smoły ziemnej.
Powonienie objaśnia cię o blizkości Dewońskich warstw olejonośnych. Popatrz na te ciemne plamy i pręgi na ścianach. To są gniazda i żyły węgla kamiennego. Zawierają one i wywiązują niewyczerpane bogactwo płynnych i lotnych związków [15] węglowodorowych. W niektórych punktach ziemi węglowodory owe, w postaci surowej nafty, oraz gazów palnych, wytryskują podziemnemi szparami aż na powierzchnię ziemi.
— Powiadasz profesorze że jesteśmy w Dewonie? zapytał anglik.
— Jeszcze nie, ale lada chwila zejdziemy! odrzekł geolog.
— Czy niemógłbym prosić cię profesorze, abyśmy tam urządzili przystanek?
— I owszem! jeśli ci to uczyni przyjemność.
— Wielką nawet.
— Ruszajmy tedy, zakomenderował geolog.
I czwórka nasza poczęła się opuszczać niewygodnym kominem w tajemniczą czeluść. W milczeniu dosięgli szczupłej platformy i na tym progu zatrzymano się dość wygodnie.
Teraz anglik ukłonił się z wyszukaną uprzejmością profesorowi.
— Ani myślałem, że będę miał szczęście powitać pana tak prędko w mojej ojczyźnie, w rodzinnem gnieździe! zawołał Puckins, uśmiechając się.
Przyrodnik z niespokojem spojrzał na anglika.
— Co pan mówisz? Jakim sposobem?
— Dla tej racyi, że Puckinstone, moje rodzinne gniazdo, leży właśnie w hrabstwie Dewońskiem.
— A ja sądziłem, żeś pan już dostał gorączki, zauważył profesor.
— I do tego wkrótce przyjdzie! Jesteśmy jak w łaźni.
— Wistocie trochę za ciepło, dodał geolog.
— Obawiam się, abyśmy się nie udusili w tej atmosferze, albo nie wzniecili pożaru, co zresztą wyszłoby nam na jedno...
— Niema obawy! — przerwał żywo paleontolog. — Nafty zaledwie słabe i nieszkodliwe ślady. Za to czuję się tu jak w katakumbach pełnych tajemniczości. Otaczają nas już prochy świata, niezmiernie dawnego. Podczas gdy osadzały się cal po calu te grube pokłady, nie było zwierząt czworonożnych. Królami naszej planety były Skrzelowce, to jest ryby (Pisces). Życie zwierzęce ograniczało się do oceanów, a w wiecznie zamglonych puszczach kalamitowych, skrzypowych oraz iglastych nie znalazłbyś ani jednego zwierzątka, ani jednego ptaszka. Nawet motyl o tęczowych barwach nie migotał jeszcze, ani złota pszczółka nie zbierała słodyczy z kwiatów, bo i tych nie było.
Lord Puckins przerwał mu nagle.
— Ryby królami? to niepodobna!
— Tak było!
— Ależ w takim razie niesłychanie mizernym musiał być świat ziemski.
— Biednym był niezaprzeczenie, ale tylko w naszem, wyższem pojmowaniu, ponieważ już znamy doskonalsze warunki życia. Nie trzeba jednak do wszystkiego przykładać własnej miarki. Jestem pewnym, że gdyby Dewońscy mieszkańcy głębin morskich umieli myśleć i oceniać podobnie jak my, swoje warunki, z własnego, a więc ograniczonego punktu widzenia, wtedy żadna rozsądna ryba nie wymyśliłaby dla siebie lepszych warunków nad żywot w morzu. Co najwyżej zapragnęłaby, aby w tem idealnem morzu zabrakło jej wrogów, a karmy za to był dostatek. Dopiero chyba jakaś «niedowarzona» ryba­‑poetka zdobyłaby się na marzenia o życiu w jakiejś lżejszej od wody atmosferze, w powietrzu.
— Oryginalne czynisz porównania! — zaśmiał się anglik.
— Co więcej! gdyby ryby miały ludzką inteligencyę — uważałyby wówczas cały ocean za swój własny, a nawet mniemałyby, że świat został dla nich stworzonym.
— Dla czego położyłeś nacisk na wyraz wówczas? — spytał anglik.
— Bo wówczas byłyby nawet poniekąd konsekwentne, choć nie przestały być śmieszne, — odrzekł geolog. — Wszak w istocie cała kula ziemska dźwigała ocean, będący ich światem, deszcze padały poto, aby nasycić wodę mikroskopowemi pęcherzykami powietrza, potrzebnego im do życia, nawet słońce dla nich, a nie dla kogo, oświecało mroczne głębiny...
— Miał słuszność Muchołapski, nazywając cię poetą, — wycedził kwaśno lord Puckins.
Przedpotopowicz nic na docinek nie odrzekł.
— Jestem pewnym, — ciągnął, — że ówczesna «trzeźwa» ryba nazwałaby także poetą tego, ktoby jej naprzykład dowodził, że można bardzo przyjemnie żyć po za obrębem wody na suchem dnie morskiem, mieć nogi zamiast płetw i igrać na zielonej murawie. Nazwałaby półgłówkiem tego, ktoby jej dowodził, że to jest przyjemnie mieć skrzydła, okryte barwnem pierzem i fruwać lekko z gałązki na gałązkę, świergotać mile śród wonnego kwiecia... Ówczesna trzeźwa ryba uważałaby nadto za skończonego głupca śmiałka, któryby dał jej do zrozumienia, że wszystkie ryby bez wyjątku są bardzo ograniczonemi istotami. Gdyby na dobitkę ten ktoś prawić im zaczął o zwierzętach, które po nich będą stworzone i oddychać będą wyłącznie samem powietrzem, gdyby wspomniał o człowieku, który zamieszka w przyszłości ziemię, o jego dziełach, o rozumie, wynalazkach, uznałyby opowiadacza wprost za niebezpiecznego waryata...
Lord zaciął wązkie usta i patrzał drwiąco a uporczywie na profesora.
Ostatni nie dostrzegał tego i ciągnął swoje.
— Jakto? wołałyby chórem obywatelki morza, czyż jest choć odrobina sensu w twierdzeniu, aby było możliwem życie w próżni, która otacza oceany? My się dławimy w tej próżni, wyskakując z wody na kilka sekund zaledwie, — a ten szaleniec utrzymuje, że można urodzić się i egzystować po za obrębem wody! Niechże nam pokaże taką istotę! I zwyciężyłyby owe sceptyczki, bo takiej istoty na całej kuli ziemskiej jeszcze nie było. Albo człowiek! toż to wytwór najbardziej chorobliwej imaginacyi! Takich stworzeń niema i być nie może. Aby być czem więcej od ryby, trzebaby być istotą «nadprzyrodzoną!» I wyznam ci, lordzie, szczerze, iż nie śmiałbym się z takiej ryby. W jej biednej, skąpomózgiej głowie nie mogły się zmieścić pojęcia o doskonalszej organizacyi, o człowieku, który dziś króluje na ziemi.
Lord Puckins nie wiedział, czy się gniewać na uczonego, czy pokryć niezadowolenie milczeniem.
— Podkreśliłeś, o ile mi się zdaje, wyraz dziś.
— Bo w istocie dziś człowiek króluje na ziemi.
— Dziś tylko?
— Dziś króluje on bezspornie! — powtórzył krótko geolog.
— A jutro?
— Odległe jutro nie do nas należy, — odrzekł poważnie Przedpotopowicz.
— To prawda, — potwierdził anglik. — Nic wiecznego pod słońcem. Przyjdzie czas, gdy nas niestanie, a ziemia toczyć się jeszcze może w przestworzach. Ale też wtedy będzie ona przeżyta i martwa, niby trup, z którego uleciała dusza... Będzie pustą łupiną, która wydała już owoc i spełniła cel swego istnienia.
— Proszę! A zkąd pewność, że po nas musi już zostać głucha pustka? — żywo zapytał geolog.


Szkielet człowieka.Szkielet goryla wyprostowany.

— Bo z wygaśnięciem ducha pocznie się już śmierć ziemi.
— A czyż duch nie może już po nas gościć na globie ziemskim?
Anglik się zdziwił.
— Po nas? gdy ludzkości nie stanie?
— Nie wydaje mi się to niemożebnem. Alboż my mamy prawo uważać się za ostatnie słowo kreacyi ziemskich?
Puckins nie umiał się zdobyć na razie na odpowiedź. Z oburzenia język odmówił mu posłuszeństwa.
Spostrzegł to profesor i żal mu się zrobiło pysznego króla stworzenia.
— Widzę z przykrością, że zaawanturowałem się nieco — wyrzekł. — Nie powinienem głosić tego, co się sprzeciwia rybiej logice, przepraszam, omyliłem się znowu!
Anglik odzyskał teraz utraconą równowagę. Zaśmiał się z ironią i pokiwał swą lordowską głową.
— Oddajesz się, profesorze mrzonkom i śmiesznym przypuszczeniom. Nie licują one bynajmniej z powagą nauki, której służysz. Otrząśnij się tylko z uprzedzeń, a ujrzysz w nas ucieleśniony ideał Stwórcy! Większego nie pragnij dla ziemi!
Geolog z kolei obrzucił poważnem spojrzeniem postać anglika.
— Pycha przemawia przez ciebie, milordzie, ta sama, która strąciła aniołów i stworzyła piekło. Tobie, widzę, imponuje nasza powłoka, wydaje ci się piękną i jedynie godną na mieszkanie dla ducha, ale po stokroć jesteś w błędzie! Tobie się może zdaje, żeś już zerwał wszystkie nici, które cię łączą z otaczającą przyrodą. Ale po stokroć jesteś w błędzie. Wszystkiemiś jeszcze przykuty do tego poziomego łańcucha...
— Profesorze! Pamiętaj, żeśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże!...
Przedpotopowicz uśmiechnął się smutnie.
— Milordzie! i ja w to wierzę, ale podobieństwo Bogu odnoszę do ducha naszego, nie zaś do mizernego i brudnego ciała, które jest proch tylko, bo z prochu powstało, według praw od wieków nakreślonych przez Stwórcę. Muszę ci, lordzie, przypomnieć, że ciałem, to jest połową siebie należymy do prochu ziemi, że wszystkie kości naszego szkieletu zbudowane są według wspólnego z pozostałym światem pierwowzoru...
— To niedowiedzione!
— Przeciwnie, to niepotrzebuje nawet dowodzenia. Wszystkie zdobycze nauki stwierdzają, że organizm nasz dalekim jest od jakiejkolwiek doskonałości lub odrębności w przyrodzie ziemskiej. Że tedy nie dzięki urojonej jakiejś doskonałości, ale raczej pomimo całej małości ciało nasze stało się siedliskiem najwyższych dotąd na ziemi uzdolnień. Przyznasz chyba sam, milordzie, że przez swoje ręce, nogi, oczy, zęby lub włosy nie nabrał człowiek żadnych praw do wielkich przywilejów, które są jego udziałem. Ciało kala nas tylko a nie podnosi. Milordzie! wierzaj mi, że nie potrzebowalibyśmy walczyć z ciałem, gdyby ono harmonizowało jak należy z wyższym pierwiastkiem. A my walczymy przecież! I ciężko walczymy!
Mnie się zdaje poprostu, że wysokie uzdolnienia rozkwitły w człowieku bez względu na liczbę, kształt i proporcyę członków naszego ciała.
I to jest już wielkiem, cudownem zjawiskiem, ale niech nam nasza dostojność nie przewraca w głowie. Ród ludzki stanowi zapewne ostatnią i najwyższą gałązkę drzewa kręgowców, którego pień wydawał długo same liście, aż wreszcie ozdobił się kwiatem o cudownych własnościach. Zkąd jednak pewność, że jesteśmy już najpiękniejszym i najdoskonalszym kwiatem jaki ziemia zdolna wydać, żeśmy dość idealni na ostateczną koronę ziemi?
Słowom tym zawtórował nagle trzask głuchy i syczenie, a wraz z tem okrzyki, dobywające się z dwojga płuc.
— Co się tam stało? — zawołał anglik, przerywając dysputę, — zdaje się, że jakieś nieszczęście.




VIII.
Gorąca przeprawa.
O

Oj! nieszczęście! nieszczęście — wołał rozpaczliwie Stanisław, nadbiegając z syczącym przedmiotem, który oburącz niósł przed sobą.

— Co się stało? — mów prędko! — zawołali pogodzeni nagle przeciwnicy.
— A to wino się leje! — krzyczał sługa i podał butelkę, z której uchodził szampan i obfitą strugą pienił się po kamieniach.
— Stłukłeś niezgrabiaszu! dawajże prędzej, niech się choć cokolwiek uratuje. — To mówiąc podał profesor pośpiesznie pękniętą butelkę anglikowi, który sprawdził, że wina będzie jeszcze na dwie szklaneczki.
— To samo tak strzela! — biadał Stanisław. — Już druga poszła na nic. W tem piekielnem gorącu nic nam nie zostanie!


Dawajże prędzej! niech się choć cokolwiek uratuje...

Snadź w złą godzinę wymówił fatalne proroctwo — bo znowu dał się słyszeć trzask i ostatnia butelka sprawiła suty prysznic plecom Basanisa.
— Dawać ją tu! — krzyknął anglik i z zadziwiającą przytomnością umysłu wydobywał płaską szklankę podróżną. Niebawem jedyna szklaneczka, uratowana z całej butelki oświeżyła zaschłe gardło przyjaciół. Osuszono następnie uratowane pół butelki i po tem niemiłem intermezzo siły i animusz przeciwników nietylko nie osłabły, ale wzmogły się nawet. Pierwszy anglik powrócił do przerwanej dysputy.
— Prawiłeś, że nasza cielesna doskonałość jest złudzeniem. Ciekaw jestem o jakim ty ideale marzysz dla ziemi? Czyż ci nie dosyć cudów, które w człowieku się urzeczywistniły?
— Ziemskiego ideału nikt przewidzieć nie zdoła!
— Profesorze! wspomnij na skarby ducha, na skarby piękna i dobra, obficie rozlane w naszym rodzie...
Paleontolog gorzko się uśmiechnął.
— Jeżeli kładziesz na szalę brylanty natury ludzkiej i olśniewasz się ich blaskiem, to pozwól mi rzucić na drugą niezrównane podłości, okrucieństwa i nizkie instynkta, w których nasz ród prześcignął stanowczo wszystkie, ale to wszystkie zwierzęta, a wtedy zobaczysz, jak mało w nas lepszego pierwiastku, jak mało jeszcze ducha, a jak za to wiele zmysłowego zwierzęcia, doprowadzonego częstokroć do potęgi! Dziewięć dziesiątych ludzi zużywa dotąd swe ludzkie uzdolnienia na zadawalnianie głównie najniższych popędów. Wspaniałe zaiste korony stworzenia!
— Niepoprawnym jesteś pesymistą! — syknął anglik. — Z bólem muszę przyznać, że masz trochę słuszności. Ale przecież ród nasz wiecznie nikczemnym nie pozostanie! Zadatki dobra, które w sobie nosi, rozrosną się niebawem i przygłuszą chwasty. Człowiek wtedy ze zgrozą spojrzy na dawną nędzę i stanie się istotą na wskroś szlachetną i uwielbienia godną.
— Sam przyznałeś, lordzie, że człowiek musi dopiero odmienić się i udoskonalić, jeśli ma stanąć na wyżynach, które już przeczuwamy. Otóż posłuchaj mię, dumny królu ziemi. Jeśli, mimo całą nizkość naszą, przeczuwamy świat lepszy i tęsknimy doń — już on nie może być mrzonką, ale musi być piękny, wielki i wprost niedocieczony dla słabego umysłu naszego.
Może być bardzo, że jesteśmy już w progach tego świata wyższego, temu nie będę przeczył, ale i to mi się zdaje pewnem, że kajdany naszej cielesności nie puszczą nas jako ludzi zbyt wysoko...
Człowiek nie wytrzyma nadmiaru ducha, ideału, podobnie jak ryba nadmiaru powietrza... i musi ustąpić miejsca innym, albo, jeśli zdoła, musi się, jak ryba, z gruntu przetworzyć.
— Mojem zdaniem przetwarzanie zupełnie jest niepotrzebne, — wyrzekł oschle Puckins. — Patrzysz dopiero na początki ludzkości, profesorze, a śmiesz wyrokować o losach całości. Czyż nie widzisz, jak szybko wznosimy się ku szczytom? Przypomnij sobie weddów, brudnych andamańczyków, bez śladów wstydu i religii, buszmanów i australijczyków jedzących padlinę. Porównaj te biedne kreatury, te serca i mózgi ubogie z sercami i mózgami tych, których czcimy, którym stawiamy pomniki w sercach swoich. Cóż może nastąpić, gdy o jeden szczebel pójdziemy wyżej? Wtedy każdy z ludzi będzie może igrać z trudnościami wyższej matematyki, każdy będzie rozumiał Kanta, Leibnitza i Hoene­‑Wrońskiego. Pytam gdzież wtedy wznieść się mogą umysły wyższe z pośród wyższych? Ogarną one prawdy, utajone przed największymi z naszych myślicieli, prawdy jasne jak słońce, których się dziś ludzkość nie domyśla!... I to wszystko może się obejść bez radykalnych zmian w organizmie ludzkim, podobnie jak się dotąd obywało.
— Znów widzę że mię fałszywie pojmujesz, — przerwał mu Przedpotopowicz. Ja jeszcze wyżej a raczej dalej patrzę. I ja wierzę, że tkwi w nas pierwiastek, który stawia nas niesłychanie wyżej po nad zwierzęta. I ja wierzę, że ludzkość nie stanęła jeszcze u mety, wierzę, iż dojdzie jeszcze do udoskonalenia, o jakiem dziś pojęcia mieć nie możemy. I ja nie śmiałbym zakreślać mety dla naszego postępu, oraz korzę się wobec wielkiej zagadki naszej przyszłości. I ja nie zaprzeczam możliwości względnego w naszym rodzie tryumfu dobra i piękna ale pewny jestem, że istnieje granica, po za którą nie przejdziemy. Że zaś z drugiej strony wierzę w możebność jeszcze wyższych ideałów i uzdolnień, przypuszczam przeto, że możemy być tylko szczeblem w drabinie kreacyi ziemskich. Nasza pozioma organizacya, powtarzam to jeszcze raz, nie puści nas zbyt wysoko... Daje nam ona przedsmak nieba, ale nas trzyma w prochu. Pozwala oglądać przez dziurkę od klucza daleki horyzont, ale wstąpić nań nie dozwala, i prędzej pod naciskiem potężniejącego ducha ciało nasze ulegnie zdruzgotaniu, na podobieństwo kajdan, aniżeli wzniesie się do wyższych, a zupełnie jednak możliwych warunków bytu. Zbyt ono jest poziomem i materyalnem, aby służyć mogło za godne mieszkanie wyższemu duchowi.
— Bawisz się w metafizykę, panie marzycielu. I ja jej nie odrzucam, ale zachodzisz, mem zdaniem, w niej zadaleko... I ja zgadzam się, profesorze, na możliwość jakichś wyższych, doskonalszych istot, ale domyślam się ich we Wszechświecie, gdzieś... w Eterach! Na ziemi, daruj, ale nie umiem sobie wystawić nic godniejszego nad teraźniejszego człowieka...
— To nie dowód! I ryby Dewońskie nie wyobrażały sobie nic doskonalszego od siebie, a przecież jest na ziemi człowiek. Trzeba się wznieść trochę aspiracyami i zarazem upokorzyć, a wtedy łatwo się zgodzisz ze mną, że cała wiedza nasza o świecie jest względną i ściśle ludzką; bo opiera się na ograniczonych zmysłach naszych. Gdyby tylko te zmysły lepiej funkcyonowały, gdyby ich było więcej, gdybyśmy dłużej pamiętali, albo dłużej żyć mogli, gdybyśmy mniej poziomych instynktów i namiętności nosili w łonie — o ileż lepsze byłyby nasze serca, o ileż głębszą i subtelniejszą stałaby się ta sama wiedza!... Cały poziom umysłowości naszej jest ściśle ludzki, tuzinkowy, zastosowany do naszych ułomności i brutalnych potrzeb. Jak my nędzni i zaślepieni! Nie zatamowaliśmy jeszcze nawet rubinowych strumieni krwi, własną ręką wylewanych, nie stłumiliśmy jęków bólu i konania, a mówimy, żeśmy ideałem! Czyż po to Duch zstąpił na ziemię, aby się jego dzieci wiecznie płatały i mordowały, wiecznie w nieprawościach nurzały?
Czyżby się bez tych jatek i nędzy obejść nie mogło? Czyż ciągle ma się snuć na ziemi pasmo zwierzęcych namiętności i zbrodni? Nie! po stokroć nie! Skoro nawet dzieci, wyrosłe na tym pniu krwawym, czują, że powinno być inaczej, to już nawet na ziemi może być i będzie zapewne inaczej.
— Ale czy jesteś w stanie wyobrazić sobie typ, choć cokolwiek odpowiedniejszy na ideał ziemski?
— Nie trudno o to! Pomijając idealne kreacye naszych poetów i malarzy, jako niezgodne z wymaganiami rzeczywistości, możnaby nawet wśród naszego otoczenia znaleźć materyał na wyższe istoty. Weź pod uwagę choćby typ owadów. Są wśród nich gatunki w stanie dojrzałym nieprzyjmujące żadnych pokarmów, albo osobniki, nieznające nigdy co to ojcostwo lub macierzyństwo. Popatrz choćby na bezpłciową, «nijaką» pszczołę lub mrówkę i wystaw sobie, że węzły mózgowe tych istot wzrastają do stopnia, potrzebnego do objawienia się wyższych uzdolnień...
— Profesorze! — wykrzyknął zgorszony anglik. Geolog uśmiechnął się z politowaniem.
— Nie byłoby to przecież większym cudem nad wytworzenie się istot, obdarzonych wyższemi aspiracyami i uzdolnieniami na pniu poziomych kręgowców. Ale nie upieram się przy tym typie, dla przykładu tylko pochwyconym. Czyż po za znanemi nam nie mogą kiedyś, kiedyś, gdy naszego rodu nie stanie, powstać inne, bardziej niespodziewane? Siła przetwórcza ziemi, a raczej świata i tu nie ma granic. W innych warunkach fizycznych powstać może zgoła nowy świat istot ożywionych. Wezmę jeden przykład: Wszak atmosfery stale ubywa. Kiedyś, powietrze ziemskie stanie się znacznie lżejszem. Czyż w rzadszej atmosferze nie mogłyby żyć organizmy znacznie subtelniejsze od obecnych? Czyż nie mogą one być o tyle wyższemi od dzisiejszych, o ile wyższym jest nasz świat, ludzki, od świata istot, zrodzonych pod ciśnieniem wód oceanu?...
— Daliby już panowie spokój sprzeczce! — przerwał nagle Stanisław. — Czas leci, a kto wie, jak jeszcze daleko do dna szczeliny. Musimy się śpieszyć.
Trzeźwe te słowa sprowadziły rozbujałe umysły przeciwników na ziemię i do rzeczywistości.




IX.
Pół milki w głąb’ ziemi, więcej nie mogę!
R

Ruszono znowu. Każdy dokazywał cudów odwagi. Z nieustraszonością alpejskich turystów pokonywano przeszkody i nie opatrzono się, aż znowu nad głęboką przepaścią. Aby do jej dna dosięgnąć trzeba było pozwiązywać linki i umocować z należytą rozwagą. Podczas gdy paleontolog kierował robotami, lord Puckins gwizdał urywek jakiejś opery i spacerował po pochyłem i nierównem dnie. Rzucił wreszcie niedopalone cygaro i jął się chłodzić ukradkiem.

— Ile mamy stopni gorąca? — zapytał po chwili.
— Czterdzieści, — odparł profesor, — czyli 1,150 metrów głębokości. Nie uwierzysz lordzie, jaką mię to napełnia radością.
— Czterdzieści stopni ciepła napełnia nas radością! — zauważył filuternie sługa. — O takich powodach, jak żyję nie słyszałem.
— Ależ nie! ty Metternichu! ciepło, trzeba ci wiedzieć, jest teraz moim największym wrogiem, cieszy mię zaś wspaniała głębokość, do jakiej dosięgliśmy! Czuję, że dojdziemy do głębin, w jakich nietylko człowiek nie postał, ale do których narzędziami nawet górniczemi nie dosięgnął![16].
— Ma pan zupełną słuszność, nazywając ciepło swoim wrogiem, ale dla czego pan zapomina o mnie i o milordzie? Od godziny czuję, że gorąco jest i moim wrogiem. Ledwo się nie roztopię!
Na te słowa anglik skrzywił się pogardliwie.
— To mi wytrzymałość, to racya do dumy! — zawołał, pomimo, że pracował płucami, niby miechem kowalskim. — Gdybyś profesorze dostał się do środka ziemi — ha! to miałbyś z czego czuć się dumnym, ale twoje 1,150 m. znaczy wobec rozmiarów globu dziesięć razy mniej, aniżeli ukłucie smoczkiem komara powierzchni największej dyni.
— Prawda! ale mimo to szczęśliwym się czuć będę, jeśli uda się nam opuścić jeszcze choć o paręset metrów głębiej. Pojmujesz, że to może sprawić człowiekowi niejaką satysfakcyę. Choć górnicy pokłuli skorupę ziemską, niby rzeszoto, człowiek nie dostał się głębiej nad tysiąc z górą metrów, (co stanowi ułamek ⅟5000 promienia ziemskiego). Powodem tego były nietylko techniczne przeszkody, jakie należy zwalczać przy kopaniu głębokich szybów, ale głównie temperatura. O ile wiem, nigdzie jeszcze nie napotkano w podobnych głębokościach tak chłodnego, jak nasz, punktu.
— Tak chłodnego! — krzyknął z rozpaczą Stanisław. — A cóż pan nazwie «ciepłem» powietrzem?
— Zwykle ciepło wzmaga się w kopalniach daleko szybciej, — odezwał się geolog, nie zwracając uwagi na słowa sługi. W jednym z najgłębszych angielskich szybów, który mierzy tylko 745 metrów, ciepło na dnie dochodzi już do 34½ C. W stanie Nevada istnieje najbogatsza kopalnia złota i srebra. Pomimo jednak bajecznych skarbów, jakie zawiera, pozostaną one w większej części nietknięte, albowiem gorąco uniemożebnia dostęp.
Robotnicy pracują tam miejscami w temperaturze 47° C., ale nie wolno im dłużej nad 10 minut przesiadywać i mimo tych ostrożności, śmiertelność wśród nich jest przerażającą, oraz bardzo częste wypadki pomieszania zmysłów.
Najgłębszy szyb w pokładzie soli pod Sperenbergiem doprowadzony został jedynie w celach naukowych aż do 1,372 metrów i dalsze roboty wypadło przerwać, gdyż ciepło doszło 48° C. Niewielką też żywić można nadzieję, aby o wiele głębiej udało się dostać.
— Bardzo przepraszam, ale pozwolę sobie w tym względzie wnieść małą poprawkę, — wygłosił z uśmiechem lord Puckins. — Czytałem w pewnej zajmującej książce, że niejaki profesor Lidenbrock, w roku 1863, doszedł do głębokości 35 mil pod ziemią[17].
— Niepodobieństwo! chwalił się tylko, — zaprotestował żywo profesor. — Choćby nawet istniał podobnie głęboki kanał wulkaniczny, co zresztą jest zupełnie niemożliwem, to jeszcze nie tylko żaden profesor, ale nawet bajeczna salamandra[18] nie wytrzymałaby gorąca, jakie panuje na tej głębokości.
— Zkądże to wiadomo, proszę pana, skoro, jak pan powiada, nikt nie dosięgnął tej głębokości? — zapytał Stanisław.
— Tego dowodzi stały przyrost ciepła. Niechby temperatura podnosiła się o jeden stopień, nie co 33 metry, ale choćby tylko co 80 metrów, to i wtedy na głębokości 35 mil panowałoby gorąco 3 tysięcy stopni, żar nieznany nam praktycznie, bo chemicy i fizycy do niedawna umieli tylko otrzymywać temperaturę najwyżej 2,000 stopni. Obecnie elektryczne piece dają o kilkaset stopni więcej, co już wystarcza do roztopienia wszystkich metali, nie wyłączając nawet platyny!
— Widzisz więc, że prof. Lidenbrock chwalił się tylko; bo choćby komórki i włókna jego ciała były z platyny, stopiłyby się niezawodnie już na głębokości 20‑tu mil.
— A zatem, skoro nie jesteśmy zbudowani, ani z platyny, ani z granitu, tedy będziemy musieli wkrótce przerwać naszą wspaniałą wycieczkę, — zauważył lord Puckins. — Moje hrabstwo Dewońskie leży tu, jak widzę, w zbyt gorącym klimacie.
— Jesteśmy już oddawna w Sylurze — poprawił geolog.
— Wszystko jedno! — zauważył lekceważąco anglik.
— Wcale nie jedno! — zaprzeczył profesor, — ale nie czas już na dysputy. Wzywam do drogi, bo czas uchodzi.
Zaledwie nasi podróżni uszli kilkadziesiąt kroków, wązkie i nizkie sklepienie czerwonego piaskowca rozszerzyło się nagle ukazując kolosalną pustkę. Ściany były czarne, twarde i połyskujące, z pustki biło gorąco.


Sklepienie rozszerzyło się, ukazując kolosalną pustkę.

Tu opatrzono się dopiero, że Basanis znikł, a Stanisław objaśnił, że niechętny już od dłuższego czasu powrócił. Stanisław także doradzał odwrót, — ale napróżno.
Profesor zapalił się i zapowiedział, że póty będzie się posuwał, dopóki mu sił starczy, póki białko jego krwi nie zacznie się ścinać, że koniecznie musi minąć Kambryjskie pokłady, jeśli tu są dochowane, i dostać się do warstw Archaicznych.
Jakoż wyprzedził towarzyszów i zniknął w ciemnej czeluści, a za nim, rad nie rad, podążył Stanisław. Anglik all right! — zawołał i zrównał się z przyrodnikiem.
— Zdaje mi się, że otaczają nas ściany Antracytu?
— Nie inaczej! — odrzekł geolog. — Jesteśmy w skarbcu górników. Gdyby te niedostępne pokłady leżały nieco wyżej, eksploatacya ich przyniosłaby miliony, tutaj zaś znaczą one tyle, co piaskowiec lub granit.
Po chwili czarna czeluść zaczęła zmieniać barwę i podróżni wstąpili w obszerną jaskinię, której ściany składały się z Marglu, Dolomitów i Konglomeratów. W ścianach iskrzyły się prześliczne kryształy najprzeróżniejszych minerałów, które w tej ciszy od tysiącoleci powoli formowały się i rosły.
Nasi podróżni jak mogli naznaczali sobie drogę, aby nie zmylić przy powrocie. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i sklepienie z gruntem zaczęło się bardzo stromo opuszczać, ukazując nowe głębiny. Znikły błyszczące krystaliczne ściany, — szare tło miejsce ich zajęło.
Profesor geologii obejrzał termometr i poczynił pomiary. — 1,400[19] metrów! — zawołał z tryumfem. — Jesteśmy głębiej, aniżeli ktokolwiek z ludzi. Naprzód! naprzód! póki można! Taka okazya do naukowych spostrzeżeń drugi raz już się może nie zdarzyć!
— Panie profesorze, — odezwał się prawie z płaczem Stanisław, — błagam, wracajmy! mam jakieś złe przeczucia...
— To źle, odrzuć je!
— Panie profesorze, jestem niemal pewny, że szczęście nas nie opuści aż do końca.
— Więc doskonale, czegóż chcesz więcej?
— Lękam się właśnie, że jak nam tak doskonale pójdzie, to wpadniemy nareszcie w roztopione skały pierwotne... i potopimy się, jak muchy w smole.
— Plecież i tyle! słyszałeś przecież, że do stopienia skał potrzeba 2,000 stopni gorąca. Choćby tedy jeden stopień ciepła przybywał co 33 metry, to mógłbyś się utopić w roztopionych skałach dopiero doszedłszy do głębokości 9-ciu mil...
— A myśmy zrobili ćwierć mili dopiero! — dorzucił anglik.
Stanisław odetchnąwszy, odezwał się:
— Skoro pan utrzymuje, że to nie grozi utopieniem, gotów jestem teraz pójść z panami jeszcze nawet z pół milki w głąb ziemi, ale więcej nie mogę...


Tysiąc czterysta metrów pionowej głębokości!

— Wierzę ci, dość pół milki, abyś się usmażył na skwarek.
— Ślicznie dziękuję! to jużbym wolał przespacerować się z 10 milek w głąb’ nieznanych okolic ziemi i dopiero utopić się tam w lawie — zaprotestował sługa. — Wiedziałbym przynajmniej, że niezwykle ginę.
— Rzecz gustu, — mruknął anglik.
Ale wracając do rozpuszczonej lawy ośmieliłbym się zrobić małą poprawkę. Powątpiewam mianowicie, czy można­‑by się w tej głębokości utopić. Skoro kilka tysięcy stopni ciepła wystarcza do utrzymania wszystkich pierwiastków w stanie gazowym — zdaje mi się, że wnętrze ziemi, nie może być płynnem, lecz składa się z gazów. Więc Stanisław nie utonąłby, ale powinienby się zamienić w obłoczek gazu, niezmiernie rozrzedzonego.
— Masz słuszność, lordzie, ale tylko w połowie. Wnętrze ziemi w istocie pozostaje w stanie gazu niesłychanie rozgrzanego[20]. Dość przyjąć stwierdzony doświadczalnie przyrost temperatury, aby obliczyć, że w samym środku ziemi materya rozpaloną jest do 76,000 stopni Celsjusza, jak obliczają umiarkowani, albo do 200,000 według krańcowych. Mimo to nie sądzę, aby wnętrze naszej planety było wypełnione gazem, jak to sobie niektórzy wyobrażają.
— Jakto? — zawołał anglik, jeśli wszystkie zasady nauki dowodzą, że materya dąży do coraz większego rozrzedzenia we wzrastającej temperaturze, czyż możebnem jest, aby wobec strasznego gorąca nie wypełniał ziemi rozrzedzony gaz?
— Nietylko jest to możebne, ale pewne.
— Na czemże gruntujesz swą pewność? zagadnął Puckins.
— Na ścisłym obrachunku. Jeśliby wnętrze ziemi wypełniał gaz, wtedy nasza planeta, nieposiadałaby ani miljonowej cząstki tej wagi, jaką stwierdzają obrachowania. A tymczasem, waga ziemi, porównana z jej obojętnością[21], daje nam niespodzianie wyższą cyfrę, aniżeli nawet możnaby przypuszczać, sądząc po gatunkowym ciężarze skał tworzących skorupę ziemską. Gatunkowy jej ciężar równa się 5,55 czyli średnio glob ziemski ma ciężar pięć i pół razy wyższy od wody, a dwa razy większy od skał, z których składają się znane nam warstwy skorupy. W głębi tedy ziemskiego globu materya musi być znacznie cięższą gatunkowo od skorupy.
— Jakże więc pogodzić znaczny ciężar wnętrza ziemi z ogromnem ciepłem, wobec którego wszystkie pierwiastki mogłyby się nietylko zamienić w parę, ale rozłożyć nawet na atomy? — Gubicie się panowie w sprzecznościach!
— Zapomniałeś lordzie o sile, która skupiła atomy, która, skupiając, rozgrzała je do wysokiej temperatury, zapomniałeś o sile ciążenia.
Ona to sprawiła, że atomy, ulegając potężnemu przyciąganiu dośrodkowemu, rozgrzewały się tem silniej, im gęściej musiały się skupiać.
Gorąca we wnętrzu ziemi, bez zgęszczenia atomów, tak samo nie możnaby pojąć, jak obecności nieścieśnionego gazu, jeśli przypuszczamy, że tam panuje wskazane wyżej gorąco.
Obadwa zjawiska staną się dla nas zrozumiałemi dopiero, jeśli przypomnimy sobie, że gazy pod ciśnieniem zmniejszają swą objętość i to w prostym stosunku do ciśnienia. Kwarta gazu gdy na nią podziałamy jednostką siły, zgęści się do objętości pół kwarty; dwoma jednostkami gaz doprowadzimy do objętości kwaterki, 4‑ma do półkwaterka i t. d., aż dojdziemy do zamienienia tej naszej kwarty gazu w płyn, zajmujący mniej miejsca, niż jedna kropla. Do stałego utrzymania atoli tej kropelki w płynnym stanie, potrzeba, aby siła, użyta do jej zgęszczenia, działała ustawicznie, bo cząsteczki gazu, zbliżone przez ucisk, posiadają całą swą energią w stanie utajonym i skoro tylko ucisk ustanie, natychmiast dążą z niezmierną szybkością do powrócenia do stanu poprzedniego rozproszenia. Możemy np. w bardzo mocnem i zamkniętem naczyniu rozgrzewać wodę do nader wysokiej temperatury bez żadnej widocznej w niej zmiany. Choć wiemy, że przy 100° zaczyna się ona gotować, t. j. zamieniać w parę w całej swej masie, pozostanie przecież płynną przy 200°, przy 300° i przy każdej temperaturze, jeśli tylko ciśnienie, wywierane na nią przez ściany będzie dostatecznie silnem. Musi ono w każdym razie przynajmniej zupełnie równać się prężności, w miarę bowiem wznoszenia się temperatury, cząsteczki wody coraz większą nabywają siłę prężności, i gdyby tylko ciśnienie ustało, natychmiast przyjęłyby postać pary.
A teraz powróćmy od tych luźnych przykładów do naszego globu. Masa wypełniająca wnętrze ziemi, znajduje się właśnie w takiem zamknięciu.
— Rozumiem, zamyka ją zewsząd zastygła skorupa...
— Nie może tu być ani mowy o skorupie pokrywającej ziemię. Byłaby ona stokroć zasłabą do wytrzymania naporu wewnętrznych cząsteczek, a przytem, gdybyśmy nawet przypuścili utworzenie się jej w takich warunkach, to pamiętajmy, że najmniejsza szczelina w niej powstała, wywołałaby natychmiastowy wybuch, nie gorszy od dynamitowego. Skorupę ziemską spotkałby los stokroć gorszy od bomb i kotłów parowych. W pył strzaskana, rozleciałaby się w mgnieniu oka daleko w przestrzeń i całe jądro ziemskie przemieniłoby się nagle w obłok bardzo rzadkiego gazu.
Że nie skorupa utrzymuje w karbach wewnętrzne gazy, łatwo zrozumieć ztąd, że rozpękała się ona nieraz na znacznych przestrzeniach bez groźnych następstw dla całości globu. Jest inna potęga unicestwiająca prężność rozpalonego wnętrza ziemi. To siła ciążenia. Wzrasta ona wraz z głębokością. Im bliżej do środka ziemi, tem cząsteczki materyi większą warstwę innych na sobie dźwigają. Aby nabrać pojęcia, pod jak strasznem ciśnieniem pozostaje materya we wnętrzu globu, dość przypomnieć, że nietylko twardy grunt, ale nawet i powietrze ulega tej sile. Choć jest tak nikłem, że przywykliśmy je uważać za ideał lekkości, wywiera nawet powietrze niemały ucisk na powierzchnię ziemi. Na każdy centymetr kwadratowy naszego ciała[22] ciśnie przeszło jeden kilogram powietrza, na całą zaś powierzchnię ziemi 110,000 biljonów centnarów[23].
Teraz, zgodzisz się chyba, milordzie, że gazowe jądro ziemi znajduje się pod ciśnieniem, najzupełniej przechodzącem nasze pojęcie. Według Tisseranda ciśnienie owo w środku ziemi wynosi milion siedmset tysięcy atmosfer, według innych geofizyków dochodzi do trzech miljonów atmosfer! Ciśnienie owo równoważy najzupełniej tę niezmierną prężność materyi, jaką jej udziela wysoka temperatura wewnętrzna naszej planety i tym sposobem jądro ziemskie może sobie mieć na pewnej głębokości temperaturę 10,000 stopni, głębiej dwudziestu, jeszcze głębiej pięćdziesięciu tysięcy stopni gorąca, a w samym środku może mieć 76,000 Celsjusza, a mimo to pozostaje ciągle w stanie zagęszczenia.
Równowaga obu sił jest zupełna, więc żar wewnętrzny powoli zmniejsza się przez promieniowanie w przestrzeń, czyli stygnięcie bez nadzwyczajnych kataklizmów na powierzchni skorupy. Jedynemi, że tak powiem, dotykalnemi objawami stygnięcia ziemi są wybuchy wulkaniczne i trzęsienia; ale choć dla nas mikroskopowych mrówek, przedstawiają się one jako zjawiska potężne, — są one w stosunku do rozmiarów globu skromnem i ledwo dostrzegalnem zjawiskiem kurczenia się, załamywania tu i owdzie ziemskiej skórki.
I znowu trójka nasza z trudem poczęła się opuszczać w głębiny. Nagle stało się coś okropnego.




X.
Przecięty odwrót.
P

Przewlekły huk, niby echo dalekiego grzmotu, rozległ się nad głowami śmiałków. Przycichał, to znowu się wzmagał i zdawał przybliżać. Po upływie minuty zaległa cisza. Zrozumiano, że musiało nastąpić oberwanie się jakiejś kruchej skały w górze. Wrażenie było potężne. Żaden z podróżnych nie poruszył się. Z zapartym oddechem słuchali złowrogiego grzmotu w tej samej pozycyi, w jakiej ich zaskoczył.

Pierwszy przemówił geolog.
— Lękam się, czy nie jesteśmy odcięci od świata.
— Jestem tego pewnym! — rzekł krótko anglik.
Stanisław zwrócił przerażony wzrok na geologa.
— Trzeba się przekonać o rozmiarach nieszczęścia!
— Nic pilnego! — zawyrokował Puckins. — Jeśli przejście zostało uczciwie zasypane, mamy dość czasu do śmierci, gdy nie zostało zniszczone, zdążymy jeszcze do domu.
Całkiem słuszne to było rozumowanie, o ile chodziło o minuty, to też dwaj towarzysze przeczekali długą chwilę. Dopiero, gdy powróciła utracona równowaga, zaczęli wdrapywać się napowrót w wązką czeluść. Po półgodzinnem uciążliwem dźwiganiu się pod górę, ponura rzeczywistość rozwiała złudny promyk nadziei. Natrafiono na zwiastuny obsunięcia się skały, na kamienie rozsiane w gładkim poprzednio i spadzistym przesmyku.
Dno wązkiego i niewygodnego przejścia pokryte było masą okruchów skalnych. Niektóre za najlżejszem potrąceniem staczały się niżej, a każdy porywał po drodze dziesiątki innych i cała ta ruchliwa gromada, wyprzedzając się wzajemnie, podskakując i warcząc, leciała coraz niżej.
Z wielką ostrożnością dotarli nasi awanturnicy do miejsca, w którem warstwa gruzów sięgała aż do sklepienia nizkiej w tym punkcie szczeliny. Przejście było zatkane przez obsunięte rumowisko skalne. Po uważnem obejrzeniu miejsca katastrofy, profesor Przedpotopowicz zawyrokował, że najsłabszej niema nadziei, aby można przedrzeć się przez usypisko i wydobyć się z pułapki.
— Zbyt czarno patrzysz — zauważył lord Puckins. — Nie mamy wprawdzie narzędzi, ale pozostali w górze nie dadzą nam przecież zginąć.
— A jeśli nic nie słyszeli? — zapytał Stanisław.
— To pomimo tego wkrótce zauważą naszą nieobecność i będą nas poszukiwać.
— Nie łudźmy się! — odrzekł z rezygnacyą geolog. — Za pierwszem usiłowaniem górników, kamienie na nas runą, zgniotą i zasypią. Zginęliśmy, — zakończył, — a ponurem echem przywtórzyły mu ściany.
— Ależ przecie musimy coś czynić, — przerwał Stanisław.
— Co najwyżej wypadnie nam cierpliwie czekać niżej w bezpiecznem miejscu, — rzekł geolog i pierwszy zaczął się opuszczać w dół. Za nim poszli towarzysze. Po pewnym czasie zatrzymano się na wygodniejszem i bezpiecznem miejscu; tam czekano godzin kilka w śmiertelnej ciszy, nie śmiejąc odezwać się nawet. Czekano aż do znużenia. Ogólną ciszę przerwał pierwszy Stanisław.
— Ja proszę pana, nie myślę z założonemi rękami skazywać się na śmierć! Możeby spróbować ostrożnie przekopać zaporę.
— To na nic! nie damy rady...
— Stanisław ma słuszność, — wycedził anglik. — Czekanie byłoby zbyt nudnem, trzeba pomyśleć o ratunku.

— Szukajmy chyba innego przejścia.

Przejście było zatkane przez obsunięte rumowisko skalne.

Zgodzono się na to, i żywcem zagrzebani spuścili się jeszcze niżej. Posuwali się niebezpiecznym kurytarzem w milczeniu, a końca szczeliny nie było; nigdzie bocznego przejścia któreby dać mogło choć iskrę nadziei. Nikt nie spoglądał na zegarek, stracono też zupełnie rachubę godzin. W tym marszu Przedpotopowicz opatrzył się, że światła starczy nie na długo.
— Zgaś, lordzie lampę — odezwał się, zadmuchując swoją. — Dość nam na teraz jednej, oleju mamy niewiele.
Rozkaz został spełniony i przy jednym bladym płomyku trójka tuła się w podziemiach póty, póki sił starczyło. Dopiero, gdy profesor usiadł bezwładnie na twardej i gładkiej skale, towarzysze niemniej od niego wyczerpani przerwali bezużyteczną wędrówkę. Kilka godzin bezowocnego błądzenia odjęło wszystkim pewność siebie i zimną krew, okazane na razie. W ponurym nastroju, z uczuciem dotkliwego pragnienia, wstał pierwszy geolog z twardego łoża i naglił do nowych wysiłków. Stanisław był już zupełnie przygnębiony. Jeden Puckins usiłował okazać obojętność i pogwizdywał nawet czasami.
— Jestem spokojny o los nasz, — mówił tonem przekonania. — Nie wątpię, że wasze zuchy rychło dostrzegą długą naszą nieobecność, przekopią rumowisko i uwolnią nas z pułapki. Szkoda tylko że niemamy wina. Z rozkoszą wychyliłbym szklankę szampana!
Słowa te zabrzmiały niby «memento mori.» Nikt nie odrzekł słówka. Upłynęło znów parę godzin. Wypaliła się lampka Stanisława i rozniecono światło w lampce profesora. Znowu uciążliwy marsz, to nadół, to pod górę. Coraz częściej podróżni ocierali czoła okrwawionemi rękami, coraz częściej ze spieczonych i drżących warg wyrywały się westchnienia.
— Pół życia dałbym za odrobinę wody! — szepnął przez zaciśnięte zęby anglik.
— Mnie wkrótce pozostawicie panowie tutaj, — odezwał się stłumionym głosem Stanisław. — Profesor tymczasem, ożywiony gorączkową energią, badał przy bladym promyku dogasającej lampki naturę pokładu i temperaturę.
— Wkrótce skończą się nasze utrapienia. Podusimy się w gorącu blizko 47 stopni, — zawyrokował ponurym głosem.
— Dajże Boże, aby to prędzej nastąpiło! — westchnął Stanisław. Nie mam już sił!
— Ja ledwie się na nogach trzymam, — rzekł geolog.
Tymczasem zgasła i druga lampka. Lord zapalił swoją, ale musiał ją zadmuchnąć.
— Zostawmy to na nieprzewidzianą potrzebę — zawyrokował paleontolog. — Teraz możemy już odpoczywać.
Ułożyli się jeden obok drugiego, pół drzemiąc, pół czuwając, nie licząc wolno upływających godzin. Czuli dobrze, że czekała ich najokropniejsza śmierć, która zwycięża bez walki. Cierpienia gromadki wzmagały się z każdą godziną. Gnębiło ich straszne pragnienie. Niezaspokojone to uczucie jest zawsze męczarnią; lecz w dusznej atmosferze podrównikowej jest chyba najokropniejszą.


«bez tchu czepiają się szorstkich ścian drżącemi palcami...»

Umierać z pragnienia i widzieć, że do cierpień dotychczasowych każda chwila doda nowych, jeszcze sroższych — to złamie najtęższą wolę.
Z ogniem pożerającym wnętrzności, lizał geolog wyschłym językiem ściany swego więzienia. Lord Puckins, wśród doskonałej ciszy, słuchał, azali nie zaszemrze w pobliżu podziemny strumyk. Kropla wody wydawała się teraz zbawieniem. A przecież byłaby tylko przedłużeniem męczarni.
Jakże zmienną jest natura ludzka! Onegdaj, a nawet wczoraj, mężnie i obojętnie patrzyli śmierci w oczy; teraz, przykuci ciemnościami i brakiem sił do miejsca, drżeli na myśl o zbliżających się godzinach konania, — gorąco pragnęli żyć.
— Idźmy w górę! — zawołał nagle anglik, — ten upał zabije nas niezadługo.
— Wszystko już jedno! — szczepce geolog i zapala drżącemi rękami ostatnią latarkę.
Powlekli się znowu opromienieni mgłem i żółtem światełkiem, które niedługo miało zgasnąć. I stała się rzecz dziwna.
Ujrzeli przed sobą dwie drogi. Jedna prowadziła na dół, druga, połyskująca od różnobarwnych krystalicznych, minerałów, nieco w górę. Nadzieja wstąpiła nagle w zobojętniałe piersi. Nie wiadomo zkąd przybyło sił wędrowcom! Wdzierają się w górną szerszą szczelinę. Z gorączkowym pośpiechem wstępują po łagodnie pochyłej, chropowatej drodze. Nie odpoczywają ani chwili, bez tchu czepiają się szorstkich ścian drżącemi palcami, bo wiedzą, że spieszyć się trzeba, że z wypaleniem lampy nastąpić musi kres wędrówki do światła, do powietrza, do życia...
Niestety, olej dopala się. Przy nierównych blaskach konającej lampy geolog zdążył tylko stwierdzić, że znajdują się wśród zupełnie nieznanych utworów osadowych. — Westchnął ciężko.
— Ponury tryumf! Pomyślał. Chciałem minąć warstwy archaiczne, ukrywające w łupku krystalicznym, w pierwotnym wapieniu, marmurze, gnejsach i t. p. najdawniejsze ślady budzącego się życia organicznego, pragnąłem dosięgnąć nieznanych dotąd zupełnie człowiekowi skał, które znajdują się pod skałami archaicznemi, poznać ich skład i oto pragnienie moje spełniło się. Zostaniemy tu na wieki...
Minęła długa chwila w milczeniu. Geolog na poły senny z osłabienia zaczął błądzić myślą po krainie swej specyalności.
— W uszach mi dzwoni, ogniste koła rysują się na tle ciemności, — przemówił anglik.
— I ja doświadczam tego samego — odezwał się profesor. Żar wysysa z mego ciała resztki wody i zgęszcza krew...
— Długo my, panie, będziemy się jeszcze męczyć? — jęknął Stanisław i żadnej na zapytanie nie otrzymał odpowiedzi...




KSIĘGA DRUGA.
MŁODA ZIEMIA.

CZĘŚĆ I.
Świat Paleozoiczny.

XI.
Męczarnie konania. — Olenus Kambryjski.
N


Napróżno byłoby silić się na odgadnienie, jak długo nasi nieszczęśliwi przeleżeli w odrętwieniu.

Pierwszy ocknął się lord Puckins i długa chwila upłynęła, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Nie obchodziło go to zresztą wiele. Nie czułby nawet, że żyje, gdyby nie cierpienia, które opanowały organizm z większą niż przed tem siłą.
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, nawoływał osłabłym głosem, ale nikt nie odpowiedział. Gdy wróciła przytomność, a z nią obawa śmierci, postanowił pełznąc na czworakach, odszukać towarzyszy.
Przyczajone pragnienie zbudziło się z podwójną siłą.
— Wody! choćby kropelkę jedną! — szeptał z wysiłkiem i nagle zrodziła się w jego głowie myśl dzika. — Zapach ciepłej krwi niby nektar, połechtał podniebienie lorda. Tej krwi się napić, zdawało mu się największą rozkoszą... Mniejsza o to, zkąd jej wziąć, byle się orzeźwić!... Niestety! daremne wysiłki... nigdzie śladu towarzyszów. Zapewne opuścili go, a może już nie żyją... W takim razie na mnie kolej, — pomyślał i pogrążył się w leniwo płynących myślach.
W tem usłyszał lekkie kroki. Dreszcz wstrząsnął ciałem anglika. Nadstawił uszu i wsłuchał się w taką ciszę, że słyszał bicie własnego serca. Tymczasem o kilkadziesiąt kroków przed sobą dostrzegł niewyraźną sylwetkę ludzką.
Zbliżyła się ona bez szmeru. Zrazu nie mógł rozeznać jej zarysów wśród ciemności, ale wkrótce wzrok odróżnił twarz a nawet szczegóły ubrania. Był to Rambler w podróżnem ubraniu. Przez lewe ramię zwieszała się długa lorneta, przy drugim boku spora butelka w skórzanym futerale. Wzrok lorda nie mógł się oderwać od tego przedmiotu, a leniwy umysł usiłował rozwikłać zagadkę: co butelka zawiera.
— I tuś mię znalazł, kolego! — wyszeptał wreszcie anglik, oblany zimnym potem; czyś żyw, czy też widmem tylko?
— Czemu uciekłeś przedemną? — przemówił Rambler ze spokojem automatu.
Lord pożądliwie spojrzał na butelkę.
— Co to? — zapytał.
— Whisky!
— Daj to! Umieram z pragnienia!
Wyciągnął skwapliwie dłoń ku przybyszowi, ale w tej samej chwili czarny mrok zakrył go całkowicie.
Zgnębiony Puckins opuścił głowę, kolana ugięły się pod nim, osunął się bezwładny na ziemię.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym samym czasie w innej części podziemi, oddalone uderzenia oskardów zbudziły z odrętwienia profesora. Serce zakołatało mu w piersi. Wsłuchany w zbawczy zgrzyt oskardów, brzmiący milej, niż najrozkoszniejsza muzyka, czołgał się po omacku w głąb pieczary, w kierunku zasłyszanych dźwięków. I niespodzianie na zakręcie ujrzał przy żółtem, migotliwem świetle latarek, kilka drobnych, ale herkulesowych postaci z siwemi, albo z rudemi brodami do kolan. Kuli oni zapamiętale skałę, im zaś dłużej geolog wpatrywał się w ich ruchliwe i energiczne postacie, tem trudniej mu przychodziło policzyć takowe. Z każdą chwilą ich przybywało.
Niebawem zrobiło się tłumno w podziemiu, a łoskot walących się odłamów ogłuszał literalnie profesora. Gnomy pracowały bez wytchnienia.


«I tuś mię znalazł, kolego? — wyszeptał anglik oblany zimnym potem...»

Jeden z nich, zwracający już od dłuższego czasu uwagę uczonego, przerwał robotę, zwrócił się ku profesorowi i ujął jego rękę.
— Jam duch tych podziemi! pójdź, zaprowadzę cię do mych pałaców! — odezwał się stanowczym głosem.
Profesor, lubo odważny, uczuł, że mu włosy powstają na głowie.
— Nie lękaj się! — przemówił karzeł, zaufaj mi, a ujrzysz nieznane twemu rodowi cuda. — Dla ciebie nie mam już tajemnic!...
Czoło profesora okryło się zimnym potem.
— Jakiej­‑że szczęśliwej okoliczności zawdzięczam taką łaskę? — zapytał, usiłując przezwyciężyć lęk, który go raptownie ogarnął.
— Śmierci! — odrzekł spokojnie karzeł.
— Śmierci? — wszakże ja żyję jeszcze!
— Masz słuszność! — odezwał się ze smutkiem brodacz, — żyjesz jeszcze, ale zbliża się radosna chwila twego wyzwolenia. Zostaniesz tutaj, póki nie zaspokoisz ciekawości. Zgłębiałeś przez cały żywot tajniki skorupy ziemskiej, odkradałeś sobie snu, wyrzekłeś się rozkoszy życia dla nauki, aleś prócz mozołu nic prawie nie zaznał. Piłeś dziewięć razy gorycz zwątpienia, zawodów i rozczarowań, a raz zaledwie nektar zadowolenia, nie zawsze słusznego, bo i wtedy, gdyś się sądził u mety badań — byłeś od niej bardzo dalekim. Tu przekonasz się, jak mało wiedziałeś o tej ziemi, która cię zrodziła. Znajdziesz w mych archiwach jej historyę, ale nie taką, jaką sobie wysnułeś w swej wyobraźni. Pełniejszą, prostszą, bo prawdziwą. Ujrzysz i swój ród, jakim był od początku, bez osłon i fałszów. Jesteś ciekaw rodowodu zwierząt, aż do pierwszej ameby? I to ci ukażę.
— Ależ ja nie chcę umierać! — zawołał z wysiłkiem Leszek Przedpotopowicz i szarpnął się tak, że wyrwał rękę z dłoni gnoma. W skutek gwałtownego ruchu zatoczył się nagle i uderzył skronią w ostrą krawędź skały.
Pociemniało mu w oczach. Znikły karły, ucichły kilofy. Wśród śmiertelnej ciszy słyszał znowu tylko szmer krwi we własnych żyłach, a serce tłukło się w piersi, niby spłoszony ptak w klatce.
— Co za widziadła!... — Pomyślał, oblany zimnym potem. — Nie sądziłem, że tak źle ze mną, że tak ciężko umierać! A może jeszcze przyjdzie ratunek. — I opierając się na rękach ruszył nieszczęśliwy naprzód.
Nagle zdało mu się, że nieprzebite mroki straciły na czarności. Zamajaczyła, niby zwiastun światła, zaledwie dostrzegalna szara plama.
Zebrał gasnące siły i zaczołgał się naprzód. Szary tuman rozszerzył się, ciemność została w tyle. Robak nadziei zakradł się do piersi geologa. Odpoczął, posunął się znowu dalej i poczuł lekki powiew. Jednocześnie zarysowała się na szaro­‑czarnem tle jaśniejsza plama. Nie było wątpliwości. To nie złudzenie! To światło! Zaćmiło się geologowi w oczach i o mało nie stracił przytomności. Następnie podwoił wysiłki, nawoływał słabym głosem i zbliżał się wytrwale do jasnej plamy. Jeszcze jeden i drugi załom pod kątem prostym i nagle jasność prawie dzienna rozproszyła mroki pieczary. Było więc drugie wyjście z podziemi! Oby tylko sił starczyło! Jednocześnie słuch zaostrzony pochwycił szmer wody, a nozdrza połechtał rozkoszny zapach wilgoci. Teraz paleontolog, niby pod wpływem prądu elektrycznego, zerwał się na równe nogi i chwiejnym krokiem śpieszył do światła. Niebawem wynurzył się z tunelu w otwartą przestrzeń, zalaną oślepiającem światłem. Spragniona pierś wchłonęła wilgotny powiew.
Szum gwałtownego deszczu, niby słodka muzyka pociągał go do wyjścia ze skalistej szczeliny. Jeszcze parę minut, długich jak wieczność i nogi ugrzęzły w piasku, a osłabłe ciało oblały obfite krople prawdziwej wody.
— Ocalony! ocalony! — powtarzał w upojeniu i chciwie połykał spływające po twarzy strugi deszczu.
Nadstawił drżące ręce i pił, pił bez opamiętania. Rozkoszował się obfitością drogocennego płynu, a nawet oburzał na niepraktyczność natury, która rozrzutnie szafuje wodę w jednem miejscu, gdy skąpi w tylu innych. Wreszcie odetchnął głęboko i spojrzał dokoła. O ile gęsta zasłona chmur, mgły i deszczu pozwalała rozróżnić przedmioty, z jednej strony wznosiło się prostopadłe urwisko, z drugiej wzrok gubił się w bezbrzeżnem zwierciedle wodnem.
— Gdzie ja jestem? — ciemno tu, duszno i gorąco, — zapytywał się w duszy geolog i poszedł do brzegu. Drobne fale muskały żółtą ławę piasków. Zaczerpnął ręką wody i skosztował. Słona była. Napróżno silił się odgadnąć, co to za jezioro. Oddychając ciężko, błądził czas jakiś, w nadziei, że znajdzie bliższą wskazówkę — ale daremnie. Wybrzeże było rzetelną pustynią. Napróżno upatrywał śladów zamieszkania choćby przez najmarniejsze istoty. Nie upłynęło nawet godziny, a już duszność i niezwykłe osłabienie przykuły go do miejsca. Dopiero teraz udało mu się natrafić na gromadę ogromnych stworzeń, nieruchomo skupionych na płytkim piasku tuż pod samą powierzchnią wody.


Gdzie ja jestem? ciemno tu, duszno i gorąco...
Z kształtu przypominały one cokolwiek stonogi ale z kształtu tylko, bo z rozmiarów podobniejsze były do żółwi.

Olenus.

— Trylobity! czym ja zmysły postradał? — krzyknął przerażony. — Prawdziwy Olenus Kambryjski!
Teraz dopiero zdjął go strach paniczny, przypomniał sobie nieobecnych towarzyszów. Chwycił się oburącz za głowę, gdy zebrał rozpierzchłe myśli, zrozumiał, że trzeba z ratunkiem śpieszyć i usiłował odnaleźć szczelinę, przez którą wydobył się na światło dzienne. Niestety, deszcz zatarł ślady stóp na piasku i nie mógł trafić do podziemnego tunelu.
— Do mnie towarzysze! — wołał ochrypłym z wysiłku głosem, — ale choć nawoływał z całych płuc, nikt się nie odezwał. Zrozpaczony osunął się na wilgotną ziemię i z wyczerpania zapadł w omdlenie.




XII.
Tajemnicze ocalenie. — Asaphus Sylurski.
C

Chwilami zdawało mu się, że się budzi, że widzi przy słabym świetle księżyca pochyloną nad sobą postać Stanisława. Raz zdało się nawet profesorowi, że zmuszono go do przełknięcia jakiegoś pożywienia, ale nie miał mocy zastanawiać się nad tem, czy to sen czy jawa.

Z odrętwienia zbudziły go dopiero znajome głosy. Podniósł się i spojrzał dokoła. Pusto było, tylko od strony, zkąd głosy go doszły, ujrzał zbliżających się niezwykle ociężałym krokiem, lorda Puckinsa ze Stanisławem.
— A więc żyją! — pomyślał, — przypominając z wysiłkiem wczorajsze przygody.
— Witaj, przyjacielu! — zawołał radośnie i wyciągnął osłabłą dłoń do powitania. — Jakże się masz lordzie?
— Źle. Głowa mi cięży, — odezwał się anglik.
— Mnie brak powietrza — dodał Stanisław znużonym głosem.
— Jakżeście się tu dostali? — pytał Przedpotopowicz.
— Nie wiem, — odparł powoli lord Puckins, — spytaj o to swego zucha. Wyciągnął mię z przeklętego tunelu właśnie w chwili, gdy miałem zamiar...
— Niech już pan o tem zapomni, — przerwał mu pośpiesznie Stanisław.
— Przeciwnie, niech twój pan wie, z jakiem ma do czynienia zwierzęciem. Stanisław ocalił mię w nagrodę za mój niezłomny zamiar skosztowania go żywcem! — dokończył lord Puckins. — Doprawdy nie mógł się bardziej w porę obudzić, gdyby się o minutę spóźnił, zostałbym tygrysem i zginęlibyśmy obadwaj.
— Okropność! — szepnął geolog, domyślając się niedomówionej reszty.
— Musisz być głodnym, przyjacielu? — zapytał anglik. — W istocie Przedpotopowicz pomimo wyczerpującego, cieplarnianego gorąca, doznawał nieznośnego szarpania wnętrzności. Organizm upominał się o należną daninę. — Przewidzieli to towarzysze i anglik podał mu jakiegoś skorupiaka.
— Własnemi dla ciebie złowiłem rękami, profesorze, posil się i ruszajmy ztąd jak najprędzej. Przeklęta okolica! Duszno, gorąco, pusto i nic lepszego nie można było zdobyć.
Geolog spojrzał na ofiarowany przysmak i osłupiał.
— Zkąd... się... to... wzięło? — wyjąknął z trudnością.
— Złowiłem na brzegu morskim, w płytkiem zagłębieniu, napełnionem wodą przypływu, — odrzekł z dumą lord Puckins. — Jest tam tego pełno.
— Niepojęte! niepojęte! — szeptał geolog.
— Dziwią pana, jak widzę, kształty tego paskudztwa — wtrącił Stanisław. — I my zastanawialiśmy się nad tem, bo nic podobnego nie widzieliśmy jeszcze. Ale mniejsza! Głód jest najlepszym kucharzem. Gdy on przyprawi, to najobrzydliwsza rzecz smakuje wyśmienicie.
— Ależ to Asaphus, typowy Trylobit Sylurski! — wykrzyknął Leszek Przedpotopowicz.
— Nie rozumiem, co w tem może być dziwnego? — odezwał się Stanisław. — Małoż to żywi morze przeróżnego robactwa?
— Jakiś ty szczęśliwy, że niewiele rozumiesz! — odrzekł profesor i przetarł rozpalone czoło. — Gdybyś był paleontologiem, mózg by ci się przewrócił pod czaszką...
— W takim razie dziękuję Bogu, że jestem prostakiem — zawołał z komicznem uradowaniem Stanisław — przynajmniej mój mózg nie przewraca koziołków dla byle czego...


Ależ to Asaphus! typowy trylobit sylurski...
— Z tobą szkoda słów tracić — przerwał profesor, dysząc ciężko. — Dla ciebie żywy trylobit sylurski jest taki sam dobry, jak pierwszy lepszy inny mięczak...

— Tego nie powiedziałem! — skwapliwie zaprzeczył niezbity z tropu sługa — zbyt smacznym ten pański trylobit nie jest, ale od biedy...
— Masz tobie! A to mię zrozumiał! — przerwał mu na dobre zniecierpliwiony geolog. — Gdy ja gubię się w odmęcie przypuszczeń: zkąd się tu wziął typ od milionów lat wygasły na ziemi, tego żarłoka obchodzi jedynie smak nadzwyczajnego zwierzęcia. Więc słuchaj, może nareszcie zdołam ci wyjaśnić, że tu chodzi o coś ważniejszego. Co byś powiedział, gdyby na tem miejscu, w tej chwili, stanął przed nami twój żywy prapradziadek we własnej osobie?
Stanisław pomyślał chwilkę, uśmiechnął się rezolutnie, i zapewnił, że najprzód nie uwierzy, aby to nastąpić mogło, a powtóre, gdyby nawet zobaczył własnego prapradziadka, z pewnością wcaleby się tego nie domyślił.
— Jakżebym mógł poznać, skoro go nigdy nie widziałem? — a przytem, mój prapradziadek podobno nie kazał się nigdy portretować.
Profesor załamał ręce z rozpaczy nad bezskutecznością swej wymowy. Anglik zaś wybuchnął śmiechem. Stanisława ani na mgnienie oka nie wzruszyła zarówno tragiczność profesora, jak wesołość lorda. Nie tracąc też rezonu odezwał się w te słowa:
— Niech znów panowie mię nie krzywdzą ani wyśmiewają. Jak mi co tłomaczą jasno, to ja też zrozumiem, choć niby ciasną mam głowę... Rozumiem ja powód pańskiego frasunku. To przebrzydłe robaczysko znaczy dla pana akurat tyle, co dla mnie widmo pradziadka. Ale ja myślę, że się pan omylił, ten robak...
— Miej litość nad mojemi nerwami! skorupiak, powiedz, to będzie już lepiej!
— Dobrze! więc ten skorupiak może jest tylko bardzo podobnym do pradziadka... to jest przepraszam, do swojego przodka z epoki Sylurskiej, który już zaginął!
Profesor Przedpotopowicz uśmiechnął się. To prostacze rozumowanie podobało mu się. Nie zwracając tedy uwagi na wesołość lorda, poklepał pojętnego sługę przyjaźnie po ramieniu.
— No, no! nie obrażaj się. Spostrzegam znowu z prawdziwą pociechą, że masz ty głowę nie od parady. Co do Asaphusa jednak, to go znam dobrze, podobnie jak setki innych trylobitów. Skamieniały trafia się często w skałach sylurskiej formacyi. W małej cząstce trafnie oceniłeś powód mego zdumienia, ale powtarzam ci, że pojęcie zupełne tej rzeczy przewyższa twoją zdolność. Jeszcze bardziej zaś przewyższałoby ją, gdybyś znał drugą połowę dziwnej zagadki, która mnie poruszyła.
— Więc niby drugą połowę Asaphusa? — zagadnął anglik.
— Przestań żartować, lordzie. Nie wiesz, nieszczęsny, że wczoraj na własne oczy widziałem gromadę Olenusów.
— Cóż w tem nadzwyczajnego?


Trylobity sylurskie.
Asaphus expansus. Cheirurus.

— Znać, że nie jesteś paleontologiem! nie oceniasz należycie znaczenia tego wypadku.
— Słowo honoru, twój krab ma racyę, gdy bierze rzeczy lekko. Rozumiem przecież niby więcej od niego, a nie mogę pojąć, dla czego, zamiast spożyć co Bóg dał, psujesz sobie krew domysłami i dysputujesz o jakichś Asaphusach.
— Jakto? — więc i na tobie, lordzie, Olenus wczorajszy i Asaphus dziś spotkany nie sprawiają żadnego wrażenia? A przecież to jest fakt nie do pojęcia! Wszak to są przedstawiciele dwu osobnych epok ziemi. Olenus żył w Kambryjskiej dobie, zaś Asaphus w późniejszej, Sylurskiej!
— Teraz dopiero widzę, że podobnie jak Stanisław, nic nie rozumiem, — odrzekł z komiczną powagą lord Puckins.
— Pociesz się, lordzie, bo i ja nie więcej od was rozumiem, — odrzekł profesor, przyciskając dłońmi rozpalone skronie. To ci jeszcze powiem, że pierwszy trylobit zadziwił mię tylko do najwyższego stopnia, dzisiejszy wywołał zupełny chaos w mej głowie.
Na te słowa Stanisław poruszył się żywo.
— Chociaż mój mózg «nie jest wyćwiczony,» jak pan zawsze powiada, ale zdaje mi się, że teraz zaczynam rozumieć. Niema się czem trapić, raczej pan powinien cieszyć się i zacierać ręce.


Żeglarek (Nautilus)
Jedyny żyjący dotąd przedstawiciel Głowonogów czteroskrzelnych.
(W górze samica, na dole samce).

Obaj turyści pytająco spojrzeli na służącego.
— A to znowu dla czego?
— Niech pan tylko zapisze w notatkowej książce, że zarówno ten jakiś Olenus, jak Asaphus nie zaginęły, ale i do dziś dnia żyją w tej oto słonej wodzie. Wydrukuje to pan za powrotem i będzie z tego chwała, może większa, aniżeli z odkrycia kości owej małpy, która panu zeszłej jesieni tyle honoru narobiła.
— Jakem ekscentryk, ten chłopak ma rozum! — wyrzekł lord tonem głębokiego przekonania. — Niech żyją zmartwychwstałe Olenus i Asaphus! niech żyją!
— Na próżno łudzisz się, kochany przyjacielu, — przerwał mu kwaśno geolog; — przypuszczenie twoje jest wprost niemożliwe. Trylobity oddawna już wygasły na ziemi!
— Zkądże masz tę pewność?
— Takie są nieubłagane prawa przyrody! Niezapominajmy o tem, że gatunek, rodzaj, ród i każde obszerniejsze skupienie typów, choćby trwały bardzo długo, nie trwają wiecznie. Mają swoje pierwociny, później okres dojrzałości, wreszcie muszą ustąpić, na podobieństwo jednostek, które rodzą się i umierają. Trylobity pojawiły się w zaraniu ziemi, w czasach kambryjskich, wiodły przez niezliczone tysiącolecia szczęśliwy na swój sposób żywot, bo były dziećmi swej epoki i panujących wówczas warunków. Ród ich długo był doskonałością...
— Czy nie ziemskim ideałem? — zapytał anglik z lekkim uśmiechem.
— Bezwątpienia! Żadna istota nie mogła się z niemi mierzyć. Rozmnożyły się też niesłychanie. Sądzićby można, że berła pierwszeństwa nigdy nie utracą, tymczasem nadeszły ciężkie chwile. Miały trylobity jedną słabą stronę i ta właśnie stała się przedmiotem napaści ze strony Głowonogów (Cephalopoda), pewnej kategoryi bardzo drapieżnych mięczaków, które pojawiły się prawie jednocześnie z nimi w oceanach. Trzeba ci lordzie wiedzieć, że ciało tych skorupiaków, choć z wierzchu tęgo opancerzone, nie było doskonałem.


Głowonóg dwuskrzelny. Ośmiornica piżmowa, jadalna (Eledone moschata).

— Twoje trylobity zaczynają mię nudzić, — odezwał się Puckins poziewając.
— Nie powinieneś się tem chwalić, — odciął się geolog.
— Nie pojmuję, dlaczego miałbym się krępować?


Olbrzymia Ośmiornica naszych mórz.

— Choćby dla tego, że to nie licuje z umysłem bystrym i wszechstronnym, jak twój.
— Dziękuję!
— Niema za co! Powiedz, lordzie, czy interesują cię dzieje postępu ludzkości?
— Chyba o tem nie wątpisz?
— Na podstawie tego, com usłyszał, powątpiewam. Jeśli stopniowy postęp człowieka jest dla ciebie rzeczą godną uwagi, to sądzę, że nie mniej ciekawem jest badanie rozwoju i doskonalenia się typów zwierzęcych i roślinnych od najpierwszych początków aż do teraźniejszości. Wszak tak zwane dzieje cywilizacyi są tylko cząstką dziejów rozwoju świata ożywionego. Obejmują one ostatni rozdział historyi ziemskiej, dzieje postępu najdoskonalszego stworzenia ziemskiego. Ale wracajmy do przerwanej historyi. Ciało trylobitów, jak wszystko na świecie, miało swą słabą stronę. Od spodu było ono miękkie i bezbronne. Głowonogi czteroskrzelne (Tetrabranchiata), z początku drobne i nieliczne, napastowały tylko mizerniejsze trylobity, ale z biegiem czasu, gdy wskutek przyjaznych warunków rozrosły się, zaczęły już napastować większe gatunki, nawet takie, jak stary Paradoxides. Prócz ucieczki, innego środka obrony ówczesne gatunki trylobitów nie miały. Ale i ucieczka wobec braku oczu u większości gatunków, była niezawsze rzeczą możliwą. Rozzuchwalił się tedy ród głowonogów i dopiero później niektóre trylobity poradziły sobie w ten sposób, że wobec grożącego niebezpieczeństwa umiały zwijać się w kulkę, nadstawiając napastnikowi jedynie twardą, zwierzchnią stronę swego ciała. Przy podobnych ulepszeniach byt trylobitów znowu na długo się utrwalił. Namnożyło się ich tysiące gatunków. Równocześnie wszakże rozradzały się i inne, niewybitne dawniej rodzaje żyjątek morskich, a w miarę jak one przychodziły do znaczenia, niezdarne trylobity traciły stopniowo pierwszorzędne stanowisko. W morzach sylurskich obok Trylobitów i Głowonogów, wcale niepoślednie miejsce zajęły: Cistideae[24], Graptolity tajemnicze[25], Szkarłupnie i Korale. Mimo nadzwyczajnej długotrwałości pierwotnych typów, przyszła starość na ród trylobitów. Zaczęło ubywać ich w morzach, a choć wiele młodszych gatunków tych stworzeń przetrwało całą jeszcze następną epokę Dewońską, to jednak i one stopniowo przeżyły się, i niby resztki starej, dzielnej niegdyś gwardyi, po kolei wymierały. Węglowa epoka nie znała już ich prawie wcale. Sam teraz osądź, zkąd po upływie tylu epok mógłby się pojawić na ziemi typ, który się przeżył, i to wśród warunków gruntownie odmiennych od tych, które powołały ongi ów typ do życia?


Graptolity.

Cystidee.

— Trudno to pojąć, a jednak rzeczywistość zadaje kłam twym słowom, profesorze.
— To być nie może!


Szkarłupnie (Echinodermata) do dziś żyjące, blizko pokrewne z Cystideami.

— W takim razie, twój trylobit nie jest trylobitem.
— Owszem, jest nim bez żadnej wątpliwości!
— A więc radbym wiedzieć: zkąd się wzięły wśród nas przedstawiciele zaginionego oddawna rodu?
Na to paleontolog nie znalazł żadnej odpowiedzi.
— Daliby już panowie pokój tej długiej pogawędce, — ośmielił się wtrącić Stanisław. — Niewiadomo, jak daleka droga nas czeka — szkoda czasu!
— Masz słuszność, — zawyrokował lord Puckins, — musimy coprędzej opuścić tę przerażającą pustkę. Nie widzę tu nietylko drzewa, ale nawet ździebełka trawy. Wdaje się, jakbyśmy bawili nie w środku cywilizowanej Europy, ale gdzieś w bezludnej pustyni.
— Trzeba nam dziś jeszcze dostać się do najbliższej wioski — odrzekł Stanisław.
Zbytecznem byłoby zapewniać, że zarówno lord Puckins, jak geolog, nie mieli nic przeciwko temu, ale nie sądzonem im było wprowadzić zamiar w czyn. Ogromne osłabienie jakieś przykuwało ich do miejsca. Tymczasem nadciągnęły groźne chmury, brzemienne piorunami; pomimo wichru stało się wkrótce tak duszno, że trudno było oddychać.

— Będziemy mieli niezły uragan, — odezwał się lord z flegmą, pogrążając obie ręce w kieszeniach.

Koral sylurski (Omphonyma), należący do zupełnie wygasłej kategoryi Tetracorallia.

Trzej towarzysze wodzili ponurym wzrokiem po ciemnym widnokręgu, bezradnie oczekując nawałnicy. Dopiero, gdy strumienie ciepłej wody polały się na ich głowy, dławiąc i oślepiając, gdy grad pokrwawił policzki i ręce, a nieustające grzmoty literalnie ogłuszyły, osłabły geolog pochwycił rękę lorda, uścisnął ją gorąco i osunął się na kolana. Pozostał tak chwilę pod chłostą nawałnicy, wreszcie zupełnie stracił świadomość.




XIII.
Świat Dewoński.
K

Koniec naszych utrapień! — wołał radośnie dnia następnego Stanisław, wstępując z towarzyszami w gąszcz bujnej zieleni.

Lord był nie mniej zadowolony, tylko geolog uporczywie milczał. Znajdowali się w tej chwili daleko od miejsca strasznej nawałnicy, która ich o mało nie zatopiła. Anglik z dziwną stanowczością przekonywał Stanisława, że pierwszą spotkaną istotą będzie bośniacka pasterka. Stanisław dał godny najwyższego uznania dowód niezależności opinii i cywilnej odwagi. Gorąco oponował on członkowi Izby Panów, zapewniając, że najpierwej zobaczą bydło a potem bośniaczkę.
Podczas gdy anglik spór w tym ważnym przedmiocie kończył zakładem, profesor wpatrywał się osłupiałym wzrokiem w zieleń paproci drzewiastych, łuszczydeł (lepidodendronów) kalamitów i widłaków.
Podążał on machinalnie za towarzyszami, zatopiony w obserwowaniu lasu.


«Jeśli to las dewoński...»
— Krajobraz wygląda mi na Dewoński, — odezwał się wreszcie, stając niespodzianie przed lordem Puckinsem.

— Mało mię obchodzi rodzaj roślinności tutejszej, — odrzekł anglik, — ale powiedz mi profesorze, czy poznajesz okolicę? — Czy prędko wyjdziemy z tych oryginalnych zarośli, aby przed zachodem dostać się do wioski?
Profesor jakby ze snu zbudzony, obrzucił powłóczystem spojrzeniem wysoką postać lorda i utkwił wzrok w jego oczach.
— Jeśli ten las jest dewońskim, — odezwał się dobitnie, — o czem zresztą najmocniej wątpię, tedy stało się z nami coś nadzwyczajnego...
— Zbłądziliśmy zapewne bardzo?
— Jeśli to las dewoński — tedy nie zbłądziliśmy wcale, — ale powtarzam stało się coś niewyłómaczonego.
— Nie odpowiadasz wprost, profesorze!
— Bo nie mogę! bo nic nie rozumiem, a choćbym rozumiał, to nie chcę rozumieć... chcę wątpić! wybuchnął nagle geolog, podnosząc głos za każdem zdaniem. Bo gdybym przestał wątpić...
— To co?
— To bym powiedział, że... że żaden z was zakładu nie wygra, że nie spotkacie nie tylko bośniaczki, ale żadnej ludzkiej istoty! Choćbyście obeszli całą ziemię dokoła!
— Oho! ho! unosisz się.
— Tak jest! — przerwał geolog z mocą. Nie spotkacie nietylko stada, ale nawet najmarniejszej myszy!
— Cóż znowu! uspokój się drogi przyjacielu, jesteś rozdrażniony...
— Mam być spokojnym, gdy nie wiem, co się ze mną dzieje! Czy tylko zmysły mię łudzą, czy też mózg uległ katastrofie. Wczoraj znalazłem Asaphusa sylurskiego, dziś znowu wszystko wygląda tak, jakbyśmy byli w dewońskim świecie. Czy wiesz, że wczoraj ten las jeszcze nie egzystował?
— Co mówisz?
Mówię, że jeśli Asaphus był prawdziwym, to wczoraj wcale nie było lasów na ziemi. Od wczoraj do dziś upłynęły miliony lat! A w morzach, miały czas wytworzyć się osady na 20,000 stóp grube! Ale wolę o tem nie myśleć, bo głowa mi pęknie!
Lord Puckins nic nie odrzekł. Znać było, że czyni wysiłki, by nie wybuchnąć. W milczeniu upłynęła długa chwila. Z wzrokiem wbitym w ziemię, z rękoma w tył założonemi, szedł geolog sztywnym krokiem automatu obok niemniej, choć z innych powodów, zamyślonego anglika.
— Zdaje mi się, że, pan powiedział, że tych lasów wczoraj jeszcze nie było? zapytał Stanisław.


Korale dewońskie i Crinoidea. 1) Cupressocrinus. 2, 3, 4) Cyathophyllum, 5) Aulopora, 6) Calceola, 7) Heliolites.

— Naturalnie! — odrzekł niespodzianie zagadnięty.
— W sylurskiej dobie roślinności lądowej prawie jeszcze nie było. Nawet mchu lub porostów nie znamy w sylurskich warstwach...
— A cóż wtedy było?
— Jedynie wodorosty. Na lądach roślinność wytwarzała się bardzo powoli. Grunt dla niej przygotować musiały najprzód niepozorne roślinki z działu niższych roślin skrytopłciowych i dopiero na ich prochach wyrastały coraz doskonalsze i wybitniejsze gatunki, może skrzypy jakieś pierwotne i pierwsza paproć zwana Psilophyton.
— A zwierzęta?
— Były tylko morskie i to bardzo nizko uorganizowane. I teraz życie zwierzęce koncentruje się głównie w oceanach.
Gdybyś mógł zajrzeć w głębie teraźniejszego oceanu Dewońskiego, ujrzałbyś niebywałą za Sylurskich czasów obfitość korali i ammonitów. Na pozór świat morski pozostał, jakim był w Sylurze, ale w rzeczywistości postąpił daleko w rozwoju. Pomijam, że mało który gatunek wymierającego rodu trylobitów przetrwał bez zmiany, pomijam, że minęły dla tych istot złote czasy i przerzedziły się ich zastępy. Pomijam, że przybyły nowe Rozgwiazdy, Jeżowce i liczne Mięczaki (Mollusca). Dokonał się w świecie morskim fakt niesłychanie ważniejszy w następstwach.
— Cóż to takiego być mogło? — zagadnął sługa, rad, że pan z nim «poważnie» rozmawia.
Profesor ciągnął dalej.


Ammonity dewońskie: Bactrites, Goniatites plebejus i G. subnautilinus.

— Wszystkie dotychczasowe zwierzęta, nie wyłączając mięczaków i pierwotnych raków zostały niespodziewanie zdetronizowane przez niepoczesnych przedstawicieli robaków pierścieniowych czyli pierścienic (Annelides) pokrewnych ze znanemi ci glistami ogrodowemi i pijawkami, a także przez Żachwy pierwotne (Ascidiae) zbliżone do dzisiejszych Osłonnic (Tunicata). Z rodu tych stworzeń, pod wpływem szczęśliwych ulepszeń w ustroju ciała, wytworzyły się istoty, posiadające grzbiet, czyli główną oś ciała złożoną z oddzielnych kręgów... Łatwo pojąć, że stworzenia owe początkowo mało się różniły od robaków, ale z każdym tysięcoleciem stawały się mniej podobnemi do przodków, aż powoli przybrały postać istot, które nazywamy rybami[26].


Niślimka, czyli Lancetnik (Amphioxus). Najmniej doskonałe zwierzę kręgowe dzisiejszych czasów.

— Są więc tu ryby? — zawołał Stanisław — Bogu dzięki!
— Są, — odparł geolog z powagą, — ale nie sądź, aby one były tak doskonałe, jak te, które widujesz na targach.
— Pan uwziął się martwić mię na każdym kroku! — przerwał strapiony sługa. — Zaledwie ucieszyłem się nadzieją skosztowania rybki, natychmiast psuje mi pan radość wiadomością, że tutejsze nie są tak smaczne, jak nasze karpie, szczupaki lub sandacze. Niech tam zresztą będą sobie i mniej smaczne; dobrze, że są jakiekolwiek!


Ryba dewońska: Holoptyhius.

— Ależ ja nie smakowitość ryb dewońskich miałem na myśli, mój drogi, mówiłem o niedoskonałości ich budowy! Z pośród ryb znanych kucharzom i zoologom, większość posiada łuskę i ości stwardniałe, tymczasem ryby dewońskie są nagie, albo okryte tabliczkami kostnemi z twardą emalią, a cały szkielet mają chrząstkowaty. Prócz tego, w budowie anatomicznej dużo mają szczegółów, zbliżających je do gadów, które później się pojawią. Takich chrząstkowatych ryb niewiele już przechowało się do naszych, ludzkich czasów i stanowią już wygasający zabytek dawnych epok. Do nich należą jesiotr i rekin. Ale i rekiny, oraz inne resztki potężnych dawniej rodów nie dają nam dostatecznego wyobrażenia o kształtach i budowie wewnętrznej ryb pierwotnych. Co było w Dewonie prawdziwie dewońskiego nie dotrwało już do czasów człowieka.
Stary Dinichtys, o ruchomej głowie, mającej metr długości, dzierżył wśród ryb dewońskich pierwszeństwo, pospołu z drapieżnym Cestracionem (Różnoząb Jar.) z rodu Rekinów. Napróżnoby zoolog szukał w morzach ryb pancerzowych (Placodermata i Perichtida), należących do kostołuskich (Ganoidci), jakie napełniały niegdyś wody ziemskie.


Pterichthys, widziany z góry.

Dziwaczne te stworzenia, niektóremi szczegółami budowy zbliżone do gadów, okryte były od czubka głowy, aż do połowy ciała bardzo mocnym pancerzem. Zabezpieczał on je od ran i napaści.
— Nie rozumiem dla czego te ryby były bezpieczne od napastników? Przecież pan powiedziałeś, że były do połowy okryte pancerzem, — przerwał Stanisław, — więc nieprzyjaciel mógł łatwo godzić na bezbronną tylną część ciała...
— Gdyby tyły Pterichtysów bywały wystawione na napaści, to bezwątpienia okryłyby się całe pancerzem, ale snadź nie potrzebne to było. Ryby te przesiadywały ukryte do połowy w mule dna morskiego i dopiero za zbliżeniem się zdobyczy rzucały się na nią, poczem znowu chroniły bezbronną część ciała przed łakomstwem innych drapieżników.
— To bardzo sprytnie, proszę pana, z ich strony. Ktoby pomyślał, że na taki dowcip zdobyć się może głupia ryba i do tego dewońska. Jednego nie mogę zrozumieć, a mianowicie, jak sobie taka ryba może dysponować: potrzebne mi są łuski na ogonie, i łuski wyrastają.


Ryba dewońska: Pterichthys cornutus, prowadząca pół­‑lądowy żywot.

— Trudno ci to wytłómaczyć mój drogi. Bez znajomości wielu nauk niezrozumiałbyś znaczenia dziedziczności cech, przystosowania się do warunków zewnętrznych i t. p. rzeczy; powiem ci tylko, że to są niewątpliwe, choć cudowne zjawiska.
— Dla czegóż nie wszystkie zwierzęta posiadają władzę wpływania na zmiany we własnej postaci?
— Wszystkie ją posiadają!
— Mój Boże! obdarzyłeś je hojniej od człowieka, — westchnął żałośnie Stanisław.
— Dla czego wyłączasz człowieka? — przecież i on podlega tym samym prawom.
— Wcale nie — proszę pana, przecież człowiek nie może dysponować podobnie jak Pterichtys: potrzebne mi tarcze na tylnej części ciała i zjawiają się zaraz tarcze. O! gdyby tak było, jestem pewny, że nie byłoby na świecie głupich, słabych i brzydkich. Jedenby sobie powiedział: potrzebny mi rozum i nabrałby rozumu; brzydki: przydałaby mi się uroda, słabemu zachciałoby się siły i mieliby ile trzeba... A tu tymczasem nic z tego!
— Na krótką metę rozważając, masz słuszność; człowiek choćby z najtęższą wolą, nic nie zmieni w sobie, ale na daleką metę, łatwo dostrzedz, że i człowiek radzi sobie podobnie jak Pterichtys, o którym mówiliśmy. Tylko zapamiętaj, że rezultaty nie przychodzą natychmiast.
Zarówno człowiek, jak każdy ptak i zwierz, takim, jakim jest, urobił się nieznacznie, w ciągu tysięcy pokoleń...
— Przerwijcie już raz gawędę o rybach, — zawołał lord, — bo jesteśmy zadaleko od morza, aby złowić i usmażyć jakąkolwiek. Jeśli upewniasz, że jesteśmy w lesie dewońskim, to już wolałbym skosztować dewońskiej zwierzyny.
— Musisz, zacny gastronomie, obejść się smakiem, — odezwał się Przedpotopowicz z uśmiechem. Nie zrodziła się jeszcze w lasach dewońskich żadna zwierzyna. Są tu zaledwie pierwsze wije, najniższe owady prostoskrzydle (Orthoptera) i skorpiony (Scorpionida) te istne raki lądowe. Kręgowych zwierząt niezna jeszcze sucha ziemia.
— Czyż to podobna? — zawołał Stanisław.
— Bezwarunkowo. Wprawdzie utrzymują niektórzy, że trafia się w nich mała jaszczurka, Telerpetonem zwana, ale niema co do tego żadnej pewności. W każdym razie choćby żyła, wątpię czy przy najstaranniejszych poszukiwaniach, znaleźlibyśmy ten rzadki gatunek.
— Więc cóż my jeść będziemy? — zapytał Stanisław.
— Nic. Położymy się spać naczczo.
— Jutro zaspokoimy głód, — odezwał się anglik tajemniczo, — jeśli przypuszczenia moje są prawdziwe.
Właściwie nie jutro, ale za lat tysiące będziemy mogli się pożywić, — dodał spoglądając znacząco na profesora, — ale to podobno na jedno wychodzi.
— Miła perspektywa! — mruknął zafrasowany Stanisław. Wątpię czy ja wytrzymam tak długo.
— Spróbujemy, może się nam uda zaćmić sławę Tannera i Succich...




XIV.
Dziwne przypuszczenie anglika. — Skrzeko­‑gady węglowej epoki.
S

Skoro tylko świt przez grube chmury rozproszył nocne ciemności, profesor Przedpotopowicz, pomimo mroku i dżystej pogody, był już na nogach i wśród soczystych Kalamitów, Karliszcz i Łuszczydeł w gorączkowym nastroju rozpatrywał znoszone przez Stanisława okazy zielonego drobiazgu, ścielącego się u stóp. Lord Puckins, choć przemokły, pozostał jeszcze w objęciach Morfeusza.

Czoło paleontologa fałdowało się w coraz głębsze brózdy. Chmurzył się, zżymał, nie odpowiadając na różne uwagi służącego, aż wreszcie wybuchnął.
Uderzył z całej siły o ziemię pękiem przyniesionego dopiero zielska.
— Sapristi! węglowa! — zaklął.
Okrzyk ten zbudził anglika. Uchylił on jedno oko, i ziewając, zapytał co się stało.
— Nic się nie stało, proszę pana, to mój pan powiedział tylko: Sapristi! węglowa!
— Dopiero węglowa? — zapytał żywo anglik na dobre zbudzony.
— Oczom własnym nie chce się wierzyć! — zawołał profesor z gestem rozpaczliwym — a jednak...
— Nie dobrze! — przemówił anglik, przeciągając się.
— Dlaczego nie dobrze? — odezwał się zaniepokojony Stanisław.
— Nie idziemy tak prędko w górę, jak się zaczęło. Myślałem, że lepiej nam pójdzie.
— Nie rozumiem cię, lordzie — odrzekł geolog.
— Dziwna rzecz, proszę pana, — zauważył Stanisław, — nie znalazłem dotąd ani jednego kwiatka! Same jakieś mchy, paprocie i Bóg wie jakie, nieznane zupełnie, twarde zielska.
— Do kwiatków jeszcze daleko, skoro jesteśmy dopiero w węglowym lesie, — odparł na to anglik, a zwracając się do uczonego wpatrzył się weń znacząco:
— Cóż ty na to, profesorze?
— W głowie mi się mąci! — odrzekł tenże, załamując ręce rozpaczliwie.
— Mnie się rozjaśnia! — odparł krótko anglik.
— Jak mam to rozumieć?
— Od wczoraj rozmyślałem nad naszem zagadkowem położeniem i przyszła mi pewna idea do głowy. Nie mówiłem nic z tobą, bo chciałem być pewnym tego co myślę. Teraz jednak...
— Cóż teraz?
— Mam rozwiązanie, — odezwał się. — Jeśli tylko nie mylisz się dziś, nie myliłeś się wczoraj i onegdaj, tedy stała się z nami istotnie rzecz nienaturalna.
— A toś mi nowinę powiedział! — odparł z ironią Przedpotopowicz.
— Szukam słów, jakiemi mógłbym ci, profesorze, wyrazić swe myśli. Nie chciałbym, abyś pomyślał, że mi się klepki w głowie rozluźniły. A może lepiej zostawię to do jutra. Czas wszystko wyjaśni.
— Mów, lordzie, bez ogródek! Mnie już niczem nie zdołasz zadziwić.
— Skoroś przygotowany, zatem słuchaj. Zdaje mi się, że wpadliśmy w niezgłębioną przepaść czasu.
— W przepaść czasu!? — wykrzyknął mimowoli geolog.
— Nieinaczej! czasu! — cierpko odrzekł syn Wielkiej Brytanii.
Geolog, mimo niedawnego zapewnienia, nie umiał ukryć podziwu. Zmierzył anglika długiem i bacznem spojrzeniem, pokręcił głową i jakiś czas szedł w milczeniu.
— Zawiłe nieco będą me objaśnienia, biedny profesorze, odezwał się wreszcie anglik, ale racz mię posłuchać. Przyznasz zapewne, że czas i przestrzeń na licznych punktach są podobne do siebie. Są nieskończone, nie mają granic...
— Rzeczywiście, przyznaję to.
— Jeśli więc można w przestrzeni spadać z wysokości na dół, jeśli można w tej samej przestrzeni wznosić się z dołu do góry, pytam: dla czegóżby to samo prawo posuwania się to na dół, to do góry nie mogło stosować się do czasu? dla czego miałoby pozostawać przywilejem tylko przestrzeni?
— Niezupełnie cię rozumiem, lordzie, — zauważył profesor Oxfordzki.
— Dla czegóżby czas, — ciągnął spokojnie anglik, — dał się przemierzać zawsze tylko ku przyszłości, a nigdy w kierunku przeszłości?
— Jeszcze mniej rozumiem, do czego to ma prowadzić? — mruknął po raz trzeci geolog!
— Przyjmijmy, że i w czasie można się cofnąć, podobnie jak to ma miejsce z przestrzenią...
— A wtedy? — zapytał paleontolog sucho.
— Wtedy mam objaśnienie dręczącej cię zagadki...
— Mianowicie?
— Oto, po prostu, zapadliśmy się nagle w otchłań przeszłości i w tej przepaści, nie doleciawszy do samych jej głębin, oparliśmy się na epoce Kambryjskiej.
— Zapadliśmy w przeszłość? to zdaje się rzecz poważna! — odezwał się nagle Stanisław, — który z całej rozmowy zrozumiał najlepiej zdanie ostatnie.
— Masz racyę! bardzo poważna, — odparł lord Puckins, a zwracając się do Przedpotopowicza, dodał: — Wiesz, profesorze, twój pomocnik umie myśleć! I on przyznaje, że to rzecz poważna. Odkrycie moje — ciągnął dalej, — zaskoczyło mię tak nagle, że nie mogę zebrać nawet myśli, aby zrozumieć, dla czego oparliśmy się właśnie na Kambryjskiej epoce? dla czego wpadliśmy aż tak daleko? Albo odwrotnie: dla czego nie przelecieliśmy głębiej jeszcze, do czasów przedkambryjskich, albo jeszcze głębiej, do czasów, gdy ziemia była rozpaloną kulą... albo dopiero pierścieniem oderwanym od słońca? Tłómaczę to sobie prostym trafem. Musieliśmy przecież gdzieś się zatrzymać, i zatrzymaliśmy się w Kambryjskich czasach.
— Cóż teraz z nami będzie? — zapytał, marszcząc poważnie czoło Stanisław.
— Rozmyślać nad tem rzecz daremna, — zawyrokował anglik. — Położenie nasze niezwykłe, wyjątkowe, a nawet, o ile mię pamięć nie myli, bezprzykładne... Nie słyszałem jeszcze nigdy, aby ktoś wpadł w otchłań czasu...
— Oj, prawda, — wyrzekł Stanisław. — Wpadałem i ja w rozmaite rzeczy, ale żeby kto wpadł w otchłań czasu, o tem nie słyszałem. Sądzę, że znowu trzeba się przygotować na śmierć!
— I ja tak myślę, — odrzekł Puckins. — Nie ręczyłbym nawet za to, czy już nie umarliśmy, ale jeśli żyjemy, zdaje mi się, że dostrzegam słaby promyk nadziei. Wszak Dante był na samym dnie piekła, w samym środku ziemi, a jednak i ztamtąd powrócił.
— Zapominasz, lordzie, że on był w szczęśliwszych warunkach, — odezwał się roztargniony geolog, który od ostatniego odezwania się, pogrążony w myślach własnych, zdawał się nic nie widzieć i nie słyszeć.
— Jakto w szczęśliwszych? — zapytał anglik.
— Jemu przewodniczył Wirgiliusz, a my...
— Skoro o przewodnika chodzi, — podjął anglik, — to i my nie jesteśmy sami. Nas wtrąciła tu wiedza, ona nam też powinna przewodniczyć dalej!
— Na kruchej podstawie gruntujesz swe nadzieje! — odparł z goryczą profesor Przedpotopowicz, nie budząc się z pół­‑odrętwienia.
— I ty to śmiesz mówić? Ty, jej kapłan?!..
— Niestety! chciałbym być kapłanem wiedzy, ale to niedostępna wyżyna! Jesteśmy bezsilni!
— Mimo wszystko, powtarzam, że widzę zbawczy promyk, — odezwał się Puckins. — Opieram go na twej, profesorze, obserwacyi. Zdaje mi się nawet, żem zdobył niejakie podstawy, ale czyż można być czegokolwiek pewnym w odmęcie przeszłości? Jesteśmy niby wątła łódka na niezmierzonym oceanie czasów, dzielących nas od teraźniejszości.
— Jeśli chcesz być w zgodzie, z tem, coś nam wygłosił to daj pokój «teraźniejszości,» — poprawił go cierpko geolog. — To, co nazywałeś onegdaj jej imieniem u wejścia do podziemnej czeluści, już dla nas trzech nie istnieje, jest to odległa przyszłość.
— Słusznie, słusznie! — zawołał Puckins. — Otóż sądzę, że spadek nasz w dół czasu, czyli w przeszłość, odbył się z błyskawiczną szybkością. Oparliśmy się odrazu na kambryjskich czasach. Od tej jednak chwili powracamy dość raptownemi skokami w górę.
— Pojmuję już twoję hypotezę! — zaczął geolog, po długiej chwili, — ale daruj, że ją nazwę szaloną. To wszystko, co przypuszczasz, jest wprost niemożliwe.
— Dla czego? — sucho zagadnął anglik.
— Ależ opamiętaj się, człowieku, i nie pytaj nawet, dla czego?...
— Bardzo proszę!...
— Nie obrażaj się, ale wierzaj, lordzie, tu niema nawet nad czem rozprawiać.
— Mam dowody! — zawołał anglik szorstko.
— Ach! masz zapewne na myśli spotkanego onegdaj Olenusa kambryjskiego, a wczoraj już Asaphusa sylurskiego... Przez jedną pozorną według ciebie noc posuwamy się o całą geologiczną epokę.
— Naturalnie! nic prostszego nad to.
— Dziś zaś ten smutny las kalamitów i paproci podsuwa ci myśl, że nie jesteśmy już w Sylurskiej epoce? — ciągnął paleontolog ze źle ukrytym, ironicznym uśmiechem.
— Nie inaczej!
— Ale czyż wolno choćby na chwilę pomyśleć, aby wieki mijały jak sekundy?
— To jest niezawodnem! — odparł anglik. — Fakta za tem przemawiają. Zresztą czemże w otchłaniach czasu różni się wiek od sekundy? — Niczem. Zarówno wiek, jak tysiące lat nie wyczerpują ani cząstki czasu, wieczności, bo gdyby wyczerpywały, wtedy nieskończoność byłaby skończoną. Wszak prawda, że w sylurskiej epoce nie było jeszcze roślin lądowych?
— W istocie nie było ani roślin, ani zwierząt lądowych, ale mimo to nie ośmieliłbym się prawić, że byliśmy onegdaj w sylurskim świecie.
— Pozwól! Teraz otaczają nas rośliny lądowe, zatem wznieśliśmy się już znacznie ku dawnej naszej «teraźniejszości.»
— Ależ dowodu! proszę o dowód, że tak jest! — wołał rozpaczliwie geolog.
Anglik podniósł w górę prawicę, zakreślając nią szerokie półkole.
— Spojrzyj dokoła, profesorze, a znajdziesz ich tyle, ile zechcesz.
Przedpotopowicz wzruszył ramionami.
— Nawet świadectwo zmysłów nie wystarcza mi w tym razie!
— Więc czem to wszystko objaśnisz? — podjął anglik i wpatrzył się z uporem w geologa.
— Tu jest w istocie coś, czego nie mogę pojąć, ale na twoje przypuszczenie nie mogę się w żaden sposób zgodzić.
— Poczekajmy więc, może się to wyjaśni.
— To się wyjaśni! — mruknął gniewnie uczony, — ale nie na korzyść twego przypuszczenia.

— Więc lepiej nie mówmy już o tem, — odezwał się anglik. — Nie przekonasz mię, podobnie jak ja ciebie.

Nawet świadectwo zmysłów nie wystarcza mi!...
— Masz słuszność, lordzie, nie mówmy wcale!

— I nie myślmy!
— I nie myślmy nawet. Lepiej zastanowić się, czy niema wyjścia z tego zaczarowanego koła... Przecież musi znaleźć się jakaś rada, skorośmy wydobyli się z podziemnej czeluści.
I nie było już mowy ani o tem, ani o czem innem między poróżnionymi przyjaciółmi.
Ruszono w dalszą drogę. Geolog od czasu do czasu wpadał w głębokie zamyślenie. Kroczył, niby automat pozbawiony wzroku i słuchu, Lord Puckins tymczasem odzyskał spokój, a wkrótce potem powrócił mu i humor.
Często zaczepiał sługę różnemi zapytaniami, wyciągał go na dysputy i dowcipkował nawet.
Stanisław, ośmielony dobrym nastrojem lorda, zagadnął go o powód gorącej sprzeczki z profesorem.
— Ty tego nie rozumiesz, mój kochany, — zbył go anglik. — Nam szło o bardzo ważne rzeczy, mianowicie o to, ile lat ubiegło przez noc ostatnią.
— Ile lat przez noc jedną? jakże to być może? zagadnął Stanisław wytrzeszczając oczy.
— Tak jest, ile czasu ubiegło do Dewońskiej epoki do Węglowej.
— Alboż to jedno i to samo? — odezwał się Stanisław.
— Widzisz lordzie! — wybuchnął geolog, — nawet tak prosty umysł daje ci lekcyę logiki...
Puckins zaciął usta.
— Mieliśmy nie rozmawiać w tej kwestyi, — odrzekł lodowato, — ja odpowiadałem tylko na zapytanie Stanisława.
— Pomieszasz mu w głowie! — przekładał profesor. — On powinien wiedzieć, że Dewon od Węglowej dzieli otchłań czasu, a ty go będziesz przekonywał, że tylko dwadzieścia cztery godzin.
— Proszę pana, ja wiem bardzo dobrze o tem.
— Zkądże ty wiesz o tem? — zapytał Puckins, nagle ubawiony tonem głębokiego przekonania.
Stanisław wyprostował się i poprawił kołnierz.
— Widzieliśmy już niejedno, — odrzekł z godnością. Przebijała też i lekka uraza w jego głosie i spojrzeniu.
— Tak?
— U nas w muzeum, w każdej sali namalowany jest obraz z podpisem epoki, jaką przedstawia. Przyglądałem się nieraz tym malowidłom i rozmawiałem o nich ze studentami. Widziało się i rozumie niejedno.
— Proszę! — odparł anglik i umilkł.
— Więc pan myśli, że naprawdę przechadzamy się po lesie węglowym? — zagadnął Stanisław profesora.
— Przykro mi, że nieprawdopodobną rzecz przyznaję za prawdziwą — ale muszę to, niestety, potwierdzić. Świadectwo zmysłów także coś znaczy i choć rozum woła: złudzenie, — powiadam ci, jesteśmy w tej samej puszczy, która dostarczy kiedyś ludziom cieniuchnej warstewki węgla kamiennego. Może z zielonych pni, na które spoglądam w tej chwili, będzie się węgiel kamienny palić pod kotłem lokomotywy, która nas zabierze z Bośni, jeśli tylko żywi wrócimy do czasów naszych — rzekł profesor.
— Jeżeli przed naszym przyjazdem do Bośni nie został dawno spalonym, — wtrącił lord Puckins, a potem dodał z żywością: — Nie ręczyłbym nawet, czy twój krawat w zielone prążki nie jest zabarwiony farbą anilinową, wydobytą z węgla tego właśnie lasu.
— Jakże by to być mogło? — zawołał Stanisław z niedowierzaniem. — Wszak jednocześnie nie może być jedna i ta sama rzecz w dwóch miejscach.
— Mój kochany, to jest zupełnie w naszem położeniu możliwe. My sami jesteśmy w tej puszczy anachronizmem, boć dopiero po milionach lat od obecnej chwili narodzimy się na ziemi.
— To za mądre dla mnie! — odezwał się sługa. — Jakże się możemy dopiero narodzić, skoro jużeśmy to uczynili? Albo jak możemy być tutaj i rozmawiać ze sobą, jeżeliśmy się jeszcze nie narodzili?
— W istocie, to trudne do pojęcia, a przecież prawdziwe. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj profesora.
Ale geolog nie odezwał się ani słowa. Oparty nogą o powalony pień kalamitu, zapatrzony, błądził myślą daleko.
— Nad czem dumasz, profesorze?
— Nie mogę zgłębić, co to wszystko znaczy?
— Daj już pokój, trzeba się godzić z faktami. Dziękujmy zresztą Bogu i za to, że dosięgliśmy węglowej epoki, — przekładał anglik.
Geolog spojrzał nań zdziwiony.
— Ja nie o tem wcale myślę, — odparł z naciskiem.
— A więc?
— O twojem przypuszczeniu.
— Nie prawdzaż, że się potwierdza znakomicie?
— Nie wiem! jestem w chaosie, dotąd nie rozumiem, co się z nami dzieje.
— Więc powtarzam, daj pokój rozmyślaniom. Wyjaśni się to prędzej, czy później. Niemogąc nic odmienić, lepiej przyjmij fakt jakim jest i nie traćmy czasu.
— Cóż zamierzasz czynić?
— Przedewszystkiem pójść ztąd. Lubię ruch, lubię nowe widoki, a przyznasz sam, że to nie lada osobliwość przechadzać się po prawdziwym węglowym lesie. Szczególniej tobie, jako przyrodnikowi, powinno się to dyablo uśmiechać. Ręczę, że niejeden z twych kolegów oddałby pół życia za podobną przyjemność, a ty kwasisz się niewiem po co?
— Głową muru nie przebije — zawyrokował z przekonaniem Stanisław.
— Ile też lat upłynąć mogło od Syluru do Dewonu? — zapytał po chwili anglik.
Profesor zapomniał od razu o swym kłopocie. Uśmiech nawet blady przewinął się po jego wargach.
— Nie jesteś nic a nic ciekawym, lordzie, — odezwał się.
— Albo co?
— Zadajesz jedno z najtrudniejszych zapytań w geologii, tak lekko, jakbyś pytał: która też w tej chwili godzina?
— Zależy mi bardzo na możliwie dokładnej odpowiedzi, a zresztą, od czegóż jesteście, moi panowie. Czyż może tylko od tego, aby wam składano hołdy i podziwiano mądrość tak doskonałą, że na cztery zapytania, trzy razy odpowiadacie: «to jest zbyt ciemne,» albo «co do tego, niema jeszcze zgody.»
— Za co mnie dręczysz, lordzie?
— Właśnie za tę waszą wstrzemięźliwość w zdaniach, jeśli nie za coś... gorszego.
Geolog spoważniał.
— Za coś gorszego?... — powtórzył. — Prawdę rzekłeś. Nauka nie ma na twe pytania odpowiedzi! Może tylko zapewnić, że czas ten jest długi.
Anglika rozbroiła rezygnacya uczonego.
— Jeśli nie możesz profesorze podać cyfry lat zupełnie ścisłej, wymień przybliżoną, ale podaj jakąś, inaczej wypadnie mi uznać waszą geologię w samej rzeczy za niemowlę...
— Niestety, nie mogę, za mało mamy w tym względzie pewnych danych. Biorąc za podstawę grubość warstw geologicznych, mogę określić tylko stosunek trzech okresów, na jakie dzielimy przeszłość ziemskiej skorupy. Najstarszy okres, paleozoiczny, był cztery razy dłuższym od mezozoicznego, ten zaś trwał znowu dłużej od najmłodszego kenozoicznego.
Jest i to rzeczą pewną, że starsza część okresu paleozoicznego, Sylurska doba była co najmniej trzy razy dłuższą od młodszej części, Dewońskiej. Istotna wszakże długość tych okresów nieznaną jest nam nawet w przybliżeniu...
— Ale przecież! musisz podejrzewać choć w szerokich ramach jakąś ilość lat...
— Podobnych okresów w latach się nie wyraża! — odciął się geolog. — Mówić o latach trwania okresu Kambryjskiego, Sylurskiego, albo choćby i Dewońskiego, byłoby to samo, co obliczać odległości między dalekiemi krajami na łokcie, zamiast na mile.
— Przesada! Nie chodzi tu chyba o tak wielkie cyfry.
— O większe jeszcze, milordzie. Podobnie jak tysiąc tysięcy łokci nie podsunie naszej wyobraźni rzeczywistej odległości, jaką określają te wyrazy, tak samo mało nam uplastyczni ogrom geologicznej epoki, rachowany na miliony lat. A tu w grę wchodzą miliony lat. Pojęcie licznych milionów lat trwania nie może się pogodzić w naszej myśli z przyzwyczajeniem rachowania na lata, albo na wieki i wydaje się mocno przesadzonem. A jednak geologiczna przeszłość ziemi musi być obliczana na takie «przesadne» liczby.
Kwestya czasu geologicznego zajmuje żywo i oddawna umysły geologów i astronomów. Wiele gruntownych, genialnie obmyślonych podstaw użyto już do obrachunku. Wyniki jednak różnych badaczów nie zgadzają się z sobą, co najlepiej dowodzi niedostateczności tych podstaw. Mimo to, zawdzięczamy już podobnym usiłowaniom znajomość granic, w których mieścić się może rzeczywista długość okresów geologicznych. Obliczenia naprzykład, oparte na stopniowem ochładzaniu się ziemi, wskazują że od początku tworzenia się skorupy ziemskiej upłynęło najmniej 10 milionów lat, a najwięcej 100 milionów.
Według Geikego tworzenie się skał osadowych rozpoczęło się najwcześniej przed 680 milionami lat, a najpóźniej przed 73 milionami.
Mnie się znowu zdaje, że cyfra 150 lub 200 milionów lat, rachowanych od czasu zjawienia się życia organicznego ziemi, jest najbliższą prawdy.
— Półtora miliona wieków! — wykrzyknął lord Puckins. — Niech was nie znam. Sypiecie cyframi, jak astronomowie!
— Od czasów Kambryjskich upłynęło, według obliczeń Geego, 70,000 wieków.
— Dość już!
— A co najmniej 30,000 wieków, zanim jałowe lądy Sylurskiej epoki okryły się nieznaną dotąd na ziemi roślinnością.
— Ależ dość, bo mi się w głowie kręci! — wołał anglik i zatkał uszy.
— Mój panie, chciałeś cyfr — więc je masz! Nie są przesadzone, raczej może za małe.
— O nieba! temu jeszcze dziesiątki tysięcy wieków wydają się za małe.
— Rozważ sam milordzie, a poznasz, że to są bagatele. Wszak od środka Syluru do środka Dewonu miały czas Kambryjskie góry w proch się rozsypać, a powoli dźwignęły się na równinach nowe. Bądź pewny, że zmiany takich dekoracyi, jak góry, wymagają nieco więcej czasu, aniżeli teatralne...
— Powstrzymajże już raz potok swej wymowy, profesorze, bo twoje daty nerwy mi rozdzierają — wołał anglik. — Już wiem, co mi trzeba wiedzieć, i zajmę się rozważaniem mej teoryi. Zapanowało milczenie.
Nasza trójka znikła niebawem w mroku Sigillaryi, Cordaitów, Calamitów olbrzymich i Calamodendronów.
Powoli, pod wpływem oryginalnego na wskroś wdzięku puszczy, obudziła się w paleontologu żyłka przyrodnika. Zapomniał o swych kłopotach, nic sobie nie robił z ciepłego deszczu, jaki z pochmurnego nieba, przez rzadkie konary różnych paproci i wyniosłych nagonasiennych Cordaitów spadał rzęsistemi kroplami, i z wzrastającą ciekawością rozglądał się po puszczy.
Zdawałoby się, że pogodził się z teoryą lorda.




XV.
Skrzekogady czasów węglowych.
P

Podczas gdy geolog zatopił się w myślach, lord Puckins niechcący pozostał w tyle.

Niebawem rozległ się o kilkadziesiąt kroków głos anglika. Z całej siły płuc nawoływał on towarzyszów. Gdy przebrnęli ku niemu, po kolana zapadając się w cuchnące bagnisko, pełne przegniłych pni, ujrzeli Puckinsa, stojącego niby na grzbiecie obrzydliwego jakiegoś i olbrzymiego zwierzęcia. Dwie czy trzy podobne, choć mniejsze istoty, nieruchomie zanurzone w czarnem błocie, ukazywały nad poziom tylko szerokie i wydłużone paszcze; jedna siedziała nieporuszenie, oparta o pochyły pień kalamitu. Przypominała trochę żabę, bardziej zaś małego krokodyla. Najroślejszy, pogrążony nieruchomie w bagnie, zdawał się nie odczuwać ciężaru anglika. Tuż przy nim sterczała z bagniska potężna głowa, większa aniżeli u wołu. Profesor wpatrzył się w tę głowę, nie zwracając uwagi na śmieszną pozycyę lorda.
Anthracosaurus! król węglowej epoki — zawołał zdumiony.
— Niech pan ucieka! — krzyczał znowu Stanisław i wdrapał się ze zręcznością majtka okrętowego na pień, okryty tabliczkowatemi bliznami po odpadłych listowiach.
— Co ci się stało?
— Nadeptałem na ogromnego węża.
— Wstydź się! tu niema węży, skoro jesteśmy w węglowym lesie, uspokajał go geolog.
— Ależ doskonale widziałem! cienki jest, ale bardzo długi i straszny...
— Widziałeś zapewne wysmukłą Dolichosomę, podobną z kształtu do węża, ale tylko z kształtu.
Lord tymczasem w oryginalny sposób i z właściwą sobie zimną krwią przebrnął grząskie bagno. Otoczony gromadą skrzekogadów, przeskakiwał po ich cielskach, niby po wielkich kamieniach i tak zbliżył się do uczonego.
— Powiedz mi, profesorze, — zapytał, pośpiesznie wskazując na ociężałe potwory, — czy smaczną byłaby z nich pieczeń?
— Nie wiem. Możesz sprobować — odrzekł ubawiony tak poziomym kierunkiem myśli towarzysza.


Ujrzeli Puckinsa, stojącego niby na wysepce...

— Cóż to są za zwierzęta? dobrze jest wiedzieć, na jaką się zapoluje zwierzynę.
— Są to przodki gadów i płazów, Skrzekogady (Stegocephale).
— Więc gady, — zakonkludował Stanisław ze skrzypa, — brr! ktoby to jadł!
— Nie są to jeszcze gady — przerwał mu profesor. — Są to potomki ryb słodkowodnych, pierwsze zwierzęta kręgowe, mogące część życia spędzać po za obrębem wody. Najwłaściwszem dla nich mianem byłoby ryby lądowe, rybo­‑płazy, albo płazy pancerne.
— Tak, czy owak, zawsze to gady! — bronił się Stanisław.
— Jeszcze ci raz powtarzam, że zbyt lekkomyślnie określasz te przejściowe stworzenia. Są one tylko prarodzicami gadów, które kiedyś, kiedyś z ich rodu się rozwiną. Gruba zachodzi różnica między Stegocephalami, a gadami. To, co mówisz, brzmi tak samo, jakbyś nazwał Anthracosaura rybą, dla tego jedynie, że z rodu ryb pochodzi.


Dolichosoma.

— To co innego, ryba pływa w wodzie, oddycha skrzelami...
— A widzisz! Teraz się złapałeś. Skrzeko­‑gady przez całą młodość swoją są jeszcze, jak gdyby rybami. Pływają w wodzie i oddychają skrzelami. Każdy zginąłby wyjęty z wody na powietrze. Gad tymczasem prawdziwy, np. jaszczurka, albo wąż, od wyjścia z jajka oddycha płucami i żyje na lądzie.
Stanisław zamilkł, a uznając zapewne, że w porównaniu do umiarkowanej wiedzy zajmuje chwilowo zbyt wysokie stanowisko, zeszedł z mokrego kalamitu na wilgotniejszą jeszcze ziemię i stał się bardzo pokorny.
Lord Puckins wyjął długi, składany, ostry niby brzytwa, nóż myśliwski, i z ukosa, okiem znawcy mierzył nieporuszające się nawet w bagnie potwory.
Wybierał najsmaczniejszy kąsek. Stanisław zauważył przygotowania anglika i skrzywił się niemiłosiernie. Był między młotem a kowadłem. Głód kazał mu godzić się z planem Puckinsa, — zakorzeniony zaś wstręt do zwierząt zimno­‑krwistych zmuszał do protestu.
— Czem można sobie wyjaśnić wytworzenie się tych zwierząt — zapytał lord Puckins. — Chyba nie przeludnieniem, a raczej przerybieniem oceanów, bo wody nie brakowało im jeszcze?
— Zapewne, że w morzach wody nie brak, — odrzekł Przedpotopowicz, — ale ryby prócz oceanów zamieszkiwały także oddawna rzeki i jeziora, a tam życie im upływało w innych warunkach. Pewne moczary śródlądowe mogły być nawet, skutkiem wielkiej mnożności ryb, przerybione, więc małe gatunki skutkiem głodu, a także uchodząc przed drapieżnikami, zapędzały się na bardzo płytkie miejsca. Tej okoliczności zawdzięcza ród skrzeko­‑gadów swoje powstanie. Obecnie jest on już bardzo rozrodzony i stary. Obejmuje mnóstwo typów, zgoła do siebie niepodobnych, zarówno pod względem kształtów, jak obyczajów, ale początki jego są skromne. Kolebką tych stworzeń musiały być właśnie rozległe, płytkie trzęsawiska, zarosłe wodną roślinnością. Tutaj lęgły się miliardy drobnych stworzonek wodnych, na które ryby są bardzo chciwe. Podwodne owe gąszcze dawały tedy przytułek i obfity żer chmarom ryb i rybek przeróżnych. Przy niestałości poziomu wód zdarzały się wypadki, że znaczne obszary tych wodnych przytułków zostawały w pewnych okresach na długo odosobnione. Z braku dostatecznego dopływu świeżej wody w znacznej części wysychały one, przynosząc nieuniknioną zagładę miliardom rybek, które w porę nie zdążyły przenieść się na głębsze miejsca. Gdy większość załapanych marnie ginęła, wytrzymalsze gatunki czołgały się wytrwale po błocie, wyszukiwały głębsze dołki i bagna, i czekały, póki deszcz nie zasili ponownie wodą wysychających trzęsawisk.
Podobny stan rzeczy mógł się tu i owdzie ciągnąć i powtarzać długo. Ryby owe wiodły nadzwyczaj męczący żywot, ale za to oswajały się pomału z nadmiarem powietrza[27].
Te wytrwałe gatunki, oraz ich potomstwo wygrywały na borykaniu się z losem. Coraz lepiej i dłużej mogły znosić zabójcze dla innych ryb przebywanie w nadmiarze powietrza. Powoli przekształcały się ich organy oddechowe, a za niemi i ustrój ciała i z istot czysto wodnych przerobiły się ich potomki zwolna w bardzo niedoskonałe jeszcze ale już ziemno­‑wodne zwierzęta.
Lord Puckins przytakiwał głową i co chwila spoglądał na Stanisława. Badał wrażenie, jakie na nim czyni wymowa profesora.
Oblicze jednak Stanisława było sfinksowe.
Paleontolog zamilkł na chwilę, poczem korzystając z niezakłóconego spokoju słuchaczów, kończył myśl swoją:
— Zbiegiem czasu setne pokolenia, żyjące w podobnych warunkach, coraz lepiej przystosowywały się do życia w dwóch żywiołach, a nawet do konieczności porzucania sposobu życia w miarę dojrzewania.


Periophtalmus.

Ciało ich, skutkiem stałego przebywania wśród płytkich moczarów, musiało nagiąć się do potrzeb. W młodości wody im nie brakło. Zaopatrzone na sposób ryb w skrzele, nawet pod względem kształtów zupełnie zbliżone do ryb, mogły zaliczać się do stałych mieszkańców wód. Ale w miarę wzrostu — coraz trudniej było im mieścić się i wyżywić w płytkich wodach. Nie tracąc tedy skrzeli dostawały płuc. Płetwy dziecinne przetwarzały się im w kończyny, zdatne od biedy do czołgania się, i odtąd dawne małe niby­‑rybki mogły wypełzać nawet na suchy grunt i bawić na nim tak długo, jak im się podobało...
— Pozwól, profesorze, abym uzupełnił twoją teoryę praktycznym wywodem, — odezwał się nagle anglik.
— Słucham, twoje uwagi zawsze wnoszą niemało światła do najciemniejszych i najzawilszych kwestyi.
— Dzięki za komplement — przerwał mu skromnie Puckins, przekonany w duszy, że profesor nie przesadził nic a nic... — Moja uwaga będzie krótka. Skoro jadamy ryby i smakują nam one niezgorzej, byłoby całkiem nielogicznem uważać skrzeko­‑gady za niejadalne. Wszak to w gruncie rzeczy tylko dawne, stare ryby, które wyszły na ląd i tam już zostały...
— Stare ryby? — przerwał pośpiesznie Stanisław — i to takie, co wyszły na suchą ziemię i tam już zostały?
— Tak jest!
— O! to ślicznie dziękuję! ja wolę świeże i o ile można prosto z wody!
Uśmiechnął się paleontolog na takie qui pro quo.
— Powiedz, lordzie, raczej udoskonalone ryby, — poprawił, — to będzie ładniej brzmiało. W istocie udoskonalenie się owo organizacyi ryb przyniosło niesłychanie ważne następstwa. Odtąd zwierzęta kręgowe nie poprzestawały na wodnym żywiole i objęły w posiadanie niezmierne, dotychczas niewyzyskane obszary lądów i wysp, obfite w niedostępny dla nich i dotąd marnujący się żer. Śródlądowe kręgowce nie potrzebowały już odtąd trzymać się wyłącznie rzek i strumieni. Napełniły się ich potomstwem prawie wszystkie wilgotne lasy, głuche puszcze i rozległe bagna od bieguna do bieguna. A trzeba przyznać, że wtedy na lądach więcej było bagnisk, niżeli suchej ziemi. Rozmaitość zaś pożywienia i warunków życia wytworzyła z biegiem tysiącoleci nadzwyczajną różnorodność typów.
— Jak mogły być lasy od bieguna do bieguna? — zagadnął Stanisław z miną wyzywającą. — Co dzień lepiej przypominał on sobie zasłyszane urywki dysput w gabinecie pana. Wszak dokoła biegunów jest, 60 tysięcy mil kwadrat. lodów i śniegów?
— Daj go katu — mruknął lord, — ten chłopak mi się podoba. Sypie cyframi, jak z rogu obfitości, i nic, a nic nie troszczy się o zera.

Uwagi tej na szczęście nie dosłyszał Stanisław, więc napuszony spoglądał w oczy profesora. Ten z pobłażliwym uśmiechem położył rękę na ramieniu oponenta.

Branchiosaurus.

— «Wieczne lody» nie są wiecznemi. Dawniej, gdy nas, a nawet naszych protoplastów nie było, panował na całej ziemi jednakowy klimat, i na biegunach było tak samo ciepło, jak przy równiku. Później działo się rozmaicie. Raz jeden biegun to znowu drugi okrywały się lodami, przynosząc gruntowne przewroty w świecie ożywionym. Ale kiedy ziemia zapoznała się pierwszy raz z lodami — tego nie wiemy. Domyślamy się tylko, że znacznie wcześniej, aniżeli to jeszcze przed laty kilkunastu przypuszczano. Być może, że już w węglowej epoce lody gdzieś były na ziemi. Bądź co bądź, w samej pełni trwania węglowej epoki ród skrzeko­‑gadów podzielił się już na bardzo niepodobne do siebie wzajem pokolenia. Jedne grupy przypominały dzisiejsze salamandry, należały do nich Branchiosaury. Inne podobne były do jaszczurek; Archegosaurus łudząco przypominał naszego krokodyla i t. d.
— Ale chyba nie wszystkie ryby węglowej epoki poprzemieniały się na skrzeko­‑gady? — zapytał z nietajonym niepokojem Stanisław.
— Naturalnie! słyszałeś przecież, że los ten spotkał jedynie ryby bagien i wód bardzo płytkich. Morskie i głębokowodne pozostały nadal rybami.
— Więc w rzekach tutejszych nie brak ich?
— Nawet w strumieniach!
— Cieszy mię to — zawołał Stanisław. — Niech pan zamknie swój nóż, — odezwał się do lorda, — ja biorę już na siebie dostarczenie czegoś lepszego od pańskiego przysmaku. Nagle spochmurniał i spojrzał na paleontologa.
— Czy skrzeko­‑gady mają zęby? — zapytał nieśmiało.
— Bardzo ostre nawet, chociaż niektóre gatunki zdaje mi się, że są bezzębne, a wszystkie czynią z nich bardzo umiarkowany użytek.
— O, to pięknie z ich strony... — szepnął Stanisław rozjaśniając oblicze.
— Wolą połykać zdobycz bez przegryzania — dokończył profesor. — Są to zwierzęta niesłychanie żarłoczne i obżarte.
Uwagi ostatnie wcale się nie podobały słudze, więc też jak przystało na prawdziwie mężnego i chciwego wiedzy człowieka, zapragnął poznać, gdzie te potwory lubią najlepiej prócz błot przebywać.
— Jedne żyją w rzekach i jeziorach, inne na moczarach i w lasach. Jedne prowadzą życie nocne, inne żerują w dzień albo o zmroku. Jedne żywią się wyłącznie rybami, owadami, albo ślimakami, inne wszelkiem robactwem. Pewna ilość smakuje wprawdzie w roślinnych pokarmach, ale są i takie, co pożerają słabsze gatunki swego własnego rodu, a nawet gatunku. Co najzabawniejsze w dziejach tych zwierząt, to powrót ich do żywiołu, z którego wyszły.
Nie dosyć było Stegocephalom lądów. Gdy się tu dobrze rozpanoszyły, zapragnęły lub musiały znowu zakosztować życia morskiego, choć już wcale nie były do niego przystosowane.
Z biegiem czasu pewnego gatunki, przezwyciężając naturę lądową oraz wrodzony wstręt do wody, nauczyły się wpływać z rzek do morza i w końcu tak dalece w nowem życiu zasmakowały, że potomki ich nie chciały wcale na ląd wracać i przerobiły się na stałych morskich mieszkańców. Odtąd nawet w oceanach ryby przestały już królować. Skrzekogady objęły berło pierwszeństwa na całej ziemi.
— O, panie, jabym je wszystkie wytępił! Zasługują na to w zupełności!
— Zapóźnoś się wybrał. Dziś istot tych wcale niema. Wyrodziły się już bardzo dawno, a potomkowie ich dzielą się, jak to ci już wspominałem na dwa całkiem odrębne rody. Jeden znany pod nazwą skrzeków (Amphibia), obejmuje ziemnowodne pokolenie żab i salamander, drugi jako gady, gady prawdziwe (Reptilia), dzieli się na pokolenia: żółwiów, krokodylów, jaszczurek i wężów. Pierwsze stale podlegają «przemianom», jeszcze na wzór skrzekogadów, ostatnie są już od wyjścia z jajka podobne do rodziców swoich.
— Co to znaczy podlegają przemianom? — zapytał Stanisław.
— To znaczy, że wylęgają się z ikry, czyli jajeczek, złożonych na wodzie i usposobione są w pierwszej młodości, do życia w wodzie na wzór ryb. Wcale nie podobne do rodziców, spędzają całe dzieciństwo w wodnym żywiole. Dopiero skoro zbliża się epoka dojrzałości, organizm ich zaczyna podlegać szybkiemu przekształcaniu się. Zanikają skrzele, dotąd niezbędne do oddychania, a wytwarzają się płuca. Płetwy przekształcają się w krótkie nóżki. Po takiej dopiero przemianie, stają się podobne do rodziców, wychodzą na ląd i odtąd mogą żyć po za obrębem wody, nigdy jednak całkiem od niej nie lubią się oddalać.


...piekła wodne zwierzęta wprost na węglach...

Pomimo wszystkiego Stanisław nie dał się nakłonić do zakosztowania pieczeni ani z wielkiego Antracosaura, ani nawet z najmniejszego Stegocephala, i póty przekonywał towarzyszów o swoich zdolnościach rybackich, aż zgodzono się na towarzyszenie mu do strumienia, który toczył jak kryształ przejrzystą wodę po czystym żwirze. Tu podjął się rękoma, bez wędki zdobyć «uczciwe» pożywienie. Jakoż po niezliczonych zawodach dokazał swego. Przed wieczorem trójka nasza siedząc przy roznieconem z wielką trudnością i dymiącem ognisku, piekła wodne zwierzęta wprost na węglach lub na patyczkach, w taki sam sposób, jak to czynią do dziś dnia «dzicy» mieszkańcy puszcz brazylijskich. Ukończono biesiadę dobrze już po północy i tym razem, dzięki zabiegliwości Stanisława, nikomu cyganie się nie śnili.




XVI.
Epoka Diasu. — Proterosaur.
Z

Znikła bez śladu bujna puszcza węglowa.

W wielu miejscach dawne lądy pokryły się morskiemi osadami, grubemi na kilkaset, a nawet parę tysięcy metrów.
Nową powierzchnię pokrywały nowe bagna, pustynie i lasy.
Nasza trójka znalazła się w ponurem nad wyraz pustkowiu.
Blade, duże słońce dziwnie martwą i jakby spłowiałą jasnością oblewało piaski i kamienie nagie.
— Jedna noc i taka zmiana! — szeptał Stanisław przerażony.
— Nie cała nawet! — mruknął Puckins. Z powodu przemoknięcia, długo oka zmrużyć nie mogłem. Zdrzemnąłem się najwyżej na dwie godziny, mimo to nie zauważyłem przewrotu.
Geolog zachowywał uporczywe milczenie. Nie zdawał sobie sprawy gdzie się znajduje. To tylko spostrzegał, że w słowach anglika, z których wczoraj szydził jeszcze, mieściła się część prawdy. Nie było rady; wypadło pogodzić się z niewytłumaczonemi przeskokami. Tymczasem niepokój owładnął naszą trójką. Od rana już można było przeczuć, że dzień będzie okropny. Nie było ruchu w powietrzu, najmniejszego obłoczka na widnokręgu.
Zdawało się, że lekkie piórko spadłoby prostopadle do ziemi. Czuć było na ciele jakieś szczypanie, a kroplisty pot obficie spływał po skroniach.
Cisza taka przykrzejsza od grzmotu uraganów.
Strasznie było ponuro.
— Co teraz czynić? — dokąd iść, aby wydobyć się z tego okropnego miejsca? — pytał sługa, ocierając kroplisty pot z twarzy.
— Nie wiem — rzekł Puckins. — Tyle tylko czuję, że jutro możemy, a nawet powinniśmy się znaleźć w naszym świecie.
— Zkąd pan wie o tem?
— Nie pytaj! niech ci wystarczy samo zapewnienie. Obliczyłem to, a jutro się przekonamy. Teraz naprzód! może znajdziemy trochę cienia.
Ruszono. Jednostajność nużącego wleczenia się po dzikiej równinie, otoczonej skałami, dała się już mocno we znaki. Łatwo też wystawić sobie radość naszych biedaków, gdy po trzech godzinach marszu w otoczeniu nagich skał, wznoszących nad ziemią spróchniałe wierzchołki, usłyszeli szum głuchy.


Jednostajność nużącego wleczenia się po dzikiej równinie, otoczonej skałami, dała się już mocno we znaki.

Choć droga była usiana skalistemi odłamami, naprzemian ostremi, to znów ogładzonemi, od wiekowego działania wód, sił im nagle przybyło, bo tak tylko woda huczy, gdy ze stromej skały spada i rozbija się o ściany przepaści.
Nie omylił ten grzmiący zwiastun oazy. Po półgodzinnej drodze, najeżonej kamieniami, po przejściu dwóch wyschłych łożysk dawnych potoków, ujrzano pod stopami rozkoszną dolinę.
O kilkaset kroków, dwoma szerokiemi pasmami przelewał się, grzmiał i pienił wodospad, rosząc okolicę tumanem drobnych kropelek wody.
Otoczony zielenią olbrzymich skrzypów, natrafiał w połowie spadku na próg skalny, odbijał się od niego, kłębił cały w pianach po dzikiem urwisku, aby zniknąć w niedostrzegalnej jeszcze dla oka widzów przepaści.
Srebrna struga połyskiwała brylantami rozbitych cząstek wody na tle ciemnej zieloności, towarzyszącej jej aż na dół. Zeszli nasi podróżni po ostrych, omszałych zwaliskach w nizinę i ujrzeli się w cieniu skrzypów, kalamitów i paproci, urozmaiconych tu i owdzie mizernym Lepidodendronem. Skąpy to był cień, bo paproci było niewiele, a jednak podróżnym zdawało się, że są chyba w raju, gdy spoczęli na miękkiem z mchów posłaniu.
W pobliżu, na słońcu, wygrzewało się kilka uśpionych gadów. Zwierzęta owe były okryte grubą i szorstką skórą, a właściwie skorupą, popękaną od starości w nierówne tabliczki. Przypominały wielkie jaszczurki, choć podobne były po części do krokodylów.
Apatyczne, a wstrętne, rozciągnęły się w niedbałych, a niemal wyszukanych pozach.
— Niedługo znajdziemy się w naszych okolicach! — oto jakieś sosny czy jodły! — zawołał Stanisław.
Profesor popatrzył uważnie na przepyszną grupę dziwnych drzew iglastych.
— Daleko nam jeszcze! — rzekł z niechęcią. — Nie są to wcale sosny, ani jodły, lecz Walchie i Ulmannie. Dzięki tym drzewom dowiedziałem się nareszcie, gdzie jesteśmy. Otacza nas dopiero świat Diasu. Ziemia od wczoraj zestarzała się znowu niezgorzej. Popatrz tylko na tę fantastyczną grupę skał. To są szczątki jednolitego niegdyś szeregu warstw osadowych. Tam, gdzie sięgają wierzchołki tych skał — tam dopiero była dawniej powierzchnia gruntu. Z czasem wody rozmyły i zniwelowały ten grunt do dzisiejszego poziomu. Otóż czas potrzebny na dokonanie podobnego dzieła jest drobnostką w porównaniu do czasu, jaki nas oddziela od wczoraj widzianego świata.
Stanisław chwycił się za głowę.
— I mimo to pan powiedział, że ziemia «trochę tylko» się zestarzała?
— Naturalnie! W życiu ziemi podobny okres nie stanowi wiele. Wszak nawet szata roślinna, jak widzisz, nie zmieniła się zbytnio. Wprawdzie napróżnobyś teraz szukał Sigillaryi i większości roślin węglowej ery, ale skrzypy są jeszcze piękniejsze niż dawniej, a i Lepidodendrony oraz stare Kalamity nie zupełnie jeszcze wyginęły. Skrzekogady także dotąd rej wiodą. Wprawdzie niema już połowy dawnych gatunków, a panowanie ich na ziemi ma się ku schyłkowi, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim ustąpią pierwszeństwa nowym rodzajom zwierząt.
W tej chwili jeden z gadów, dotąd nieruchomych, podniósł długi łeb w górę, leniwie obejrzał się w lewo, obrócił zwolna oczyma, potem skierował głowę na prawo i pozostał tak długą chwilę jak skamieniały. Ziewnął wreszcie przeciągle, a tak szeroko, że można było przez ten czas dokładnie obejrzeć białe, zlekka tylko zaróżowione wnętrze paszczy, i nie zmieniwszy bynajmniej niewygodnej pozycyi, powrócił do przerwanej drzemki. Nie zdjął nawet łapy, którą trzymał opartą na łbie sąsiada. Można to było wziąć za poufałość albo pieszczotę, do jakich są zdolne nawet najdziksze zwierzęta ssące, ale tutaj był to prosty przypadek.
Gad nie troszczył się bynajmniej o sąsiada, łeb jego był dlań taką samą obojętną podporą, jaką byłby pierwszy lepszy kamień lub konar łuszczydła.


Popatrz na tego łuską okrytego zwierza! jest to najmłodszy syn ziemi...

— Patrzaj na tego, łuską okrytego zwierza, — rzekł tymczasem paleontolog, dostrzegając innego drzemiącego gada. Jest to najmłodszy syn ziemi, świetna latorośl, wykwitła na obumierającym pniu skrzekogadów. Gdy pień z każdym tysiącem lat chyli się ku upadkowi, latorośl przeciwnie rozrasta się i zajmie niebawem naczelne miejsce w łańcuchu zwierząt kręgowych.
— Cóż to za jegomość? — zapytał lord Puckins.
— Jest to Proterosaur, prawdziwy dygnitarz ziemi. Jako prawy gad łączy w sobie cechy znanych ci, lordzie, jaszczurek, żółwiów i krokodylów, które zjawią się później. Z jego rodu wyjdzie znaczna ilość ważnych w historyi ziemi gatunków gadzin, a kiedyś, w bardzo dalekiej przyszłości, z potomków jego potomków w prostej linii rozrodzi się barwny świergotliwy ród ptasi.
— Ho, ho! — zauważył lord Puckins, to nie lada figura. O jaszczurki i krokodyle mniejsza; ale gdy pomyślę, że mam przed sobą praszczura cudnego słowika, miluchnych jaskółek... wspaniałych orłów...
— Smacznych bażantów, tłustych gęsi... — dodał Stanisław.
— To przyznać muszę, że w żyłach tego potworka płynie krew szlachetna.
— Proszę pana profesora, — przerwał nagle Stanisław — jeżeli się nie mylę, to żaby są także blizkiemi krewniakami tego Pro... pro... tazo...
— Proterosaura!
— Właśnie!
— Nie należą one wcale do jego rodu. O tyle tylko mogą się poczytywać za krewniaków, o ile nadaje im do tego prawo wspólne pochodzenie od skrzekogadów, — odrzekł geolog.
— A więc miałem słuszność, — podjął Stanisław, a węże? — to także krewniaki?
— Te w znacznie bliższem będą zostawać pokrewieństwie.
— Dla czego będą dopiero?
— Bo ich jeszcze niema. Powiedz mi jednak, czemu zaprzątasz sobie głowę podobnemi rzeczami?
— Ech, tak sobie. Przyszedł mi na myśl bocian.
— Bocian? z jakiej że to racyi przypomniał ci się właśnie teraz bocian?
— Zły z niego, jak widzę familiant — odrzekł Stanisław. — Zamiast uszanować, prześladuje krewniaków na każdym kroku.
Profesor nie mógł się powstrzymać od ironicznego uśmiechu.
— Jesteś wymagającym, mój drogi! Jeśli ptak godzi na ptaka, owad na owada, co więcej, jeżeli człowiek nawet otacza aureolą bohaterstwa mordowanie równych sobie ludzi, dla czegóżby bocian miał oszczędzać żabę.
Refleksye te przerwało zjawienie się ogromnego skrzekogada.
Wstrętny, połyskujący od wilgoci, wydzielającej się ze skóry, zmierzał on z właściwą swemu rodowi powolnością ku mizernej kępce zieleni. Światło odbijało się, jakby od szmaragdów, od oczu, ożywiających brzydki łeb tego zwierza. Próżnoby było zgadywać po tych oczach bez wyrazu, co pędzi ich właściciela: głód, czy chęć spoczynku po sutej biesiadzie? Zwierz miał chód nienaturalny. Gdy zbliżył się dostatecznie, podróżni nasi dostrzegli, że wlecze się na trzech tylko łapach. Nie dla tego jednak, aby nie posiadał czwartej, ale że jedna była miniaturką. Wypadek, o jaki nawet i w świecie gadów nie trudno, pozbawił gada jednej nogi. Gdyby on był istotą wyższą, np. ptakiem lub zwierzem ssącym, zostałby już na zawsze kaleką. Ale u ziemnowodnych uszkodzone organa odnawiają się łatwo.
Mała łapka była właśnie odradzającą się kończyną, która po pewnym czasie dorośnie wielkości utraconego członka.
Lord Puckins, stały miłośnik osobliwości, zapragnął dokładnie obejrzeć bądź co bądź ciekawą nóżkę. W tym celu okrążył potwora i zbliżył się doń poufale. Profesor już go miał ostrzedz, aby się nie narażał, ale w tej samej chwili anglik wydał okrzyk zdumienia.
Zaprawdę, miał się czemu zdziwić nawet zimny syn Albionu. Cały bok zwierzęcia był okrwawiony i poszarpany, a przez okropną ranę z jednej strony bulkotało powietrze, uchodzące przez uszkodzone płuca, z drugiej wypływały wnętrzności. Rana nie była wcale świeżą, ani w stanie gojenia się. Bez uczucia zgrozy trudno było patrzeć na pokaleczone stworzenie.
— Zkąd on jeszcze ma siły wlec się! — zauważył Stanisław i odwrócił oczy od zwierza.
— Jak na gadzią wytrzymałość, rana nie jest ciężką i może się zagoić — zawyrokował uczony paleontolog.
— Niepodobna!
— Nasze żaby i salamandry wychodzą cało z gorszych opałów, jakże możesz posądzać ich prototyp o mniejszą wytrzymałość? — odparł uczony. Nerwy tych zwierząt nie są czułe, maleńki i niewykształcony mózg grube tylko przyjmuje wrażenia, więc cierpią bez porównania mniej, aniżeli się nam zdaje, sądząc po własnej wrażliwości. U gadów nawet ciężkie rany nie są zdolne wywołać groźnych zaburzeń w organizmie. Ten potwór, mimo, że jelitami jego nakarmił się już inny, gdyby tylko znalazł właściwą sobie zdobycz, jestem pewny, że jeszcze nie darowałby jej.
Gdy tak rozmawiano, niebo powlekło się sino­‑ołowianą barwą i przeciągłe drżenie wstrząsnęło ziemią. Gdyby to było w mieście, mogłoby się zdawać, że przejechał wóz ładowny po kostkowym bruku. Po kilku sekundach wstrząśnienie w połączeniu z grzmotem, (który był niczem więcej, jak szybką wibracyą gruntu), powtórzyło się z ogromną siłą. Nieruchomo nasłuchujący geolog zbladł na chwilę, ale prędko się opamiętał.
— Będziemy mieli niespodziankę — wyrzekł, siląc się na spokój.
— Oby tylko nie ostatnią w życiu! — dodał anglik.
— O ile mi się zdaje, skorupa ziemi jest o parę mil cieńszą, aniżeli za czasów człowieka. Gotowa jeszcze rozpruć się i pochłonąć nas.
— Trzęsienie ziemi! — krzyknął Stanisław — który dopiero teraz pojął grozę położenia.
Słowa jego zagłuszył przewlekły grzmot.
Nasza trójka zatoczyła się. Stanisław padł na ziemię i zakrył oczy rękoma.
Po krótkiej przerwie nastąpiło kilka potężnych wstrząśnień. Jedno z nich powaliło na ziemię profesora.
Jedynie ten, kto przeszedł podobną katastrofę, może mieć pojęcie o grozie zjawiska.
Mimo to geolog zachował dużo zimnej krwi. Nieomieszkał on pocieszać Stanisława twierdzeniem, że nie stało się nic nadzwyczajnego.
— Dziwne to jednak — odezwał się lord Puckins — że tak pospolite na ziemi zjawisko, działa zawsze jednako silnie na nerwy ludzkie. Jeśli nikt nie dziwi się gdy pioruny biją lub grad pada, tak samo nikogo nie powinno zbytnio przerażać, gdy w skorupie ziemskiej zachodzą od czasu do czasu maleńkie a nieuniknione, jak powiadasz, profesorze, rujnacye... Obrachować już trudno ile ziemia przetrwała tego rodzaju wypadków i przetrwała szczęśliwie. Czytałem niedawno statystykę trzęsień. Kluge naliczył w ciągu lat czterech[28] w samej Francyi, Hiszpanii i Włoszech 4,620 trzęsień, to jest średnio 577 na rok. Heim przyjmuje średnio dwa «przyzwoite» trzęsienia ziemi na każdy dzień. W Grecyi w ciągu 20 lat (1858—78) było 1,100 trzęsień, w Niemczech zaś i w Austryi od 1805 do 80-go blizko 400. A ileż zaszło w krajach nieucywilizowanych? Choćby jednak było tylko jedno znaczniejsze na rok, to już wypadnie, że powierzchnia ziemi miliony razy ulegała większym wstrząśnieniom. Powinnibyśmy się tedy już przyzwyczaić!
— Jak raki do gotowania! — szepnął chmurno Stanisław.




CZĘŚĆ II.
Świat mezozoiczny.

XVII.
Biedny ten świat Tryasu!
Z

Złote promienie wschodzącego słońca oblały purpurą niebo, a puszcza zaświeciła weselem swych błoń, lasów i wodnych zwierciadeł.
Niebotyczne drzewa iglaste, kołysane wiatrem, podawały sobie wiecznie zielone konary, niby do uścisku bratniego. Obok nich grubopienne Sagowce (Cykady) poważnie chwiały swemi pióropuszami.

Krajobraz Tryasowy.

Coś szczególnego mają w sobie te dziwaczne rośliny, będące połączeniem trzech całkiem różnych typów. Jest w nich coś z natury paproci, coś z drzew iglastych, a dużo z prawdziwych palm, jakie później ziemia wydać miała.


Belodon sunął jak strzała...

Owoce w postaci szyszek, o nasionach nagich, pojawiających się między łuskami szyszkowemi, zbliżają te palmy do sosen i araukaryi. Od paproci przyjęły znów pierzaste listowie wystrzelające z wierzchołka pnia grubego. Choć nie tak smukły, jak u palm, słupkowaty i ociężały, ma jednak ogromne do nich podobieństwo. Sagowce obok drzew iglastych nadawały ton całemu obrazowi, całej epoce, były to najdoskonalsze dzieci świata roślinnego. U ich stóp cisnęły się krzewy, trawy, a gdzieniegdzie i zbita gęstwina najprzeróżniejszych roślin Tryasowych.
Otworzyły oczy nieliczne dzienne stworzenia, zapóźnione zaś nocne śpieszyły ukryć się w mrocznych zaułkach.
Rozbudzeni wędrowcy zdumieli się nad pięknością krajobrazu.
Brakło jedynie kipiącego życiem lekkoskrzydłego tłumu wyższych owadów i gwarnego ptactwa, aby sprawić złudzenie współczesnych borów podzwrotnikowych.
Świat czworonogów, ostrożny i podejrzliwy, krył się w mrokach zieleni tak dobrze, iż można było mniemać, iż go brak zupełnie.
Zamożność roślinnej przyrody, odznaczającej się bujnością młodego życia, przedstawiała się tu w całej okazałości.
Wprawdzie drzewa, co przez wieki urągały śmierci, padły, a na ich cielska rzuciły się wnet grzyby, pleśnie, mchy i porosty, aby coprędzej zrujnować twarde komórki, aby dostarczyć żywotnych konarów, sterczących z ziemi niby widma, wystrzelają świeże latorośle i pośpiesznie zacierają ślady śmierci, jaką upadłe kolosy przypominały. Lecz i ich byt nie jest całkiem pewny. Gdy uragany się rozszaleją, gdy puszcza pochwycona zostanie w wiru objęcia, niejeden z tych młodych dumnych zuchów podzieli los poprzedników i, wyrzucony z korzeniem, da świadectwo, że w tej dzikiej, wolnej przyrodzie śmierć jest wszechwładną panią i, choć odradza, ale bezlitośnie także niszczy. Podróżni nasi błąkali się czas jakiś po cudnych gajach i zaroślach, aż natrafili na malowniczy brzeg rzeki, leniwo toczącej mętne swe wody.
Tu i owdzie z nurtów wyrastały gęste kępy roślin i szuwarów. Uroczystą ciszę przerywał tylko nikły szelest sztywnych skrzydełek ważki, najdawniejszego reprezentanta skrzydlatego świata, albo innych przedstawicieli drobnego światka sześcionożnego, ukrytego wśród liści i gałęzi. Nie spotkano ani jednego zwierza. Dopiero nad samą wodą przekonano się naocznie, że puszcza drga ukrytem życiem. Gdy zbliżono się do brzegu, obił się o uszy naszych wędrowców niezwykły szelest. Mimo woli gromadka nasza stanęła i nieruchomie badała przyczynę szelestu.
W poprzek drogi, którą właśnie miano przebyć, dążył do wody posuwistemi i szybkiemi rzutami okazały krokodyl, wobec którego największy amerykański (Crocodilus acutus) byłby jeszcze karłem.


Sagowiec. Cycas.

Za każdym rzutem w kierunku prostym, szeroki i płaski olbrzym przebiegał w mgnieniu oka najmniej 200 kroków — potem przez parę sekund pozostawał nieruchomym i znowu, zbaczając zygzakowato od pierwotnego kierunku, sunął jak strzała 200 kroków. W ten sposób dwa tylko razy podróżni mogli dokładnie objąć wzrokiem olbrzyma, zanim znikł w nadwodnej gęstwinie. Jeszcze sekunda — i rozległ się gwałtowny plusk wody. Płaskogłowy i krótkoszyjny potwór rzucił się w nurty, a zanim jeszcze trzy razy rozbił falę potężnym ogonem z taką mocą, że obfita piana wytrysła przynajmniej na 20 łokci w górę. Nastała znowu cisza.
— Wspaniała sztuka! — zauważył Stanisław.
— O, tak, — mruknął anglik. — Sara Bernhard byłaby u szczytu swych marzeń, gdyby mogła podobnego wodzić za sobą na obroży.
— Mają się spyszna jaszczury, wśród których taki nieustraszony wilk wodny grasuje — zauważył profesor.
— Cóż to za jeden?
Belodon, przodek naszych kajmanów i aligatorów, nie mniej od tych mizeraków żarłoczny i zuchwały, ale tylko dziesiećkroć silniejszy. Sieje on postrach i zniszczenie nad rzekami i żaden mniejszy gad nie może się bezkarnie zbliżyć do wody, w której on obrał siedlisko.
— A na lądzie nie jest groźnym? — zapytał sługa.
— Rzecz prosta! godzinami nieruchomy czatuje zanurzony, z nozdrzami jedynie wysuniętemi na powietrze, ale na zdobycz rzuca się jak błyskawica, ostremi zębami chwyta i wciąga do wody, gdzie powoli, na dnie rozszarpuje szponami potężnych łap przednich i połyka. Choć zwinny i nieustraszony w swoim żywiole, potwór ten na suchym gruncie staje się bojaźliwym, niezgrabnym i ociężałym. Tylko strach zmusić go może do żwawych ruchów, a wtedy ucieka szybko.
— Po cóż wyłazi z wody, kiedy mu w niej najlepiej?
— Najprzód lubi się wygrzewać na słońcu, a zresztą ma naturę cygańską. Nudzi mu się w jednej okolicy. Wędruje od wody do wody. Gdzie kilka Belodonów przebywa, tam wkrótce zbraknie im żeru, więc zgłodniałe dążą przez zarośla, szukając nowych wód i mniej ostrożnej zdobyczy. Na lądzie tak dalece nie umieją sobie radzić, że się stają często pastwą innych większych gadów.
— Więc są tu jeszcze potężniejsze gady? — wykrzyknął przerażony Stanisław.
— Mój drogi, jesteśmy w puszczy Tryasowej. Jest to raj gadów. Pozornie spokojna, ukrywa ich legion nieprzeliczony. A cóż za rozmaitość kształtów i obyczajów. Od małych aż do olbrzymów. Są tu jaszczury, o których znane ci jaszczurki najsłabszego nie dają wyobrażenia. Zaledwie chyba nosorożce, bawoły i słonie mogą dać o ich sile i wzroście jakie takie pojęcie. Są Dinosaury i Pterosaury, z któremi żaden gad nie ma pokrewieństwa, a choć ogół nie należał do olbrzymów, to przecież niektóre przewyższają ogromem wszystkie zwierzęce olbrzymy, jakie wydają lądy ziemskie. Prócz gadów lęgną się jeszcze w dziewiczych bagnistych ostępach olbrzymie skrzeki. Flegmatyczne Labiryntodony wiodą wśród nich rej.
— I moglibyśmy się spotkać z takiemi potworami? — zapytał sługa.
— Nic łatwiejszego! — odrzekł profesor, — ale nie lękaj się nawet drapieżnych. Nasze postaci będą dla nich nowe i nieznane, więc przez wrodzoną ostrożność będą nas omijać.
— A gdybyśmy spotkali bardzo wygłodniałego gada?
— Hm... wtedy nie ręczę, czy nie wziąłby się do naszej skóry.


Olbrzymi Stegosaurus, gad Jurski (do rozdz. następn.).

Stanisław umilkł, bynajmniej nie uspokojony.
Nie było po co zostawać tu dłużej. Ruszono zwolna na północny zachód. Anglik przekonany, że się omylił w rachubach o dzień jeden, nie przypominał nikomu wczorajszych swoich zapewnień. Pocieszał się, że wobec tysięcy wieków o jakie chodzi, dzień jeden niewielkiego jest znaczenia.
Podróżni przez cały dzień prawie błąkali się po wymarłej na pozór okolicy. Mimo, że w angliku obudził się turysta, a przyrodnik gotów był do obserwacyi, nad wyraz pusto i duszno było im w tym świecie.
Pierwszy anglik zwierzył się Przedpotowiczowi ze swego wrażenia.
— Nie dziwię się temu, — odparł uczony. — Dla nas, istot o krwi ciepłej, żwawych i wrażliwych, świat to ponury. Żywot tych gadów, przeważnie nocnych lub zmierzchowych, w porównaniu z naszym, lubującym się w promieniach słońca, to pół­‑życia, to ćwierć­‑życia zaledwie.
— Zresztą wszystko tu jakieś leniwe, obojętne, milczące, — zauważył Puckins.
— Młoda przyroda! ot i wszystko! — wyrzekł uroczyście profesor.
— Ładnie mi młoda! — zawołał anglik.


Pareiosaurus, potworny, na 2½ metra długi gad Tryasu.

— Ależ tak! Typ kręgowych w stosunku do czasu, jaki pozostaje mu do przeżycia, jest tu jeszcze młodocianym, i mimo imponujących rozmiarów ciała — nierozwiniętym. Wspomnij, lordzie, na gwarną, ruchliwą i nerwową rzeszę naszej epoki i popatrz okiem filozofa na drętwą i jakby zaspaną galeryę, a ocenisz dopiero, co za przepaść dzieli naszą od tej... Świat to na przełomie — i nie można go sądzić surowo. Zrodził się w ciężkim ośrodku, pod ciśnieniem fal oceanu, wśród wiecznego mroku! — cóż dziwnego, że pierwsze kroki w lżejszym żywiole stawia niezgrabnie, że blask słońca jest mu przykrym, oddychanie samem powietrzem zbyt upajającem, cóż dziwnego, że ród, nawykły ślizgać się lekko wśród wody, porusza się z trudnością po chropowatym a twardym gruncie stałym, że kończyn nie umie używać, że pełza dopiero po błocie i chętnie wraca do dawnego żywiołu.
— Masz słuszność, profesorze! zapomniałem, a raczej nie pomyślałem, jak biednym jest ten świat.
— Że biedny on, to biedny! Tyle już istot powołała do życia płodna przyroda, dała im dużo, wyposażyła je w cały niemal cudowny aparat, pozwalający w pełni korzystać z rozkoszy życia, ale nie dała im jeszcze władzy odczuwania żywo takowych. I te nieprzeliczone miliardy istnień przeminęły, jakby zastygłe, półmartwe, nieświadome. Kręciły się one po świecie, działały, mnożyły, ulepszały, ale jak automaty. Szły one bezświadomie, niby karne hufce wielkiej armii, kierowane niewidzialną, a żelazną wolą, ku nieznanym i nieprzeczuwanym celom... Ale szły w milczeniu i obojętności bezgranicznej...
Z wyjątkiem niewyszukanego hukania, lub monotonnego rzechotania skrzeków, jedynych zwierząt obdarzonych przemijającą zdolnością wydawania jednostajnego dźwięku, ani jeden prawdziwy krzyk zwierzęcy nie zakłócił milczenia ziemi.
Z gardła istot żyjących, jak ziemia ziemią, nie wyrwał się jeszcze głos radości lub strachu. Jedynemi dotąd dźwiękami są szmery, szepty i szelesty roślin, kołysanych od wiatru, plusk deszczu, szum potoków i wodospadów oraz grzmoty piorunów, urozmaicane niekiedy podziemną kanonadą...
Na twardych, niby nieruchome maski, obliczach mieszkańców ziemi, nie zaigrał jeszcze wyraz zadowolenia lub radości...
Zdaje się rzeczą nie do wiary, gdy się pomyśli, że żaden z tych kręgowców nie poczuł się choćby raz smutnym lub wesołym. Nawet w mękach konania nieodczuwał on tyle smutku, ile smutnym jest pies głodny, gdy waruje przed jadłem...
Czy widział kto mimikę ryb? tych stworzeń, które nietylko twarzą, ale całą postacią, niezdolne są nic zgoła wyrazić? Otóż każdy ich gadzi potomek, choć nabył dużo giętkości w ciele, nosi jeszcze maskę, której nie zdejmuje aż do śmierci.
Stwardniała skorupa, często pancerz rogowy, niby przyłbica skrywają wewnętrzne poruszenia. Tylko maskarady ludzkie dają podobny obraz zgiełku, przy zupełnej nieruchomości rysów. Pod maskami jednak balowemi drgają zasłonione oblicza obszerną skalą uczuć subtelnych, a tu martwota rysów sięga aż do ostatnich skrytek mózgu i serca!...
Choćby tym istotom zmiękły nawet rysy i stały się podobne do wyrażenia gniewu, smutku lub radości, jeszczeby one pozostały martwemi, bo po nad to, co ukazują, nie mają biedne nic więcej do oddawania...
Urwał profesor i zamyślił się.
Lord Puckins żywo zaoponował.
— Biedne powiadasz? Ależ one godne zazdrości! Ten świat bez uczucia stokroć jest szczęśliwszym od naszego.
Nie odczuwa on, co prawda szczęścia, którego zbyt mało jest na ziemi, ale za to nie obchodzą go cierpienia ani własne, ani cudze. Wygrywa więc na czysto.
— Jeśli komu, to tobie, milordzie, nie godzi się chyba sarkać na brak szczęścia na ziemi... — odrzekł geolog.
Anglik wybuchnął.
— Cóż, żem szczęśliw do zbytku? cóż ztąd, że mogę się weselić? Sądzisz, żem ślepy i głuchy? Mnie nie obałamucają hymny krótkowzrocznych idealistów o wspaniałej równowadze świata!
Zbyt dobrze rozumiem, że gdy ja się śmieję, dziesięciu płacze, a stu cierpi w milczeniu. I już szczęście moje jest u źródła zatrute.
Nastąpiła chwila długiej zadumy.
Nie przerywał jej profesor, a nawet Stanisław oblókł się w powagę.
— Biedny ten świat ryb i gadów! — powtórzył wreszcie profesor z serdecznem współczuciem.
Nagle nowy potok myśli przepłynął przez głowę anglika.
— Gdyby jakiś filozof z innej planety zstąpił teraz na ziemię, tę ziemię, która przecież wypiastuje ludzkość, która stanie się widownią niezliczonych jej bohaterstw, subtelnych uczuć i głębokich pomysłów, to wcale nie szczególne powziąłby wyobrażenie o ziemskich istotach, obdarzonych przecież sercem i rozumem.
— To prawda, rozśmiał się gorzko paleontolog. — W niewielu rysach mógłby dobrze scharakteryzować świat ziemski.
«Najszlachetniejsze istoty, zamieszkujące glob ziemski, zrodzone są w bagnie, zajęte wyłącznie funkcyą połykania i trawienia, żyją i giną w bagnie. Kryją się one przed jasnemi promieniami słońca, śpią przez dwadzieścia godzin na dobę, oczekując zmierzchu, jako hasła do krótkiego półsennego czuwania. Księżyc jest ich słońcem, noc dniem, a rajem — moczary.
Drapieżne choć leniwe, nie znają co smak; obżarte aż do obrzydliwości, nie rozróżniają lepszego od gorszego; pozbawione uczuć zadowolenia lub wstrętu, cierpliwe do ostateczności w wyczekiwaniu aż zdobycz sama się nawinie, — oto ziemskie ideały.
Na poły głuche, bez węchu, nie znają co to gniew, lub jakiekolwiek uczucia żywsze, nie znają słodyczy macierzyństwa, nie troszczą się zgoła o nic. Nie wchodzą nigdy w przyjazny, a choćby poufały stosunek ani między sobą, ani z innemi gatunkami.
Tylko raz na lat parę może budzi się w nich bezwiedne pożądanie, a wtedy tak dalece obsorbuje ono niedojrzałe władze mózgowe, że przez tygodnie całe, ślepe i głuche na wszystko, mogą się stać ofiarą znacznie słabszego napastnika.
Nie mają pamięci; nie korzystając też z doświadczeń życiowych, są jednako ograniczone w pierwszem zaraniu życia, jak w pełni i u schyłku długich dni swoich.
Wloką marny żywot z dnia na dzień, dopóki nie przyjdzie skończyć w gardle lub pod pazurami mocniejszego»...
— Dość! profesorze, bo mię zimno przenika do kości, — jęknął Puckins. — Jesteś nieubłaganym naturalistą, ani cienia nie zostawiasz złudzeń!
— Przecież to nie ja mówię. To ktoś z innej planety. Co do mnie, rzekłbym, że w porównaniu do dawniejszych typów, i to już, co żyło w Tryasie, było arcydziełem, cudem ziemi i kwiatem jej najdoskonalszym! Co zaś najważniejsze, obiecującą zapowiedzią jeszcze doskonalszej przyszłości...
— Biedny ten świat Tryasu! — powtórzył Puckins w zadumie, ale nagle otrząsnął się.
— Bawimy się spokojnie gawędką tak zupełnie, jakbyśmy byli u siebie — zauważył, — a tu tymczasem nie jesteśmy pewni jutra.
Geolog westchnął. Dręcząca go od kilku dni nierozwikłana zagadka, znowu jaskrawo stanęła mu w umyśle. Już miał poruszyć kwestyę jutra, ale się wstrzymał. Wstyd go zdjął przyznać przed anglikiem, że mimo woli kieruje się wskazówkami «niedorzecznej» hypotezy jego.
Lord Puckins czuł to i przez delikatność ani słówkiem nie dotknął nadziei, jakie żywił. Dla odwrócenia kierunku myśli przerzucił się na całkiem inny przedmiot.


∗                              ∗
— Ciekawym bardzo, — rzekł lord, — czy nauka może odpowiedzieć na pytanie, jak będzie wyglądała Europa jutro, to jest za jurskich zapewne czasów?

Mapa Europy z Jurskich czasów.
— Europy, w tem znaczeniu geograficznem, jakie u ludzi posiada, nie będzie jeszcze wcale jutro, jeśli istotnie dosięgniemy Jurskiej epoki, — odrzekł paleontolog.

— Domyślałem się tego, będzie zapewne mniejszą, lub większą, ale jaką ona być może?
— Jeśli chodzi o powierzchnię ziemi, którą nazywamy Europą — to cząstka jej wystawać będzie nad powierzchnię oceanu, ale jeżeli o granice, tedy wówczas wcale jej nie będzie, podobnie jak nie będzie jeszcze ani Azyi ani pozostałych części świata.
— Żadnej części świata? więc cóż na ich miejscu było za Jurskich czasów?
— Były lądy i morza ukształtowane całkiem inaczej, aniżeli za panowania rodu ludzkiego.
— Szkoda, że nie było wówczas geografów... — szepnął z żalem anglik.
— Jurskich geografów zastąpili dzisiejsi geologowie, — odparł profesor. — Dzięki ich niezmordowanej pracy znany jest nam już wcale niezgorzej układ ówczesnych lądów.
Na północnej półkuli mieściła się jedna tylko, ale ogromna część świata, dwie zaś na południowej.
Pierwsza, nearktyczna, ciągnęła się od bieguna aż do równika, w tem miejscu, gdzie dziś leży północna Ameryka wraz z Grenlandyą. Była ona tak wielką, że wschodniemi brzegami dotykałaby niemal do Europy, gdyby ona istniała, ale wówczas na miejscu Europy wznosiło się z oceanu zaledwie kilka wysepek (Irlandzka, Czeska, Tracka, Uralska), oraz dwie rozległe wyspy: Skandynawska[29] i Turańska.
— Jakże wyglądało to, co dziś Azyą nazywamy?
— Właściwej Azyi, jak już powiedziałem, nie było. Syberya i Azya środkowa, aż po granicę Chin i Japonii, leżały jeszcze na dnie ogromnego Oceanu Północnego. Ocean ten był przez to większym od dzisiejszego Spokojnego. Reszta zaś Azyi stanowiła całość z nieistniejącemi teraz lądami na południowej półkuli. Całą tę jurajską część świata możnaby nazwać lądem Chińsko­‑Australskim.
O rozległości jego mówi sama nazwa. Dodam tylko, że zaczynał się od nowej Zelandyi, obejmował całą Australię, dzisiejsze wyspy wschodnio­‑azyatyckie i całą dzisiejszą Azyę, o ile nie była zalana.
Po za granicami Chin i Japonii rozciągał się już do samego bieguna wielki Ocean północny. Na południu znowu leżała największa część świata (oddzielona od Nearktycznego szerokiem morzem Środkowem, czyli Śródziemnem), tak zwany Kontynent Brazylijsko­‑Etyopski. Ogromny ten obszar mieścił w sobie całą dzisiejszą Afrykę, Amerykę południową i dno Oceanu Atlantyckiego, który dzieli dziś te dwa lądy. Do kontynentu owego należała jeszcze Arabia wraz ze znaczną częścią dna dzisiejszego Oceanu Indyjskiego, poczynając od Madagaskaru aż do Ceylonu i półwyspu Indyjskiego.
— Ależ to kolosalny musiał być ląd!
— Większy od Azyi dzisiejszej razem wziętej z Europą. W ten ląd wrzynała się od północy głęboka zatoka, dwakroć większa od dzisiejszego morza Śródziemnego, sięgająca aż do wyżyn obecnego dna morskiego między Madagaskarem i cyplem południowej Afryki.
Z tego pobieżnego szkicu możesz lordzie wnosić, że cała przyroda w odmiennych rozwijała się, niż dzisiaj, granicach, i stosunki klimatyczne, oraz sąsiedzkie, były całkiem inne.
— Jakże wyglądała Europa? choć miała postać archipelagu, jednak egzystowała i winieneś mi był, profesorze, objaśnienie.
— Kilka wysep sterczących na miejscu Europy nie posiadało z sobą przez liczne tysiącolecie żadnej komunikacyi.
Małe wysepki angielsko­‑francuzkie oddzielone były od hiszpańskiej przez morskie obszary, zalewające całą niemal dzisiejszą Francyę i większą część Hiszpanii. Między hiszpańską wysepką, a czeską lub tracką leżało morze, pokrywające także obecne Włochy, Grecyę i całą środkową Europę.
Cały Kaukaz także, zarówno jak Azya Mniejsza, wyżyny Armenii, Mezopotamia i t. d. za jedynych mieszkańców miały morskie potwory, uwijające się nad ich powierzchnią właśnie w tej wysokości, gdzie dziś szybują orły.
Pomyśl tylko, jak wszystko było inaczej: afrykańskie zwierzęta suchą nogą mogły docierać aż do krańców Brazylii i Patagonii, podobnie jak chińskie do krańców Nowej Zelandyi.
Taką jest stałość rzeczy, które przywykliśmy uważać w swem krótkowidztwie za wieczne...
— Tam do licha! — ależ to nie został kamień na kamieniu! postać lądów i mórz od owego czasu zmieniła się gruntownie!
— Muszę ci dodać, lordzie, że od jurskich czasów do dzisiejszych nastąpił niejeden taki przewrót, pomimo, że te czasy można zaliczać już do nowszych. W naturze pod żadnym względem niema spoczynku!
Podobnemi gawędami skracali sobie nasi tułacze czas wędrówki. Nie usiłowaliby zapewne dążyć naprzód, bo dla nich «naprzód» nie istniało, a właściwie równało się bezowocnemu kręceniu się w kółko.
— Czybyśmy szli ciągle na wschód, czy na zachód, jeden byłby skutek, zarówno dalekimi będziemy od celu swej podróży, od powrotu na łono naszej epoki — rozumował geolog. — Jedynie noc zbliża nas do tego kresu i to bez jakiego bądź naszego udziału. Praktyczny jednak lord Puckins jednak się na rzecz zapatrywał. «Szkoda tracić napróżno czasu» mówił. Powinniśmy wciąż dążyć na północo­‑zachód, ku Anglii, bo choć w ciągu dnia zrobimy niewielki kawałek drogi, to jednak, idąc codzień, możemy w sumie zyskać paręset mil odległości.
Zresztą i bez tego niewytłómaczonym sposobem, co ranek czuli się bliższymi teraźniejszości. Błogosławili też zamiast złorzeczyć zachodzącemu słońcu, a mroku pożądali z większem zapewne upragnieniem, aniżeli nocne zwierzęta.




XVIII.
Jura. Dinosaury. — Szkoda, że Baedeker nie wydał przewodnika po państwie kredowem.
I

I znaleźli się wędrowcy na nowej ziemi. Ta sama ona była w rzeczywistości, opisywała dokoła słońca tę samą niezmiennie drogę, ani dłuższą ani krótszą, zestarzała się tylko niepoślednio, skoro ząb czasu poorał tak już niegładką jej fizyognomię nowemi zmarszczkami.

Niewinne na pozór psoty nieubłaganego bożka Saturna fatalnie się odbiły na postaci lądów. Jedne źródła i jeziora wyschły, inne się potworzyły. Rzeki poodwracały bieg swój i płynęły nowemi korytami. Dawne brózdy, cierpliwie żłobione przez lat tysiące, skryły się pod grubemi naniesionemi osadami piasku i mułu, wiele nawet mórz porzuciło dawne brzegi.
Wolno byłoby zaprawdę zdumiewać się nad zastojem czy skamieniałością przyrody ożywionej, gdyby ściśle te same typy zwierzęce przetrwały na nowem z gruntu tle i wśród odmiennych warunków.
Wszak nawet w drobnym cyklu dwunastu miesięcy innym kobiercem ziemia okrywa się na wiosnę, innym w lecie i w jesieni. Wszak inny zwierzostan tulą lasy, inny bagna i stepy.
Nic dziwnego więc, że posunięta ku starości ziemia, wypiastowała w ciągu setek tysiącoleci nowe typy zwierzęce i zdobyła się na nieznane dawniej kreacye. Lądowa fauna przewyższyła o wiele Tryasową, zarówno pod względem liczby, jak i rozmaitości gatunków.
W odwiecznych, wilgotnych ostępach kryły się tłumy gadów, cierpliwie i w pozornem odrętwieniu oczekujące zmierzchu.
Postrachem tych flegmatycznych stworzeń nie był atoli inny jaki zwierz, ale znowu gad, często mocniejszy i bardziej nienasycony od później mających się zjawić niedźwiedzi i tygrysów... Trzej nasi towarzysze, znużeni bezustanną, kilkodniowa tułaczką w dusznej, jakby cieplarnianej, atmosferze, jednomyślnie postanowili dać za wygraną na czas jakiś męczącej wędrówce i w chłodzie zarośli zebrać skołatane ciągłemi niespodziankami myśli.
Miejscowość ku temu obrali przecudną. Na malowniczem wzgórzu, po nad spokojną rzeką, toczącą kryształowe nurty, nęcił cieniem gąszcz palm szyszkowych.
Czuły na piękno przyrody, paleontolog, zdumiewał się nad wspaniałością tych drzew. Zaćmiły one stanowczo dawniejsze paprocie, dla których minęły już czasy świetności i które zbiedniałe, kryły się pokornie w cieniu nowych znakomitości. Tuż obok nich Skrzydłolist (Pterophyllus), o pysznych szpilkach pierzastych, sąsiadował z wdzięcznym Maczugowcem (Zamites), strojnym w szerokie listowie i szyszkowate u wierzchołka korony owoce. Obok niego, na szczudlatych korzeniach nadziemnych, wspinały się wysmukłe Pochutniki (Pandaneae).

Kalamity, do których przywykło już przez dni parę oko wędrowców, wymarły do szczętu, a los ich podzieliło mnóstwo innych roślin.

Krajobraz jurajski.

Stanisław godził się z położeniem; anglik tylko, gdy upewnił się, że jeszcze nie powrócił do «teraźniejszości», zagniewany na swoje złudne obrachowania, rozciągnął się w cieniu i nie zdradzał chętki ani do przechadzki, ani do wymiany myśli. Dopiero geolog mimowoli wyrwał go z odrętwienia.
— Chwilami zdaje mi się, że to, czego doświadczamy jest tylko snem dziwacznym, — przemówił do anglika.
— A jednak bujamy w otchłaniach przeszłości globu naszego, — odparł Puckins kwaśno.
— Trwasz, widzę, przy swojem przypuszczeniu, — odrzekł, — choć ono pozbawione wszelkiego prawdopodobieństwa.
— Więc przekonaj mię, że się mylę! — rzekł anglik, — ale nie dokończył rozpoczętego zdania bo nagle rozległ się gwałtowny łoskot nad głowami rozmawiających i nasi wędrowcy spostrzegli spadającego Pterodaktyla. Latający jaszczur runął ciężko tuż u nóg lorda Puckinsa.


Krajobraz jurajski.

Stanisław, na widok powietrznej poczwary, zbladł. I nic dziwnego. Istny szatan wcielony tłukł się po ziemi.
Pterodaktyle odgrywały w ówczesnej przyrodzie rolę ptactwa, a zarazem jakby nietoperzy. Mogły one tylko wtedy wydawać się pięknemi, gdy ziemia nie znała jeszcze ruchliwej rzeszy prawdziwych ptaków o wdzięcznej postaci i nieskończenie rozmaitych kombinacyach barw i tęczowych blaskach, współzawodniczących z kwiatami i motylami. Dziś byłyby to gnuśne poczwary, budzące wokół bojaźń i odrazę. Przytem w niczem do ptaków nie były podobne. Darowaćby im można brak barwnego pierza, wesołego świergotu i innych cech ptasich. Ale nawet anatomiczna budowa ciała, nie wyłączając skrzydeł różniła się zasadniczo od ptasiego. I nietylko od ptasiego, od nietoperzowego także!
Lotna błona Pterodaktyla, jest rozpiętą od biodra przez całą długość ciała, aż do końca czteropalcowej ręki. Trzy palce jednak drobne, spoczywają tu wolne, a jeden tylko, ostatni, dorasta niesłychanych rozmiarów i dźwiga główną i najważniejszą część błony. Takiej proporcyi palców nie posiada żadne inne zwierzę. Nawet nietoperze, do których pterodaktyle pozornie się zbliżają, zdradzają zgoła odmienną budowę skrzydeł, a raczej spadochronów, bo u nich błona rozpięta jest nie na jednym, ale na czterech olbrzymio wydłużonych palcach ręki, a jeden tylko palec, opatrzony mocnym szponem, pozostaje mały i wolny. Same skrzydła ptaków i nietoperzy wskazują że ani jedne, ani drugie nie pochodzą od pterodaktylów.
Ogromna głowa, o bardzo długiej, nakształt dzioba szczęce, powiększa osobliwość tych stworzeń.
Jakże nie miał zadrżeć biedny Stanisław ze zgrozy, gdy wijący się potworny niby­‑nietoperz mierzył przy rozpostartych skrzydłach co najmniej cztery metry szerokości. Wprawdzie później, za kredowej epoki, ich potomki dosięgły jeszcze większych, bo 7‑iu metrowych rozmiarów, ale i czterometrowej średnicy niby­‑nietoperze dostateczną mogły budzić obawę, połączoną z odrazą. Te same uczucia żywił lord Puckins. Uczucie obawy wszakże nie było usprawiedliwione i profesor go nie podzielał.
Gdy Stanisław, przejęty obrzydzeniem, nie taił odrazy, on bolał tylko nad potworem. Był pierwszą istotą ziemską, która współczuła z niedolą, choć zmniejszyć jej nie była w stanie.
— Ten biedny jaszczur mniej wstrętnym jest od niejednej gołąbki o lisiem sercu... rzekł smutnie. Co on przeszedł — tego nikt się niedowie. Nie masz ktoby go zrozumiał. Nędzarz to biedniejszy od Hijoba! myślał ze ściśnietem sercem. Jedyne jego szczęście że nie zna swej niedoli!
Wy, bezimienne tłumy przedludzkich epok, nie macie nikogo ktoby wam okazał iskrę współczucia, wytoczył choć jedną łzę, nad twardą i nędzną dolą waszą.
Miliony lat upłynęły, i jeszcze upłyną, a żadne serce nie drgnęło dla was, nie użaliło się nad wami. Może dopiero w odległej przyszłości, gdy sprawiedliwiej pojęta zostanie wasza rola, oddadzą wam przynajmniej honory wojskowe, jako awangardzie padłej na pobojowisku postępu.
Oddalili się coprędzej nasi towarzysze z tego przykrego miejsca i w znacznej odległości nad brzegiem rzeki złożyli strudzone członki u stóp niewielkiego, okrągłego wzgórka, otoczonego zielenią. Tym razem spokój panował w puszczy niewzruszony.
Zupełna nagość ciemno­‑bronzowego wzgórka czy skały stanowiła tak silny kontrast z otoczeniem, że zwróciła na chwilę uwagę podróżnych, ale zbyt wiele było dokoła zajmujących przedmiotów, aby jeden mógł na dłużej przykuć wzrok, przytem powrócono do wielce palącej kwestyi jutra. Postanowiono czuwać tej nocy, aby raz przekonać się nareszcie, w jaki to sposób następuje tajemniczy przeskok z jednej epoki do drugiej: czy zmiana dokonywa się w mgnieniu oka, czy też dostrzegalnie.
Profesor cieszył się nadzieją, że obali niemożliwe do przyjęcia przypuszczenia lorda, ten ostatni przeczuwał swój tryumf.

∗                              ∗

Miarkowany cieniem i wilgocią powietrza upał południowy nie dawał się we znaki, więc też na przemian na ożywionej rozmowie lub lekkiej drzemce spływały wędrowcom godziny, dzielące ich od bliższych czasów i upragnionego wybawienia. Nie sądzono im jednak i dziś zaznać spokoju.
Szelest gałęzi zwiastował zbliżanie się grubego zwierza. Jakoż w samej rzeczy po chwili wynurzył się z nadbrzeżnych zarośli i ociężale sunął ku wodzie olbrzym, którego widok powtórnie zmroził krew naszym podróżnym. Wysoki jak słoń, ale trzy razy od słonia dłuższy zwierz, o bardzo długiej szyi, a mocnym, grubym, ogonie przypominał jaszczurkę. Na końcu długiej, giętkiej szyi tkwiła głowa. Pożal się Boże co to była za głowa! Tak zabawnie mała, że potwór tracił na powadze. Koń z łepkiem lisa, albo wilk z kurzą głową nie wyglądaliby gorzej od tego olbrzyma, ważącego przynajmniej 50,000 funtów. Za chwilę wyłonił się z wody drugi zwierz podobny, następnie trzeci i wszystkie zatrzymały się spokojnie o paręset kroków od naszej grupy.
Stanisław szczękał zębami; zdawało mu się, że olbrzymy naradzały się, który ma na przekąskę schrupać jego mizerną osobę.
Tymczasem paleontolog jaśniał od zachwytu i radości.
— Co to za szkoda, że choć jednego z tych kolosów nie mogę dostać do naszego muzeum! Nie żalby było wystawić dla niego najwspanialszy pawilon.


...wszystkie zatrzymały się spokojnie o paręset kroków od naszej grupy.

— Ileż lat ten drobiazg liczyć może? — zapytał lord Puckins.
— Trudno mi o tem wyrokować, — odezwał się uczony, — jednakże biorąc pod uwagę długowieczność gadów a także powolny ich wzrost, myślę że oglądał on co najmniej kilka wieków.
— Wcale poważny staruszek! nie wygląda na swoje lata, — odezwał się anglik.
Brontosaury tymczasem połyskiwały od ociekającej po ich skórze wody i wlokły się z niezmierną powolnością, zatrzymując się za każdym prawie krokiem.
Geolog uderzył się nagle w czoło.
— Że mi też odrazu do głowy nie przyszło! — zawołał.
— Co takiego?
— Sprawa się wikła! Raz jesteśmy w Europie, to znowu w Ameryce!
— Zkądże znowu?
— Z pewnością! Brontosaury żyły przecież w Ameryce.
Lord Puckins, mimo zdziwienia, wprędce odzyskał rezon.


Brontosaurus 16 metrów długi, a blizko 4 metry wysoki gad.

— Tyle już nas spotyka niespodzianek, — odezwał się, — że jedna więcej nie sprawia mi żadnej różnicy! Polubiłem to nawet! Wczoraj w Tryasie, dziś w Jurze, wczoraj w Europie, dziś w Ameryce, jutro całkiem niepewne, to mi zabawa!
Rezygnacya anglika udzieliła się paleontologowi. Przestał trapić się widokiem Amerykańskiej fauny Jurskiej, przestał łamać głowę nad zbadaniem piętrzących się zagadek i sprzeczności.
Z okazyi ociężałych matuzalów, geolog wdał się w szerokie opowiadanie o Brontosaurach i innych jeszcze rodzinach gadów jurajskich. Tematu nie zbrakłoby mu prędko. Nietylko bowiem bagna i lasy, nietylko jeziora, ale nawet oceany roiły się od tych olbrzymów. Słodkowodne Notosaury, Neusticosaury, Dactylosaury i t. p. z czasów Triasu wydały w tej epoce morskich Ichtyosaurów Rybojaszczurów, Teleosaurów i Plesiosaurów.
Właśnie zaczął mówić o potwornym Diplocodusie, co ma walcowate zęby, rzadkie jak kołeczki w grabiach, gdy niewinne i roślinożerne Brontosaury, bawiące dotąd nad wodą, niespokojnie zwróciły głowy w pewnym kierunku, a potem poczęły zabierać się do ucieczki. Zaledwie znikły, ukazał się na widowni potężny Allosaurus[30] na dwóch łapach. Był on mniejszym od Brontosaurów, a jednak taka dzikość i stosunkowo, jak na gada, zwiność, malowała się w jego postaci, że od pierwszego rzutu oka można było poznać w nim zwierza, gotowego porwać się nawet na większego Dinosaura.


Telcosaurus, wygasły rodzaj krokodyla.

Znali go widać z tej strony mniemani królowie puszczy, skoro bez namysłu drapnęli w gąszcz, o ile im pozwoliła wrodzona powolność.
Miał ich jednak na oku prześladowca, skoro bez wahania, nie śpiesząc się zbytnio, podążył za nimi. W angliku obudził się srogi myśliwy.
— Co za szkoda, że olbrzymy nie dały nam przedstawienia. Byłoby bezwątpienia godne rzymskich cezarów... Chodźmy coprędzej, dogonimy z łatwością potwory!
— Gdzie walczą takie kolosy, tam mogłoby się przypadkiem i nam co dostać; lepiej, że spotkanie dalej nastąpi, — odezwał się geolog i radził pozostać.
Poparł go Stanisław gorącemi narzekaniami na zbyt denerwujące niespodzianki.
— Ani chwili człek spokojnej nie ma, — skarżył się mocno przejęty. — Ciągle drżyj przed niewidzialnym wrogiem!

— Wrogiem? — odezwał się z prawdziwą gadzią flegmą lord Puckins. — Nie przesadzaj­‑że swej wartości. Nie jesteś w tym świecie znakomitością.

Plesiosaurus.

— Cóż ma jedno do drugiego? — odciął się urażony sługa.
— Zaraz ci wytłómaczę. Aby jakieś stworzenie mogło ci być wrogiem, trzeba przedewszystkiem, abyś mu był znanym. A tymczasem sądzę, że poczciwe kolosy ani domyślają się egzystencyi takiego napuszonego, jak ty, robaczka.
— Mimo to, gdy mię zobaczą, mogą choćby przez pomyłkę powziąć złe zamiary.
— Dla tego dam ci dobrą radę, — odrzekł lord.
— Słucham pana.
— Jeśli ci życie miłe, nie radzę przedrzeźniać Dinosaurów i Megalosaurów. Twoja postawa może się im łatwo nie podobać.
— Przecież od urodzenia tak chodzę! — tłumaczył się Stanisław.
— Chętnie w to wierzę, bo sam podzielam twój system chodzenia, ale Dinosaury dawniej od ciebie chodzą na dwóch łapach.


Ichtyosaurus.
— Więc może dla tego mam poniżyć się do chodu zwierząt? — wybuchnął Stanisław z oburzeniem. Tego nie uczynię!

— Jeśli tak, to już chyba sprobój chodzić na głowie, bo nie znam innego sposobu lokomocyi, nieużywanego przez zwierzęta. Pomyśl sam nad tą kwestyą. Przecież i chód na dwóch kończynach nie jest wyłącznie ludzkim przywilejem. Prócz przedwiekowych Dinosaurów i ptaki to samo czynią.
Stanisław zamierzał rozgniewać się za najwyraźniejsze drwiny, gdy nagle tuż za plecami jego rozległo się potężne sapnięcie, podobne do głuchego stęku lokomotywy, z towarzyszeniem trzasku druzgotanych drzew.


Ceratosaurus, 5 przeszło metrów długi, 2¾ metra wysoki gad.

Jednocześnie zagrzmiał podniesiony głos profesora:
— Ratujcie się! żwawo do wody! — Nie miał czasu więcej powiedzieć. Przyskoczył do anglika, pociągnął go o kilkanaście kroków z taką gwałtownością na bok, że biedak padł jak długi. Stanisław bez namysłu, rzucił się jak krokodyl do wody.
Wszystko to było dziełem dziesięciu sekund. Gdy poturbowany i gniewny Puckins podniósł się, oblicze jego stało się nagle bielsze od kredy.
Przez zielony kobierzec, na którym przed półminutą nasza trójka spoczywała, o cztery kroki od zdumionego anglika, przesunął się z towarzyszeniem trzasku gniecionych roślin ów nagi pagórek, w którego sąsiedztwie używano wywczasu. Geolog ujął za rękę towarzysza i ścisnął ją mocno. Na zbladłej twarzy widniało jeszcze przerażenie, ale z każdą sekundą ustępowało. Nagle oblicze paleontologa oblało się szkarłatem.
Atlantosaur we własnej osobie! zawołał, a oczy jego jaśniały zachwytem. Dzięki ci Boże! żeś mi dozwolił oglądać ten cud natury! — wyszeptał. Anglik skamieniał na widok króla gadów. To, na co zdobyćby się mogła bujna wyobraźnia, ujrzał ucieleśnione w żywej istocie. Jeżeli Brontosaury, długie na 16 metrów, mogły słusznie uchodzić za olbrzymów, nad jakich trudno było sobie większych wyobrazić; jeżeli zdumiewał się, że pod takim ciężarem nie złamie się grzbiet lub puste wewnątrz[31] kości nóg potężnych, to obecnie ujrzał stokroć godniejszą podziwu postać. Mierzyła ona nie 16, ale całe 36 metrów długości, budową zaś ciała prócz głowy przypominała Brontosaura.
Stosowny do długości wzrost czynił z tego lądowego jaszczura istny pagórek żywy, wsparty na brzuchu i 4-ch potwornej grubości nogach. Waga Atlantosaura, gdy wiadomo, że Brontosaur ważył 50,000 funtów, była ośm razy większą, więc wynosiła 4,000 centnarów. Jeśli przypomnimy sobie, że średniej wielkości wieloryb grenlandzki mierzy tylko niecałe 20 metrów i waży 2,000 centnarów, to pojmiemy, co to musiał być za jaszczur, bez mała dwa razy dłuższy od wieloryba.

∗                              ∗

Ciszę, jaka zaległa po przejściu tego największego olbrzyma, jakiego kiedykolwiek planeta nasza wyhodowała — przerwał anglik.
— Ciekaw jestem, gdzie padniemy jutro, gdzie nas zły czy dobry geniusz przerzuci. Ja już straciłem wszelką nadzieję obliczenia. Okresy czasu, jaki przesypiamy, codzień maleją, i wątpię, czy pojutrze wrócimy do naszego świata...
— Wiem tylko, odrzekł geolog, że przed nami rozpościera się jeszcze Kredowa epoka, a po niej czasy Kenozoiczne, świat zwierząt ssących i ptaków. Geologowie dzielą go na czasy: Eocenu, Oligocenu, Miocenu i Pliocenu. Wszystkie one razem jednak nie mają tej rozległości, co którakolwiek z epok któreśmy już przeżyli.
A dalej po za Pliocenem?
Dalej, to już krótka epoka człowieka.
— Więc można się spodziewać, że jutro znajdziemy się już w kredzie, a pojutrze wrócimy do naszych czasów — do świata cywilizowanego?
— Tak i mnie się zdaje! — odrzekł geolog. — Ale czy uwierzysz, lordzie, że gdy o tem myślę żal mi już wracać do naszego świata. Wędrówka przez otchłanie czasu nabrała dla mnie powabu i niegniewałbym się, gdyby się przedłużyła.
— I mnie nic nie ciągnie do XIX-go wieku! Przepadam za oryginalnością, a tu jej mam do syta. Za powrotem będę się znowu nudzić. Szkoda nawet, żem dotąd nie umiał jej dostatecznie ocenić i korzystać.
— Jeszcześmy nie w domu! Nie wywołuj wilka z lasu milordzie, zauważył chmurno Stanisław.
— Więc jutro w kredzie! Szkoda, że Baedeker nie wydał jeszcze przewodnika po państwie kredowem. Lubię przed przybyciem do nieznanego kraju wiedzieć, co on o nim pisze.




XIX.
Marzenia Kredowe.
C

Ciemna noc zapadła nad pasem ziemi, odwracającym się od słońca. Rozpostarła ona swą władzę i w duszy geologa. Znużony zasnął twardo i bez marzeń. Wreszcie na tle bezwiedzy poczęły przed jego ruchliwą wyobraźnią przepływać obrazy.

Zrazu chaotyczne, z każdą chwilą stawały się wyraźniejszemi i wkrótce przed wzrokiem geologa ukazały się dziwne postacie.
Najprzód Belemnity i liczne gatunki Ammonitów, które doszły w kredowej epoce do rozkwitu i wraz z nią wygasły. Potem pierwsze kraby i raki krótkoogonowe a także nowe ryby obdarzone szkieletem kostnym[32].
Następnie ujrzał geolog morskie Jeżowce, Rozgwiazdy (Asterozoa i Echinozoa), które w kredzie doszły do szczytu swego rozwoju.

Dalej ujrzał coraz bardziej ustępujące z oblicza naszej planety paprocie, sagowce i szyszkowe klimatu gorącego. Zobaczył następnie, jak ubywało w morzach ryb chrząstkowatych, jak ustępowały miejsca rybom kościstym, a wreszcie, jak i te ostatnie zmalały przed majestatem dogorywającego tutaj rodu Ichtyosaurów.


Triceratops, 7 metrów długi, 2¾ metra wysoki.

Hesperornis.
I tak przewinął się przed oczyma geologa wielce urozmaicony świat zwierząt zimnokrwistych, ustępujący z widowni wraz ze schyłkiem epoki kredowej. A świat to jeszcze był fizycznie bardzo okazały. Jaszczury np. skrzydlate dorastały potwornych rozmiarów. Jeden z tych Pterosaurów, Pteranodon, dochodził do 8 metrów przy rozpiętych skrzydłach[33].

Iguanodony i inne Dinosaury kroczyły ociężale w gąszczach Crednerii i Cykad, płosząc bezmyślne strusie zębate, Hesperornisami zwane, które z wielką powagą brodziły po bagnach.
Nowe gady słonowodne, istne «węże morskie» z baśni marynarzy, Mososaurydy, dorastały do 25 metrów długości!


Ichthyornis.

Następnie nasz uczony ujrzał ziemię okrywającą się zielenią prawdziwych palm i pierwszych roślin okrytonasiennych. Obok wymierających rodzajów rozpoznał dotąd żyjące wierzby, klony, dęby, wiązy, figi, aralie i wiele innych drzew, znanych dobrze podróżnikom po krajach podzwrotnikowych. W cieniu jednak tych drzew i zarośli roiła się jeszcze fauna, całkiem niepodobna do naszej. Na gałęziach siadały dopiero Ichtyornisy i Apatornisy, czyli ptaki zębate, oraz mała ilość prawdziwych ptaków, odznaczających się, jakto każdemu wiadomo, brakiem zębów.
Wreszcie ukazała się gromadka małych i nędznych zwierzątek workowatych z rodziny zupełnie wygasłej już na ziemi (Trituberculata), a potem znikło wszystko. Napróżno profesor przecierał oczy i zastanawiał się, coby te widziadła znaczyły. Otaczała go ciemnia. Nic już nie widział i nic nie słyszał. Tylko została mu świadomość siebie. Myśl uparcie powracała do ostatnio dostrzeżonych krewniaków naszych kangurów. Były to przecież pierwsze ssaki, bardzo jeszcze niedoskonałe i nędzne w porównaniu z późniejszemi, ale już wyższe od dotychczasowego świata jajorodnych kręgowców. Ich ród, dzięki zwiększającej się suchości atmosfery, szedł dopiero do życia, gdy zimnokrwistym krewniakom, stworzonym do wilgoci i jednostajnego gorąca, każda, nieznaczna nawet, zmiana, przybliżała nieuchronną zagładę. Osobliwie gatunki okazałe wymierały szybko. Zostawały tylko najwytrwalsze, choć i te karłowaciały bez przerwy.
Wiele rodów, dzięki niespożytej sile żywotnej, jaka w nich tkwiła, przystosowało się jeszcze znacznie wcześniej do nowych warunków i przeobraziło się w lotne ptactwo.
Nikt też nie poznaje w dzisiejszej barwnej i pierzastej rzeszy potomków najstarszego ptaka, o dziwnym ogonie, Archeopteryksem zwanego.


...Wreszcie ukazała się gromadka małych i nędznych zwierzątek workowatych.

A jednak pochodzi on od poziomego Proterosaura, najstarszego gada z Diasu, i jest spokrewniony z Campsognatusem, drapieżnym Dinosaurem z epoki Jurskiej.
Nawet one same, gdyby rozumowanie dostępnem było dla ich niewykształconych mózgów, nie uwierzyłyby w swe nizkie pochodzenie; zapierałyby się gorąco wszelkiego z gadami pokrewieństwa.
Tak samo trudnoby uwierzyć, że jednym z prapradziadów wszystkich ssaków był Mikrolestes, pierwsze zwierzątko workowate Tryasu, rówieśnik afrykańskiego Tritylodona, prawego potomka gadów, oraz innego drobnego pra­‑ssaka, Dromaterium, jednego z najdawniejszych ciepłokrwistych kręgowców na ziemi.
Musiały już bez wątpienia w kredzie żyć i inne zwierzątka ssące, oprócz workowatych, dowodzi bowiem tego duża rozmaitość w postaciach ssących typów Eocenu (którym rozpoczął się świat trzeciorzędowy); ale geolog nie widział ich wcale, a pamiętał, iż nikt jeszcze nie znalazł innych ssaków w pokładach przedtrzeciorzędowych. Wreszcie pierzchły marzenia i profesor który zamierzył czuwać w Tryasie, a prześnił całą Kredę, wrócił do rzeczywistości.




CZĘŚĆ III.
Świat Kenozoiczny.

XX.
Schyłek Eocenu. — Rozmaitość ssącej fauny. — Upadek świata, stworzonego do jednostajnej, ciepłej temperatury.
U

Ujrzał się w gąszczu Magnolii, drzew kamforowych i cynamonowych. Dzikie wino wspinało się girlandami na palmy i topole. Wspaniała Dracena ukrywała się w cieniu dębu, a ten sąsiadował z szyszkowatą Widdringtonią, jałowcem i akacyą.

Trudniej chyba o większe pomieszanie roślin, właściwych dzisiaj zupełnie odrębnym klimatom!
Te same prawie gatunki rosły we Włoszech i w Grenlandyi, a zapewne i dalej w niedostępnej dziś krainie podbiegunowej.
Słońce dopiekało ogniście, w powietrzu była suchość nadzwyczajna. Ani jednej chmurki na niebie.
— A gdzież lord Puckins? — zapytał nagle profesor.
— Zmartwiony poszedł do lasu.
— Zmartwiony?
— Obudziła się w nim żyłka myśliwska. Wyśledził jakieś stado pasących się zwierząt, których nie umiem nazwać, i ubolewa, że nie ma broni.
— Nie dziwie mu się wcale, — odparł pobłażliwie paleontolog. — Zwierzyna tutejsza wyśmienicie nadaje się do mordowania. Nietylko wytrawny jak lord Puckins myśliwiec, ale nawet zwykły «pudlarz» miałby tutaj pole do popisów tryumfalnych.


Mapa Europy z czasów Kenozoicznych (trzeciorzędowych).
— Dla czegoż to, proszę pana?

— Bo tutejsza zwierzyna nie zna jeszcze człowieka, nie unikałaby go tedy i wobec znanej przebiegłości myśliwców pozostałaby bezsilną i niemal bezbronną.
— A przecież mówił pan sam, że tępe gady znikają już szybko, a miejsce ich zastępują doskonalsze i mądrzejsze ssące zwierzęta.
— Tak jest. Świat ziemski w całem znaczeniu tego słowa odmłodził się i udoskonalił, ale mimo to ssakom tutejszym daleko jeszcze do naszych.


Anopletorium commune.

Wprawdzie, dzięki powolnym zmianom, dobrze się już przystosowały do nowych warunków i otoczenia, wprawdzie dużo zyskały na przekształceniu swej natury gadziej, bo choć skarłowaciały cieleśnie, to przecież z nowemi uzdolnieniami wiodą żywot bez porównania pełniejszy i ruchliwszy, aniżeli ograniczone ich praszczury, ale nie zapominaj, że te pierwsze ssaki nie o wiele więcej miały mózgu od gadów, i wobec przebiegłości podobnie doskonałego jak lord Puckins gentlemana, pozostają po dawnemu bezradne.
Miał zupełną słuszność profesor, sądząc surowo uzdolnienia pierwszych ciepłokrwistych mieszkańców ziemi.
Były to bardzo biedne, w porównaniu do dzisiejszych, zwierzęta, ale sprawiedliwość każe wyznać, że i one kroczyły, lubo żółwim krokiem, ku postępowi. Z każdem tysiącoleciem, z każdym nowym gatunkiem, mózgi powiększały się w ich czaszkach i, co ważniejsza, rosła ich część najlepsza.
Rósł mózg właściwy, dotąd upośledzony i znacznie mniejszy od móżdżku.
U niektórych zwierząt zaczynał on nawet dorównywać objętością móżdżkowi i te właśnie okazywały najwięcej zmyślności; te wzrastały w siły fizyczne i górowały wszelkiemi przymiotami nad przodkami o mniejszych mózgach. Już w początkowych tysiącoleciach Eocenu zwierzęta workowate grały podrzędną rolę. Zaćmiły je Gryzonie Condylarthra, t. j. przodki kopytowych, Nietoperze, a w Ameryce Bezzębne (Edentata) i Nieparzystokopytne (Perisodactyla). Większość wszakże tych ssaków tak mało różniła się między sobą, że gdyby dziś ożyły, każdy zoolog poczytałby je za blizkich krewniaków. A przecież te zwierzęta są przodkami coraz bardziej różniczkujących się grup. Grupy te, o ile nie zaginęły, rozpadły się w późniejszych czasach na niezmiernie do siebie niepodobne rodziny oraz rodzaje.
Któżby dzisiaj uwierzył, że np. przodki małp, tapirów i koni były dość podobne do siebie, a jednak tak było. Pra­‑małpy (Prosimiae) i Condylarthra, do których stary Phenacodus należy, w bardzo licznych szczegółach są do siebie podobne.
Obfitością rodzajów i osobników zaimponowały także światu Nieparzystokopytne (Perisodactyla). Odgrywały one w ówczesnej przyrodzie bezwątpienia rolę dzisiejszych Przeżuwających. Więc stada Hyracotheriów, niezgrabnych Propalaeotheriów i ciężkich Lophiodonów pasły się jedne na stepach, inne po cienistych gąszczach leśnych[34].


Paleotherium.

Niektóre z tych Nieparzystokopytnych były nadzwyczaj małe, tak małe, że podobnych im w tej gromadzie dziś niema, wiele jednak dorastało wielkości wołów, a były gatunki znacznie nawet większe. Obyczajami i postacią przypominały one naszego Tapira, którego śmiało uważać można za ostatniego nieodrodnego przedstawiciela zaginionego rodu Palaeotheriów.
Wielki jak wół inny kopytowiec (Amblypoda), Coryphodon, z kształtu przypominał niedźwiedzia, z nóg zaś słonia. Z paszczy błyskały mocne kły. Mimo postaci, niewzbudzającej zaufania, zwierz to niewinny i roślinożerny. Gdyby chodziło o jego rodowód, to słuszność każe wyznać, że choć wcale niby niepodobny do Trąbowców, był on wszakże dość blizkim ich krewniakiem[35].


Coryphodon hamatus.

Zgrabne Anoploterium o końskiej głowie, osadzonej na kształtnej i długiej szyi, harcowały niby dwukopytne długoogoniaste[36] osły po bagnistych nizinach.
Wśród tych zwierząt siały postrach pierwsze drapieżniki ssące, Kreodonty, jak naprzykład Oxyhyaena, Palaeonictis, Proviverra.
W średnich czasach Eocenu niekorzystne dla ssaków warunki powstrzymują ich rozwój w Europie, choć w Ameryce, połączonej jeszcze wówczas (przesmykiem Islandzkim) z Europą, wielka powstaje ich obfitość.
Ciekawszą jeszcze od naszej części świata była wówczas Ameryka północna. Najosobliwsze bodaj zwierzęta, jakie kiedykolwiek żyły na ziemi, mieszkały tam wówczas. Były to Dinocerasy. Zwierzęta wielkością mało ustępujące słoniowi, ale niższe z powodu krótkości nóg.
Odznaczają się one bardzo szczególnemi i wyjątkowemi wśród wszystkich kręgowców kształtami czaszki.


Dinoceras według rekonstrukcyi Hutchinsona.

Przy małym nadzwyczaj mózgu dziwnie uzbrojone Dinocerasy musiały być wcieleniem głupoty, dzikości i niezgrabności.
Dopiero schyłek Eocenu sprzyja mnożeniu się na naszych lądach ssaków. Kopytowe grają tu główną rolę, a wśród nich wyróżniają się Parzystokopytowe (Artiodactyla).
Drapieżne Kreodonty chylą się ku upadkowi, choć Hyenodon i Pterodon należą do najpospolitszych i najsilniejszych drapieżców. Ród znanych nam drapieżnych pojawia się już, ale pierwotni przedstawiciele rodu psów (Canidae), smukłych Kun (Mustelidae) i cuchnących Łaszy (Viverridae) złączeni są jeszcze blizkiem pokrewieństwem w jedną grupę.
I koty, a nawet gruboskórne są już, ale wszystko to wątłe i bez znaczenia[37]. Przodki lemurów i małp, Pachylemury (Adapis) z rzadka dopiero i lękliwie zakłócają nocny spoczynek mieszkańcom puszczy. Tylko parzystokopytne obejmują panowanie na lądach, a wśród licznych rodzajów i gatunków przynajmniej połowa przypada na Anoploterye, które łączą w sobie cechy kopytowych i mięsożernych, zarówno w szczękach, jak i budowie całego szkieletu.


Czaszka Dinoceras mirabile.

W bujnej i pięknej puszczy, wśród takiego to świata, paleontolog nie złorzeczył już okolicznościom, które mu pozwoliły oglądać prototypy fauny i flory, znanej naszym przyrodnikom.
Dzień cały upłynął wcale znośnie. W miłym cieniu lasu nieczuć nawet było upału, pod wieczór zaś, idąc ciągle ku północy, wydobyto się nad kręto płynącą rzekę, zdobną po brzegach w kępy palm i paproci.
Z wyniosłego wzgórza roztoczył się przed nimi obraz, godny pędzla artysty.
Wielkie Palaeoterye z krótkiemi trąbami tapirów, pospołu z Anoploteryami dążyły do rzeki po ochłodę.


Krajobraz eoceński.

Poważny jakiś ptak brodzący udawał drzemkę, aby tem pilniej i skuteczniej czatować na ryby, a przez płytką łachę dwa wielkie żółwie spieszyły wcale żwawo ku brzegowi. Znaleziono wkrótce kącik zaciszny od wiatru i przy zapalonem dla bezpieczeństwa od drapieżników ognisku, spędzono resztę wieczoru przed spoczynkiem wśród wesołej gawędy, ani spodziewając się, co za straszne nastąpi przebudzenie.




XXI.
Przedpotopowicz opuszcza ziemię. — Epoka Miocenu. — Trąbowce książętami ziemi. — Mastodon.
Z

Zaledwie geolog przymknął oczy, zaledwie srebrne światło księżyca oblało krajobraz, ziemia zadrżała i posypały się na głowy uśpionych kamienie, oderwane z sąsiedniego urwiska.

Z rozwalin buchnęły z rykiem kłęby pary i zasłoniły nietylko księżyc, ale i ruinę świeżą, poczem rozpłynęły się chmurą gęstego deszczu.
W jednej chwili woda zrujnowała pokłady, nad których tworzeniem pracowała cierpliwie przez tysiącolecia.
Widać, że burzenie się i burzenie nie jest wyłącznym przywilejem krwi, tej krwi gorącej, która często w jednej chwili niszczy dzieło całego żywota. I woda to potrafi. Ta ciepła, którą mamy za symbol bierności i spokoju.
Zkądże się wzięły te białe chmury, uchodzące niby z otwartej klapy kotła parowego?
Zkąd one się wzięły w głębi ziemi? co je nagle wygnało z zacisznej i głębokiej kryjówki?
Wypędziło je poprostu zmniejszone nagle ciśnienie.
Wiemy czem jest woda dla ziemi, jak niesłychanie urozmaiconem jest jej oddziaływanie na skorupę ziemską. Ona przesiąka przez najtrwalsze skały, rozpuszcza je, spływa na coraz niższe warstwy i tworzy rzeki, oraz zbiorniki podziemne. Na współkę z gorącem i ciśnieniem przeobraża wszystkie minerały, stwarza niewyczerpane kombinacye, a zmienia je tem gruntowniej, im w głębszych działa warstwach. Powiększa objętość zaatakowanych pokładów, rozpiera i rujnuje sąsiednie, trudniej ulegające jej chemicznej energii, i wszędy krąży, siejąc po drodze zniszczenie. Tu wypłukuje olbrzymie pieczary, tam napełnia i rozkrusza podziemne szczeliny. Tu zabiera tam osadza rozpuszczone w swem jestestwie minerały. Im głębiej zaś przenika, tem się silniej rozgrzewa i potężniejszy stanowi czynnik rozrywający. Tam, gdzie skorupa stawia jej stosowny opór, może ona, choćby rozgrzana do setek atmosfer prężności, pozostawać w pozornym spokoju. Ale jeśli wytrzymałość górnych warstw ziemi osłabnie na moment, wtedy następuje wybuch, udzielając wstrząśnienia okolicznym warstwom. Natenczas zrywa się równowaga ciśnienia i jeden wybuch powoduje inne w sąsiednich zbiornikach, jeżeli się takowe znajdują w obrębie pierwszego wstrząśnienia, a wszystko to, siejąc na znacznych obszarach spustoszenia podziemne, ujawni się na powierzchni pod postacią tak pospolitych trzęsień ziemi. Więc też skorupa ziemska wewnątrz jest okropną ruiną, pełną kanałów, w których woda, niby krew w żyłach, w nieustannym znajduje się obiegu i pracuje nad dziełem zniszczenia.
Zgubna działalność wód bynajmniej nie ustała, a ustać może dopiero wtedy, gdy zabraknie oceanów, gdy znikną one całkiem z oblicza ziemi, kryjąc się w głębiach pokładów geologicznych, w szczelinach podziemnych, połączone chemicznie z minerałami skorupy ziemskiej. Ale zanim to nastąpi, skorupa stokroć gorszem stać się jeszcze musi rumowiskiem, a każdy cal powierzchni ulegać będzie nieraz wstrząśnieniom nie mniej groźnym, jak to, które wysadziło skały w powietrze i przygniotło profesora.
Niezmierny ciężar i dotkliwy ból w głowie i piersiach ustąpił po chwili błogiej świadomości wyzwolenia. Okiem duszy objął geolog dokładnie miejsce katastrofy, a gdy rozwiały się białe chmury, wpatrzył się w powiewny obłoczek, który nagle wzniósł się ponad szare skały strzaskane i migotał w świetle księżyca.
— To ja, — wyszeptał w skupieniu, — jak mi jest dobrze!...
Obłoczek przybrał postać ludzką i uniósł się w górę. Przedpotopowicz uwolniony z objęć materyi, pomknął w przestworza. Płynął, niby wątła iskierka w górę, w etery, nie zdając sobie sprawy z niezwykłości położenia. Najobojętniej patrzał, jak ziemia, otulona płaszczem chmur, niby ogromna, ciemna tarcza okolona «lisią czapką» jasności słonecznej malała, aż odsłoniła słońce i w jego pełnym blasku utonęła. Zrazu oddychał profesor z łatwością, niebawem płucom zabrakło atmosfery, a jednocześnie zapanowało dotkliwe zimno, potem mróz, który z każdą potęgował się chwilą. Mimo, że kula słoneczna oślepiającym blaskiem świeciła, ciemno było w przestworzu, a mróz nastał tak wielki, jakiego nigdy zapewne człowiek nie doświadczał.
Ziemia zapadała się w przepaście wszechświata. Malała zdumiewająco szybko.
Gdy profesor zdołał zebrać myśli, już zeszła do rozmiarów balonu, potem, niby ogromny, szary globus, majaczyła chwil kilka, dopóki nie zmalała do wielkości jabłka. Wreszcie ta szara kolebka istot, mieniących się panami świata, zgubiła się w przestworzach.
Olbrzymie cielsko ziemi znikło już przed wzrokiem jego. Geolog przymknął oczy, a gdy je otworzył, słońce błyszczało w całej swej pełni, ale, rzecz dziwna, było nie większe od dukata, a świeciło nie nad głową geologa, ale w dole. Czyniło wrażenie, jakby zapadało się gdzieś w przepaści.
Na niebie wystąpiły blade gwiazdki, a w miarę jak słońce kurczyło swą tarczę, liczba gwiazd z każdą chwilą rosła. Jeszcze chwil kilka i geolog zdumiał się na widok innej, pozornie większej od słońca, szarej tarczy na niebie. Był to Saturn, łatwy do odróżnienia po pierścieniach, które go otaczają.
Przedpotopowicz czuł, że płynie z szybkością światła ku tej planecie. Niebawem też zasłoniła mu ona ćwierć nieba. Już zdawało mu się, że spadnie na jej powierzchnię, ale ciemna kula niebieska pozostała na boku, poczęła zmniejszać się i znikła w tumanie jasnych punkcików.
Przedpotopowicz minął planetę, odległą na 1,420 milionów kilometrów od słońca.
W podobny sposób dostrzegł rosnącą, a wkrótce znowu ginącą, najdalszą planetę, Neptuna.
Teraz już słońce, 2,000 razy mniejsze niż widziane z ziemi, mało różniło się od gwiazd, które otaczały geologa.
Na aksamitnem tle ciemności błyszczały przed geologiem tajemnicze słońca Kassyopei, Woźnicy, Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazda Polarna. Za sobą odróżnił profesor cztery jasne gwiazdy Krzyża, widzialne tylko dla mieszkańców południowej półkuli ziemskiej.
Zwolna Capella, świecąca w samym zenicie, poczęła zwiększać swój blask, wreszcie zaćmiła zarówno poblizkich Kastora i Polluksa, jak Aldebarana w Byku, oraz gwiazdy Wozu Niebieskiego[38]. Oślepiony blaskiem tej bryły, która jest słońcem 250 razy jaśniejszem, a 400 razy większym od ziemskiego, mknął paleontolog, nic już dokoła widzieć niezdolny. Już sądził, że spadnie w to bezmierne ognisko atomów i energii, gdy zostało ono na boku, poczęło zmniejszać się, zeszło do rozmiarów gwiazdy pierwszej, potem drugiej wielkości, aż wreszcie przepadło niby pyłek na ciemnem tle nieba.
Geolog tymczasem, pogrążony w ekstazie, nieświadom czasu, unosił się niepowstrzymanie naprzód, ku dalszym jeszcze białym, żółtym, różowym i niebieskim gwiazdom, od których promień światła potrzebuje setek wieków, aby dosięgnąć ziemi. Kolejno i te gwiazdy stawały się dlań oślepiającemi słońcami, kolejno nikły w oddali.
Jestem w Niebie! — myślał geolog i popadł w głęboką zadumę.
— Ależ czyż kiedykolwiek byłem gdzieindziej? — rozumował dalej. — Czy nawet na ziemi nie byłem z nią razem w niebie? — Niebo. Ono jest mieszkaniem Boga. A więc gdzież Bóg?... Dla czegóż go nie widzę?
Gdym był chłopięciem, uczyła mię matka, że jest w Niebie, na ziemi i na każdem miejscu...
Niebo jest wszędzie, więc i Bóg musi być wszędzie. Na ziemi, na Arkturze, na Wedze, na najdalszych słońcach i na mgławicach.
On napełnia świat... Gdzież on?
A może Go niema?
Może wiedzą lepiej ci, którzy Go zaprzeczają?
Może jest świat tylko, a po za nim nic więcej?
Ale cóż to jest «świat»? Czy pojął kto istotę jego? Naprawdę świat tak samo mało rozumiemy, jak Boga!...
Cóż więc zyskują ci, którzy mówią: Bóg jest urojeniem! Zkąd wiedzą, że i świat nie jest urojeniem!...
Zagadki! same zagadki!...
Chyba już i świata niema, nas niema, nic niema!...
I pogrążył się nasz filozof w przykrem i długotrwałem odrętwieniu. Znowu kilka słońc rozjaśniło niebiosa, kilka komet napełniło całą sferę swym ogonem, a roje meteorytów, niby zwinne jaskółki przecinały etery, przez które szybował rozkołysaną wyobraźnią myślący pyłek ziemski.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przecież świat nie da się zaprzeczyć, rozumował. On żyje życiem niezliczonych swoich mieszkańców, czuje bilionami serc, przemyśliwa nieskończoną ilością istot myślących, wyciąga błagalnie lub dziękczynnie miliony rąk do Nieba! Więc coś nad tym światem koniecznie być musi. Coś wielkiego, wspanialszego nad wszelkie nasze wyobrażenia. Jakaś Dobroć, większa nad wszystkie dobroci, jakaś Myśl nad myślami, Mądrość, jakaś Prawda, która przenika nieskończoność, która rządzi atomami i energią świata, której wszystkie duchy łakną, podobnie jak kwiaty łakną światła słonecznego...
Ale czy mizerne atomy, czołgające się po jakimś tam większym pyłku, zwanym przez nie ziemią, mogą posiadać dość mocy do wyrokowania o Wszechzagadce świata? Czy skończone może objąć nieograniczoność? Alboż robak, zrodzony wewnątrz jabłka, zdolnym jest wiedzieć, co jest po za jabłkiem, z którego nie wyjrzał? Czy wolno mu twierdzić, na podstawie własnej nieświadomości, że niema nic po za jabłkiem? Że niema jabłoni, niema sadu, ani ogrodnika?!
O, nie! Nami władają niewidzialne promienie tej niewysłowionej Potęgi, tego Ducha, który jest w Niebie, na ziemi i na każdem miejscu!...


∗                              ∗

Titanotherium robustum z dolnego Miocenu.

Gdy umysł Przedpotopowicza, zanurzony w otchłaniach świata, rozbijał się o najwyższe tajemnice, na ciemnem ziarenku, oddalonem od niego o tysiące lat drogi światła «na ziemi», zagubionej gdzieś w niedostrzeżonym tumanie słońc i planet, nie zrodziła się jeszcze nawet słaba, ludzka świadomość.
Posiew Pański był jeszcze zielony.
Nieprzerwanym ciągiem doskonaliły się pyłki raz ożywione w Archaicznej epoce z martwoty.
Życie, zaszczepione na ziemi, oblekało się przez śmierć i narodziny w coraz nowe formy i coraz pełniejszą harmonią dostrajało się do Wszechharmonii świata. Daleko tam jeszcze było do rozkwitu, ale panowała już w całej pełni era Miocenu.
W tej stronie globu, którą człowiek później nazwał Europą, z dotychczasowego archipelagu utworzył się i trwał w Eocenie rozległy ląd. Na nim nieprzerwanym kobiercem rozpostarły się stepy, moczary i puszcze leśne. Ten obszerny ląd, złączony z Afryką śródziemnomorską niziną, który obejmował aż trzy morza wewnętrzne, nieostał się długo. Ocean wtargnął w nizinę i oddzielił znowu naszą część świata od Afryki. Dużo jeszcze zresztą nowego lądu miało przybyć, podobnie jak dużo starego ubyło.
Jeszcze nad obecną Bawaryą, połową Hiszpanii oraz Francyi lśniły się fale nowo powstałego morza, które ponownie oddzieliło Afrykę od Europy. Na tem morzu rozpościerała się śliczna wyspa szwajcarska[39]. Wyspa ta, podobnie jak jej sąsiadka, karpacka wysepka, była w fazie stałego wznoszenia się. Resztki tego morza pod nazwą Śródziemnego trwają do czasów ludzkich.
Drugie obszerne, choć płytkie morze wewnątrz­‑lądowe, dziś nieistniejące i znane tylko wśród geologów pod mianem Sarmackiego, pokrywało niemal wszystkie ziemie, Słowiańszczyzną zwane.
Od miejsca, gdzie stanie Wiedeń, sięgało ono aż do środkowej Azyi. Ciągnęło się nieprzerwanym pasmem przez morza Czarne, Kaspijskie, Aralskie, aż do Ust’‑Urtu i nawet gdzieś dalej w głąb Mongolii[40]. Cała Bośnia, Siedmiogród, Sławonia, Węgry, Styrya, doliny włoskie, Malta i Sycylia były pod morzem. Nad brzegiem tych wód i w głębi lasów Europy, figi, akacye, palmy i dęby rosły pospołu z cyprysami, wawrzynami i drzewami mamutowemi (Sequoia). Wiązy i olsze sąsiadowały z mirtami i drzewem ambrowem. Obfitość gatunków była niezmierna i większa bez porównania, aniżeli w epokach dawniejszych.


Sivatherium.

Znikła jednostajność klimatu i poczęły się łagodnie zarysowywać pory roku.
W cieniach puszczy trzepotała się niemniej urozmaicona pierzasta rzesza.
Rodzaje dziś nieznane w Europie, jak papugi naprzykład, przelatywały obok przedstawicieli ptactwa, do dziś zamieszkującego naszą część świata.


Jak wyglądał Sivatherium.

Wśród zwierząt nietylko tu, ale na całej ziemi zapanowały nowe rody o mózgu obfitszym. Po Oligoceńskim zastoju zubożała fauna wzbogaciła się szybko i odrodziła w nowych przedstawicielach. Piękna nastała chwila w życiu ziemi. Teraz dopiero świat ssaków zajaśniał bogactwem postaci i uzdolnień i zapanował wszechwładnie na ziemi. Świat to jednak nieznany zupełnie naszym zoologom. Ani jeden gatunek już nietylko z Eocenu, albo choćby z Oligocenu, ale nawet z początków Miocenu, nie utrzymał się dotąd niezmieniony[41]. Pomimo to jednak, żadnej niema tu postaci, któraby prototypu lub krewniaka nie miała już w Eocenie.


Hipparion, przodek konia.

Drapieżne Kreodonty, niezdolne do przyswojenia sobie nowych warunków, ustąpiły miejsca dzielniejszym typom: mięsożercom.
Zastąpiła je świeżej krwi chciwa rodzina zdradliwych kotów, a także nowa grupa drapieżnych przodków niedźwiedzi, środkująca budową pomiędzy psem, hyeną i niedźwiedziem (Amphicyon). Pojawiają się też zwierzęta, podobne do kuny i wydry. Ociężały Aceratherium, przodek Nosorożca, bez rogu, pasł się obok Tapira i drobnych wołów bezrogich, a na obszernych stepach używały życia jak umiały rogate Dicrocerasy, pierwsze Antylopy, lekkonogie wygasające Anchiterye, przodki pra­‑konia, czyli Hippariona, a nawet już i same Hippariony. Doskonałe na swój czas gryzonie i owadożerne ustąpiły stanowczo pierwszeństwa wciąż doskonalącym się i różnicującym się kopytowym, wśród których zakrólowały trąbowce. Mastodon angustidens i Dinotherium stanowiły najwybitniejsze zjawisko ówczesnej przyrody.


Jeszcze jeden ród ciekawy przybył ziemi.


Źółwie olbrzymie.

Były to wybornie przystosowane do życia na drzewach, nieschodzące prawie na samo dno puszczy, czwororęczne Dryopithecusy i Pliopithecusy. Na wielkim tajemniczym dla nas do dziś kontynencie Azyi oraz w Ameryce powstają inne ssaki, zdumiewające kształtami ciała. Jedne odznaczają się taką fantastycznością głowy, że podobnych im próżnoby już dziś szukał ktoś na ziemi.
Były to Sivatherium giganteum i Titanotherium (str. 177).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dinotherium giganteum. Głowa.

Profesor Przedpotopowicz zawieszony dotąd w przestworzach, ujrzał nagle, jak wszystkie gwiazdy ruszyły z miejsc swoich i poczęły bezładny taniec. Łagodne te światełka przemieniły się nagle w błyszczące ślepia potwornych straszydeł, które z rykiem uganiały się za sobą i walczyły w śmiertelnych zapasach.
Smok ział z paszczy ogniem na Herkulesa. Ten zaś ciskał nań planety i księżyce. Lew skradał się do Wielkiej Niedźwiedzicy, która stawiała zacięty opór zgrai Ogarów. Potworne Węże oplatały Centaurów, Skorpiony zatapiały w ich ciała zatrute jadem kolce. Niebo oblało się purpurą krwi i drżało od łoskotu uderzających na siebie słońc i planet, które rozbite staczały się jedne po drugich w przepaście.
Profesorowi włosy dębem stanęły, oczy wyszły ze swych orbit, a usta szeptały: koniec świata!
Wtem nagle dostrzegł pędzący ku sobie z szybkością pioruna jakiś glob ciemny.
Na olbrzymiej tarczy tego ciała niebieskiego zarysowały się w świetle pękających, niby rakiety, gwiazd i komet wyraźne linie mórz i lądów. Jedno spojrzenie przerażonych oczu starczyło geologowi do określenia, że to ziemia.
— Jestem zgubiony! — krzyknął przeraźliwie.



XXII.
Leśne idylle. — Mastodon longirostris, Król Pliocenu.
C

Co się z tobą dzieje, profesorze? — zabrzmiał mu wesoły głos Puckinsa nad uchem. — Rzucasz się i krzyczysz, jakby cię kto mordował.

Paleontolog otworzył oczy i spostrzegł, że podróż w przestrzeni była zwykłem nocnem marzeniem. W rzeczywistości spoczywał obok lorda Puckinsa na miękkiem kobiercu leśnym.
— Miałem sen okropny! — odrzekł uspokojony i jął spowiadać się anglikowi ze swych wrażeń niebieskich. Potem obadwaj pogrążeni w cieniach i milczeniu nocy napróżno usiłowali zrozumieć niepojętą dla obu zmianę otoczenia. Nagle wstrząsnął powietrzem dźwięczny ton basowy. Echo poniosło go wgłąb boru, coraz dalej i dalej, aż zgubiło gdzieś na krańcach.
Wkrótce ten sam nizki, przeciągły ryk stał się głośniejszym i urywanym, wreszcie silny plusk wody, chrapanie i rzężenie potężnych płuc napełniły całą puszczę i zbudziły Stanisława.
Zgiełku podobnego oddać słowami trudno. Geolog nie umiał zdać sobie z niego sprawy.
Zdawało się że zwarty kłąb bawołów, tygrysów, a może i słoni walczy na falach rzeki, lub pasuje się ze śmiercią.
Anglik wsłuchał się w tumult piekielny, spojrzał na poważne miny profesora i Stanisława i uśmiechnął się lekko.
Uśmiech był tak szczery i serdeczny, że równał się głośnemu wybuchowi wesołości u nie­‑anglika.
— Niewinna sielanka w rodzinnem kółku, — rzekł Puckins w formie objaśnienia.
— Co takiego? Sielanka?
— Przecież i hipopotamy mają prawo do chwil słodkiej igraszki.
— Ależ to ryki zażerających się bestyi! — zauważył Stanisław.
— Zdaje ci się tylko, boś nie przyzwyczajony do głosów natury na swobodzie. Zresztą możesz się łatwo przekonać...
— Już wierzę!
— Znam ja hipopotamy osobiście, — ciągnął Puckins. — Na wybrzeżach Azraku przez dwie noce polowałem na tego «syna piekieł i szatana», jak go arabowie grzecznie zowią.


Hipopotamy.

Pierwszej nocy, z lekkiej łódki, wpakowaliśmy kilka kul, w łeb potwornego gróboskórca, ale, jak się potem okazało, utkwiły one w skórze i rozjątrzyły tylko potwora czterometrowej długości[42]. Dopiero drugiej nocy mieliśmy wspaniałą zabawę.
Szukaliśmy konia rzecznego zapamiętale, nie wiedząc, że i on rad był się z nami zobaczyć. Obie też strony wielce się ucieszyły ze spotkania. Hipopotam rzucił się ku naszej łódce z większą żywością, aniżeliby tego po ciężkiem cielsku jego można się spodziewać, my zaś posłaliśmy kule w sam łeb potwora. Raniony dosięgnął w mgnieniu oka naszej łupinki i zgrabnym ruchem szczęk zgruchotał pięć desek w boku łodzi. Zanim łódka zatonęła, plunęliśmy mu jeszcze na pożegnanie w oczy parę nabojów, następnie znaleźliśmy się w wodzie. O! bardzo dobrze te chwile pamiętam. Rzadko kiedy się tak dobrze bawiłem, jak wówczas. My do brzegu, a świnia rzeczna z chrapaniem za nami. My przez ciernie i kolące gałęzie mimozy, i ona za nami. Tak w ciemnościach bawiliśmy się w chowanego może z pięć minut, a może z dziesięć, zanim dopadłem bezpiecznego schronienia.
Tam dopiero zrozumiałem, że łatwiej gruboskórnemu hipopotami przedzierać się przez mimozy i haczykowate ciernie nabaku, aniżeli człowiekowi. Z mego ubrania zostały tylko malownicze strzępy, ufarbowane na czerwono, a ręce i odkryte części mej cielesnej powłoki pozbawione były skóry. Wesoła to była zabawa!
— Nie zazdroszczę, — odezwał się Stanisław. — A zabił pan przynajmniej zuchwalca?
— Nie miałem nawet tej przyjemności. Nicponia osłabłego od upływu krwi dobił dopiero mój gospodarz, nubijczyk, zawołany myśliwy. Podarował mi potem cztery potężne kły potwora na pamiątkę polowania. Ale że pamięć mam dobrą, przeto trzy zęby oddałem mu napowrót. Z jednego tylko, krzywego jak u dzika, a ważącego 5 kilogramów, kazałem zrobić wieszadło do szlafroka. Ile razy zawieszam na tym haku ubranie, tyle razy przypominam sobie, że o mało nie zawisły na niem mięśnie mego ciała. W parę lat potem miałem szczęście widzieć całą rodzinę hipopotamów na lądzie. Rzadki to traf, bo koń rzeczny jedynie w bezludnych puszczach pozwala sobie na drzemkę dzienną, w lesie, zwykle zaś przesypia cały dzień w rzece, pływając machinalnie z nozdrzami jedynie wystawionemi nad wodę. Przodem kroczył wtedy stary samiec. Na wzór dzika podnosił co chwila łeb monstrualny i bezmyślnemi oczkami wodził po gałęziach drzew.
Wśród myśliwskiej gawędy, ani opatrzono się, jak purpurowe blaski wschodzącego słońca zajrzały przez konary.
Paleontolog zabrał się do określenia epoki. Chwila była niezdecydowana. Hipopotamy do dziś dnia żyją. Łatwo też było przypuścić, że nadszedł kres wędrówki z przeszłości ku teraźniejszości.
Należało jednak przekonać się, czy hipopotamy, których ryk rozlegał się po lesie, były współczesne z człowiekiem, czy jeszcze trzeciorzędowe.
Roślinność nie dawała rozstrzygających wskazówek. Mało ona była różną od współczesnej flory południowej Europy. Jeden tylko świat zwierzęcy mógł dać objaśnienie, ale oprócz owadów oraz kosmopolitycznego ptactwa, nie zauważono zwierza, któryby wyraźnie scharakteryzował swą obecnością miejscowość i epokę. Przedzierano się przez moczary i sieć szeroko rozlanych małych rzeczek i strumyków. Wreszcie napotkano kilka powalonych pni drzewnych. Nie obalił ich wicher, nie padły od starości, bo zdrowe pniaki sterczały jeszcze z pośród mchów i paproci, białe zaś drewno nie miało czasu zczernieć od grzybków i porostów. Boczne konary były poobcinane tak gładko, jakby je kto oddzielił piłą lub siekierą.
— Nareszcie jesteśmy wśród ludzi! — zawołał Stanisław.
Geolog oglądał kłody.
— Świeży budulec! — prawił uradowany sługa. — Gdzie zaś jest budulec, tam muszą być ludzie.
— Muszą być cieśle, — poprawił Przedpotopowicz.
— Wszystko jedno!
— Niekoniecznie! Twoi cieśle mają po cztery nogi.
— Cóż znowu?
— Tak, tak mój drogi. Drzewa te podciął jeden z najmądrzejszych obecnie na ziemi ssaków. Nie umie on porządnie nawet chodzić, a mimo to jest panem życia każdego drzewa w pobliżu wód. Pływa jak ryba, mieszkania ma podwodne, żywi się jednak roślinnością lądową, a co dziwniejsza, nie tą, którą mu nastręczają zioła i trawy, ale sięga właśnie po młodą korę, gałązki, pączki i liście drzew wysokich.
— Jakże to może być, aby zwierzę, nieumiejące chodzić po ziemi, właziło na drzewa i objadało liście i pączki?
— Radzi ono sobie inaczej. Podgryza drzewa, a wtedy smaczne gałązki same się doń zbliżają.
— Bobry! — zawołał domyślny sługa.
— Tak, bobry.
Zdobyto nowy fakt, ale i ten nie był w stanie rozjaśnić wątpliwości. Bobry, zarówno jak i hipopotamy, żyją do dziś dnia, ale żyły także na długo przed człowiekiem w Pliocenie, a nawet wcześniej, bo przodek bobra, Steneofiber, mało różny, tylko mniejszy od dzisiejszego, zamieszkiwał jeszcze Mioceńskie wody.
Nie mylił się wcale paleontolog. Niedalej jak o kilkaset kroków od miejsca, gdzie leżały podcięte kłody, nad szeroko rozlaną rzeczką, było więcej drzew powalonych. Wszystkie leżały czubkami zwrócone w kierunku wody, bo przewidujące bobry tak mądrze podgryzają pnie, że podcinają głębiej od strony rzeki, przez co przewrócone drzewo dostępniejszem się staje do dalszego rozczłonkowania i transportu okrąglaków oraz gałęzi.
Wśród płytkich moczarów, na samem korycie rzeki stał zamek bobrów, ochroniony przez tamę, zbudowaną przez całą szerokość rzeczki. Zdumiećby się można na widok olbrzymiej, jak na siły drobnego zwierzęcia, budowli, trzymającej się przez wieki pomimo ciągłego naporu wód bieżących. Wysoka na 3 metry tama posiadała około 200 metrów długości. Szerokość tego mocnego wału u dna wynosiła 6 metrów, u samej zaś góry nie mniej nad dwa metry.
Składał się on z tysięcy zdrowych jeszcze, grubych, długich równoprzyciętych kloców drzewa, wstawionych pionowo w dno i połączonych mniejszemi gałęźmi, gliną, piaskiem oraz ziemią.
Z mniejszych okrąglaków i gałęzi zbudowane były powyżej tamy wysokie na 2 metry zamki o średnicy 4 do 5‑ciometrowej. Każdy taki kopiec zamieszkiwała osobna rodzina, złożona z dorosłej pary i kilkorga dzieci. Chat podobnych stało tam kilkadziesiąt. Wszystkie miały z wierzchu pozór niepięknych kopców, a wejście do nich było podwodne. Prócz tych chat wodnych każda rodzina posiadała w ziemi wybrzeża wygrzebaną obszerną jamę. Prowadziła do tych schronisk od strony rzeki podwodna wązka galerya na kilka niekiedy metrów długa.
Te gniazda podziemne bardzo schludnie utrzymane i wysłane suchym mchem, trawą i sitowiem, są sypialnią pary, w niej także młode na świat przychodzą, oraz przechowują się zapasy żywności na zimowę porę. Zoolog, wtajemniczony w stosunki bobrów, wie jaką nadzwyczajną odznaczają się te zwierzątka solidarnością, jak nad budową chaty pracuje wprawdzie tylko rodzina, która ma w niej zamieszkać, inne zaś bobry nigdy jej nie pomagają, jak za to wszelkie prace około podwyższania, albo naprawiania tamy dokonywają się wspólnemi siłami całej osady, a gorliwość i liczba robotników wzrasta w miarę rzeczywistej potrzeby. W nagłych wypadkach, gdy zagraża powódź, albo niepożądany spadek wody, wszystkie pracują bez wytchnienia przez całą noc i dokonywają dzieł iście zdumiewających.
Lubią bowiem, aby woda zawsze stała w osadzie na jednym poziomie, a przyroda kapryśna darzy ich na przemian, to zbyt wielką ilością wody, to znów niespodziewaną suszą. Raz tedy trzeba otwierać szluzy, drugi raz zatykać wyłomy, sprawione przez rwące fale. A ileż to jeszcze trudów pokonywać trzeba przy sprowadzaniu budulca! Podcięte drzewo upadło zbyt daleko od rzeki. Trzeba ciężkie kloce ciągnąć po ziemi, albo zalewać, celem spławienia takowych. Gdy niemożna zalać, zaprzęga się kilka bobrów do jednego klocka i zgodnie spychają ciężar na niższe miejsca. Gdzie można sprowadzić wodę, kopią poprzeczne kanały, aby budulec lekko spławić do miejsca przeznaczenia. Czasami, gdy brakuje już drzewa w blizkości, bobry płyną o pół mili w górę lub dół rzeczki, tam ścinają pień, członkują go i spuściwszy na wodę, holują zręcznie do osady.
Do całej tej roboty używają potężnych siekaczy (zębów) i przednich łapek. Do pływania bowiem wystarczają im tylne nogi i łopatkowaty ogon, zastępujący ster.
Mimo tylu i tak ciężkich zajęć, czujne są nadzwyczajnie i najbystrzejszemu zwierzowi nie dadzą się podejść. O zbliżającym się zwierzu wiedzą, gdy jest jeszcze daleko, bo rozproszeni po okolicy mieszkańcy osady świstem ostrzegają zdaleka towarzyszów o każdym podejrzanym szeleście, a sygnały takie, udzielane z odległości, w mgnieniu oka dochodzą do wioski i mieszkańcy mają się już na ostrożności. Za najmniejszem niebezpieczeństwem zawieszają najbardziej gorączkową czynność i wszystkie bobry bez szmeru kryją się pod wodą.
Osada nie daje znaku życia, a okolica pogrążona jest w głuchem milczeniu. Nie lubią bobry okolic obfitych w innego zwierza, na osady wybierają też głuche i niedostępne puszcze, a raz założywszy siedziby opuszczają je tylko w ostatecznej konieczności. Dla tego to jedna wioska służy nieraz kilkudziesięciu pokoleniom, a iżby się nie przeludniła, rodzice wypędzają dorosłe dzieci z wioski, zmuszając do zakładania własnych nowych siedzib w dalszych okolicach, gdzie jest żywności i budulcu poddostatkiem.
Zresztą wysiedlone bobry nie szukają długo dogodnego miejsca na mieszkanie. Nawet i na ubóstwo wody radzą sobie jak inżynierowie. Przez zbudowanie szeregu tam umieją najskromniejszą strugę przetworzyć w szereg bagien i stawów. Nawet suche łąki i szmaty puszczy zalewają, aby drzewa, do których dostęp był trudny, wygodniej było spławiać aż do chat. Niebawem przychodzą im w pomoc mchy i zielsko wodne. One przy poległych pniach tworzą splątane gąszcze, tamujące odpływ wód, i bobry mają niekiedy aż za dużo wody tam, gdzie jej przedtem wcale nie było. Muszą wtedy znowu kopać rowy, podnosić tamy, w jednem miejscu, rozrywać w innem, aby szczyty kopców górowały stale nad najwyższym poziomem przyboru. Przy tak ciężkich zatrudnieniach znajdują te dziwne istoty czas na czułe pieszczoty i, bezwątpienia, kto nie widział pary bobrów, igrających miłośnie na brzegu strumienia, ten niema pojęcia, jakie wdzięczne idylle kryją głuche napozór i ponure puszcze leśne.
Długoby wypadło oczekiwać na upragnione wskazówki, gdyby po wyjściu na suchą część puszczy baczne oko i myśliwska wprawa lorda nie przyszły z pomocą. Dzięki kilku złamanym gałązkom, na które geolog nie zwrócił uwagi, anglik skierował kroki towarzyszów na prawo i ukazał im szeroki szlak, wygnieciony przez bardzo grubego zwierza. Mnóstwo gałęzi, świeżo połamanych, lub przygniecionych do ziemi, zaściełało wydeptaną przez jakieś potężne stopy drogę.
— Tędy przeszło w nocy stado słoni, — zawyrokował anglik i wzrok mu się zaiskrzył.
— Czy pan jest tego pewnym? — zagadnął żywo Stanisław. — Czy to znowu nie jaki atlantosaur, albo inny wielki jaszczur.
— Tych już dawno niema. Wstydź się mówić nawet o jaszczurach, gdyś widział już bobry i słyszał hipopotamy.
— Jestem pewny, że to słonie, — powtórzył Puckins. — Znam dobrze ich obyczaje.
— W takim razie bylibyśmy w naszych czasach i wcale nie w Europie, — rzekł profesor.
Stanisław nieposiadał się z radości. Przezwyciężył on nawet wstręt do myśliwskich wycieczek i sam zaproponował, aby podejść do pasących się zapewne w pobliżu «trąbatych» olbrzymów i przekonać się coprędzej, jak rzeczy stoją. Życzenie jego spełniło się rychło, choć nie tak, jak pragnął.
Z oddali doleciał chrzęst gruchotanych lub odchylanych gałęzi.
— Baczność! słonie! — szepnął anglik.
— Zejdźmy im z drogi! — zawołał Stanisław, ale Puckins bez ceremonii położył mu dłoń na ustach.
— Sprawuj się ciszej! od tego zależy całość twoich członków.
Za chwilę mignęły w gąszczu żółtawe kły i brunatne, kosmate cielska rzędem wyciągniętych gruboskórców.
Słychać było nawet ciężkie ich oddechy i szelest liści, ocierających się o boki zwierząt.
Geolog z zapartym tchem pożerał wzrokiem olbrzymy, które, dysząc, mijały naszą trójkę z majestatycznym spokojem i poczuciem siły oraz bezpieczeństwa.
Na twarzy anglika odbił się wyraz zdumienia.
— Te słonie są jakieś niepodobne do siebie, — szepnął.
— Bo to mastodony!
— Jakto? Gatunek zaginiony?
— Zwierz plioceński! — wyrzekł niemniej zadziwiony paleontolog.
— Zlituj się profesorze, czy to podobna?
— Niema wątpliwości!
Tymczasem rozgorączkowany Stanisław rachował przechodzące olbrzymy.
— Szesnaście, siedemnaście, małe słoniątko... dziewiętnaście...
Rachunek przerwał stłumiony ryk. Zanim przebrzmiał, powstał w gromadzie trąbowców zgiełk nie do opisania. Mastodony rozsypały się bez ładu po lesie.
Trzask łamanych trąbami gałęzi zlewał się z chrzęstem gniecionych i przeżuwanych pomiędzy wielkiemi trzonowemi zębami. Ciężkie oddechy, potężne kruczenie powietrza we wnętrznościach olbrzymów, kłapanie uszami, tarcie ciał o wielkie drzewa, głuche mruczenie i urywane ryki potężnych gardzieli złączyły się w jedną wrzawę, od której drżał las cały. Stado dotąd w porządku kroczące, ucztowało bez troski. Pomimo pokojowego nastroju trąbowców nie można było uważać sąsiedztwa ich za zbyt bezpieczne, zwrócono się tedy w głąb puszczy i starano się zachowywać jak najciszej. Znowu jednak jakiś potężny i odmiennie brzmiący ryk przykuł do ziemi naszą trójkę. Jeszcze drugi ryk wodza, przenikliwy i w połowie urwany, rozdarł powietrze i ustał nagle gwar biesiady. Potem zajęczała tylko ziemia od łoskotu zbijających się w ścisłą gromadę olbrzymów. Trudno było na razie zrozumieć, co się stało.
Przeraźliwe ryki wydarły się z kilkunastu naraz gardzieli i nieustawały już ani na chwilę. Trzask pękających nagle gałęzi mieszał się w jeden koncert, daleko straszniejszy od pierwszego, wówczas, gdy stado rozsypało się swobodnie po lesie. Teraz łatwo było zrozumieć, że jakaś walka zawrzała w gromadzie.
W głosach zwierząt rozróżnić było można odcienie przerażenia, gniewu i bólu. Trwało to najwyżej pięć minut, poczem stado śpiesznie się oddaliło. Wróciła cisza. Tylko ptactwo, umilkłe z trwogi, ożywiło ją ponownie świergotem bez troski. Nagle doleciał ucha geologa głuchy, świszczący oddech i szamotanie się w krzakach. Zbliżono się z należytą ostrożnością do miejsca, które przed chwilą musiało być widownią tajemniczego jakiegoś dramatu, i ujrzano rosłego mastodona, który, wsparty na przednich nogach i dwóch kłach, napróżno usiłował powstać. Siły go już opuszczały, śmierć szła doń szybkim krokiem. Z rozdartej szyi sączyła się obfitą strugą ciemna posoka. Okrwawiona trąba zwijała się niby wąż boa dokoła rany. Może rozumny olbrzym pragnął ją zatkać. W oczach konającego zwierza tyle się bólu cichego skupiło, że geolog odwrócił głowę. Małe oczy mastodona patrzyły wciąż w stronę oddalającego się stada, tylko głowa, jakby coraz cięższa, skłaniała się zwolna ku dołowi. Próżno ją dźwigał, kły długie co chwila wspierały się na ziemi. Stęknął wreszcie mastodon raz ostatni, wyciągnął trąbę nad głową i osunął się bezwładnie na ziemię. Teraz dostrzegł Stanisław o kilkanaście kroków przewieszonego przez leżący pień napół zgniły innego, stosunkowo niewielkiego zwierza. Trudno go było na razie odróżnić od ciemnej kory, więc zbliżyli się nasi wędrowcy i paleontolog ze zgrozą rozpoznał w krwawych szczątkach drugiego króla puszczy, machaerodusa. Wspaniały ten kot o groźnej paszczy, w której błyskały potwornie długie kły, krzywe i ostre jak szabla, był literalnie zmiażdżony i podobny do krwawego kawała mięsa. Gdzieniegdzie sterczały z tego mięsa ostrza pogruchotanych i bladoróżowych kości. Odegrała się tu jedna z niezliczonych tragedyi świata. Największy kot ziemi, ufny w swą zwinność i stalową siłę muskułów, zaatakował któregoś mastodona, ale przerachował się może w skoku i nie zdołał już ujść zemsty rozgniewanych olbrzymów. Po krótkiej i zaciekłej walce legł zmiażdżony przez łagodnych zwykle, ale w obec wroga mężnych i nieznających co to litość, roślinożerców. Machaerodus zamordował wprawdzie jednego z tych majestatycznych i mądrych czworonogów kłami, przystosowanemi do walki z największemi zwierzętami ziemi, ale ostatnie to zwycięztwo zbyt drogo przypłacił, bo życiem.


Najpotężniejszy kot minionych czasów, Machaerodus o wielkich kłach.

Geolog stał zamyślony nad szczątkami zwierzęcych herkulesów. Czoło okryło się fałdami, oko posmutniało. Któż zgadnie, co mu się po głowie snuło, gdy patrzył na dwie ziemskie potęgi, które się w jednej chwili unicestwiły. Nie widział ich wcale. Wzrokiem duszy błądził daleko, potykał się o nierozwikłaną zagadkę jaką stanowi ten świat zjadających i zjadanych. Snuły mu się w duszy nieokreślone jakieś pytania i porównania, a serce ściskał żal, jak kleszczami. Tymczasem anglik mierzył już ze spokojem myśliwca długość plioceńskiego słonia, Stanisław zaś oglądał z brutalną ciekawością okrutnie pogruchotane cielsko kota.


Żyrafy.

— Dobrze mu tak, zbrodniarzowi! — odezwał się z błyszczącym od oburzenia wzrokiem.
Geolog zwolna się odwrócił i popatrzył mu w zaiskrzone oczy.
— Źle mówisz! Cóż ten kot wspaniały winien naprawdę, że natura wypiastowała go na krwi ciepłej? czy winien że żołądek jego trawi i upomina się ciągle o krew nową? Czem gorszym jest ten krwiożerca od spokojnego mastodona?
— O panie! różnica ogromna. Tamten nikomu krzywdy nie uczynił...
— Tak, zwierząt nie zabijał. I ja o tem myślałem. Ale przyszło mi także na myśl, że my nasze sympatye i antypatye bardzo stronnie rozdzielamy między zwierzęta. Ściśle biorąc, ten mastodon ma na sumieniu swojem więcej jeszcze przeciętych żywotów ziemskich, aniżeli ten krwiożerca, który zabija co dzień jedną tylko rosłą istotę. Wszak on co dzień zjada miliony roślin i ciężką nogą depcze całe kobierce ziół wonnych.
— To co innego, roślina nie czuje...
— Ale żyje. Czyż przez to, że nieumie się bronić, utraciła już prawo do życia? A zresztą, czyż stopa tego kolosa razem z ziołami nie rozgniata licznego tłumu ślimaków, owadów i drobnych zwierzątek.


Szkielet żyrafy.

Czemże on wobec natury niewinniejszy od tego sponiewieranego kota? Czyż ten zwierz sprężysty winien, że posilna dla przeżuwających trawa byłaby dlań trucizną, że jego jelita zdolne są przerabiać tylko krew na krew? Przecież on jest tylko dziecięciem posłusznem tajemniczej sile, która świat ziemski ustosunkowała do wzajemnego tępienia się i wyznaczyła mu rolę okrutnika. Właśnie ten srogi porządek świata przejmuje mię zgrozą i każe pytać: dlaczego tak jest? dlaczego, chce czy nie chce, wszystko na ziemi żyje krzywdą innych?!... Czyżby nie mogło wszystko co żyje — żyć w zgodzie, nie czynić sobie krzywd i bólów? Czy tak zawsze będzie? Czy tak wszędzie na świecie? Do czego potrzebny ten piekielny łańcuch mąk i okrucieństw?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanisław tego wszystkiego niesłuchał prawie. Niezdolny współczuć z profesorem, zaprzątnięty był daleko ważniejszą i aktualniejszą sprawą. Nie myślał nawet o zwierzęciu minionych czasów, tylko, że swojem ukazaniem się rozwiało i zburzyło nadzieję ukończenia dziś wędrówki.
Biadania na ten temat oprzytomniły wreszcie paleontologa.
— Tu można zmysły stracić, — wołał Stanisław. — Jużem się cieszył, że szczęśliwie dobiliśmy do portu, aż tu nagle mamut!
— Mastodon, — poprawił lord Puckins.
— Wszystko jedno! zapewniał sługa.
— Wcale nie jedno! — rzekł przyrodnik. — W pliocenie mastodony dopiero i Dinotherye panują. Wprawdzie jeden gatunek Mamuta (Elephas meridionalis), najstarszy, pojawia się już w południowej Europie, ale to zwierz rzadki i bez znaczenia[43].
— Zapewniam pana, że to mi zupełnie wszystko jedno. Najgorsze tylko, że nie możemy wybrnąć z otchłani czasu.
Lord Puckins nawet i z tem się pogodził i rad był tylko usłyszeć, jak jeszcze daleko do XIX wieku?


Szkielet amerykańskiego Panochthus tuberculatus.

— Wiesz dobrze, lordzie, jak trudno wyrokować w materyi, o którą pytasz, — odrzekł mu na to profesor. — Mimo to, mogę cię pocieszyć. Nie popełnię dużej omyłki, przypuszczając, że od świata ludzkiego dzieli nas jakie pół miliona lat.
— Pół miliona?... — wybełkotał przerażony Stanisław.
— Tylko tyle? — wycedził lord Puckins, zlekka kiwając głową.
Stanisław się oburzył.
— Pan sądzi, że tak łatwo przeżyć pół miliona lat.
— Mój kochany, przebyliśmy już dziesiątki milionów, nie widzę więc dobrej racyi, dla której mielibyśmy lękać się i tej bagatelki.


Amerykański Panochthus tuberculatus.

— Piękna bagatelka! Już ja wolałbym siedzieć w wagonie i powtarzać sobie «jedziemy do domu». A przecież nawet i na ostatniej stacyi nie można być pewnym, czy się cało do domu dojedzie...
— Najzupełniejszą masz słuszność, — odezwał się Przedpotopowicz suchym i uroczystym tonem profesora. — Zanim ujrzymy oblicza naszych przyjaciół i znajomych, pierwej ród Mastodonów i Dinotheriów musi się przeżyć. Pierwej ulęgną się lwy i pantery, których niema jeszcze teraz, pierwej wypiją morze krwi nieistniejących dotąd gatunków antylop, żyraf, jeleni i gazelli. Pierwej mamuty rozmnożą się, nażyją i wymrą wszystkie! Pierwej przybędą tu z Azyi niedźwiedzie, bawoły i konie, pierwej pojawi się majestatyczny jeleń irlandzki (megaceros eurycerus). Pierwej w Ameryce zrodzą się dziwne panochthusy...

— Dość! — zawołał anglik. Ale profesora uniósł już zapał paleontologiczny. Nie słyszał nic dokoła.

Krajobraz plioceński.
— ...W tej chwili ssaki przeżywają epokę najwyższego fizycznego rozwoju — ciągnął. — Wspaniałe ciałem, górują one bezspornie nad całem stworzeniem... Żaden jednak z tutejszych gatunków nie dotrwa do naszych czasów. Rodzaje tylko zostaną... i to nie wszystkie!

— Pół miliona lat... — biadał Stanisław, głuchy ze swej strony na wszystko, co mówił profesor! — Pół miliona!...
— Uspokójże się i przestań narzekać, — przerwał mu z pogardą anglik. — Pół miliona, to może tylko doba! Wiesz przecież, że dla nas wieki mijają niby sekundy.




XXIII.
Robakożerca. — Królewska poczwarka.
M

Minęło znowu trzysta tysięcy lat. Świat nie zestarzał się przez ten czas ani na sekundę. Zestarzały się tylko nieco słońca i planety.

Konie dzikie (equus caballus).

Jedne rozżarzały się dopiero z mgławic, inne pociemniały. Na niektórych poczynało się życie, na innych zdołało dobiedz do swego kresu. W puszczach ziemi niewiele mogło się przez ten krótki czas zmienić. Ubyło i przybyło trochę gatunków zwierząt i roślin, ot i wszystko. Własne ciepło ziemi nie dopuszczało tej wybitnej różnicy klimatów i pór roku, jaka dziś ma miejsce na naszej planecie. W każdym razie i te różnice, zwiększając się stale, wywołały pewne zmiany. Klimat Europy niewiele się jeszcze różnił od północno­‑afrykańskiego, więc i przyroda mniej więcej była jednakowa. Wprawdzie Europa nie obfitowała już w stada trąbowców, ale Nosorożce Merka i Hipopotamy licznie trafiały się nietylko na lądzie, ale nawet i na wyspach. Machaerodus zrzadka już tylko zakłócał spokój mamutom. Wraz ze stałem uszczuplaniem się liczby tych trąbowców, krwawym królom puszczy coraz trudniej było o godną potwornych kłów zdobycz. Lęgły się jeszcze w krajach zwrotnikowych, tu zaś ostatnie niedobitki musiały się zniżać do zadawalania pragnienia krwią marnych nosorożców, koni, nawet antylop.
Na niedźwiedzie przyszły złote czasy. Pogodne, spasione i pewne siebie, gospodarowały wszechwładnie na ziemi, żyjąc zależnie od kaprysu, zarówno roślinną, jak i zwierzęcą zdobyczą.


Na niedźwiedzie przyszły złote czasy...

Z tej puszczy, pełnej tajemniczych mroków, wydobyli się nasi wędrowcy na pasma żółtych piasków, nad szmaragdową zatokę morską. Radzi, że ich nie przytłaczał chaos splątanych konarów i zieleni, skąpani w świetle promieni słonecznych, rozjaśnili oblicza. Lord Puckins rozważał już szanse ujrzenia w oddali latarni morskiej lub wieżyc, zwiastujących ludne miasto, gdy Przedpotopowicz dokonał drobnego odkrycia. Zwrócił on uwagę na nagromadzone w jednem miejscu skorupy po mięczakach, przeważnie po ostrygach. Gdzieniegdzie zauważono też resztki krabów. Większość tych resztek wypłowiała już od leżenia na słońcu. Przyjrzawszy się bacznie, zauważył między niemi całkiem jeszcze świeże okazy, a co więcej, podniósł ze żwiru niewielki kamień, na którego widok nie był w stanie powstrzymać okrzyku zdziwienia. Dla niewtajemniczonego oka kamień ten o kształtach olbrzymiego migdału byłby obojętnym, jak tysiące innych, zalegających wybrzeże. Ale dla geologa nie był to zwykły głazik.
Krzemień ten, ważący nie więcej jak 2 funty, dla niego ważył więcej, niż wszystkie razem na całem wybrzeżu. Miał on doniosłość dokumentu. Na powierzchni był ze wszystkich stron pokryty płaszczyznami, powstałemi od mocnych i z celem jakowymś dokonanych uderzeń. Jednem słowem był starannie otłuczony i łagodnie na jednym końcu zaostrzony. Geolog przypatrzył mu się uważnie. Nie rzekł nawet słowa, tylko rozglądał się po ziemi. Zwróciło to uwagę anglika.
— Co tam ciekawego upatrujesz w tym śmietniku? Jest to zapewne miejsce żerowania jakiegoś ostrygojada?


«Krzemień ten, ważący dwa funty, dla niego ważył więcej niż wszystkie razem na całem wybrzeżu.»

— Prawda! — rzekł profesor, — ale śmietnik ten wart tyle, co jadalnia Lukullusa. Jesteśmy u królewskiego stołu, a właściwie u biesiadnego stołu królewskiego niemowlęcia.
— Cóż to za zwierz nowy? Wiem przecież, że ani młody machaerodus, ani mamucięta ostryg nie jadają.
— Nie o nich myślałem. Wieki ich królowania policzone. Inne stworzenie wstępuje teraz na tron ziemi.
— Niewybredne, jakoś, wymyślasz dynastye. I ów królewicz tu się posila?
— Posila się wszędzie, gdzie znajdzie coś zdatnego do zaspokojenia głodu.
— Głodu? Czyż król może być głodnym?
— To przyszły król — dziś jeszcze zero. To poczwarka dopiero, z której wywinie się wspaniały motyl, jakiego ziemia nie oglądała. Zaćmi on wkrótce wszystkie dynastye ziemi.

Żaden z dotychczasowych dygnitarzy, czy to był bóbr, czy mamut, nie spoglądał nigdy zadumany w twarz księżyca, nie pytał dlaczego słońce wschodzi, albo zkąd się wiatr bierze, żaden nie pytał co złe, a co dobre. Ten zaś wszystkiego ciekawy i wiele się dowie.
W niewidzialnych pyłkach dociekać będzie praw życia, pozna zawiłe drogi planet i gwiazd odległości, myślą wybiegnie poza drogę mleczną, sercem obejmie świat cały...
— To człowiek! — zawołał naiwnie Stanisław.
Głuszę leśną wypełnił niespodziewany majestat.
Przyjaciele nie śmieli wyrzec słowa.
— Więc człowiek! — szepnął nareszcie zadumany anglik.
W tych dwóch krótkich wyrazach ileż mieściło się treści!
Stanisław ucieszył się. Pojął, że nastąpił upragniony kres przygód. Zapewne lada chwila jakiś litościwy wieśniak lub wędrowiec wskaże drogę do najbliższej siedziby ludzkiej, a może napoi, nakarmi i odeśle do miasta.
— Jesteśmy tedy wśród ludzi? — zagadnął rozpromieniony.
— Tak mój drogi, ważna to chwila w życiu ziemi, odrzekł paleontolog.
— W naszem, panie, większa, znaleźć się po tylu niepokojach u kresu.
— Radość twoja przedwczesna. Nie jesteśmy jeszcze w swoim świecie.
— Przecież jesteśmy wśród ludzi!
— Ci ludzie to jak dzieci, z postaci są dopiero do nas podobni. Stoimy u kolebki rodu naszego. Człowiek, który porzucił ten krzemień, należy jeszcze w znacznym stopniu do świata, na którego łonie wypiastowała go siła twórcza.
Tymczasem i anglik otrząsnął się z pierwszego wrażenia.
— A więc możemy oglądać niezepsute arcydzieło Boże! — zawołał z przejęciem.
Profesor uśmiechnął się gorzko.
— Wiesz, lordzie, jak gorąco pragnąłem poznać człowieka czwartorzędowego z epoki szeleńskiej, a jednak ze względu na twe złudzenia, lękam się teraz tego spotkania!
Stanisław struchlał. Wierzył w odwagę profesora i nagle z ust jego własnych usłyszał wyznanie bojaźni. To go objaśniło, że spotkanie z człowiekiem tych lasów było niebezpieczne.
— I gdzież się teraz obrócimy, aby uniknąć strasznego spotkania?
— Czemu strasznego?
— Pan jeszcze pyta? Żyć cały dzień pod grozą, lękać się zasadzek, oskalpowania, a może grobu w żołądkach ludożerców...
— Zkąd ci przychodzą takie obawy?
— Nasłuchałem się przecież nie mało o indyanach, o ich zuchwalstwie, przebiegłości. To ród gorszy od tygrysów!
— Ależ tu niema indyan!
— Wszystko jedno! skoro są dzicy...
— Więc o to ci chodzi? Uspokój się. Niema tu wcale biednych indyan, zwanych przez rasę białą «dzikimi» dla tego, że bronią rozpaczliwie swego bytu i swych preryi przed najezdnikami, którzy w imię cywilizacyi przedewszystkiem wywłaszczają ich, grabią i mordują ze sztuką i zaciętością prawdziwie cywilizowanych ludzi!
Tu niema wcale «dzikich» szczepów, o których nasłuchałeś się. Jest tylko człowiek, człowiek epoki czwartorzędowej!
— Mniejsza o epokę, dość dla mnie, że jest niebezpiecznym.
— Opacznie zrozumiałeś me słowa. Ja się nie boję pięści tutejszego przedstawiciela rodu ludzkiego. Nie śmiem tylko spojrzeć na jego nędzę. Istota którą możemy tu spotkać, nie jest wcale straszną, ale tylko niezmiernego podziwu i litości godną.
— Ja tam nie wiem, co to znaczy — tylko ostrzegam. Małoż to razy trzeba było pana pilnować i ratować z biedy?
— Nie bądźże śmiesznym! — przerwał mu geolog. — Nikomu tu jeszcze nic nie grozi. — A zwracając się do Puckinsa, dokończył rozpoczętej myśli.
— Ta istota przejściowa stokroć ciekawszą jest, niż cała historya starożytna, średniowieczna i nowożytna razem wzięte, a nieznana nam jest prawie wcale. To klucz do zrozumienia dziejów ludzkości!
Stanisław wzruszył obojętnie ramionami, uspokojony co do bezpieczeństwa swej skóry.
Oblicze Puckinsa ożywiło się zapałem.
— Jednak co za wspaniała sposobność poznania zakresu myśli pierwotnego człowieka! Szukajmy go, profesorze! Nie uwierzysz, jak wiele dałbym za możność spotkania się z tutejszym mieszkańcem...
— Mogłoby to być bardzo ciekawem, ale wierzaj mi, że nie skorzystałbyś z tego wiele.
— Czemu?
— Pytasz, czemu? Wdaj się wprzódy w rozprawę z niemowlęciem, obgadaj z niem najbardziej palące kwestye społeczne, dowiedz się, co sądzi o filozofii Nietschego, o spirytyzmie, o sprawie kierowania balonami, dokonaj tej sztuki, a wtedy przyznam, że porozumiałbyś się łatwo z właścicielem tego krzemienia.
— Przesada! Człowieka zawsze zrozumieć można, choćby to był buszman.
— Człowiek którego możemy tu spotkać, nie jest może nawet buszmenem, jest tylko w całem znaczeniu tego wyrazu pełnoletniem niemowlęciem. To mąż o umyśle trzyletniego dziecka, o instynktach i przyzwyczajeniach...
— Niekończ!
— To rozbitek, zawieszony między dwoma światy. Kajdany pierwszego skruszył, do drugiego jeszcze nie dorósł.


Szkielet Żubra.

Istota, która ziemię sobą kiedyś wypełni, złe i dobre spotęguje do nieznanych dotąd rozmiarów, tuła się gromadkami po puszczy, w ciągłem niebezpieczeństwie życia, bezsilna, z głową pełną zarodków myśli, zalękniona, prześladowana, tępiona przez zwierzęta i żywioły.
W pogodnych momentach życia uśmiecha się niby dziecię z kołyski do całego świata; huk znowu piorunów, wycie wichru, ciemności nocy, ryk drapieżnych bestyi, błyskawice i piorunowe pożary przygniatają go, dręczą i onieśmielają... O! nie do zazdrości to położenie!
— Zkądże on się wziął tutaj? — zapytał Stanisław.
— Niewiem, — odrzekł geolog.
— Pan niewie? pan, który tyle książek przeczytał?
— Właśnie może dlatego milczę.
— Dziwi mię to, bo ja nie tak wiele znam książek, a wiem przecież, że człowiek pochodzi z Raju, że znał wszystkie zwierzęta po imieniu i one go znały, — był szczęśliwym, rozmawiał z Bogiem, a dopiero za grzech został wypędzony, i skazany na nędzę i poniewierkę.
— Trzymajże się tej wiary, bo nauka niezna dotąd najpierwszego człowieka i milczy o nim. Co więcej, stwierdza ona niezmierną przepaść, dzielącą świat znanych (żywych i kopalnych) zwierząt od człowieka, ale wyjaśnić jej nie umie. Nie ma dość podstaw do wyrokowania o jego uzdolnieniach i inteligencyi. Rozprawiać dopiero zaczyna o człowieku późniejszym, którego niewątpliwe ślady i resztki znalazła w głębi ziemi i w jaskiniach odwiecznych. Ale zkąd się on wziął, nie wiemy. Czy przybył wraz z trąbowcami z dalekich, a nieistniejących już lądów południowej półkuli, czy jest dziecięciem bliższych nam krain, np. źródłowisk Eufratu, o tem różne są tylko przypuszczenia. Jakim był pierwotnie, powtarzam, nie wiemy także.
— O tem uczy nas Objawienie, — wtrącił Puckins.
— Zgoda! ale niezapominaj, lordzie, że nawet zasada interwencyi nadprzyrodzonej nie narzuca wcale przekonania, aby cywilizacya pierwotna była wysoką. Wyznawcy tej zasady przyjmują bardzo różne stopnie owej kultury. Nawet arcybiskup Whately przypuszcza stan nieco tylko wyższy od barbarzyństwa[44]. Trudno o tem zresztą w dzisiejszym stanie wiedzy poważnie rozprawiać. Oto dla czego o najpierwszym człowieku mało mówimy. Dość nam wiedzieć, że czwartorzędowy człowiek, mimo nędzy swojej, przerasta dostojeństwem znany nam świat ziemski, — że piastuje w łonie iskrę, która rozpłonie kiedyś w pochodnię i powiedzie go wysoko ponad poziomy...
— Tymczasem potrzeb i wymagań ma mało. Jest ciepło, więc chodzi nago; otaczają go nieprzebyte puszcze, więc obiera siedlisko nie w głębi borów, ale po ich krawędziach, na wybrzeżach wód, gdzie łatwiej się wyżywić i ustrzedz od napaści dzikich bestyi.
Nie boi się go jeszcze żaden zwierz. Stale też ustępuje z drogi mocarzom tego świata.
Nie poprzestał jednak wyłącznie na sile swych muskułów, na twardości pięści — i nosi stale gruby kij, niekiedy groźną pałkę. Prócz niej posiada narzędzie, przy pomocy którego zaspakaja wszystkie potrzeby swoje.
Z początku owo narzędzie zastępował mu naturalny, ostry odłam krzemienia. Potem począł nadawać użytecznemu krzemieniowi dogodniejsze do ujęcia w dłoń i do pracy kształty. Tym sposobem wytworzył sobie nieocenione narzędzie, z którem nie rozstaje się dniem i nocą. Tem narzędziem rozszerza on w spróchniałym pniu dziuplę na nocne schronienie, tem samem odrywa korę, aby zaspokoić głód tłustem robactwem drzewnem, rozłupuje owoce i orzechy, otwiera muszle, ono służy mu do oskrobania maczugi z kory i gałązek, ono stanowi w obronie prócz kija jedyny oręż, zdolny ranić przeciwnika. Przy otłukiwaniu tego narzędzia baczniejsi robili nieraz odkrycie, którego doniosłości ocenić jeszcze nie byli zdolni. W ciemnościach dostrzegali iskry, sypiące się pod uderzeniami krzemienia. Traf niekiedy sprawiał, że zapalały się od nich wyschły mech lub próchno.
Wypadek podobny i jego nadzwyczajne skutki przerażać tylko musiały pierwszych wynalazców ognia, ale to pewna, że niejeden, ochłonąwszy, próbował powtórnie swej sztuki.
Jakiś wyjątkowo przedsiębiorczy na swój czas śmiałek mógł nawet oswoić się ze złośliwem i żarłocznem «zwierzęciem.» Być może nawet, że gdzieniegdzie gromadki, sąsiadujące z czynnym wulkanem, umiały już wtedy wyciągać korzyści z tego dziwnego «żywiołu,» a po niejednej głowie snuły się mętne przeczucia i porównania na temat blasku, ciepła, ognia, pioruna i słońca.
Już gdzieniegdzie jaśniały czasem nocami łuny pożarów przypadkowych, a wtedy cała okolica drżała w panicznej trwodze, dymy zaś gryzące niosły postrach daleko, płosząc sen z powiek wszystkiego co żyło, nie wyłączając nawet tych jednostek ludzkich, które nie widziały jeszcze nigdy ognia.
Tu zamilkł profesor i dumał o tym pierwotnym stanie, o jakim nam trudno mieć wyobrażenie.
Stanisław już od dłuższego czasu oddalił się i na własną zapewne rękę prowadził obserwacye.




XXIV.
W cztery oczy z niedźwiedziem jaskiniowym. — Zmierzch świata czworonogów.
L

Lord Puckins niemógł się jakoś pogodzić z dziesiątkami tysięcy lat, o jakich prawił geolog.

Jako członek społeczeństwa przedsiębiorczego, przywykły do wynalazków i ulepszeń, sypiących się jak z rogu obfitości, instynktowo bronił się przed myślą, że tak nie zawsze bywało. Niechciał uznać, aby mogły mijać całe tysiącolecia w zastoju.
— Coś mi wasza nauka bróździ kochani profesorowie, — mówił, obracając machinalnie brelok z lampką elektryczną, oddawna już bezczynną. — Musicie się mylić co do dawności waszych warstw archeologicznych. Gdybym miał wierzyć w waszą chronologię, wydałby mi się ród ludzki jakimś tępym klocem, niezdolnym do żadnego postępu. A przecież wszyscyśmy świadkami dzielności naszego rodu. Jakież mamy prawo do odmawiania naszym przodkom, do których zupełnie przecież jesteśmy podobni, tych zdolności, które sami posiadamy?
— Zdolności nieodmawiam, ale te się powoli wyrabiają! — przerwał zniecierpliwiony Przedpotopowicz. — Nawet i dziś nie wszystko przecież możemy, do czegośmy zdolni.
Ciemny chłop zdolny byłby zostać bezwątpienia uczonym i filozofem, gdyby miał możność i wytrwałość uczyć się przez całe życie. Ty, lordzie, zdolnym zapewne byłbyś nawet do zostania wirtuozem czy baletmistrzem, gdybyś się ćwiczył lata całe w muzyce lub tańcu...
— Ale tu chodzi o nieprawdopodobną powolność postępu człowieka...
— Właśnie! Wydaje ci się ona nieprawdopodobną dla tego tylko, że nieoceniasz z ilu drobnych, a bardzo trudnych tryumfów składa się to, co krótko nazywamy «cywilizacyą.»
Patrzysz na magnacką fortunę dzisiejszych pokoleń obojętnem okiem urodzonego bogacza. Uważasz swój spadek po minionych pokoleniach za nabytek łatwy, boś go w istocie darmo odziedziczył. Niechcesz nawet trudzić swej myśli dochodzeniem historyi każdego grosza z tego milionowego majątku, zwanego «cywilizacyą.» Ale przypomnij sobie, że początkiem każdej fortuny musiały być marne, mizerne grosze. Powinieneś wiedzieć i o tem, że biedakowi, który nic niema i nic nie umie, trudniej jest zarobić szylinga, niż bogaczowi tysiące!
Ludzkość pierwotna była owym nic nieumiejącym, a w dodatku z konieczności leniwym[45] biedakiem, który grosz z wysiłkiem zdobywa, a z jeszcze większym grosz do grosza ciuła.
Nie, lordzie, ludzkość od początku kroczy naprzód, ale przy nierozwiniętej jeszcze woli, drogę miała niezmiernie trudną i długą. Tylko nam, bogaczom ducha i spadkobiercom uzbieranych z trudem milionów, wydaje się ów dawny, groszowy postęp zastojem. Wszelkie przecież początki są takie. Wszak wiesz chyba, co to za straszny hamulec: poprzestawanie na małem i odosobnienie? Co poczęłoby dziecię nawet twojej cywilizacyi, zbrojne w legion zdobyczy, gdyby je rzucić samotne między dzikie zwierzęta?
Zapomniałeś chyba o tem, że obecnie na całej ziemi niema tylu ludzi, ile ich liczyć będzie jedna większa stolica, że cała ludność obecna Europy pomieściłaby się zapewne w byle miasteczku naszem.
Dziś na obszarze, który kiedyś zdoła z łatwością wyżywić 50,000 ludności rolniczej, utrzymuje się zaledwie dziesięciu ludzi, bo na dwudziestu nie starczyłoby już żywności. Człowiek czwartorzędowy przy swoim trybie życia musi mieć przynajmniej tysiąc mórg puszczy.[46]. Łatwo możesz sobie wyobrazić, co za obszar zajmuje w takich warunkach jedna gromadka z kilkunastu osobników złożona! Dla tego właśnie nawet dzieci niezawsze mogą pozostawać długo razem z rodzicami, dla tego gromady muszą mieszkać zdala od siebie, dla tego wreszcie sąsiedzi i krewni, zamiast pomagać sobie, zazdrośni o szmat puszczy, o mizerną żywność, niechcą się znać nawet, unikają się, a przy spotkaniu walczą i tępią z zawziętością jastrzębi i tygrysów.
Człowiek czwartorzędowy obraca się conajwyżej w otoczeniu kilkunastu, równie jak on surowych, biernych i ograniczonych współplemieńców, niezmiernie rzadko spotyka obce gromadki, a nigdy zapewne nie widział stu ludzi razem zebranych.
Człowiek tutejszy, otoczony legionem zwierzęcych wrogów, połowę swych sił zużywa na to, aby się im niedać pożreć, a drugą na to, aby nie umrzeć z głodu.
Gdy bywa syty o nic się już nie troszczy i, odpoczywając, gromadzi bezwiednie nowe zapasy energii, potrzebnej mu nadal. Energii tej nie umie jednak oszczędnie, jak my, zużywać, i przy pierwszej potrzebie, walce, polowaniu lub uciesze, wyczerpuje ją marnotrawnie do dna.
Jak można w takich warunkach prędko się rozwijać?!
— Rzeczywiście, jeśli jest tak, jak mówisz...
— Jest gorzej jeszcze! Trzebaby prawdziwych wysiłków umysłu aby wystawić sobie w całej prawdzie wszystkie ujemne warunki, wśród których rozwija się tutaj człowiek. Wiemy np. co to za wielkie dobrodziejstwo doświadczenie. I z tego dobrodziejstwa tutejszy człowiek niewiele, albo wcale nie korzysta. Najprzód bezsilna i rozproszona ludzkość nadzwyczaj wolno wzrasta w liczbę, powtóre, jednostka rzadko dochodzi do starości. Zwykle wcześniej, bo jeszcze w pełni sił, ginie od kłów, pazurów, albo w utarczce z obcemi gromadami, a już niechybna zguba ją czeka z chwilą, gdy oko straci bystrość, słuch stępieje, a muskuły dawną sprawność.
Wtedy, jeśli nie zginie z rąk silniejszych mężczyzn własnego szczepu, to pada ofiarą opuszczenia i bezsilności. W takim trybie życia dziewięć dziesiątych doświadczenia ludzkiego ginie jeszcze marnie w niepamięci.
Mimo to wszystko nie może być nawet mowy o zastoju! Porównaj, lordzie, najnędzniejszego syna tej puszczy z pozostałym światem ożywionym, a przekonasz się, o ile on już wyższym od niego. Czyś się kiedy zastanawiał nad słoniem, bobrem, małpą lub wilkiem? Gdybyś wszystkie z całego świata wziął pod obserwacyę, będą one zawsze jednakie w charakterze i uzdolnieniach, działają one w zamkniętem ściśle kole jednostronnych praktyk. Różnice osobiste sprowadzają się wśród nich do drobnostek. A tymczasem człowiek czwartorzędowy pomimo całej nędzy, pomimo, że mądrości osobistej nieumie jeszcze prawie przekazywać blizkim, przedstawia już teraz niewyczerpaną różnorodność uzdolnień. Już te i owe grupy, a nawet w jednej grupie osobniki różnią się bardzo znacznie między sobą. Mimo jednakich pozorów, niejeden już wznosi się wysoko po nad rówieśników, ale niestety, ani sam o tem nie wie, ani otoczenie tego nie dostrzega. A jeśli dostrzega, wtedy biada jej. Jako nienormalna jednostka, podlega najczęściej pogardzie lub prześladowaniu. W najlepszym razie wywołuje bojaźń i niedowierzanie. W takim stanie rzeczy mijają liczne pokolenia pozornie jednakie, ale tylko pozornie.
Jest w tej okrutnej walce o byt, niesprawiedliwej w pojedyńczych wypadkach, jedna dobra i ważna dla postępu strona. Oto giną najczęściej mniej zdolne i słabsze osobniki. Dzielniejsze i mądrzejsze lepiej się bronią, dłużej żyją, mnożą się i opanowują puszcze. To samo odnosi się do gromad i szczepów całych. Mnóstwo mniej uposażonych wyginęło bez śladu, ustępując miejsca dzielniejszym. Z tych dzielniejszych, w miarę mnożenia się, znowu dzielniejsze tylko i mędrsze ostają się — i tak zwolna doskonaląc się zepchną one cały świat ożywiony do nóg swoich.
Ale do tego jeszcze daleko, daleko!...
Słowa przyrodnika przerwały nawoływania Stanisława, dochodzące z głębi lasu. Odpowiedziano mu i w kilka minut nadbiegł zadyszany, w podartem odzieniu. Ręce jego broczyły we krwi. Twarz była podrapana.
Obaj towarzysze zajęli się obejrzeniem skaleczeń i wreszcie dowiedzieli się, że tylko dzięki przypadkowi zdołał się ocalić od niechybnej śmierci.
Właśnie znalazł był wejście do jakiejś jaskini. Ucieszony, że będzie mógł zaprosić do niej profesora, zapalił gałąź i wszedł śmiało, ale zaledwie wstąpił i przekonał się, że jaskinia jest bardzo obszerną, gdy z głębi doszło go złowrogie mruczenie. Spojrzał i struchlał. W ciemnym kącie majaczyło olbrzymie kudłate cielsko.
Był to niedźwiedź, ale dwa razy większy od największych, jakie kiedykolwiek widział w British Museum lub zoologicznym ogrodzie.
— Poczułem, że nadeszła moja ostatnia godzina, — prawił Stanisław. — Byłem zupełnie bezbronny, a zresztą wobec tak strasznego wroga, choćbym miał rewolwer, albo nawet strzelbę, nie na wieleby się one zdały.
Błysnęła mi na chwilę myśl szybkiej ucieczki. Był to jedyny sposób ratunku, ale niepewny, bo wiedziałem, że zwierz, zanim dopadnę drzewa, dogoni mię, a nawet i na drzewo wdrapie się za mną. Rozważałem przez chwilę, co czynić, tymczasem niedźwiedź srożył się coraz bardziej i ukazywał mi już z pod drgających warg białe, potężne kły. Gotował się do napadu. Wreszcie ryknął, aż zatrzęsło się sklepienie jaskini. Nie wiem już, jak się stało, dość, że rzuciłem się do wyjścia, ale w oka mgnieniu zwierz dopędził mię. Wtedy, niepamiętam już dobrze, czy zasłoniłem się płonącą gałęzią, czy może uderzyłem nią po łbie napastnika. Co się dalej stało niewiem. Padłem nieprzytomny na ziemię, raniąc ręce i kalecząc nogi. Już tylko czekałem rychło kości moje zaczną trzeszczeć, ale śmiertelna cisza, jaka zapanowała po mym upadku, ośmieliła mię do poruszenia się. W jaskini byłem sam. Zwierz gdzieś przepadł.
— Ogień cię, ocalił, bratku! — zawołał Przedpotopowicz. — Niedźwiedź musiał być niemniej od ciebie przerażony zjawieniem się «jasnego» gościa w jego schronieniu i skorzystał z chwili twego wahania, aby ratować się ucieczką. Drżeliście wzajemnie przed sobą.
— Paradna przygoda! — rzekł Puckins.
— Niebardzo, proszę pana. Przekonałem się wprawdzie, że niema bestyi w jaskini, ale cóż z tego. Niemogłem wyjść w obawie napadu zaczajonego zewnątrz skał potwora. Zostać również nie mogłem. Szukałem jakiś czas innego wyjścia, ale napróżno, więc wziąłem na odwagę i, przeżegnawszy się, wyskoczyłem. Biegłem póki sił starczyło. Gałęzie smagały mię po twarzy i rękach, nogi grzęzły, a jam pędził, jak na skrzydłach, aż padłem wyczerpany. Wtedy spostrzegłem, że uciekam w złym kierunku. Oddalałem się od panów. Znowu wytężyłem resztę sił, a upewniwszy się, że nie jestem ścigany, zwolniłem kroku i oto przywlokłem się pół­‑żywy.
— Paradna przygoda! — powtórzył z zadowoleniem Puckins i poklepał przyjaźnie Stanisława. — A mógłbyś mię zaprowadzić do jaskini?
— Co? do jaskini? — zapytał z przestrachem sługa.
— Tak, do tej samej, z której wracasz!
— A to po co? Dzięki Bogu, żem raz wrócił szczęśliwie.
— To wrócisz i drugi. I ja chciałbym, widzisz, odwiedzić niedźwiedzia jaskiniowego i wypędzić go zapaloną głownią. To bardzo zabawne.
— Oryginalne, — dorzucił z ironią Przedpotopowicz.
— Idziesz, profesorze?
— Niebardzo mi się to wydaje zabawnem, ale idę!
— A ja nie pójdę. Mam już dosyć niedźwiedzia i strachu.
— Jak wolisz. W takim razie poczekaj tu na nas.
Stanisław zamyślił się na chwilę, potem roześmiał się z goryczą i pokręcił głową. — Już teraz nigdzie nie będę miał spokoju. Tam niedźwiedź, tu może inny jaki zwierz gorszy. Wolę już z panami! Mamy ginąć — gińmy razem!
I poszli. Otoczył ich znowu las, pełen życia i gwaru. Z oddali rozległo się parę grzmotów, zwiastujących burzę, ale zapowiedzi te nie uczyniły na zahartowanych do niewygód wędrowcach żadnego wrażenia. Po drodze bystry wzrok geologa nie spoczywał i wciskał się wszędzie, gdzie można się było czegoś nauczyć. Jakoż zrobił on jeszcze jedno odkrycie, dotyczące człowieka. Wśród szczytowych konarów dwóch dębów, rosnących w odosobnieniu wśród grupy cienkopiennych palm, geolog wskazał towarzyszom dwa olbrzymie gniazda, usłane na sposób ptasi z suchych i niezgrabnie splątanych gałęzi i chrustu.
— Oto masz lordzie napowietrzną chatę. Rodzina, las ten zamieszkująca, czuje się tu w nocy bezpieczniejszą, aniżeli na ziemi, i może spokojniej zasypiać. Tu jej nie zaskoczy zwierz drapieżny, bo gdyby nawet zakradł się jaki kot, znęcony zapachem żywego mięsa, zdradzi go wcześnie szelest liści i ostrzeże mieszkańca dębu o niebezpieczeństwie. Wtedy pozostaje napadniętemu rozpaczliwa walka, a w niej syn puszczy w potrzebie zdradza już wiele męztwa i zręczności.
Ten mieszkaniec dębu nie potrzebuje czekać na odpływ morski, aby się pożywić. Jemu służą leśne owoce, korzonki i owady, drobne zwierzątka żywe lub martwe, stosownie do pory i przypadku.
Nadmorski zjadacz ostryg może cały dzień drzemać w swej kryjówce, dopóki nie nadejdzie chwila odpływu fal, ten prowadzi bardziej pełny i urozmaicony tryb życia. Raz głodem przymiera, zato innym razem używa aż do przesytu. I obie gromady są zadowolone ze swego żywota, bo nie zakosztowały innego.
Odchodząc wzdrygnęli się podróżni nasi. Uszu ich doszedł ledwie dosłyszalny, bolesny jęk ludzki. Niewiadomo było zkąd wyszedł, dopiero gdy się powtórzył — poznano, że dochodzi z napowietrznego barłogu. Prócz wzmagającego się jęku — rozległo się kwilenie małego dziecka. Po chwili zachrzęściły suche liście i gwałtownym ruchem wyjrzała z barłogu strasznie wychudła postać kobiety. Uniosła się i chwiejąc broniła się rękami przed niewidzialnym wrogiem. Dziko błyszczące oczy szeroko były rozwarte — ale widziały zapewne mary, nie rzeczywistość. Zasłaniała je gorączka. Mieszkanka barłogu umierała z ran i głodu, a z nią skazane było na śmierć kilkotygodniowe niemowlę. Chwiała się przez moment wydając ostre, chrapliwe okrzyki przerażenia, wreszcie osunęła się na twarde posłanie i znikła z oczu naszym podróżnym. Zapewne zwierz zeszedł ją niespodzianie i poszarpał, a ona zdołała poto ujść z jego szponów, aby potem ginąć w powolnych mękach niemocy i głodu. Litość zdjęła naszych towarzyszów nad tą nieszczęśliwą nędzarką. Już Puckins gotów był szukać wody i wdrapać się na drzewo, gdy zwyciężył rozsądek zimny.
— Nic tu nie pomożemy! — westchnął geolog. — Biedaczka skazaną jest na śmierć.
— I nikt się o nią nie troszczy? — zagadnął sługa.
— W surowych sercach niema jeszcze miejsca na współczucie. Jeśli silny organizm zwycięży — to dobrze, gdy ulegnie, nikt nawet nie zauważy braku jednostki ludzkiej.
— Okropny świat! — mruknął Stanisław.
— Jesteś bardzo wymagającym! Pomimo 150,000 lat postępu umierają przecież ludzie z głodu i opuszczenia wśród murów miast ludnych i bogatych...
Ze ściśniętemi sercami oddalono się od konającej nędzarki.
Posuwano się przez las dziewiczy w ponurem milczeniu. Potem, jedni przed drugimi jęli udawać swobodę dla odwrócenia myśli od przykrego wspomnienia. Anglik przedstawiał naukowe korzyści płynące dla geologa z tej dziwacznej wędrówki. Obiecywał nawet znaleźć w jaskini kopalne szczątki nieznanych geologowi zwierząt, ale ani wierzył w możliwość tego, co mówi, ani go to nie zachwycało. Profesor dał się złapać na przynętę i jął biadać na brak narzędzi i czasu potrzebnych na dokonanie podobnie ważnych poszukiwań.
— Powiedz mi prawdę, profesorze, — zagadnął Puckins, — czy dużo jeszcze mogło się dochować w ziemi nieznanych wam zupełnie resztek dawnych zwierząt? Przy zaciekłości, jaką zdradzacie od lat tylu w gonitwie za staremi kośćmi, zdaje mi się, że niedługo ich zupełnie zabraknie i skończą się wasze rozkosze!
— O profani! Jakże dalekiemi od prawdy są wasze wyobrażenia o bogactwie świata zaginionego! — zawołał Przedpotopowicz. — Nie zdajecie sobie nawet sprawy z ilości zwierząt, które przeżyły już swe dni i przyłączyły prochy swe do prochów poprzedników. A toż gdyby ożyły czworonogi jednej tylko epoki, ręczę, że nie zmieściłyby się na wszystkich lądach. A gdzież są ich szkielety? Rozsypały się dawno, zostały w roślinnych pokarmach spożyte przez następne pokolenia, a wreszcie weszły jako drobny proch w skład głęboko dziś leżących warstw skorupy ziemskiej. Jedna na tysiąc, co mówię, jedna kość na milion zaledwie ocalała od zupełnej zagłady i przechowała się przypadkiem jako tako w łonie ziemi!
— I zrabowaliście już te skarby zapewne doszczętnie! — wtrącił anglik.
— Jeszcześmy nawet bilionowej szczątki tych ocalałych skarbów przeszłości nie dobyli z ziemi! Nie wyobrazisz sobie, lordzie, ile niespodzianek kryje jeszcze grunt, po którym ludzkość depcze, a który jest niczem innem tylko bezbrzeżnym cmentarzem. Niema już pyłku takiego, któryby nienależał niegdyś do żywej istoty, to prawda, ale też niema piędzi ziemi, aby nie kryła dotąd pod sobą nieźle przechowanych resztek. Co się tycze tej jaskini, zawartość jej nie doczeka czasów cywilizacyi. Ściany jej rozniosą zapewne żywioły, zanim się jeszcze pojawi pierwszy geolog na ziemi.
Tak gawędząc znaleziono się z zachowaniem wszelkich ostrożności u wejścia do podziemia. Przygotowano zapas łuczywa. Wkrótce okazało się, że przerażony niedźwiedź jeszcze nie powrócił, ale za to jaskinia nawet pod względem estetycznym zasługiwała w zupełności na uwagę. Za główną komorą ukazał się kręty i długi kurytarz. Wspinał się nieco w górę i niespodziewanie wprowadził podróżników na próg czarownie pięknej, i białej groty, ozdobionej mnóstwem przejrzystych jak alabaster stalaktytów i stalagmitów.
Stalaktyty zwieszały się ze sklepienia w postaci najfantastyczniejszych sopli lodowych, stalagmity sterczały z powierzchni groty niby małe figurki, niby jakieś skamieniałe postacie o ludzkich zarysach, a wiele z nich wystrzelało w wysokie, zaostrzone słupy, albo łączyły się ze stalaktytami, tworząc lekkie, gotyckie kolumny, o które mimowoli rodziła się obawa, aby ich nie zgniotło ciężkie sklepienie. Widok był czarodziejski. Żal było stąpać po drobnych i kruchych soplach, z których najmniejszy był starszym jeszcze od człowieka. A jednak trzeba było przejść po nich, łamiąc i gniotąc nietknięte dotychczas niczyją stopą utwory, albowiem w południowej ścianie groty czerniała nisza, mogąca być dalszym ciągiem podziemia.
W samej rzeczy, z białą grotą graniczyła znacznie obszerniejsza sala, wysoka blizko na 40 metrów długa na 70 m. U sklepienia wisiały znowu stalaktyty zupełnie przypominające skłębione chmury na firmamencie. Pod jedną ze ścian stało kilka wielkich stalagmitów, zupełnie przypominających klęczących olbrzymów a nad nimi wznosił się żółtawej barwy baldachim, obwieszony delikatną koronką drobniutkich stalaktytów. W pośrodku dominowała ogromna owalna wanna alabastrowa, a w niej po brzegi było czystej i zimnej wody.
W sali tej zabawiono dość długo. Była akustyczną. Każdy wyraz powracał do uszu mówiącego jeszcze dźwięczniejszym i głośniejszym, niż wyszedł.
Stanisław osobliwie nie mógł się nagadać z echem. Geolog był zachwycony, lord zapewniał, że chętnie wróciłby tu raz jeszcze. Ruszono jednak dalej, zachowując ostrożność, aby nie zbłądzić. Turyści ostrożnie przeszli w najodleglejszy i na dół opuszczający się kraniec pieczary. Tu dno stało się mocno nierównem. Góry i doły, miniaturowe przepaści i urwiska utrudniały krok każdy. W pośrodku wznosiła się biała piramida, przypominająca hełm średniowieczny. Olbrzymi ten stalagmit miał 4 metry wysokości i 3½ metra obwodu. Zasłaniał on swojem cielskiem wejście do nowej groty, najdziwaczniejszej z dotąd widzianych.
Dalej zwiedzili grotę z pięknemi stalagmitami, którą lord nazwał salą statuetek.

Rozkoszowano się tak, póki sił starczyło, a cudom podziemnego labiryntu końca nie było. Nareszcie znużeni podróżni wyciągnęli wygodnie na chwilę strudzone członki, a Morfeusz słodkiem tchnieniem skleił im powieki...

Wpośrodku wznosiła się biała piramida, przypominająca hełm średniowieczny.

Pierwszy ocknął się geolog. Przejmujący chłód wstrząsnął jego ciałem, zapomniał na razie gdzie się znajduje, dopiero nieprzebite ciemności i szmer kropel wody, spadających z towarzyszeniem echa, przypominał, że się znajduje w pieczarze. Dźwignął się, roztarł skostniałe dłonie i zapytał anglika, czy czuwa. To było dostatecznem do zbudzenia zarówno syna Albionu, jak Stanisława.
— Chodźmy ztąd. Zasiedzieliśmy się niepotrzebnie. Jest zbyt zimno i warto się rozgrzać w promieniach słonecznych.
Z temi słowy geolog zapalił łuczywo i zwrócił się w kierunku wyjścia.




KSIĘGA TRZECIA.
CZŁOWIEK.

XXV.
Zamurowani żywcem. — Grota przedhistoryczna.
L


Lord Puckins długą chwilę badał wzrokiem ściany groty.

— Nie dobrze idziemy! — odezwał się.
— Jak najlepiej! Pamiętam doskonale kierunek. Chodź tylko za mną, lordzie, a zaraz się przekonasz.
Ruszono w milczeniu. Po chwili geolog odezwał się tonem pewnego siebie przewodnika.
— Na skręcie wstąpimy do «Groty statuetek», a ztąd już, poza hełmem, znajdziemy się zaraz w sali Echa.
Rzeczywiście znaleziono się w progach groty statuetek, ale tu geolog wzniósł pochodnię, jak mógł najwyżej i począł się rozglądać z niepokojem.
— Gdzież, profesorze, twoje statuetki? Źle prowadzisz!
— Widzę to, a jednak przysiągłbym, że idziemy właściwą drogą.
Sala, w której znaleźli się nasi podróżni, nie była już podobną do sali statuetek. Wnętrze jej od sklepienia aż do podstawy naśladowało jakąś imponującą świątynię o setce potężnych kolumn, dźwigających strop ciężki. Nie było tu wcale stalagmitów. Las kolumn niezwykłej grubości wypełniał wnętrze, pozostawiając niewiele wolnych przejść.
— Wracajmy! — odezwał się zwięźle Puckins.
— Jeszcze nie! trudno mi uwierzyć w pomyłkę. Jestem pewny, że innego wyjścia ztąd niema.
— Ależ pomyłka! Przecież te kolumny pierwszy raz widzimy, — przekonywał anglik.
— Prawda, ale może ich poprzednio nie dostrzegałem. Zanim wrócimy, muszę rozpatrzyć się w tej sali. Statuetki pewno są na lewo.
Na lewo lita ściana zagrodziła im drogę. Udano się w głąb gdzie bielały potężne kontury hełmu.
— Idziemy dobrze! — zawołał geolog z uradowaniem.
— Cóż więc znaczy ta sala kolumn? dla czego ominęliśmy statuetki? — zapytał anglik niemniej od geologa zdziwiony.
— Nie mogę zrozumieć! Ale czy uważasz lordzie, jaki ten hełm duży?
— I mnie się poprzednio znacznie mniejszym wydawał, a przytem jest nieforemnym. Powiedziałbym, że to inny jakiś, podobny do hełmu, stalagmit.
Zaczęto go obchodzić dokoła, a geolog krokami zmierzył go nawet.
— Stanowczo nie ten! — zawołał z podziwem. — Tamten miał 4 metry wysokości na 3½ obwodu, ten kolos mierzy 6 metrów wysokości na 8 obwodu. Nie widziałem także tych bałwanów, dodał, wskazując na dwa parumetrowe słupy, podobne do niezgrabnie obciosanych pogańskich bóstw.
Nagle anglik utkwił wzrok w ciemnościach.
— Spojrzyj na prawo, profesorze, — wyrzekł.
Geolog zwrócił oczy we wskazanym kierunku.
Tam, gdzie spodziewał się ujrzeć parę wysmukłych stalagmitów, ustawionych przez kaprys przyrody, niby lekkie figurki, w różnych odstępach, stała jedna tylko gruba kolumna, złączona ze sklepieniem. Druga, również ciężka, do połowy przełamana, leżała, niby kłoda, przymarzła do posadzki grubą warstwą materyi wapiennej. Teraz spadło bielmo z oczu wędrowców. Zrozumieli nareszcie że nie zbłądzili, ale przyszli tu, jak widma z za grobu. Zrozumieli, że przespali pod ziemią całą epokę. Nigdy jeszcze przerzucenie do innego świata nie przeraziło ich równie mocno, jak obecnie, bo też nigdy z podobną jaskrawością nie uderzył ich zmysłów wpływ czasu na otoczenie. Ocknęli się w zimnym grobie, po którym wieki prześlizgują się prawie bez śladu i zaznaczają zaledwie dostrzegalnem zgrubieniem stalagmitów i stalaktytów. Ileż wieków musieli przedrzemać, skoro taki hełm zolbrzymiał do 8 metrów obwodu, a drobne stalagmity urosły w potężne kolumny. Jakże twardym był sen ich wiekowy, skoro ich nie zbudziło jakieś potężne trzęsienie ziemi, które z trzech kolumn dwie strąciło. Od tego wstrząśnienia na powierzchni z pewnością nie pozostał kamień na kamieniu!
I to wszystko przeminęło jak mgnienie oka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyli się ku sobie i wyciągnęli ręce do uścisku. Żaden nie śmiał ust otworzyć. Byli w obliczu dreszczem przejmującej prawdy.
Niby lunatycy, szli wpatrzeni w alabastrowe ściany, obojętni już na architektoniczne piękno podziemnych obszarów — i znaleźli się w sali echa. Nie było tu wanny. Jej miejsce zajęły spiętrzone, brudno­‑żółte, nieforemne bryły. Cała grota podzieliła się zapewne na dwie oddzielne pieczary.
Znikła akustyczność ścian i choć szmer jakiegoś podziemnego strumienia rozbrzmiewał w ciszy, nie miał on tej dźwięczności i pełni tonów, jaką niegdyś zadziwiał.
— Co za zmiany, jakie zmiany! — szeptał Stanisław, tymczasem geolog skierował się ku dawnemu wejściu.
Po chwili wrócił zgnębiony.
— Tu było wejście, — rzekł, wskazując na ścianę stalaktytową o łudzącej postaci zastygłego wodospadu. Jesteśmy powtórnie żywcem zamurowani!
W ciszy podziemia słychać było wyraźnie szmer kropel, sączących się po ścianach.
Nagle zelektryzował geologa zaledwie dosłyszalny odgłos, niepodobny wcale do szmeru wody. Dochodził od ściany, przeciwległej względem dawnego wejścia. Czuć było, że pochodzi od zewnątrz. Ściana, utworzona z naciekowego wapienia, musiała być cienką, skoro taki głos przepuszczała. Iskra nadziei zapaliła nową energię.
— Musimy rozwalić tę ścianę! — rzekł z mocą.
— Ale czem? — zagadnął anglik.
Razem posiadano dwie laski trzcinowe i nóż składany.
Wtem Stanislaw wpadł na genialny, bo prosty pomysł. Ułamał wysmukły stalaktyt i opukał ścianę. W jednem miejscu dźwięczała głucho, jak nad próżnią.
— Damy sobie radę! — zawołał radośnie.
— Tu nawet młotem trudnoby coś poradzić, — zauważył profesor.
— Obejdziemy się bez młota! — mruknął pewny siebie sługa i znikł w głębi groty. Tam zabrał się żwawo do dzieła.
Małym stalaktytem strącił większy i grubszy. Potem, przy pomocy cięższego taranu, odłamał wierzchołek wielkiego stalaktytu i z tą bronią przystąpiono do ataku. Pracując ciężkim taranem po dwóch na zmianę i bijąc w jedno miejsce, więźniowie nasi wykruszyli skałę. Wyłom był drobny i nie przebijał skały na wylot; był jednak dostateczny do pobudzenia energii. Wreszcie wyleciał duży kawał ściany i ukazał się otwór, przez który człowiek mógł się przecisnąć. W otworze było zupełnie ciemno.
— Dostaliśmy się tylko do jakiejś głębszej komory! — wyrzekł zawiedziony geolog.
Stanisław zniechęcony opuścił ręce. Puckins jeden nie utracił zimnej krwi.
— Niepoznaję cię, profesorze, — zauważył. — Zkądże pewność, że komora jest bez wyjścia? Ciemności niczego jeszcze nie dowodzą. Może teraz noc panuje. Pierwej zbadajmy wyłom, a potem będzie czas na zmartwienie.
Stanisław zapalił nową gałąź i lord Puckins wsunął głowę do otworu. Wsunął bez namysłu i żwawo — ale cofnął ją jeszcze śpieszniej.
— Co za wstrętny zaduch! — zawołał zdławionym głosem.
Stanisław sprawdził doświadczenie lorda, z tym samym skutkiem.
— Tu niemożna wcale oddychać!
— Więc przestrzeń zamknięta! — zawyrokował geolog.
Lord Puckins żywo zaprzeczył.
— Przeciwnie! Skoro czuć zgniliznę, więc grota musi być nietylko otwartą, ale nawet zamieszkaną.
Z kolei zajrzał do wnętrza geolog. Gdy wydobył głowę, twarz jego, oświecona blaskiem płonącego łuczywa, wyrażała jednocześnie radość i zdumienie.
— Tam muszą być ludzie! Czuję dym wyraźnie!
Można sobie wystawić wrażenie, sprawione podobnem odkryciem. Co teraz czynić? Jak wyjść, aby się nie narazić na całkiem usprawiedliwiony opór mieszkańców groty? W jaskini było w tej chwili jak w grobie. Albo za wyłomem było w istocie pusto, albo czekała tam intruzów zasadzka!
Nie łatwa to ani bezpieczna była sprawa przekonać się o tem; nie pozostawało nic innego, jak wstąpić do tajemniczego wnętrza. O ile zdołano na prędce wysondować, poziom odkrytej groty okazał się o jakieś trzy łokcie niższym od otworu. Wypadło spuszczać się, niby przez okienko do piwnicy, pod grozą zdradzieckiego napadu. W dodatku dawał się mocno we znaki nieopisany zaduch w niższej grocie. Wykształcony zmysł powonienia odróżniał cały bukiet wstrętnych zapachów. Było w nim wszystko: zgnilizna, amoniakalne wyziewy, dym, silna woń siarkowodoru, potu i starego tłuszczu. Jak przystało na specyalistę od grot, geolog poświęcił się pierwszy i wstąpił w nieobiecującą otchłań. Za nim wszedł skrzywiony anglik, wreszcie odważył się i Stanisław.
Gdy już oczy przywykły do grubego mroku, pokazało się, że do jaskini dochodzi jakieś światło, ale tak słabe, że, pomimo jego promieni, dostrzeżono jaskrawo czerwone gwiazdki, błyszczące w zasłonionym dotąd kącie pieczary.
W gorącym popiele tlały jeszcze iskry niewygasłego ogniska.
— Źle! Jesteśmy w zamieszkałej grocie — mruknął profesor. — Pewno właściciele obserwują nas i przemyślają, aby nie wypuścić żywcem.
— Co prawda, mają słuszny powód do gniewu. Włamaliśmy się przez ścianę do cudzego mieszkania. Nawet kodeks przewiduje ciężką karę za takie bezprawie.
— Niefortunna wypadła nam droga, to prawda, ale nie czas już na skrupuły. Musimy ztąd wyjść przecie. Idźmy za światłem!
Lord Puckins objął teraz komendę.
— Przedewszystkiem nie rozpalać światła, aby mieszkańcy groty nie mogli nas policzyć ani wziąć na cel. Stanisław niech jeden dotrze do wyjścia i stanie na straży — my zaś powinniśmy się uzbroić. Przecież ludzie, mieszkający po jaskiniach, muszą mieć broń jakąś. Może nie wszystką unieśli z sobą. W ostateczności znajdziemy choćby kamienie.
W głębokim mroku rozpoczęto poszukiwania. Wstrętny zaduch odbierał przytomność, a niepewność i obawa sprawiały, że minuty wydawały się kwadransami.
— Mam coś kosmatego pod ręką — szepnął Puckins — jakąś skórę. Jest druga i trzecia. Pod niemi mech i liście.
— Niezawodnie łoże! — odrzekł geolog.
— A tu kość wilgotna jeszcze. Teraz coś miękkiego i zimnego — prawił anglik.
W jaskini tymczasem stawało się niewiadomo zkąd coraz jaśniej. Rozpoznano już bez trudu, że jaskinia była niemal próżną. Po kątach leżało kilka ugniecionych kup mchu i traw, a na nich rozrzucone twarde i cuchnące skóry wilków, hyen i mniejszych zwierząt. Tu zapas gałęzi, snadź przeznaczonych na opał. Pod nogami trzeszczały kości ze szczątkami żył i mięsa. Wreszcie geolog zaczepił nogą o długi kij. Podjął go i namacał na jednym końcu grot krzemienny.
Teraz nie mógł powstrzymać się od okrzyku.
— Jesteśmy chyba w jaskini przedhistorycznej!
— Jest dzida! — zawołał z tryumfem lord Puckins i oglądał niezgrabnie odłupany szeroki i płaski krzemień. Grot przykrępowany był skręconą kiszką do drążka i u nasady grubo oblepiony jakąś twardą żywicą.
— Teraz możemy się bronić, a nawet wyjść bezpiecznie!
Jednocześnie powrócił Stanisław.
— Cóż słychać?
— Brzask! niedługo słońce się pokaże.
— Nic więcej?
— Nic, dokoła głucho. Mizerne tylko świerki, brzozy i zarośla jałowcowe. Ale za to zimno piekielne! Nawskroś mię już przejęło. Wartoby rozdmuchać ognisko i ogrzać się trochę.
— Nie teraz i nie tutaj! — zaprotestował anglik. — Ja już omdlewam. Muszę odetchnąć świeżem powietrzem. Możemy wyjść. Jesteśmy przecież uzbrojeni!
— Tylko ostrożnie! — rzekł geolog. — Posiadamy wprawdzie włócznię, ale wrogów może być gromada.
— Najlepiej tedy zrobimy, gdy zapalimy ogień przed jaskinią, nie oddalając się od niej. Ogrzejemy się, a w razie jakiegoś niebezpieczeństwa łatwo będzie cofnąć się do wnętrza i bronić się. Wejście szczupłe. Niedopuścimy nawet licznego wroga!
— Zgoda!




XXVI.
Nosorożec kosmaty. — Wielka epoka lodowa. — Ognisko. — Musteryeńscy mieszkańcy jaskini.
S

Stanisław wykonał plan ułożony, ale niezadowolony mruczał niechętnie.

— Odkąd mamy broń — zaczyna mi się słabo robić z głodu. Wartoby coś upolować.
— Sądzisz, że to łatwo? krzemienną bronią trzeba się nauczyć władać.
— Więc inaczej zrobię. Przeszukam jaskinię. Może znajdę śpiżarnię przedhistorycznej gosposi, a w niej jaki niedogryziony przysmak.
— Biedny chłopiec... on marzy o gosposi... i przysmakach! — szepnął profesor.
Stanisław jednak znikł w grocie z zapalonem łuczywem. Znalazł tam sterty ogryzionych i potrzaskanych kości i kosteczek, dosyć pierza i nóg ptasich, łby wężów i jaszczurek, skorupy jaj ptasich, czaszki rogate i nierogate, z których mózg wyjedzono. Pod nogami brzękały mu liczne wióry krzemienne, oraz nieudatne i w stanie półwykończonym porzucone ostrza do dzid. Były i duże bryły krzemienia, owego najcenniejszego niegdyś dla ludzi minerału. — Do spożycia nic nie znalazł. Wtem wzrok jego padł na bryłę kudłatą, od której zalatywał bardzo silny odór rozkładającego się mięsa. Zbliżył się, ciekaw, co by to było, ale opuścił zatęchłą jaskinię. Na jego twarzy malowało się ogromne zdumienie.
— Cóżeś tam znalazł nowego?
— Panie! takiego potwora nie spodziewały się oczy moje ujrzeć! — zawołał sługa.
— Mówże wyraźnie, coś widział?
— Łeb nosorożca!
— Nosorożec,... tutaj? — wykrzyknął Puckins.
— Doprawdy! wielki, a kosmaty... jak niedźwiedź.
— Pleciesz i kwita!
— Widziałem dobrze! Nietrudno go przecie poznać po dwóch rogach na nosie. Zgniła już bestya i do połowy objedzona.
Anglik wpatrzył się w profesora. Ten, zdumiony usłyszaną wieścią, ochłonął pod pytającym spojrzeniem i wyrzekł jedno słowo.
— Możliwe!
— Nosorożec?... wśród tych świerków i jałowców?
— Możliwy! — powtórzył z naciskiem.
— W tym zimnym klimacie?
Paleontolog przymrużył oczy, pogładził sumiastego wąsa, zamyślił się chwilkę i klasnął w ręce.
— Wiem już, co nam wiedzieć potrzeba! Tutaj możliwym jest nietylko nosorożec, ale także jego stary towarzysz, mamut (Elephas primigenius) o wielkich kłach, szeroko rozwartych. I nie tylko mamut! Nawet lew jaskiniowy (Leo spelacus) pobiera jeszcze w tej puszczy haracz z krwi żubrów i turów.


Mamut.

— I lew nawet? przy takiem zimnie?
— Jeszcze i niedźwiedź jaskiniowy po dawnemu gruchoce kości koni, dzikich świń, wapiti (Cevus canadensis) oraz jeleni olbrzymich (Megaceros)!
— Lwy i łosie, mamuty i konie, żubry, nosorożec i wapiti! Ładna kolekcya ze wszystkich czasów i części świata![47] zawołał anglik.


Niedźwiedź bury (Ursus arctos) do dziś żyjący w Europie.

— Gdzież znowu dostaliśmy się? — pytał żałośnie Stanisław.
— Gdzież mamy być? Jesteśmy zapewne w Bośni lub gdzieś niedaleko.
— Koniec świata!
— Nie, to jeszcze przeszłość — odparł profesor. — Widzę, że dopiero sto tysięcy lat dzieli nas od wczoraj.
— Ciągle setki tysięcy! Kiedyż się to skończy nareszcie?
— Uspokój się! właśnie ostatnia minęła.
— Więc jakże daleko mamy do naszej cywilizacyi? — wtrącił lord Puckins.
— Najwyżej siedmdziesiąt! — odrzekł zamyślony geolog.
— Wieków?
— Nie, tysiącoleci!


Wielki jeleń północny (Megaceros Enrycerus).

— Ładna jeszcze porcya! niema co mówić, — szepnął Puckins, — ale mimo to jutro już zajdziemy niezawodnie do naszych czasów!
— Wątpię! jakoś coraz wolniej wychodzimy z przepaści czasu. Obawiam się, abyśmy tu nie zostali na wieki...
— I mnie się to wszystko zaczyna niepodobać — potwierdził Stanisław. — Czasami przychodzi mi do głowy pytanie, czyśmy się już nie upiekli w szczelinie i czy nie wędrujemy po «tamtym» świecie. Dziwi mię tylko, że od czasu do czasu uczuwam wyraźny głód i znużenie. Nieboszczykom się to przecież nie zdarza.
— Więc porzuć domysły — przerwał mu profesor — i raz już postaraj się zaspokoić swe poziome uczucie. To ci z pewnością rozstrojone nerwy uspokoi.
Tymczasem deszcz począł padać zimny i przejmujący.
Tułacze zasiedli w milczeniu u ogniska. Stanisław wahał się czy nie pójść za radą profesora, wreszcie kwaśny i niezdecydowany przysiadł się u ognia. Pod wpływem ożywczego ciepła minęło przykre wrażenie i wywiązała się gawęda.


∗                              ∗

Pozostawmy teraz naszą trójkę, aby spojrzeć co się dzieje z prawymi właścicielami zacisznej kryjówki. Właśnie spoczywało w niej snem twardym kilka kobiet, kilkoro dzieci i wychudły, żylasty starzec. Broda jego i długie, siwe włosy miały kolor popielato­‑bronzowy od brudu i tłuszczu w nich osiadłego, brwi krzaczaste, złączone nad nosem, nadawały twarzy wyraz bardzo groźny i surowy. Jedna tylko z kobiet czuwała nad ogniskiem i karmiła je drzewem, aby nie umarło.


Żubr, blizko pokrewny z pierwotnym żubrem (Bos priscus).

Jaskinia była ich stałą, od pradziadów siedzibą. Wszyscy porodzili się tutaj — i tu przez wszystkie dni żywota znajdowali kąt bezpieczny. Tu znajdowali ochłodę przed skwarem letnim — tu w zimie dobroczynne ciepło nie dawało im zmarznąć — tu w nocy bezpieczni byli od napadu zwierząt — tu upływały długie chwile bezczynności, lub ciężkiej pracy przy wyrobie narzędzi myśliwskich lub odzieży. Znużeni odpoczywali — ranni i chorzy przychodzili do sił, albo zasypiali snem zimnym, nieprzespanym. Dokoła wszystko ulegało zmianom. Drzewa łamały wichry, ziemię okrywał raz śnieg, drugi raz zioła i kwiaty, jedna tylko jaskinia zawsze trwała niezmienna, zaciszna i pewna.
Szalejące uragany nie miały dostępu za próg jaskini. I nagle dozorczyni ognia usłyszała głuche łoskoty w sklepieniu. Zrazu niedowierzała swym uszom, ale, gdy parę czujniej śpiących zbudziło się kobiet, skoro pokazało się, że niespodziany odgłos dochodzi naprawdę z góry, ztąd, gdzie nawet w czasie burzy panuje niezamącona cisza, zdjął wszystkie niezmierny przestrach. Przypomniały sobie wieczorne opowieści starców przy ognisku. Mówili oni o nadzwyczajnych zwierzętach, które mieszkają w głębi wód, skał i pod ziemią. Wprawdzie nigdy nie widziano tych ogromnych, mocnych i złośliwych potworów, ale wierzono, że być muszą. Wszak i na niebie nikomu się nie udało dostrzedz istot piorunowładnych, a przecież pociski ich wstrząsały puszczą, druzgotały skały i drzewa, a ryk ich głuszył ryk mamutów i lwów, tak samo, jak blask słońca gasi światło księżyca.
Dobijanie się do jaskini tajemniczych zwierząt podziemnych zbudziło i starca ze snu krzepiącego. Zerwał się na równe nogi, instynktownym ruchem porwał za broń krzemienną i wsłuchał się w miarowe uderzenia. Kobiety, zbite w kupkę, patrzyły mu w oczy i nie śmiały głośno oddychać.
Nagle dziad, który nie bał się niczego, który dużo widział, a wiedział więcej, niż one wszystkie razem, osunął się na ziemie, skurczył jak dziecię i zakrył dłońmi oczy. Wydał jęk chrapliwy i począł drżeć, jak w napadzie febry. Teraz podniósł się okropny lament. Kobiety wydawały okrzyki przestrachu, płakały i darły włosy, opadające w splątanych pasmach na ramiona, dzieci krzyczały, stary ścisnął tylko dłońmi siwą głowę i jęczał głucho.
A łoskot nie ustawał. Stary przypomniał sobie straszną chwilę, gdy razu jednego istoty podziemne chciały wydobyć się na wierzch i ryczały. Drżała wówczas przed niemi ziemia i skały. A1e to była krótka chwila. Ziemia zwyciężyła i potwory nie wyszły. Starzec był wtedy dzieckiem, a od owego czasu nigdy już olbrzymy podziemne nie powtórzyły swych prób bezowocnych.
Nagle teraz szturmują do ich siedziby. I po co? Zapewne, aby pochłonąć mieszkańców. Bo pocóżby innego przychodziły? Pomarszczony, wyschły, półnagi, o zapadłych oczach, ale o krzepkich jeszcze muskułach, dziad podniósł się nagle i krzyknął przeraźliwie. Uciszyło się natychmiast w jaskini. A on, pełen grozy w spojrzeniu i energii, gardłowym, chrapliwym głosem krótkie wydał rozkazy.
— Biada! uciekajcie daleko, a schować się na drzewa!
Mowa to była pierwotna, wyrazy jednosylabowe, z których każdy miał wiele znaczeń, wymagających objaśnień za pomocą odpowiednich gestów. Tym razem zrozumiano ją w jednej chwili.
W mgnieniu oka jaskinia się opróżniła. Został sam starzec, któremu powróciła już zachwiana odwaga. Spojrzał on z żalem na ognisko i podniósł upuszczoną w pierwszym strachu dzidę.
— Ty, ciepły, jasny, nie umieraj! — rzekł głucho. Zabrać cię nie mogę, ale bądź cierpliwy i żyj, bo jeśli powrócimy, a ciebie nie stanie, pomrzemy także. Nie umieraj! a jeśli możesz, pożrej napastników.
Dorzucił chrustu na ogień i wyszedł. Mimo ósmego krzyżyka na karku i ciemności bezksiężycowej nocy, podążył krokiem żwawym za kobietami, niosącemi dzieci i znikł w czarnej puszczy.
Na jednem drzewie ze starcem znalazła się młoda matka z rocznem dziecięciem, uczepionem u piersi.
— Co będzie z nami? — pytała, szczękając białemi, jak śnieg, zębami, a starzec, pół zdrętwiały ze zgrozy, mruknął tylko:
— Biada!
Zaległa w lesie zwykła cisza, poprzedzająca wschód słońca. Wygnani ze swego zakątka ludzie oddech nawet tłumili i zęby zacięli mocno, aby nie szczękały z zimna i bojaźni.
Drżał, nawet starzec, choć nosił przecież naszyjnik z kłów wilków i hyen, oraz własną ręką pokonanego niegdyś niedźwiedzia. Drżał, choć liczne blizny na zeschłej skórze świadczyły, że bywał mężnym i umiał stawiać czoło wszelkiemu wrogowi. Przez głowy kobiet, a nawet i tego starca, przepływały myśli ponure. Co będzie, jeśli mężowie powrócą i niebacznie wstąpią do jaskini? Co będzie, gdy spotkają się tam z podziemnymi napastnikami? Choćby walczyli, nie wyjdą cało, bo jakiż oręż zdoła osłonić człowieka od wrogich żywiołów, co wstrząsają skałami? Ta myśl okropna wlewała nowe fale zgrozy do serc przelękłych. Kobiety gryzły wargi do krwi. Pełne obawy, aby ich tu strachy nie odszukały i razem z drzewami nie pochłonęły, siedziały nieporuszone, póki słońce, które spało za górami i rzekami, się nie przebudziło. Teraz dopiero dzienna gwiazda, zwyciężająca zdradne ciemności, dodała otuchy starcowi, zgrzytnął i zamruczał gniewnie.
— Pójdę, zobaczę! — rzekł do kobiety — a potem stanę na tropach, któremi męże będą wracać z polowania. Ostrzegę, niech się nawet nie zbliżają do jaskini. Wy siedźcie tu, póki nie dam hasła.
Znawca puszczy i jej szlaków zbliżył się bez szmeru i pełen obaw do naszej trójki. Niepostrzeżony przyglądał się długo. Trwoga i zdumienie miotały nim naprzemiany.
— Podobni są do ludzi — myślał, kombinując ciężko. — Brzydcy i futer nie noszą! A może to nie strachy, może to naprawdę ludzie tylko? może słabsi od naszego plemienia? Może uda się ich wypędzić z jaskini?
Właśnie wtedy Stanisław zapalił zapałkę i przytknął ją do suchego drzewa. Po chwili buchnął jasny płomień. Starzec na ten widok padł przestraszony na ziemię!
— O moje oczy! źle mi służycie! To nie ludzie, to jakieś podziemne i straszne istoty, co ludzki tylko kształt przybrały. One ogień nawet stwarzają w mgnieniu oka. Biada nam. Biada!
I wrócił przerażony donieść ukrytym na drzewach córom i wnukom, co widział.
Mowa tych ludzi liczyła tylko paręset bardzo prostych dźwięków, ale mimo to wystarczała im zupełnie. Nieodczuwano wówczas potrzeby obfitszego słownika. Uboga myśl miała i w tym zapasie dostateczne narzędzie, zresztą nieliczność wyrazów, a właściwie krzyków, wynagradzano sowicie «wymownymi» gestami, a także wybornem naśladowaniem głosów zwierząt i natury.
Przy pomocy tych łatwych i naturalnych środków jeden i ten sam dźwięk, czyli wyraz pierwotny, mógł zmieniać w potrzebie po stokroć swoje znaczenie. Choćby np. lisa, wilka, szakala, niedźwiedzia, a nawet wszelkiego zwierza wyjącego, mruczącego, lub ryczącego, nazywano jednakowym dźwiękiem, to reszty dopełniano intonacyą, a gestami wskazywano bez trudu, czy zwierz jest rogaty lub bez rogów, duży czy mały, czy ma trąbę, albo róg na nosie i t. d. Każdego naprzykład ptaka kraczącego mieszkańcy jaskini zwali poprostu «kraa»... ale w potrzebie znając różne ich odmiany i obyczaje umieli dokładnie określić nawet gatunek.
Grzmot, piorun, burza i huk nazywały się jednakowo, ale mimika wyjaśniała w potrzebie, o czem mowa.
Mógłby się ten język arcyubogi i niestały śmiało zwać po naszemu międzynarodowym, bo tam chwiejne dźwięki grały podrzędną rolę. Choć każda gromadka innych używała dźwięków, choć tyle było prawie narzeczy, ile gromad, rozproszonych po puszczy, to jednak w przypadkowych zbliżeniach nawet pierwszy raz spotykających się gromad, gestykulacya i naśladowanie głosów natury główną odgrywały rolę i ułatwiały wyśmienicie porozumiewanie się między najdalszymi nawet sąsiadami. Co więcej, w owych czasach wyrazy i narzecza nieujęte w karby żadne, niby mowa dzieci, krótki miewały żywot. Powstawały zwykle wraz z gromadą, przetwarzały się, wzbogacały lub ubożały, zależnie od uzdolnień i potrzeb jednostek, żyjących w gromadzie, albo opuszczających ją i zakładających nowe ognisko. Nikły one wraz z pokoleniem, które w latach klęsk żywiołowych łatwo wymierało, lub zdziesiątkowane, rozpraszało się po szerokiej puszczy. Mimika tylko, oraz naśladowanie głosów przyrody niepodlegały zmianom i, jako naturalna, wiekowa własność człowieka, one jedne trwały przez niezliczone pokolenia. Wobec znikomych i kapryśnych wyrazów dodatki owe były tem, czem są konary dębu wobec liści i żołędzi, które co rok opadają i co rok odnawiają się na tym samym pniu.
Mężny dziad gromadki objaśnił więc, co widział, i wrócił jeszcze raz patrzeć na dziwnych, a strasznych gości, wreszcie znikł w puszczy głębokiej, w której znał każde drzewo, każdy strumyk, pagórek i kamień.
Nasi nie domyślali się nawet, że byli przedmiotem podziwu ludzkiego i rozmawiali swobodnie przy ciepłem ognisku.
I znowu nawet Stanisław gorszył się powolnością postępu, zastojem cywilizacyi ludzkiej, której obraz i przedsmak dała mu ponura jaskinia. Przypomniał sobie człowieka wczorajszego, który słał gniazda, niby ptak na drzewach, żywił się robakami, ostrygami, padliną i leśnemi jagodami — i dziwno mu było, że człowiek dotąd nie nauczył się lepiej jeść i mieszkać.
Sekundował mu w tem gorąco lord Puckins. I on, choć patrzył, nie mógł się zgodzić na fakt naturalny.
— Sto tysięcy lat! toż to dwadzieścia razy tyle, ile wynoszą całe historyczne dzieje ludzkości... Czyż podobna, aby rozum tylu niezliczonych pokoleń nie zdobył się na polepszenie bytu potomków?...
Profesor przyznawał, że czasu upłynęło w istocie niemało, jeśli będziemy mierzyć na ludzką niecierpliwość, albo na krótkość dziejów historycznych, ale przypomniał, że przecież taki sam przeciąg czasu, póki nie było człowieka, przynosił w życiu ziemi daleko jeszcze mniejsze zmiany a przecież wydawał się naturalnym. Więc o zastoju mowy i tu być nie może.
W rzeczywistości człowiek nie tracił czasu. O ile on już wspanialszym i rozumniejszym, aniżeli był sto tysięcy lat temu! Grube pozory pozostały wprawdzie — ale co za różnica w myślach i pojęciach! Ile już potrzeb duchowych przybyło, ile zarodków nowych myśli kiełkuje w tych kudłatych, nigdy nie czesanych głowach! Człowiek już potrafi rachować przy pomocy palców swych rąk i nóg. Tej czynności nie praktykowała żadna istota na ziemi! Mimo nagości skóry stawia czoło nieznanej dawniej zimie, mimo tysiącznych niebezpieczeństw umie przeżyć tę niegościnną porę roku, straszną dla wszystkiego co żyje. Prawda, że nieraz gromadka uszczupla się do połowy, zanim przyjdzie upragniona wiosna, ale czyż i po 70,000 lat, przy całym postępie rozumu ludzkiego nie bywa zbyt często zima klęską śmiertelną dla miejskich i wiejskich biedaków? Mimo pozornej słabości, jest już człowiek mocniejszym od mamuta, chytrzejszym od lisa, ostrożniejszym od bobra, zamożniejszym od wiewiórki. Można śmiało powiedzieć, że obecna epoka jest już początkiem panowania człowieka. Wspaniałe czworonogi, niedawna chluba ziemi, to już tłum, skazany na rychłą zagładę, podobnie, jak ongi jaszczury i skrzekogady. Nieświadom on nawet rosnącej potęgi jednego gatunku, któremu niebawem zacznie być ciasno na ziemi.
Prawda, że człowiek tutejszy mieszka latem, gdzie go noc zaskoczy, że zimą, głodny i skostniały, kryje się pokornie po jaskiniach; prawda, że przypisuje duszę nawet martwym tworom i żywiołom, prawda, że nie zna jeszcze widelca, że nie ma pojęcia o sztuce pisania, że nie tęskni za dziennikarskiemi nowinami. Trzeba mu to wybaczyć. Nie można żądać nadzwyczajności. Nie ma on jeszcze czasu na to, czem my się lubimy zabawiać. Żyje jeszcze na łonie surowej i bardzo macoszej natury. Musi przecie wszystko, co ma, zdobywać, wyrabiać i bronić własnemi rękoma, musi codziennie głód zaspakajać, a nie przychodzi to wcale z łatwością.
Zwinny tygrys może sięgnąć po antylopę, bawół zadawala się trawą, ale nogi człowieka nie sprostają w biegu ani tygrysowi, ani antylopie, instynkty zresztą ma inne. Należy on do bezbronnego rodu wszystkożernych. Zadawalał się dawniej owocem, jagodą, jajkiem, a przy okazyi mięsem drobnych lub padłych zwierząt. Dopiero broń krzemienna dała mu więcej przewagi. Mimo to, w porze zimowej, gdy niema owoców, a czujne zwierzęta albo się pochowały, albo padły ofiarą drapieżników, cierpi nieraz głód srogi, pomimo całej swej wyższości! Wtedy, w ostatniej potrzebie, staje się kanibalem, a nawet kainem. Wtedy, gdy trudno nawet o padlinę, silniejszy człowiek musi żyć kosztem życia dzieci i słabszych członków w gromadzie!


Narzędzia krzemienne z epoki musteryeńskiej.

O, na okrutne sceny, jakie się rozgrywały po jaskiniach, lepiej rzucić dyskretną zasłonę! Tam nawet ciało zmarłego nie marnowało się w głodowej porze roku, ale przeciwnie, zapewniało gromadzie na kilka dni dobrobyt i spokój[48]. Oto przyczyny główne, dla których, zamiast szukać towarzystwa i skupić się w liczne gromady, i teraz jeszcze musi człowiek unikać podobnych sobie. W ciężkiej pogoni za żywnością — widzi on w obcym współzawodnika tylko i wroga. Źle uzbrojony, musi dniem i nocą mieć się na baczności, przed głodnym, a przebiegłym zwierzem. Przechodzi on twardą szkołę i dużo się już nauczył. Póki nie znał zimy, był stworzeniem potulnem i mało wymagającem. Głodu nie cierpiał często, więc nie zabijał. Ognia także nie potrzebował.
Teraz, odkąd warunki klimatyczne poczęły się zmieniać na niekorzyść, musiał nabrać zgoła nowych uzdolnień. Potrafi już nawet być srogim! Zresztą oddaje tylko pięknem za nadobne. Jest prześladowanym, więc gdy może, prześladuje także. Przyznać trzeba, że ostatniemi czasy cała przyroda uwzięła się na zgubę jego. Pomijając zawsze jednako zuchwałe i mocne zwierzęta, nawet klimat oddawna począł się zaostrzać zdradziecko, nieznacznie, aż zapoznał człowieka ze śniegiem. Ten jednak cierpliwy, zahartował się stopniowo i mało dbał zrazu o płatki białe które się niekiedy pojawiały. Bawiły go bardziej, niż niepokoiły. Ale płatki wracały co rok obfitsze. Rozproszony po wielkich obszarach cofał się zwolna, instynktowo, wraz ze zwierzętami, na południe, ale śnieżyce zimowe szły za nim i niosły coraz większe klęski. Nietylko północ, niby wielka lodownia, odpychała wszystko co żyje i zaostrzała swe zimy, ale jeszcze i góry, dawniej zielone, poczęły się ukrywać pod całunem zimnych, białych kryształów.
— Cóż za powód tego oziębiania się? — zagadnął ciekawie Stanisław.
— Niewiadomo. Nagłe oziębienie się klimatu ziemi jest zjawiskiem dotąd nieobjaśnionem, głównie dla tego, że epoka lodowa jak przyszła tajemniczo, tak po pewnym czasie minęła. Nie stygnięcie więc ziemi było jej powodem.
— Więc bawimy w epoce lodowej! — rzekł Puckins.
— W samej pełni trwania pierwszej, o ile mi się zdaje, epoki lodowej.
— Alboż było takich epok więcej? — zapytał Stanisław.
— Wiemy napewno o dwóch lub trzech, przegrodzonych krótką, cieplejszą. W czasie tej przejściowej epoki, która przyjdzie za kilkanaście tysięcy lat, gruby całun lodowy, który pokrywa w tej chwili północną Europę, cofnie się ku biegunowi, aby jeszcze raz potem po tysiącach lat zamrozić nowe życie na uwolnionych ziemiach.
Druga, a właściwie ostatnia epoka zimna trwać będzie krócej i nie dosięgnie już granic pierwszej. W tej chwili cała Europa północna po 50-ty i 51-szy stopień szerokości geograficznej niegdyś pełna życia i gwaru, jest martwą pustynią. Skandynawia, Rosya zachodnia aż po Ural i Wołgę, leżą pod grubą skorupą lodową. Nietylko Anglia i Dania, ale Bałtyk i morze Niemieckie, północne Niemcy, oraz prawie cały kraj nasz jest lodową krainą milczenia, podobnie jak za dni naszych Grenlandya. Skorupa lodów, niby mroźna lawa, zbliżając się od bieguna, posuwała się z każdym tysiącem lat niżej ku południowi, grubiała od śniegów, które padały na jej powierzchnię ale już nie topniały prawie.
Na północy Europy skorupa stwardniałego śniegu czyli lodu dochodzi teraz do grubości 1000 a nawet 2000 metrów. W Anglii i w naszym kraju mierzy z pewnością setki metrów grubości.
Człowiek środkowej Europy ani się opatrzył, jak został zlodowaciałemi górami odcięty od cieplejszych krajów. Biednych zwierząt z każdą sroższą zimą ubywało. Ginęły tłumnie. Człowieka, mimo całą jego wytrwałość, spotkałby w Europie taki sam los, gdyby nie wyjątkowe uzdolnienia. Zaostrzające się zimy wcześnie zmusiły go do szukania okrycia. Nauczył się więc najprzód zabijać zwierzęta, aby zdobyć futro. Surowsze warunki bytu zmusiły go także do sporządzania narzędzi doskonalszych od używanych niegdyś migdałowatych krzemieni. Łupał tedy szerokie wióry krzemienne i otłukiwał je na krawędziach, aby mogły służyć do krajania i skrobania skór z resztek żył i mięsa. Nauczył się rozbijać kości celem zdobycia szpiku do smarowania i zmiękczania skóry. Musiał kolcem z krzemienia dziurawić te skóry, aby jelitami zwierząt łączyć je na odzież. Całych wieków trzeba było, aby wydoskonalić to wszystko, ale też tryumf był zupełny.
Zimno tedy stało się bodźcem do wielu wynalazków, bez których dawniej żył w prostocie i szczęśliwej, ale mało ludzkiej obojętności. A tymczasem stawało się coraz chłodniej.
Pod chmurnem niebem i mroźnemi wichrami marniały gwarne niegdyś puszcze leśne. Kwitnące wzgórza i góry stopniowo nikły pod śniegami. Coraz nowe i większe obszary okrywały się wiecznym lodem. Teraz dopiero zaprzyjaźnił się człowiek z «nienasyconą, okrutną istotą,» która z trzaskiem trawi drzewo i z nocy dzień czyni. Złośliwą tę istotę człowiek uczynił stróżem, sługą i dobrodziejem swoim. Ogień go broni odtąd przed napadem zwierząt nocnych, ogień przy pewnej wprawie trawi mu mięso, zmiękcza dzikie płody świata roślinnego i czyni smaczniejszemi, aniżeli były surowe. Nie na tem jednak koniec dobrodziejstw ognia. Niegdyś zdobycz spożywał myśliwy na miejscu, gdzie ją upolował. Nie troszczył się o kobietę i dzieci — czy jadły. Kobieta sama musiała starać się, aby nie była głodną, a nie zawsze miała po temu siły i zdrowie. Instynkt macierzyński zmuszał ją często do lękliwego unikania brutalnych i bezlitosnych mężczyzn. Musiała opuszczać gromadę i szukać dla siebie i swego maleństwa w puszczy bezpiecznego schronienia. Ognisko dopiero przetworzyło sposób życia myśliwca i stało się dobrodziejstwem kobiety, starca i dziecka, a z niemi całego rodu ludzkiego.
Rozniecanie ognia było zadaniem trudnem. Nie wszyscy nawet posiadali tę sztukę. Trzeba więc było starannie skarb, raz zdobyty, przechowywać. Raz rozniecony płonął zwykle długo — czasem nie wygasał przez lata w jaskini. Otóż żywienie gałęźmi i przechowywanie płomienia w popiele, przez czas, gdy mężowie uganiają się za żywnością, powierzono kobietom, dzieciom i starcom.
Mężczyźni zziębli powracali już zimą stale do ogniska, aby upiec swoją zdobycz. U tego portu wypoczywali po trudach i pozostawiali resztki kobietom. W długich chwilach przymusowego spoczynku surowy włóczęga zżył się bliżej z kobietą, podzielił pracą i nareszcie uwolnił ją od troski zdobywania żywności na własną rękę.
Ognisko przedłużyło także żywot ludzki, bo pozwoliło zachować lekceważonych dawniej, bezsilnych fizycznie starców. Co więcej, pozwoliło korzystać z ich jedynego, ale wielkiego i nieocenionego długo skarbu, z doświadczenia. Ognisko więc zespoliło ludzi, stworzyło pierwotną rodzinę, a potem pojęcie «plemienia,» to jest grupy gromadek przyjaznych sobie, bo pokrewnych. Ono da kiedyś kobiecie na długo przewagę nad rodem męzkim...
— Panie! jakie to ciekawe, — zawołał Stanisław. — Dawniej niepomyślałem nawet, czem mogło być zwyczajne ognisko.
— Tak, mój drogi. Ognisko było najdroższym, żywym skarbem gromady i «plemienia.» Kto wtedy u jednego ogniska zasiadał, był już «swojakiem,» «bliźnim» i «przyjacielem.» Kobiety, pielęgnujące ten skarb, stały się z biegiem tysiącoleci uprzywilejowanemi w gromadzie. Kiedy zaś przyszła kolej na pojęcia religijne, osobnik żeński, zwolniony od obowiązku zaspakajania własnych potrzeb codziennych, przekształcił się na służebnicę ognia, a ten po słońcu stał się przedmiotem czci religijnej. Stał się bóstwem domowem.
Starzec doświadczony został wtedy w rodzinie i plemieniu głową, «wiedziem» i wodzem, a potem jeszcze, w miarę postępu i uspołecznienia się ludzi, dzierżył godności mędrca i wieszcza. Nie darmo do dni naszych przetrwało w mowie «ognisko,» jako symbol rodziny i najdroższa jej własność. Co więcej, zostało ono uosobieniem władzy i własnością kobiety. «Strzeżenie ogniska domowego» uważamy jeszcze dotąd, jako symbol szczytnego powołania kobiety.


Mężczyźni stale powracali do ogniska...

— Mój Boże, jak to się świat zmienił, — rzekł Stanisław. — Dziś nawet szanująca się kucharka uważa sobie za ujmę rozniecanie i podtrzymywanie ogniska domowego. Pod blachą to jeszcze pół biedy, ale w piecach!... fe! to rzecz najniższej z najniższych, to nie przywilej, ale upokorzenie.
— Bo też nawet wyrażenie, o którem mowa, utraciło dosłowne znaczenie, stało się niejasnem wspomnieniem stanu rzeczy dawno zapomnianego i trwa już tylko, jako szczytna przenośnia, w ustach rodu ludzkiego. Zresztą, jak długo jeszcze pielęgnowanie niewygasającego ogniska było ważnym czynnikiem życia, mamy dowód w niezbyt dawnej tradycyi. Litwini do niedawna strzegli świętego Znicza, a do dziś przecie żyją na ziemi czciciele ognia. Klasyczny świat poczytywał ogień za najcenniejszy dar niebios, za podarunek bogów. W obyczajach ludu żyje do dziś tysiące śladów czci, której ogień był przedmiotem. I słusznie.
Taki żywioł, któremu człowiek zawdzięcza niemal całe swe dzisiejsze stanowisko, nie mógł pozostać zapomnianym. Toż i dla nas, dzieci najnowszej cywilizacyi, jest on niesłychanie ważnym czynnikiem. Z utratą jednego ognia — człowiek cofnąłby się bezwarunkowo do stanu dzikości.
To prawdziwy dar niebios, który człowiekowi pozwolił przetrwać złe godziny i rozwinął go prędzej niż cała przyroda!



XXVII.
Epoka Musteryeńsko­‑magdaleńska. — Tarpeja końska. — Bezbronny pogromca.
M

Mroźny klimat łagodniał stale, lecz ocieplanie się powietrzni przyniosło obok korzyści dla mieszkańców środkowej Europy dotkliwe także klęski. Wzgórza, okryte dawniej wiecznemi śniegami, porastały już odwiecznym lasem. Ziemi, zdatnej na mieszkanie, na wyżynach przybywało, ale za to niziny stały się niebezpiecznemi siedliskami i mrowia już ofiar zabrały. Dawne koryta rzek i strumieni nie mogły pomieścić zwiększonej masy wód, która spływała z topniejących śniegów oraz lodów, nagromadzonych przez lat tysiące.

Powodzie i zalewy rozległych dolin stały się zwykłem, co rok niemal powtarzającem się zjawiskiem. Nieliczne garstki ludzkie, ratując życie, musiały się chronić na wyżyny. Kogo zaskoczyła niespodzianie powódź wiosenna, ten ginął bez ratunku. Stosunki takie panowały w całej niemal zamieszkanej Europie.
Leśne puszcze, na setki mil rozległe, napełniały wielkie niedźwiedzie, wielkie koty, hyeny i t. d. Na porosłych stepową roślinnością równinach pasły się niezliczone stada zwierząt przeżuwających i dzikich koni o dużych głowach.


∗                              ∗

W takiej epoce ocknęli się nasi tułacze. Otaczała ich mgła gęsta.
Rzecz prosta, że z jaskini nie pozostało już nawet śladu. Jedna może na sto ówczesnych ocalała, aby świadczyć później o stosunkach przeszłości.
Anglik przetarł oczy i wpatrzył się w profesora.
— Zdaje mi się, żem zasnął na chwilę. Co to za hałas?
Powietrze pełne było łopotu skrzydeł i ptasiej wrzawy.
— Nie wiem, co się dzieje — odrzekł geolog, nic nie widać.
Wtem zerwał się ciepły wietrzyk i rozpędził mgłę, która zasłaniała dalsze plany.
— A to co nowego? — krzyknął zdumiony profesor.
W miejscu wczorajszego wzgórza kredowego o łagodnym spadku ujrzał prawie nad głową strome urwiska, a przed sobą, zamiast pożółkłych brzóz i jałowców, dostrzegł szmaragdową zieleń świeżej i bujnej łączki nad krętym strumykiem, wijącym się pośród wzgórz, okrytych gęstym lasem.
Nad strumieniem, u stóp wysokiego i stromego klina skalnego, roiło się od czarnego ptactwa. Kracząca rzesza biesiadowała na trupach.
Żeru musiało być dużo, bo ptaki czuły się jak w swoim żywiole. Gromadami obsiadły padlinę, podlatywały, spychały się tak żwawo i wrzaskliwie, że nie można było dostrzedz nic więcej, prócz migocących skrzydeł czarnych.
I to wszystko działo się o kilkanaście kroków od naszej trójki, przytulonej do białej ściany skał.
Nagle trzy serca uderzyły jak młotem. Z po za wzgórza, zasłaniającego naszych wędrowców, wychyliła się postać ludzka.
Mężczyzna prawie nagi, niewielkiego wzrostu, barczysty, niby z bronzu ulany, skradał się z ostrożnością kota, a błyszczącym wzrokiem śledził okoliczne drzewa i krzaki.
Kto raz ten wzrok i tę postać zobaczył, ten ich prędko zapomnieć nie zdoła.
Stanisław zlodowaciał. Nawet lord Puckins, zimny w spotkaniu z grzechotnikiem, poczuł, że mu krew zbiegła do serca. Nie był w stanie oderwać wzroku od ciemnej postaci, od głowy kudłatej, a nadewszystko od tych oczu, wpadniętych głęboko i z pod nizkiego czoła spoglądających jakoś dziwnie, prawie nie po ludzku. Patrzył i nie widział. Chłód i gorąco naprzemian czuł w piersiach.


Dostrzegł szmaragdową zieleń łączki nad krętym strumykiem, wijącym się pośród wzgórz.

Pociemniało mu w oczach. Wszystkie czucia i myśli zbiegły się w jednem głuchem zapytaniu:
— Człowiek­‑że to?
I nie śmiał sobie odpowiedzieć twierdząco.
Patrzył na porośnięte gęstym włosem atletyczną pierś i nogi leśnego mieszkańca, na czoło w tył cofnięte, na potężną szczękę dolną i ponure oczy. Patrzył i nie miał odpowiedzi.
— Boże, co za rysy! — szepnął mimowoli.
Tymczasem ostrożnie wychyliła się druga postać, obwinięta przez biodra w skórę lamparcią (Felis pardus). Pierwszy przybysz wydał gardłowy, krótki dźwięk i obaj zwinnym skokiem zniknęli za drzewami. Jeszcze raz, gdy przechodzili przez strumyk, mignęły ich postacie, wreszcie zakryła ich gęstwina.
— Dobrze, że nas niespostrzegli — szepnął Stanisław.
— Czyś tego jednak pewny?
— Tak i mnie się zdaje! — rzekł anglik. — Tym razem ptactwo oddało nam usługę. Wrzeszczy i zachowuje się zupełnie, jakby nas tu nie było.
— Ale co za typy! musimy być jeszcze daleko od teraźniejszości.
— W każdym razie lodowa epoka chyba już przeminęła? — zagadnął Puckins.
— Niezauważyłem czy mieli ci ludzie łuki — rzekł profesor.
— Byli tylko w dzidy uzbrojeni... zapewniał Stanisław.
— Nie wiem już doprawdy, w jakiej jesteśmy epoce, ale nie wróżę nic dobrego...
— A to czemu?
— Dla tego właśnie, żeśmy łuków nie dostrzegli.
— Cóż mają łuki do epoki?
— Mają i wiele! Łuk jest wynalazkiem bardzo późnym.
— Jakże mogli myśliwi obywać się bez tak użytecznej i niemal koniecznej broni?
— Tak samo, jak się obywali później i długo bez broni palnej. Łuk jest w istocie narzędziem bardzo ważnem dla łowcy — poświadczył geolog — ale, aby go sporządzić, należało przedtem dokonać długiego szeregu wynalazków. Na to wszystko człowiek nie mógł się odrazu zdobyć.
— Taki prosty wynalazek!
— Każdy po dokonaniu wydaje się prostym i niezbędnym a jednak poprzednio nikomu do głowy nie przyszedł. Wynalazek wymaga szczególnych uzdolnień i wysiłków umysłu, inaczej lada głupiec, co mówię, lada zwierz zdobywał się na takowy. Ale ich myśl za słabą jest do podobnych wysiłków. Trwają też przy swych obyczajach i nic w nich nie zmieniają. Dla tego samego powodu ludzkie pokolenia przez tysiące lat nie domyślały się, że z giętkiej trzciny i kiszki zwierzęcej możnaby sporządzić cudowny przyrząd, zabijający zwierzynę z odległości, bez dotknięcia jej ręką lub maczugą. Niema w tem nic dziwnego. Wszak nawet w wieku karabinów szybko­‑strzelnych i dział kartaczowych, w wieku, w którym rasa lepiej rozwinięta dokonywa codzień setnych wynalazków, żyją jeszcze i umierają plemiona, nieznające nawet łuku i nieumiejące zliczyć więcej, jak do pięciu.


Po drugiej stronie strumyka ukazał się mamut.

W czasie tej krótkiej rozmowy, na łączce, po drugiej stronie strumyka, ukazał się mamut z małemi kłami. Za nim szedł drugi, potem trzeci i czwarty. Wspaniałe zwierzęta stąpały tak cicho, że nie czyniły najmniejszego szmeru. Stanęły wreszcie nad wodą i długo nieruchomie nasłuchiwały, zanim przewodnik podniósł trąbę i dał znak. Wtedy pozbyły się ostrożności i szczęśliwe, swobodne, żwawo jęły wciągać wodę trąbami, polewać się po grzbietach, wreszcie pokładły się w ciasnem i gliniastem korycie na wzór wieprzów i tarzały się w mule, porykując wesoło oraz wydając dźwięki, podobne do metalicznego głosu trąb. Nagle przerwały kąpiel i w popłochu pierzchły.
Od szczytu urwiska doleciał oddalony tentent i rżenie koni (Equus caballus). Z każdą sekundą zgiełk stawał się wyraźniejszym, wreszcie zatrwożył naszą trójkę. Jeszcze chwila i tuż nad głowami tułaczów rozległ się głuchy łoskot ciała, roztrącającego się o nierówności skały. Niedaleko profesora runął grzbietem o ziemię koń okrwawiony. Zaledwie odskoczył, ściana znowu zajęczała i drugi koń padł łbem u nóg paleontologa.
Konające zwierzę resztkami sił stanęło dęba, rozdęło krwawe chrapy, i legło z ciężkiem, bolesnem westchnieniem.


Teraz poczęły spadać konie po dwa i po trzy odrazu.

Teraz poczęły spadać konie po dwa i po trzy odrazu. Niektóre, dziwnym trafem nie zabite, zrywały się ogłuszone, rozszalałe i deptały po towarzyszach, powiększając grozę chwili. W tym samym momencie dziki wrzask podniósł się w zaroślach po za strumieniem i odbił przeciągłem echem od kredowego urwiska. Zaległa znowu cisza, przerywana tylko stękaniem pokrwawionych koni. Wędrowcy nasi nie umieli sobie zdać sprawy z tego, co zaszło. Instynktownie przytulili się, pełni grozy, do skały.
Tymczasem pod osłoną drzew i krzewów zbliżała się do strumienia gromada myśliwców, polujących na tabun koni dla mięsa, a bardziej dla zdobycia szpiku. Gdyby nie obce postacie, które już dostrzegli, przybyłaby tu ona z hałasem i okrzykami tryumfu. Ale śmiałkowie, którzy poważyli się wejść im w drogę, a może zamierzali korzystać ze zdobyczy, obudzili ich nieufność i ciekawość. Była to dzika i groźna gromada. Każdy z pół­‑nagich myśliwców uzbrojony był w dwa lub trzy dziryty, zakończone zgrabnemi krzemiennemi grotami. U każdego za pasem tkwił krzemień w kształcie niezgrabnej motyki, umocowanej żyłami zwierząt do drewnianego trzonka, albo płaski, szeroki sztylet krzemienny o dwóch ostrzach, arcydzieło roboty kamieniarskiej.


Narzędzia krzemienne musteryeńsko­‑magdaleńskiej doby.

Żadna gałązka nie chrupnęła pod nogami rozsypanej w półkole i czającej się gromady. Tylko kudłate głowy, okryte wilczemi i lamparciemi łbami, tylko błyszczące oczy i, uchylone w dzikim zapale, białe zęby ukazywały się chwilami z po za liści i gałęzi.
Zacieśniali oni koło i porozumiewali się zaledwie dostrzegalnemi ruchami dziryta. Gdzie brakło osłony, pełzali bez szelestu po ziemi, łudząco podobni do zwierząt, których skórami okryli swe plecy i głowy. Umieli oni w ten sposób podchodzić płochliwą zwierzynę i wymierzać zblizka cios niezawodny. Niektórzy zuchwalstwo i krew zimną posuwali do tego stopnia, że schodzili na kilka kroków śpiącego lwa albo niedźwiedzia i kładli trupem, zatapiając nagle dziryt w oku lub sercu zwierzęcia.
I ten konający tabun, mimo bajecznej czujności ogiera, dostał się w pułapkę tylko dzięki przebiegłości kilku ludzi po tej stronie strumienia. Pełzali oni całemi może godzinami, cierpliwi i baczni na wszystko, póki nie otoczyli pasącego się stada, a potem, nagłem ukazaniem się, krzykiem i wyciem, postacią pół­‑zwierzęcą, odebrali zaskoczonym zwierzętom przytomność i zagnali je rozmyślnie na cypel bez wyjścia, aby rozszalałe ze strachu wpędzić nad przepaść. To był także wynalazek morderczy, nie gorszy od łuku. W takiem polowaniu zasmakowali, bo przy obfitości tabunów, przy małym rezyku, dawało stokroć obfitszy łup, aniżeli uciążliwe, a często niebezpieczne uganianie się za pojedyńczą, ostrożną i szybkonogą zwierzyną.
Lord Puckins, najbieglejszy w myśliwskich wybiegach, czas jakiś śledził zbliżających się myśliwych, ale prędko znikli mu z oczu. Wytężonym wzrokiem ogarniał anglik odkryty brzeg strumyka, pewny, że dostrzeże wcześnie napastników, gdyby się tu podejść ośmielili. Tymczasem łudzący spokój i cisza zapanowały dokoła. Lord Puckins nie wiedział, że z za krawędzi skały wychyliły się dwa łby wilcze i dwie pary ludzkich oczu śledziły z góry bezbronną gromadkę. Synowie puszczy dokazali bez trudu podobnej sztuki, którą schodzili śpiących lwów i płochliwe konie.
Trzech myśliwych, okrytych wilczurami, podpełzło z boku, pod osłoną krzewów i kamieni, na rzut dziryta do naszej trójki, która ani się domyślała blizkiego niebezpieczeństwa. Potem, pod osłoną cielsk końskich, ludzie epoki polodowej (Musteryeńsko­‑magdaleńskiej) zbliżyli się na kilka kroków, ale nie spieszyli z napadem. Dopiero, gdy cała gromada znalazła się w blizkości i obserwowała ciekawie niezwykłych gości, Puckins bezwiednie pociągnięty siłą ich wzroku, odwrócił się i ujrzał o kilkanaście kroków przed sobą wilczy łeb, oparty na rozciągniętym końskim kadłubie. Bezbronny — pojął w jednej chwili grozę położenia.
Musteryeńsko­‑magdaleński europejczyk wziął niezawodnie naszą gromadkę za nieznanych sąsiadów, którzy tu przyszli z dalekich stron z zamiarem osiedlenia się, lub polowania na cudzej ziemi. Wiedział lord, że jeszcze w XIX wieku w głębiach Afryki płaci przybłęda podobne przewinienie życiem, a ciało jego spożywają z tryumfem zwycięzcy. Zkądże tu, wśród tych srogich myśliwców mogłoby być lepiej?
— Zginęliśmy! profesorze — zawołał, — niemamy się po co dłużej ukrywać.
W tej chwili wilk podniósł się nagle. Toż samo uczyniło kilka innych postaci i, z podniesionemi do rzutu dzirytami, czekali hasła przywódcy. Przedpotopowicz oniemał, tymczasem Puckins wyprostował się także, z zimną krwią założył ręce po napoleońsku, potem, z głową podniesioną i pewnym krokiem, zbliżył się do pierwszego napastnika. Gdy stanął o trzy kroki przed nim, uroczystym ruchem sięgnął do ust własnych i, niespuszczając oczu z dzikiego, wyciągnął ku niemu dłoń, na której bielił się szereg sztucznych zębów na kauczukowem podniebieniu.
Skutek nastąpił piorunujący. Myśliwiec jęknął chrapliwie, rzucił dzidę daleko od siebie i padł twarzą na ziemię. Lord Puckins, wyniosły i sztywny, szedł z dłonią wyciągniętą dalej, ale, o dziwo, nikogo nie ujrzał. Dzicy pierzchli, jakby się zapadli pod ziemię. Możnaby sądzić, że byli marami, gdyby nie pozostał jeden, ów pierwszy, rozciągnięty nieruchomie na trawie.
Długogłowy syn puszczy drżał, jak liść osiki.
Puckins pochylił się nad leżącym, ujął go zlekka za ramię i położył mu rękę na głowie.
Potem odwrócił się z zimną krwią i odszedł.
Obywatel boru spojrzał nań wzrokiem pełnym obaw i uradowania i pełzając tyłem oddalił się pokorny, aż znikł w gęstwinie.
— No! pozbyliśmy się nieproszonych gości — rzekł swobodnie anglik.
— Podziwiam cię lordzie! — wyszeptał zachwycony Przedpotopowicz.
— Nic wielkiego. Stara sztuka! już raz ocaliła mi życie. Teraz nie trzeba tym zuchom przeszkadzać, ani zbytnio dowierzać. Pilno im pewno płatać konie.




XXVIII.
Druga epoka lodowcowa. — Zdetronizowany król czworonogów schodzi do grobu. — Filozofia Magdaleńczyków.
N

Nastał ranek zimny, prawie mroźny. Nagie gałęzie drzew, kamienie omszałe, wyschłe i szronem zwarzone trawy i zioła okrywał pierwszy i przedwczesny śnieg.

Puszcza szaro­‑biała wydawała się zamarłą lub uśpioną. Wschód słońca poprzedzała uroczysta cisza. Tylko lipy i buki żałobnie szeleściły resztkami liści, roniąc je za najlżejszym powiewem. Na wschodzie, przez konary brzóz, sosen i jodeł, rumieniło się słońce, mające się dopiero z mgły rozpowić.
Para sów uszatych (Otus deminuta) skrzypiącym głosem wabiła się do spoczynku w gnieździe zabranem sójce (Garrulus glandarius) wrzaskliwej. Dzienne ptactwo zaczynało się budzić wśród gałęzi i zrywało niespokojnie z kryjówek. W pośrodku doliny, otoczonej wzgórzami porosłemi lasem, pod wiekową wypróchniałą lipą paliło się ognisko, podsycane gałęźmi jałowcu i cisu.
Nagle zaszumiała puszcza. Uśpiona osika zatrzęsła nagiemi gałązkami, zaszemrała brzoza. Z po za igiełek szronowych wystrzelił promień, jak snop złoty.
Odezwała się kukułka. Wyjrzał z gęstwiny łoś (Alces palmatus), podniósł głowę, pociągnął chrapami powietrza, poskrobał się rosochami po grzbiecie i zwolna zawrócił w las.
Z drugiej strony boru z oddali przypłynął ryk żubra. Przedpotopowicz otworzył przymknięte na chwilę i znużone od czuwania powieki.
Dorzucił gałęzi i ogrzał skostniałe ręce nad ogniem. Na chwilę ożywiony widokiem wschodzącego słońca, lord Puckins skupił się w sobie. Stanisław strapiony, z posiniałym od zimna nosem, opuścił znużone dłonie i skarżył się w duszy na twardą dolę.
— Ledwom się ognia dokrzesał! — myślał. — Niedość, żem pokrwawił ręce, teraz znowu nie czuję już palców od łamania tych przeklętych gałęzi. Palą się jak słoma. Nie można nastarczyć z dorzucaniem.
— Ładnej doczekaliśmy się pory! — przemówił do anglika.
— Pewno zima teraz.
— Pomarzniemy pierwej, zanim z tych przeklętych wydostaniemy się okolic.
— A może wpadliśmy gdzie na krańce Skandynawii? — przemówił profesor.
— W takim razie zginęliśmy napewno, — zawyrokował Puckins i bezwiednym ruchem sięgnął do zegarka.
— Kwandrans na szóstą, — wyrzekł obojętnie.
Profesor zaprotestował.
— Musi być znacznie później.
— Mój chronometr nieomylny.
Geolog spojrzał na swój zegarek.
— Prawda! — zawołał zdziwiony. — Nigdym się tego nie spodziewał! Sądzićby można, że to październik, a tymczasem, jak widzę, mamy dopiero koniec sierpnia.
— Po czem to poznajesz, profesorze? — zagadnął anglik.
— W październiku słońce przecież wschodzi między szóstą a siódmą, dziś zaś ukazało się w kilka minut zaledwie po piątej.
— Twoje spostrzeżenie potwierdza mój smutny domysł — rzekł lord. Musimy być gdzieś na dalekiej północy.
— To niemożliwe — rzekł profesor — i wyciągnął rękę w kierunku lipy.
— Ta staruszka sprzeciwia się twemu przypuszczeniu, i te buki, choć nędzne, również dowodzą, że jesteśmy w środkowej Europie.
— I zapewne w naszych już czasach — dodał anglik. — Las jest zupełnie taki jak nasze. Słyszałem nawet wycie wilka.
Geolog zamyślił się na chwilę.
— Niestety! obawiam się, że daleko nam jeszcze do domu.
Rozmowa się urwała.
Lord Puckins oddalił się po nowy zapas gałęzi na opał. Zaledwie rozejrzał się, dostrzegł jakieś ślady na pobielałym od szronu gruncie.
— Znów tropy słonia — krzyknął bardziej zdziwiony, niż przestraszony. — Ale cóż może tu robić słoń w tym klimacie?
Przedpotopowicz żywo podbiegł sprawdzić spostrzeżenia przyjaciela.
— Nie jestem myśliwym — odrzekł — i niepoznałbym w tych niewyraźnych śladach trąbowca, ale jeśli tak jest, jak twierdzisz...
— Niema wątpliwości — przerwał mu anglik.


Kobieta przy ognisku.

— W takim razie mamy rozwiązanie sprzeczności. Twój zegarek przed chwilą dał nam pierwszą wskazówkę, te tropy dopełniają ją w sposób nieomylny. Jesteśmy, gdzieśmy byli onegdaj i wczoraj, ale już w samej pełni trwania zimnej i suchej doby Magdaleńskiej, zwanej także epoką renifera, a tropy należą jeszcze do mamuta.
— To znaczy, że bardzo jakoś powoli wydobywamy się z otchłani czasu, — dorzucił anglik.
— Przybliżyliśmy się do naszej epoki od wczoraj zaledwie o dwadzieścia tysięcy lat.
Ciepła epoka, na którą wczoraj patrzyliśmy, minęła dawno, a na świat europejski spadła nowa klęska.
Zimy oddawna poczęły stawać się znowu coraz mroźniejszemi, a lata chłodniejszemi. Możnaby rzec, iż wróciły czasy Musteryeńskie. Temperatura obecnie średnio jest o kilka stopni niższą, niż za czasów historycznych.
Całą Europę północną pokrywają znów tundry i śniegi Laponii i Syberyi. W środkowej panuje klimat Skandynawii. Co mogło, ustąpiło ztąd dawno szukając ocalenia w cieplejszym klimacie. Niedobitki lwów, łosie, tury i żubry schroniły się na południowe krańce Europy, ostatni tylko olbrzym Europy, mamut, został najdłużej, ale i on w końcu ulegnie pod zabójczem tchnieniem zimy. Konie, kozy, antylopy (Rupicapra europaea) daniele (cervus dama) i saiga trzymają się wytrwale tu i owdzie, ale głównem zwierzęciem, które ożywia teraz rozległe i smutne tundry, oraz puszcze i czuje się tu w swoim żywiole, jest renifer w orszaku hyen i wilków.
— Cóż się stało z człowiekiem zamieszkującym Europę?


Jesteśmy w samej pełni trwania zimnej i suchej doby Magdaleńskiej...

— I teraz nie uląkł się srogości przyrody. Pozostał w ojczystych miejscach i wystąpił do skutecznej walki z przeciwnościami. Wszędzie, gdzie pasą się stada reniferów, spotkać można nieliczne garstki ludzi, okrytych w skóry. Zaopatrzeni są oni dobrze w broń, wyrobioną z kamienia, kości i rogów reniferowych. Skąpe i mizerne płody świata roślinnego nie mogą już ich wyżywić. Zwrócili się tedy niemal wyłącznie do polowania i rybołówstwa. Twardy to żywot. Zwierzęta dla paszy zmieniają bezustannie miejsca pobytu. Skoro śnieg stwardniały pokryje mizerne mchy i porosty, jedyne ich pożywienie, uchodzą renifery ku południowi, gdzie zima jest łagodniejszą. Zapuszczają się one aż do Pirenejów i Apeninów, a dopiero, gdy wiosna stopi biały całun północy, wracają te zwierzęta na dawne siedziby. Gromady myśliwych chcąc niechcąc muszą stosować się do wędrówek głównych żywicieli swoich i wiodą żywot koczujący.
Rzecz dziwna! Pomimo niewygód i niebezpieczeństw, długogłowy ród myśliwców jest miłym, wesołym, uczynnym i dobrodusznym. Niestrudzeni koczownicy nie znają zazdrości ani waśni i pomagają sobie wzajemnie.
Czy to wiecznie pogodne niebo i gwiaździste noce budzą w ich sercach jakieś jasne instynkta, czy jednostajność chłodnej temperatury, przy trudach koczowniczego życia, nie pozwala wybujać burzowym namiętnościom, czy może łatwość i obfitość zwierzyny odstrasza widma głodu, dość, że te gromadki zapamiętałych myśliwych czują się szczęśliwemi. Nie wyobrażają sobie zresztą innego życia nad to, jakie prowadzą. Kochają swą biedną puszczę rodzoną, szanują mamuta, dobrotliwie oszczędzają reny i inne dobre zwierzęta. Pełni sił, wyzywają niebezpieczeństwa, a zwycięztwo nad czworonożnym wrogiem ich upaja. Przyroda jest dla nich żywą, wiecznie otwartą księgą. Z niej czerpią mądrość, którą przetwarzają bezwiednie w swych pierwotnych sercach na dobro i piękno. Dobro to i piękno są dalekiemi od naszego udoskonalonego dobra i piękna, od naszych ideałów, ale na owe odległe czasy wystarczają i są szczytem. Jedynym majątkiem człowieka jest licha broń czyli garstka narzędzi z krzemienia i rogu, ale z temi rzeczami, przy zdrowiu, osiąga on wszystko, o czem zamarzy. Nic tedy dziwnego, że całą ambicyę i przyjemność stanowi wyrabianie i posiadanie tej broni, jak najpiękniejszej. Więc też zręczniejsi i obdarzeni poczuciem artystycznem ozdabiają w wolnych chwilach rogowe lub kościane narzędzia rzeźbionemi lub rytemi wizerunkami zwierząt, których udatność dziś nawet podziw nasz budzi...
— Wszystko to dobrze, ale zmarzniemy, jeśli zostaniemy tu dłużej w naszych lekkich kostiumach — odezwał się anglik.
— Zapewne mogłoby to nastąpić — odrzekł profesor — ale widzę łatwą radę. Będziemy palić ognisko, póki nie doczekamy szczęśliwie jutra. Jutro powinniśmy się znaleźć już w naszym świecie. Wszak to już najwyżej 15,000 lat dzieli nas od dobrodziejstw cywilizacyi.
Gdy tak radzą nasi, o kilkaset kroków rozgrywała się inna scena.
Brodacz o ciemno­‑bronzowej cerze, odziany na wzór eskimosa w skórę zwierzęcą, na jakiej zbywało naszym biedakom, z głową okrytą futrzanym kapturem, z twarzą pomalowaną białemi i czerwonemi farbami ziemnemi, jak to czynią i dziś nieucywilizowane ludy, spotkał się na skręcie oko w oko z potężnym niedźwiedziem. Jest to najstraszniejszy bez wątpienia zwierz miejscowy. Można było jeszcze uciekać, a choćby przygotować się do obrony, ale snadź ucieczka i walka nie obiecywały szans powodzenia, skoro ciemnoskóry, uzbrojony w dwa dziryty, łuk i maczugę, nabijaną ostremi odłamkami krzemiennemi, padł na kolana przed zwierzem i, patrząc mu prosto w oczy, począł szybko i donośnym głosem przemawiać w swoim języku do niego, mniej więcej w następujący sposób:
«Dobry staruszku, mocny panie mój! ty wiesz, że nic złego nigdy ci nie uczyniłem. Pocoś mi wszedł w drogę, dobry, mocny staruszku! Nie gniewaj się i odejdź!»
Na brzydkiej, mocno zarośniętej twarzy jego o nosie szerokim i spłaszczonym, o wargach grubych i wydatnych, malował się wyraz przerażenia i rezygnacyi.
Uderzył głową o ziemię poczem wyciągnął się plackiem przed niedźwiedziem.
Dziwna rzecz. Srogi, kudłaty olbrzym, popatrzył przez chwilę na człowieka i, snadź syty, minął go spokojnie.
Człowiek został przez długą chwilę nieporuszony; podniósł potem głowę, aby śledzić kierunek, jaki obrał król ówczesny Europy. Następnie wzrok jego zabłysł radością. Pochwycił amulety, wiszące na piersiach, i dotknął ich ustami. Gdy już straszny zwierz znikł za wzgórzem, zerwał się i roześmiał się szczerym, radosnym śmiechem dziecka. Nagle stanął jak wryty. Z oddali doleciał go krótki świst. Eskimos ujął w rękę kościaną piszczałkę, wiszącą na cienkim rzemyku u pasa, i odpowiedział donośnem świśnięciem. Potem szybkim, elastycznym krokiem podążył tam, gdzie znikł niedźwiedź. W pozornie bezludnym lesie zjawiło się w milczeniu, niby z pod ziemi, kilka podobnych doń, dobrze uzbrojonych postaci. Były one dotąd ukryte wśród skał i po za pniami drzew. Równocześnie przeszył powietrze stłumiony ryk niedźwiedzia. Był to ryk gniewu i przestrachu. Przed chwilą zatrzeszczały pod jego stopami gałęzie i olbrzym zapadł się w jamę, ukrytą pod warstwą mchu i gałęzi, przypruszoną jeszcze świeżym śniegiem. Myśliwi wydali przeciągły okrzyk i pędem pobiegli w kierunku, w którym znikł największy po wymierającym mamucie olbrzym ich krainy. Na dnie głębokiej jamy miotał się zwierz mocny.
Myśliwi obstąpili pułapkę i zajrzeli do jej wnętrza. Najstarszy podniósł głowę w górę i, patrząc w niebo, odezwał się w te słowa do niedźwiedzia:
«Wybacz wielki niedźwiedziu, że zabiję twego sługę. Sam sobie winien. Po co biedak szedł tędy i wleciał w dół? Nie mścij się, bo ty wiesz, że zima się zbliża i człowiek podziękuje ci za ciepłe futro.»
Po tej przemowie wymierzył cios. Dziryt utkwił w przedniej łopatce niedźwiedzia.
Każdy z myśliwych zagłębił swój pocisk i w oczekiwaniu na skutek ciosów wszyscy stanęli z nową bronią w pogotowiu. Ciężki olbrzym, sącząc posoką, ryczał i miotał się wściekle. Kudłate łapy, uzbrojone w straszliwe, stalowe szpony, darły ziemię. Stojąc na tylnych łapach w ciasnej i głębokiej jamie, wyszczerzał z pod drgających warg kły i zęby, osadzone w muskularnych szczękach. Usiłował wydobyć się z jamy, podstępnie wykopanej przez eskimosów na zwykłej jego ścieżce.
Ale jama była szersza u dołu, niż u góry, przeto próżne czynił wysiłki. Gdy połamał drzewca dzirytów i strzał, ocierając się o ściany więzienia, nowe pociski zadały świeże rany. Wreszcie osłabły i dobity uderzeniami kamieni i maczug, legł potworny niedźwiedź na dnie pułapki.
Dopiero teraz myśliwy, który pierwszy zagłębił pocisk w ciele zwierza, pośpieszył co prędzej upokorzyć się przed jego zwłokami: przypadł do ziemi i jęczał. Potem wskoczył lekko do dołu i pocałował stygnącą mordę trupa. Przymknął mu następnie oczy, a zebrani nad dołem zaintonowali dziwnie jednostajną, smętną nieco pieśń bez słów.
Następnie rozpoczęły się skoki w rodzaju tańca. Zapanowała żywa i hałaśliwa radość. Myśliwi padali plackiem na ziemię, obejmowali się w przyjacielskim uścisku, nacierali na siebie, potrząsali groźnie dzirytami i łukami, poprostu nie wiedzieli, co mają czynić, aby okazać radość z tak rzadkiego i pomyślnego rezultatu swej ciężkiej pracy nad wykopaniem dołu. Gdy już się pomęczyli, dopiero przystąpiono do zdzierania skóry.
Rozcięto ostremi krzemykami skórę na brzuchu, a potem, nie tknąwszy mięsa, przysypano niedźwiedzia ziemią, naznaczono dobrze miejsce, i gromadka pijanych radością myśliwych żwawo oddaliła się do groty, którą obrała na chwilowe zamieszkanie, i do nór, skleconych naprędce z ziemi, kamieni i gałęzi.
Nie był to koniec wybuchów radości. Wkrótce mieli tu powrócić liczniejszą gromadą, szczęśliwi, dumni, uzbrojeni w najlepszą broń, mieli obedrzeć straszną za życia zdobycz z cennej skóry, zabrać łeb, zawierający kły, należące do najpotężniejszych amuletów i oddać to wszystko temu, kto niedźwiedzia wytropił i pierwszy ugodził. Mięso zaś należało do całej gromady. Na kilka dni radość zapanowała w gromadzie, bo srogi niedźwiedź niezmiernie rzadką bywał u tych biednych myśliwców zdobyczą.


∗                              ∗

Nasi tułacze tego wszystkiego nie widzieli. Zasiedli u ogniska i płacząc od dymu ogrzewali kostniejące członki. Byleby doczekać wieczora! to była główna troska. Drugą stanowiło poczucie zupełnej bezbronności.
— Nie mogę odżałować, żem nie wziął broni, spuszczając się do szczeliny! — mówił Puckins.
— Któż się spodziewał, że będziemy mogli pod ziemią polować na tygrysy, mamuty i niedźwiedzie? zauważył Stanisław.
— Najbardziej żałuję tego, że, niemam narzędzi, potrzebnych do niezbędnych obserwacyi naukowych, biadał geolog. Sposobność do ważnych spostrzeżeń zupełnie zmarnowana! — Nawet szerokości geograficznej niemogę oznaczyć, ani ciśnienia atmosfery, ani tylu najkonieczniejszych, a niezmiernie ważnych szczegółów. Przy tem najgorsze że nic ztąd brać nie można! Tyle nieocenionych skarbów naukowych pod ręką i wszystko musi zostać!
— Moglibyśmy łatwo napełnić okazami całe twoje muzeum — nieprawdaż profesorze? I jakiemi jeszcze? całemi, świeżemi, a co najważniejsza niewątpliwej autentyczności.
— Nie rozdzieraj mi serca, lordzie.
— Inaczejbyśmy się zwijali, mając pewność, że co zdobędziemy to już nasze! rzekł Stanisław.
Lord Puckins pomyślał chwilę.
— Zabrać z sobą nic nie możemy, to prawda, rzekł z powagą, ale za to nic nam nie przeszkadza zostawić po sobie trwałej pamiątki.
— Co przez to rozumiesz?
— Zaraz zobaczysz. Przystąpimy do dzieła, które na całe tysiącolecia uwieczni nasze imiona.
— Jakto? unieśmiertelni nas aż na tysiącolecia?
— Tak mi się zdaje!

— Cóż zamierzasz uczynić? Pamiętaj, że nieśmiertelnością cieszą się tylko nieliczne i wyjątkowo szczęśliwe geniusze! Iluż najsławniejszych pamięć zatarła się po kilku, a nawet paru wiekach.
— Będziemy usiłowali, aby nasza dłużej przetrwała. Leży to w znacznej części w naszej mocy. Oby tylko czasu starczyło.
Przepotopowicz spoglądał na anglika z niedowierzaniem. Nie mógł pojąć o co mu chodzi.
— Poczekaj profesorze. Przedewszystkiem potrzeba nam skały i to nie byle jakiej. Takiej, co nie łatwo ulega wpływom atmosferycznym. Twoja w tem głowa aby mi taką wskazać. Resztę biorę już na siebie.
Geolog z łatwością spełnił życzenie anglika, któremu do nieśmiertelności tak niewiele było potrzeba i ze zdziwieniem patrzał, jak Puckins uderzeniem kamienia rozbił okładkę jedynego swego wielkiego noża, aby stalową klingę uwolnić od sprężyny i oprawy.
— Pozwalam ci profesorze oddać się swoim studjom — a my ze Stanisławem weźmiemy się do dzieła. Czas nagli, a ty nam nie jesteś potrzebny.
— Innemi słowy, chcesz się mnie pozbyć?
— Dziękuję za domyślność. Pragnę ci zrobić niespodziankę. Ale, ale, powiedz mi jeszcze, gdzie dziś właściwie jesteśmy?
— Niewątpliwie, że jeszcze w Alpach dynarskich, w blizkości Dunaju.
— Wybornie, więc nad Dunajem, a ile lat do naszej ery?
— Trudno to przy braku instrumentów naukowych określić, rzekł po namyśle profesor.... zawsze jednak najmniej z jakie 15 tysięcy lat.
— Dziękuję i nie przeszkadzam, rzekł krótko anglik i ukłonił się na znak że pragnie pozostać sam.
Profesor naprawdę zaintrygowany, zwolna się oddalił.
Lord Puckins pracował do zmroku w pocie czoła.
Stanisław krzątał się jak umiał, wypełniając trudne nieraz polecenia Puckinsa. Profesor zatopiony w obserwacyach puszczy i notowaniu spostrzeżeń, nie przeszkadzał im i dopiero głośne nawoływania sprowadziły go do stóp skały. Tutaj ujrzał anglika na nizkiem rusztowaniu z gałęzi i kamieni, wykończającego stalowem dłutem ostatnie litery napisu na gładkiej powierzchni skały. Stanął i wyczytał następujące słowa:

«Ku wiecznej sławie Leszka Przedpotopowicza,
pierwszego podróżnika po Europie,
który w 150‑m wieku przed Chrystusem zwiedził porzecze Dunaju
napis ten kładzie wierny towarzysz Jego
Lord Puckins na Puckinstone.»
Mimowoli uśmiechnął się z tego dowcipu.

— Pojmujesz teraz, profesorze swoją wielkość? Jesteś nietylko odkrywcą Dunaju, ale pierwszym uczonym, który dotknął stopą Europy i to na 150 wieków przed Chrystusem!
— Czyż te czyny nie godne ci zapewnić wiekuistej sławy? czy nie zasługujesz w zupełności więcej niż na ten skromny pomnik? Wszak Kolumb ma ich kilka, a odkrył tylko Amerykę i to wtedy, gdy już przed nim zwiedzali ją inni, mniej szczęśliwi podróżnicy. Ty zaś jesteś bezsprzecznie Kolumbem Europy, co mówię, nietylko Europy, ale całego globu ziemskiego...
Przedpotopowicz rozśmiał się szczerze i uścisnął gorąco dłoń lorda.
— Szkoda twej pracy i wybornego noża, lordzie, bo mimo twego pomnika, świat o naszem sławnem odkryciu nie dowie się wcale. Zanim się znajdzie na ziemi istota zdolna go przeczytać, już z napisu ślad nawet nie pozostanie. Choćbyś go nawet wyrył najgłębiej i w najtrwalszej skale — choćby i skała dotrwała!
— Jakto? i ty, paleontolog, ty archeolog śmiesz prawić podobne herezye? A czyjaż ręka nakreśliła rysunek mamuta i tylu innych zwierząt na kościach i rogach reniferów, z epoki lodowej. Sam twierdzisz, że te rzeźby są dziełem artystów z epoki lodowej. Dla czegoż więc mój pomnik nie ma przetrwać 15 tysięcy lat, skoro krucha kość z delikatniejszą rzeźbą ten czas przetrwała?
— Warunki wyjątkowe... traf jeden na tysiąc...
— Może i tu zajdzie coś wyjątkowego. Namuły jakieś zasłonią mój napis od zniszczenia, a kiedyś, kiedyś, gdy nas już nie stanie, odsłonią może i obwieszczą światu fakt nieznany...
— Bronisz dzielnie swego pomnika! zaśmiał się profesor. Niechże więc dotrwa jak najdłużej. Dzięki ci serdeczne za nieśmiertelność, a teraz wracajmy do ogniska, bo coraz zimniej i noc się zbliża.




XXIX.
Rodzaj ludzki obejmuje tron ziemi. — Czasy Kampińskie. — Skarb droższy nad wszystkie perły morza.
P

Po wiekach dziwnie srogich zim nastały znów dobre czasy! Wróciło ciepło, a z niem tu i owdzie napłynęła i odżyła południowa fauna. Wprawdzie nie przedarły się morzami już oddzielone od Europy hipopotamy ani nosorożce, nie stało wielu ogromnych roślinożerców, ani zgrai przemożnych kotów, któreby dziesiątkowały ich nie dość ostrożne stada. Rozległe na setki mil puszcze leśne drżały jednak od ryku zwierza. Roje ptaków i owadów stały się bodaj liczniejszemi aniżeli przedtem. Nieprzeliczone gatunki o najprzeróżniejszych kształtach i barwach napełniły wody, powietrze, trawy i lasy. Mimo tę pełnię życia puszcz i stepów liczba ssaków znacznie była już mniejszą w porównaniu do minionych czasów Miocenu i Pliocenu. Królowanie czworonogów chyliło się już szybkim krokiem ku upadkowi. Nawet poważny mamut i niedźwiedź olbrzymi[49] podzieliły los mastodonów i machaerodusów o kłach straszliwych.

Renifery wypiastowane na mchach twardych wyniosły się nieznacznie ku biegunowi, a za niemi poszła znaczna część Europejczyków, których byt wieki związały z temi zwierzętami.
Nie wrócili już oni potem nigdy z dalekiej północy w te strony. Zostali wierni surowym zimom, naturze wędrownej i swym reniferom. Ci tylko, którzy zostali, zżyli się z lepszemi warunkami. Ci wiedli łatwy żywot, bardziej jeszcze marzycielscy i wrażliwi na piękno przyrody. Opuszczone przez własnych synów, albo zbyt słabo jeszcze zaludnione przez myśliwców puszcze i sawanny niedługo oczekiwały na ludzkich mieszkańców. Lud innego szczepu, wyższy w kulturze, powoli, ale stale rozchodził się ze swej nieznanej nam ojczyzny, w różne strony. Znajdował on na zachodzie stepy i lasy wolne, prawie bezludne. Osiadał w nich, a każde nowe pokolenie zapuszczało się nieznacznie mimo woli coraz dalej, a dalej w puszcze głuche, bogate w zwierza, w żywność i oczekujące tylko na przyjęcie człowieka.
Przybysze owi znacznie się różnili od pierwotnych europejczyków. Nic też dziwnego, że oba szczepy, spotykając się przypadkiem, unikały bliższych stosunków.
Czwartorzędowcy, jako koczownicy, kochali tylko step wolny, więc bez oporu ustępowali i cofali się bezwiednie na północ i zachód przed falą przybyszów. Mała ich część zostawała i z uległością, a podziwem przyjmowała wyższą kulturę.
Plemię noworozmnożone, którego siedzibę ujrzał geolog z Puckinsem, było już starym ludem. Nie licząc tysięcy lat żywota w pierwotnej ojczyźnie, mieszkało już ono od wieków w nowoobjętej krainie. Byli to po dziesięćkroć prawnukowie pierwszych wychodźców. Zapomnieli już, zkąd, z jak daleka przyszli i uważali kraj długogłowców za swój własny. Prawych dziedziców tej ziemi mało znali. Na pograniczach tylko zapuszczając się w nieznane sobie głusze, spotykali niekiedy długogłowców, a nawet nawiązywali z nimi wątłe stosunki.
Wtedy ta rasa miejscowa imponowała im siłą i zręcznością fizyczną. Mimo surowości i niższości imponowała jakimś majestatem pogody i szlachetnej prostoty.
Obyczaje, tryb życia i sposób myślenia tych dwóch ras ludzkich były całkiem sprzeczne.
Dawni europejczycy byli koczownikami, ci prowadzili żywot osiadły; tamci utrzymywali się z polowania i nie mogliby nawet pojąć pożytku z grzebania się w ziemi, ci przynieśli z sobą pracowitą sztukę spulchniania ziemi motyką[50], czyli pierwotną «sochą».
Dawni mieli łupane tylko narzędzia krzemienne, gnieździli się po jaskiniach i czasowych kryjówkach, zresztą, zahartowani i odważni koczowali w puszczy, gdzie się trafiło; ci prócz łupania, umieli już pracowicie polerować kamień, wyrabiali z niego ostre siekierki, dłuta i młoty. Mieszkali stale w jaskiniach i po zacisznych chruściankach, a zasiewali w ziemię ziarna szlachetnych traw, które nieśli z sobą.


Mieszkali po jaskiniach i po zacisznych chruściankach...

Dawni tubylcy piekli tylko mięso lub suszyli. Nie mieli pojęcia o gotowaniu na ogniu, nieznali także sztuki garncarskiej. Gotowali wprawdzie i oni niekiedy strawę, ale w sposób bardzo niedogodny, przez wrzucanie kamieni rozpalonych do worków skórzanych z wodą. Przybysze rozgrzewali dawniej wodę nad ogniem w nietrwałych naczyniach ze skór zwierzęcych, kory lub plecionki, ale oblepiali ją gliną w celu zabezpieczenia od spalenia. Powoli wszakże przekonali się, że sama glina po wypaleniu staje się twardą jak kamień. Nauczyli się tedy ulepiać z czystej gliny garnki i misy na potrzeby domowe i wypalać je dla nadania większej twardości. Wykruszone lub opalone[51] z kłosów ziarna żyta i jęczmienia prażyli, gotowali, czynili z niego polewki, kruszyli na kaszę, ucierali na mąkę, ugniatali z wodą na podpłomyki.
U pierwszych pojęcia religijne były zupełnie inaczej rozwinięte, czcili głównie żywą przyrodę. U krótkogłowych wiara w niewidzialne potęgi i w życie zagrobowe głęboko zapuściła swe korzenie. Nawskróś jeszcze dziecinna i ciemna, napełniła złemi i dobremi[52] duchami puszczę, i ziemię, powietrze i wody oplątały człowieka tysiącem więzów tajemniczych i należnością od martwej i żywej przyrody. Dawni koczownicy mało troszczyli się o umarłych, ci zaś z wielkim mozołem zabezpieczali i wyposażali ciała zmarłych, wierząc, że śmierć nie przerywa ludzkiego żywota, jeśli tylko ciało nie ulegnie zniszczeniu. Wybitniejszym nieboszczykom wznosić już poczęli pracowite kopce z ziemi, a nawet pośmiertne mieszkania z ciężkich kamieni, zdolne przetrwać lat tysiące.
Wreszcie koczownicy, choć surowi, obdarzeni byli silnem poczuciem piękna, żywili w duszy poetyczne porywy. Przybysze, mimo innych zalet i wyższości, nie posiadali jakoś zmysłu artystycznego, nie odczuwali tak silnie piękna, rozlanego w przyrodzie.
Żyli na ogół w większym dobrobycie.
Choć nie lubili wyłącznie uganiać się za zwierzem po kniejach, byli bogatsi od koczujących myśliwców. Nie znali chwil głodu, związanych z zawodnym bytem myśliwych. Przywykli do jadła roślinnego, nie tyle dbali o mięso, ale i tego mieli przecież dostatek.
Umieli bowiem w ogrodzeniach więzić najdziksze woły, a co ważniejsza, bronić ich przed wilkiem i niedźwiedziem.
Nieukrócone zwierzęta tęskniły jeszcze za wolnością, niebezpiecznie było zbliżać się do nich, ale czujność ludzi udaremniała wszelkie próby wyzwolenia się i biedne, wolne dzieci stepu lub lasu, żywione przez ludzi, musiały drzeć kopytami ziemię więzienia, póki nie położyła ich strzała lub dzida samolubnego i nieproszonego opiekuna.
Wszystkich korzyści człowiek z nich jeszcze nie osiągnął. Nieużywał jeszcze mleka ani sera, które później będą stanowić główny artykuł spożywczy szczepów pasterskich.

∗                              ∗

I któż teraz był królem ziemi? Czy te pełne siły muskularnej rogate olbrzymy, czy niewielki ciałem, bezbronny ród dwunożny? Zaprawdę, człowiek już panował, a właściwie rodzaj ludzki! On górował nad ożywionym światem. On znał najlepiej obyczaje współmieszkańców puszczy, najlepiej umiał ze swych wiadomości korzystać. Wszystko też, co żyło, lękało się już człowieka, wszystko ulegało jego mądrości i przemocy. Ptactwo i mniejsze zwierzęta chwytał w sidła, większe zabijał z zasadzki, a nawet w otwartym boju.


Wszystko ulegało jego mądrości i przemocy.

Sprawiedliwość każe wyznać, że wielce się do tego panowania przyczyniło pewne zwierzę, należące do drapieżnej rodziny wilków i szakali. Z tem zwierzęciem człowiek zawarł przyjaźń ścisłą i dobrze na niej wyszedł. Odkąd wstąpił w sojusz dziwny, zyskał więcej, aniżeli gdyby posiadł wszystkie złoto ziemi, wszystkie perły morza, albo brylanty piasków całego świata.
Posiadł bowiem przyjaciela i współtowarzysza, najwierniejszego, o jakim można tylko zamarzyć. Gdyby też nie ów towarzysz czworonożny, człowiek nigdyby się może nie wzniósł na wyżyny, na jakich go widzimy, a przynajmniej nie prędkoby się ucywilizował.
I ta ważna chwila w życiu człowieka otoczona jest dotąd mrokiem tajemnicy.
Jak się to stało i kiedy właściwie? trudno dziś zbadać. Zdaje się być pewnem, że krewniak wilka, pies wolny, musiał zbliżyć się z człowiekiem w ostatniej dobie kamienia łupanego. Długo niezależne gromady psie towarzyszyły zdala i dyskretnie gromadom ludzkim. Żywiły się resztkami, jakie pozostawały zawsze po ucztach ludzkich. Nienapastowały człowieka, więc, gdzie je tolerowano, tam chętnie szły za nim, omijały tylko gromady, wrogo usposobione do wszelkiego zwierza.
Obecnością swoją oddawały niemałe usługi człowiekowi nawet wówczas, gdy się tego nie domyślał, gdy tych usług nie oceniał. Odpędzały mianowicie nocami wilki i inne drapieżniki, wietrzące zdobycz. Czyniły to psy we własnym wprawdzie interesie, ale mimo to człowiek z tego najwięcej korzystał. Takie pożycie zdaleka i napół tylko przyjacielskie trwało bardzo długo. Zwolna człowiek poznał się na użyteczności swego satelity. Pies coraz bliżej podchodził do obozów i jaskiń, coraz mniej bał się niebezpiecznych żartów lub wybuchów gniewu człowieka. Wzajemna nieufność znikała, a po niej łatwo już przyszła kolej na przyjaźń. Połączone zalety fizyczne tych dwóch, zupełnie odmiennych rodzajów istot, dały obu stronom korzyści przedtem nieznane. Człowiek jednak pozostał stroną, która zagarnęła wszystkie korzyści współki — nic prawie wzamian drugiej nie dając.
Dzięki tej współce wybił się on szybko na wyżyny, a nie utrzymałby się na nich bez swego towarzysza. Pies uzupełnił człowieka. Zastąpił mu słuch, węch, szybkość nóg i wiele innych przymiotów. Strudzonemu pozwolił używać błogiego i bezpiecznego spoczynku, na polowaniu pomagał i osłaniał, niesforne stada w zagrodzie utrzymywał w karności, głośnem ujadaniem ostrzegał przed zbliżaniem się wroga i napastnika. Pies dokonał stokroć większego przewrotu w życiu ludzkości, aniżeli w późniejszych epokach cywilizacyi najważniejsze odkrycia, niewyłączając zastosowania drukarstwa, pary i elektryczności.
Żadne zwierzę na ziemi, koń nawet, nie zasługuje na większy i niepodzielniejszy szacunek, przyjaźń i miłość ludzką, co pies. Zawsze szlachetny, zawsze wierny i uległy, on był przez tysiącolecia jakby jego częścią składową, warunkiem dobrobytu i postępu.
Odtąd człowiek i pies rozeszli się wspólnie po całej ziemi.
Cały rodzaj psi stał się naszą własnością. Każda jednostka psia należy zupełnie do człowieka, do swego «pana», stosuje się do jego obyczajów, ochrania jego własność, zgaduje jego życzenia i oddaną mu jest do ostatniego tchnienia!
I wszystko to nie wypływa już tyle z potrzeby, lub z postrachu, ile z czystego przywiązania i siły przyzwyczajenia[53].
Niby cienie, przyglądali się geolog z Puckinsem zblizka gromadce, osiadłej w puszczy dziewiczej, gromadce szczęśliwej, bo nie wstrząsanej ani setną częścią wątpliwości i zagadnień, a choćby pragnień, nurtujących jestestwo każdej czulszej jednostki wieków późniejszych. Szczęśliwi pełnią życia fizycznego, nadmiarem zdrowia, brakiem niezliczonych naszych trosk moralnych, szczęśliwi swą równością, dumni z drobnych tryumfów nad otoczeniem, tych tryumfów, którebyśmy dziś za nic ważyli wiedli ci ludzie żywot szczęśliwy, choć i on był przeplatany smutkami i bólem. Snuli bezwiednie początki tych nici, które przez tysiącolecia miały się wikłać, rozplątywane daremnie.
W myśli ich młodej pełno było poezyi, surowej jeszcze, ale płynącej z nadmiaru dziecięciej wrażliwości, z żądzy wiedzy. W ciałach tętnił nadmiar sił fizycznych. Nie znając ksiąg, byli już filozofami. Rozmyślali niekiedy nad przyrodą: nad burzą, wichrem, nad ciemnościami nocy, nad różowym wschodem słońca i zachodem w purpurze, nad tęczą, chmurami i deszczem, nad szmerami drzew i strumieni, nad pączkiem, który w kwiat się rozwija, i nad owocem, który z kwiatu powstaje.
Wszystko ich zajmowało, wszystko w samotnych rozmyślaniach i rubasznych gawędach umieli sobie objaśnić, a wierzyli w swe dziecinne wnioski tak samo niezachwianie, jak my w swoją wiedzę, ugruntowaną na pracy i doświadczeniu naszych mędrców. Zaludniali świat rojem swych marzeń, przyznawali żywiołom własne przymioty, wady i władze. Jasność i ciemności, drzewa i zwierzęta, rzeki i morze, chmury, wichry i pioruny, wszystko to żyło i działało na sposób ludzi i zwierząt i miało swój rozum, wolę, wady i przymioty.




XXX.
Sześć tysięcy lat temu. — Epoka kamienia gładzonego. — Życie za życie.
Z

Zapatrzony w ciemną taflę wód, pogrążony w przyjemnem jakiemś odrętwieniu, kołysał się geolog w łódce, na falach jeziora. Wzrok jego bezwiednie gubił się w dali, gdzie powierzchnia zlewała się z odległym, zaledwie dostrzegalnym brzegiem.

Na kraju widnokręgu majaczyły niebieskie zarysy gór, nad niemi zaś wisiały szaro­‑białe, fantastyczne kłęby chmur. Głębia panoramy przypominała geologowi znane widoki Szwajcaryi.
Łódka, która unosiła Przedpotopowicza, była właściwie korytem wyżłobienem pracowicie, z grubej kłody drzewa. W tyle dwóch ludzi wiosłowało długiemi żerdziami i niezgrabny stateczek nietylko utrzymywał się w równowadze, ale dość szybko sunął wzdłuż wybrzeża.
Za cały ubiór wioślarze mieli przerzucone przez lewe ramię skóry kozie, przewiązane w pasie surowcem rzemiennym. Po za tem nic więcej. Twarze, ręce i piersi wysmarowane były tłuszczem, zmieszanym z farbą czarną, żółtą i czerwoną, i błyszczały niby bronz w promieniach słońca.
Przedpotopowicz objął jednym rzutem oka te szczegóły; nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jakim cudem znalazł się w czółnie; wzrok jego błądził po granatowych, lekko marszczących się falach, aż zatrzymał się na wybrzeżu.
Tam zieleniały łąki, okolone ciemnym lasem, z przodu zaś, z pośród kępy bujniejszej zieleni, wyłaniało się kilka chat drewnianych na palach. Były tak blizko, że geolog odróżnił wątłe mosty, łączące owe chaty z brzegiem.
Widok owych chat, do których koryto zwolna płynęło, tak był charakterystyczny, że profesor w jednej chwili oprzytomniał i zrozumiał, że patrzy na wioskę nadwodną, z epoki kamienia gładzonego.
Nagle wzrok jego, przy niespodzianym zawrocie czółna, padł na pstre twarze milczących wioślarzy.
Wpatrywał się i wydał lekki okrzyk zdziwienia. Jednym wioślarzem był lord Puckins, drugim Stanisław.
— Co znaczy ta maskarada? coście z siebie porobili? zawołał.
Po ceglastej twarzy niby­‑anglika, pomalowanej na policzkach i czole w białe koła i linie faliste, przewinął się lekki uśmiech.
— Oto wdzięczność ludzka! zamiast dziękować, bierzesz nas na indagacyę, — odezwał się z flegmą.
— Co my tu robimy na wodzie — pytał geolog.
— Płyniemy do wioski. Trudno przecież, abyśmy występować mieli w swoich kostjumach.
— Szalony pomysł! — wyglądacie jak dzicy!
— Niegorzej od ciebie, zacny profesorze.
Przedpotopowicz spojrzał po sobie i struchlał. Pomalowany był i odziany w strój podobny do ubioru towarzyszów.
— A to coś nowego!
— Ucharakteryzowaliśmy cię, profesorze, do kompletu. Przybywając do obcego kraju, trzeba stosować się do panujących zwyczajów i mody.
— Twój koncept, lordzie, wcale mi się niepodoba.
— Sądziłem, że lepiej ocenisz nasze trudy. Wszak ta maskarada dla ciebie, abyś mógł wystudjować swoich mieszkańców palafitowych. Okazya wyjątkowa. Udało się nam zdobyć puste czółno — a w niem zdatne na naszą figurę kostjumy. Powiedzieliśmy sobie ze Stanisławem, że Opatrzność czuwa nad nami i zesłała środek do dopięcia twych celów. Przebraliśmy się tedy i płyniemy do wioski. Ponieważ twardo spałeś, przenieśliśmy cię do czółna. Oto wszystko. A teraz baczność. Ukryjemy się w pobliżu wioski i będziesz mógł dowoli obserwować życie przedhistorycznych Europejczyków.
Niebawem łódka przybiła do brzegu, o kilkaset kroków od wioski, zasłonięta wystającym cyplem wybrzeża i zaroślami. Profesor już nie protestował. — Pożerał wzrokiem chaty i łowił uchem gwar wioski. Lord Puckins wyskoczył na brzeg i znikł w zaroślach. Przedpotopowicz nie zauważył nawet jego nieobecności, zapatrzony i zasłuchany cały. Zdawało mu się że śni raczej i nie chciał się poruszać, aby nie spłoszyć marzenia.
Od środka jeziora mignęło się koryto, kierowane ku najbliższej chacie przez dwóch ludzi. Pół­‑nadzy, okryci na biodrach futrami koziemi, zdaleka już wyciągali ręce i śmiejąc się głośno, poglądali w górę, na pomost chaty. Białe zęby, oczy wesoło błyszczące, wydatne mięśnie oraz ruchy sprężyste, znamionowały młodość i siłę, ale uderzający stanowiły kontrast z długiemi brodami i obfitemi czuprynami, które grzebienia nie znały.
Z daleka wyglądaliby na starców brodatych — gdyby nie ruchy i postawa mężów w pełni sił. Nie można się było omylić, że wracali z polowania. Na spotkanie ich wyszły na pomost dwie młode kobiety. Jedna, pół­‑naga, z dzieckiem na ręku, biała i pięknej budowy, z daleka już żywe ręką słała im powitanie z kokieteryą, którejby się nie powstydziły damy XIX‑go wieku. Chwila jeszcze i łódka popchnięta żerdzią, uderzyła lekko o pal pomostu. Myśliwy dobył i zarzucił na pomost sznur grubo skręcony i umocował łódkę. Teraz wybiegło z chaty dwóch chłopców, wesoło klaszcząc w dłonie. Jeden z kocią zręcznością spuścił się po drabinie, sporządzonej ze sznurów i cienkich gałęzi i jął odbierać trofea myśliwskie. Młodą sarenkę i kaczki dzikie, uwiązane na poprzecznej żerdzi za nogi. Głowy ptaków nurzały się w wodzie, po obu stronach łódki.
Patrzył na ten miły obrazek długo geolog, a potem wzrok przeniósł na inne chaty. Całe otoczenie olśniewało go bogactwem i wyrazistością szczegółów. Cały nawał przedmiotów, których mizerne szczątki oglądamy w muzeach, zaledwie domyślając się ich znaczenia, cisnął mu się do oczu. Patrzył profesor na ludzkość z epoki kamienia. Nieświadoma jeszcze manowców, po których dążyć miała, była ona dopiero pączkiem dzisiejszej, ale w tym pączku tkwiło już wszystko, co kiedyś będzie.
Podziwiał ogrom pracy i znoju utopione w każdym pniu wbitym w dno jeziora, w każdym sprzęcie, prostym, a jednak pracowitym i droższym od naszych zbytkownych mebli, patrzył na wątłe chaty i mosty z żerdzi i zaraz stanęła mu w myśli bogata Wenecya, także zbudowana na lagunach i obwarowana falami morza.


Jeden z kocią zręcznością spuścił się po drabinie...

Z tej niemej kontemplacyi wyrwało geologa nagłe wstrząśnienie czółna. Lord Puckins wskoczył w koryto, wzburzony i w samo ucho profesora rzucił okrzyk:
— Zbrodniarze! łotry!
— Co się stało? zagadnął profesor.
— Pozabijam, a niedopuszczę do tego!
— O cóż ci chodzi?
— Objaśnię cię po drodze, a teraz do wioseł! krzyknął Puckins.
— Hola! nie rozumiem co chcesz czynić?
— Niema czasu do stracenia! tu chodzi o życie ludzkie...
— Powoli! jeśli odbijemy — zobaczą nas zaraz...
— A więc słuchaj! zawołał anglik i wyciągnął rękę w kierunku wioski.
Od wsi dolatywał przytłumiony gwar, a nad nim od czasu do czasu panował podniesiony, silny krzyk męzki, niby komenda, na dźwięk której milkły na parę sekund zmieszane głosy, słychać zaś było stuk siekier i młotów, uderzających w drzewo.
— Słyszę, lecz nic nie widzę — szepnął po chwili profesor.
— Ja widziałem, to dosyć! W tej chwili niewinne życie ludzkie wisi na włosku. Niemożemy dopuścić do nędznego morderstwa. Musimy ją uratować.
— Ach! więc to o jakąś piękność chodzi?
— O niewinność!...
— Uciśnioną? I cóż my poradzić możemy? Jak tylko się ztąd wychylimy, sami będziemy zgubieni...
— Więc wyjdź z łódki, zostań, a ty Stanisławie odbijaj. Budują chatę nową i kończą ceremonią wbijania pali.
Teraz i geolog zrozumiał wszystko.
W dawnych czasach pal taki stawał zawsze na ciele ludzkiej ofiary. Musiał być koniecznie krwią ludzką zbryzgany. Bez takiej ofiary duchy ziemne, szkodziłyby mieszkańcom. Przebłagane dopiero stają się opiekunami domu w każdej przygodzie. Wiara ta była panująca w przedhistorycznych czasach. Przetrwała ona zresztą tysiącolecia, a u licznych ludów dochowała się do ostatnich czasów w pierwotnej srogiej formie. U większości złagodzono ją pod wpływem uczuć ludzkości. Jeszcze w roku 1843‑im, gdy wznoszono most w Halli, lud niemiecki utrzymywał, że trzeba wmurować dziecko w podwaliny, aby most był trwały.
Dla uczynienia zamku Liebenstein w Turyngii niezdobytym, kupiono dziecko od matki i zamurowano je żywcem. Raz runął mur wznoszony w Kopenhadze. Poradzono, aby poświęcić dziecko. Posadzono dziewczynkę, otoczoną jadłem i zabawkami, a gdy się bawiła, dwunastu mularzy wzniosło nad nią sklepienie. Potem, przy dźwiękach muzyki postawiono na sklepieniu mur. Most budowany w Arta we Włoszech, zawalał się ciągle, póki żywcem nie zamurowano żony starszego murarza.
Niegdyś przy budowie fortecy Scutari «wile» nocami niszczyły to, co murarze w dzień wznieśli. Trzeba było przebłagać duchy ofiarą ludzką. Przeznaczono na ten cel pierwszą z trzech kobiet, mających przynieść pożywienie dla robotników. Pierwszą która przyszła zamurowano żywcem. Uprosiła sobie tylko, aby jej zostawiono otwór, przez któryby mogła karmić niemowlę swoje. Przynoszono je sumiennie przez rok do matki,[54] póki nie odchowała, poczem zamurowano otwór.
Takich wspomnień tysiące znają antropologowie i historycy. Obrzęd ten zachował się zresztą aż do naszych czasów w Afryce, Azyi i Polinezyi przy budowie mostów, bram miasta, większych budowli, przy zakładaniu wiosek, a nawet pojedynczych domów. Tu i owdzie zastąpiono z czasem ludzkie ofiary zwierzętami. Grzebano np. żywego konia, jagnię, psa, kota lub koguta czarnego.
W Niemczech zamurowywano pustą trumnę, później składano jakieś inne niekrwawe ofiary, jak pieniądze lub kosztowniejsze przedmioty. I dziś nawet pod węgieł domu niemal wszędzie zakłada się monety, — choć nikt z zakładających nie wie już dla czego to czyni. «Dobrze jest» — mówią, albo: «tak oddawna jest w zwyczaju» — albo «nie za nas to powstało — i nie za nas zginie». O genezę obrzędu się nie troszczą. Ileż to murów do dziś stojących kryje zwłoki przymusowych, a nawet dobrowolnych ofiar. W Japonii jeszcze w XVII‑m wieku zawsze znajdował się jakiś nieszczęśliwy, który poświęcał się dobrowolnie. Kładł się do rowu, aby być zmiażdżonym przez ciężkie kamienie.
Niekiedy każdy pal stawał na ciele przestępcy, lub jeńca, a duchy ich błądząc, strzegły budowli.
Wszystkie te wspomnienia w jednem mgnieniu oka przewinęły się przez umysł profesora.
— Okropność! szepnął i sam się wziął do wiosła.
Zaledwie odbili o sto kroków od brzegu, — cała wioska, zbudowana amfiteatralnie na pochyłości brzegu, a w części na wodzie, zarysowała się jak na dłoni przed oczyma podróżnych.
Większość chat, w długim szeregu, stała na lądzie w odległości kilkudziesięciu kroków od jeziora. W jednej części wioski zebrał się gwarny tłum wieśniaków. W postawach i gestach widać było oczekiwania i nastrój uroczysty.
Po nad głowami tłumu wystawały dwa wysokie pale, wbite w odległości dziesięciu kroków jeden od drugiego.
Połączone były sznurem, na którym w pośrodku wisiał inny kloc drzewa, grubszy znacznie. Dolny koniec, czarny od opalenia, był przy pomocy ognia zaostrzony. Rozpoczynano budowę nowej chaty.
Na sznurze wisiał pierwszy pal, zapewne narożny, który miał być niebawem wpuszczony w ziemię.
Stanisław wiosłował zręcznie i z każdą chwilą wyraźniej rysowała się wioska, tłum ludzi, można było rozróżnić twarze. Wieśniacy, zajęci ceremonią niezwracali uwagi na zbliżającą się łódkę. Już tylko kilka sekund dzieliło naszą trójkę od brzegu. Niczyjej uwagi nie zwróciła. Wzięto ją za swojaków, śpieszących, aby się połączyć z tłumem.
— Okropność, powtórzył Przedpotopowicz i mimo woli począł wzrokiem szukać ofiary.
Nietrudno ją było odnaleźć. W pewnem oddaleniu od gwarnej gromady, ujrzał dziewczynę wspartą na ramieniu młodziana. Ocierała ona łzy dłonią i wyrzekała głośno. Rosły młodzian, bez ruchu wpatrzony był w ziemię. Brwi tylko zsunięte, wyraz twarzy ponury i pięści zaciśnięte świadczyły o bólu, który targał mu serce. Druga dłoń kurczowo ściskała trzon ciężkiego, granitowego młota.
Nad gwarem gromady i stukiem młotów drewnianych, górował po dawnemu silny głos. Kilku ludzi znosiło żwawo na plac cienkie kłody, ogołocone z gałęzi.
Koryto przybiło do brzegu w samym środku wioski.
— Cóż zamierzasz? zapytał profesor głucho.
— Niewiem! O! gdybym miał broń palną. Przeraziłbym gromadę i ocaliłbym ofiarę.
— Na jej miejscu dałaby głowę jutro inna, zakończył geolog. Czy to czasem nie donkiszoterja, milordzie?
— Nie! to obowiązek... Idziesz za mną?
— Szaleństwo.
— Być może, cofnąć się już zapóźno. Wyskoczył z łódki kierując się wprost na tłum.
Przedpotopowicz ręce załamał. Stał chwilę w łodzi — walcząc z sobą, wreszcie ruszył za anglikiem. Za sobą usłyszał głos Stanisława.
— I ja z panami!
Nagle gwar ucichł. Wieśniacy dostrzegli przybyszów i poznali obce twarze. Lord Puckins przyskoczył żywo do dziewczyny i położył jej dłoń na głowie. Drugą ręką — wskazał na pal i wymownemi gestami dawał do zrozumienia, że powinni zaniechać swego zamiaru. Chwila zdumienia, — potem zapanowało ożywienie wśród gromadki. Ruchy stały się groźnemi i kilku mężczyzn rzuciło się na lorda. Przyskoczył mu z pomocą Stanisław — ale obu powalono i skrępowano sznurami. Ten sam los spotkał w mgnieniu oka profesora. Wściekłość albo dzika radość opanowała mieszkańców wioski.
Przyskakiwali oni kolejno do jeńców, leżących na ziemi, pluli im w twarz i groźnemi wywijali toporami.
Wreszcie na komendę starszego odstąpiono od jeńców, a jeden, barczysty chłop zarzucił lorda Puckinsa na plecy i lekkim krokiem zaniósł go pod fundament.
Wrócili następnie po Stanisława i wraz z geologiem odnieśli go na plac budowy, gdzie w siedzącej pozycyi złożono ich o kilkadziesiąt kroków od złożonego w dole lorda Puckinsa.
Przy akompaniamencie okrzyków radości widział i musiał widzieć profesor, jak dziewczyna wraz z towarzyszem swoim padła do nóg starcowi, który jej obwieścił wolność i życie, — jak potem pochwycił ją uradowany młodzian na ręce i uniósł pośpiesznie ze strasznego miejsca, wreszcie jak ten sam starzec krótką wygłosił do ludu przemowę. Milczenie panowało w czasie jego słów, — potem dopiero zabrzmiały i zajęczały bębny, sporządzone z wydłubanych pni drzewnych, rozpoczęły się dzikie skoki dokoła pala, pod którym leżał skrępowany anglik. Wreszcie zgiełk ucichł. Dwóch rosłych chłopów zajęło się przecinaniem sznurów, które podtrzymywały ciężką belkę. W tej strasznej chwili geolog usłyszał dźwięk mowy angielskiej, dobywający się z wykopanego pod pal dołu.
— Hej! towarzysze!
— Jesteśmy! odkrzyknął profesor Przedpotopowicz.
— Wrzaski się uciszyły, słuchajcie umierającego. Niemamy czasu do stracenia. Za chwilę zginę. Nie żal mi życia, żal mi tylko was, których popchnąłem do zguby. W obliczu śmierci błagam o przebaczenie. Nie przeklinajcie mię!
— Jesteś niewinnym! krzyknął Przedpotopowicz.
— Dzięki wam, szlachetni ludzie! Niech Bóg ma was w swojej opiece. Mam do ciebie, drogi profesorze ostatnią prośbę. Jeślibyście nie zginęli, proszę za powrotem zawiadomić klub Ekscentryków, że ich prezes do ostatniego tchnienia został niedoścignionym. Jak daleko do naszych czasów?
— Sześć tysięcy lat pewno.
— Otóż zaświadczcie że dokonałem tego, czego żaden z ekscentryków nie dokona nigdy. Żem umarł z honorem, w obronie kobiety na 5950 lat przed własnem urodzeniem. Skończyłem! Niech żyje Wielka Brytania! niech żyje obowiązek i honor! Niech Bóg was ratuje!
W tej chwili zatrzeszczały sznury podtrzymujące pal i niby dwa węże podskoczyły w górę. Jednocześnie zabrzmiał głuchy łoskot opadłej ciężko kłody. Ofiara się spełniła. Gdy jedni zajęli się zasypywaniem dołu i ubijaniem ziemi, dwóch «dzikich» zbliżyło się do geologa. Zbadali czy więzy nie dadzą się zerwać. Wreszcie robotnicy i starszyzna odeszli, a za nią rozproszył się tłum gwarny.
Stanisław szlochał cicho. Geolog zapadł od nadmiaru wrażeń w odrętwienie. Zwolna nerwy się ukołysały — i z dziwną obojętnością myślał o czekającej go niewątpliwie kaźni. Słońce piekło ogniście, głód i pragnienie odezwały się z mocą żywiołową — ale nikt z mieszkańców wioski nie troszczył się o potrzeby jeńców. Wioska przybrała prędko zwykły swój wygląd. Przedpotopowicz patrzał teraz szklannym, zobojętniałym wzrokiem na to, coby go dawniej żywo zajmowało. W samym środku wioski przedhistorycznej widział szeregi dusznych chruścianek, prototyp domostw wszystkich czasów i stylów. Widział skałę i drzewo święte na wzgórzu, a w pobliżu zaledwie z gruba ociosanego bałwana z drzewa, kiełki majestatycznych świątyń i arcydzieł dłuta. Widział garncarza, którego następcami będą chińscy, etruscy, i greccy pracownicy, jak niemniej rzemieślnicy w Sevre i Saksonii, patrzył jak ten artysta, pełen bezwiednego natchnienia i powagi zdobił swe wazy dziecinną dla nas ornamentacyą, złożoną z kresek, kółek i linii falistych.
Widział starca cierpliwie sporządzającego gładkie szydła oraz igły z kości ptasich i przypomniał sobie kilkotysięczny tłum robotników, uczerniony węglem i żelazem, wysypujący się z fabryki maszyn do szycia. Widział pół­‑nagiego herkulesowej postaci siwego brodacza, jak mozolił się, może już drugi tydzień, nad polerowaniem jednej krzemiennej siekiery na szorstkim kwarcycie i pomimo woli z po za kruchego jego oręża wyjrzały w perspektywie błyszczące działa stalowe, druzgocące ciężkiemi kulami grube mury z milowej odległości... Widział na piersiach mężczyzn i kobiet gliniane i bursztynowe naszyjniki, noszone z tą samą próżnością, z jaką później będą obnoszone brylanty, perły i «bezcenne» kameje.
Dostrzegł nawet pożądliwe spojrzenia, rzucane na te klejnoty i poznał, że mimo całej ich bezwartościowości, — niejedno już życie podstępnie za nie wydarte zostało.
Smutek ogarnął go głęboki. Zrozumiał, że patrzy już na świtanie ery, w której się urodził. Wszystko to samo, tylko w zawiązku i mniej wyrafinowane. Zrozumiał zarazem, że to już zachód świata, który mimo elementarnych kataklizmów niewzruszony, przetrwał lat miliony.
Tłum czworonogi długo niespożyty, długo chluba i korona ziemi śpieszy już w przepaść grobu. Legnie wkrótce w zapomnieniu, zasłonięty chwałą najmłodszej latorośli ziemskiej, wątłej ciałem istoty, której w jej pierwocinach żaden zwierz się nie lękał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakże daleko pozostały za człowiekiem te silne w zębach i pazurach istoty! przez miliony lat wszechwładne króle puszcz. I za sześć tysięcy lat zostaną tem samem, czem były przed sześćdziesięciu tysiącami.
Człowiek tylko jeden wciąż zmienia broń i dąży naprzód. Walczy i zwycięża.
Człowiek jeden, prócz zwykłego głodu i pragnienia doznaje już innych głodów i pragnień, a te srogie i słodkie zarazem pożądania otwierają mu coraz szerzej wrota świata nieznanego. Przeszedł on te wrota, wchłonął w siebie nową atmosferę i stała się ona potrzebą jego organizmu. Już jego głodu nie ukoi mineralny pokarm, dobry dla cedrów i dębów, ani organiczny, dostateczny dla wszystkich zwierzęcych mieszkańców ziemi. Jak tygrys dyszy do krwi ciepłej, tak człowiek instynktownie koi żądze nowe w tysiącznych odkryciach, wynalazkach, poglądach, naprzemian błędnych to prawdziwych, a nie spocznie, póki się nie wypełni rola jego na ziemi.
Niedługo już porzuci krzemień, który mu służył wiernie przez setki wieków, i z rudy pocznie wyprażać błyszczącą miedź oraz żelazo. Odtąd miecze, strzały i noże będą lepiej krajać, mniej się szczerbić, a łatwiej naprawiać. Za sprawą kruszczów i błyskotki będą coraz piękniejsze, sprzęty i narzędzia doskonalsze, domy wygodniejsze. Z niemi zwolna wstąpi nieznany gość, zbytek pod dach człowieka, a także nierówność w uposażeniu jednostek, rodzin i szczepów.
Już tylko chwilę trzymać się będzie, ta nieświadoma swej wielkości murawa ludzka w stanie zielonym. Za kilkanaście wieków zakwitną pierwsze jej łany kwieciem, które zwiemy «wyższą cywilizacyą.» A wtedy nowe kontrasty się zjawią. Wtedy przepaść między człowiekiem, a człowiekiem pogłębiać się zacznie do stopnia dawniej nieprzeczuwanego.
Niejeden jeszcze szczep zejdzie z właściwej drogi, popadnie w zastój, a nawet upadek. Wróci, zkąd wyszedł. Niejeden ciemny sąsiad wyprzedzi go w cywilizacyi. Mimo wszystkie jednak kroki wstecz i upadki — ogół ludzkości nie cofnie się już do stanu dawnego, tak samo, jak kwiat nie może przyjąć stanu pączka, z którego raz się już rozwinął. Może zwiędnąć i nie wydać owocu, ale pączkiem nie zostanie!
Niwa Egiptu jedna z najpierwszych dojrzeje i zabłyśnie swym kwiatem. Za nią pójdą kolejno coraz inne zakątki ziemi.


∗                              ∗

Noc zapadła straszna dla jeńców, pewnych, że z nadejściem dnia — skończą, jak skończył biedny Don­‑Kiszot, lord Puckins.
Nagle stało się coś niezwykłego. W uśpionej wiosce wszczął się hałas — bieganina, ostre krzyki przedarły powietrze — a na samym końcu zajaśniała czerwona łuna. Nie upłynęło pięć minut pożar ogarnął drugą i trzecią chatę. Zgiełk doszedł do potęgi. Nieludzkie wrzaski krzyżowały się w powietrzu.
W tej samej chwili jakaś ciemna postać na jasnem tle pożaru wyrosła w pobliżu geologa. Zbliżał się ku niemu szybkim krokiem wysoki mężczyzna. Pochylił się nad geologiem — dotknął przyjaźnie ramienia i począł zręcznie rozwiązywać sznury, wpijające się w ciało profesora.
Teraz w blasku pożogi poznał geolog młodziana, któremu lord uratował dziewczynę. Mówił coś wdzięczny syn natury, bełkotał przerażony wskazując na płomienie, — ale geolog nie wiele z tego zrozumiał. Uczuł się tylko wolnym wraz ze Stanisławem. Dziki młodzian wcisnął mu w dłoń własną siekierę, łuk ze strzałami Stanisławowi i nakazał gestami śpieszną ucieczkę. Za chwilę znikł jak cień, śpiesząc do pożaru. Geolog ze Stanisławem znaleźli się znowu sami, wolni, uzbrojeni i zdumieni wszystkiem, co zaszło.
Stanisław pierwszy zorjentował się w położeniu.
— Panie! tam bitwa! — zawołał wskazując na mocujące się cienie i na postacie walczące w jaskrawem oświetleniu łuny.


W cichej przed chwilą wiosce wrzał bój niespodziany...

W samej rzeczy. W cichej przed chwilą wiosce wrzał bój niespodziany. Na jeziorze poruszały się niespokojnie łódki, — widział geolog wyciągnięte do ciosu ramiona i czające się z napiętym łukiem dzikie postacie.
— To napad niespodziewany na wioskę, — zakończył.
— Kara Boża za śmierć szlachetnego Puckinsa, — dodał ponuro Stanisław.




XXXI.
Nowy pan ziemi. — Jednostki obejmują władzą nad rodem.
O

Odtąd nastają dziwne rzeczy na ziemi.

Nietrzeba już mijać tysięcy wieków, aby spostrzedz ważne zmiany na lądach. O morzach niema co i wspominać. Ta kolebka życia spełniła dawno swoją rolę, i odtąd trzyma w zastoju świat swój ożywiony.
Człowiek tylko, niedawno identyczny niemal z otoczeniem swojem wystrzelił bujną łodygą i zaćmił wszystko dokoła.
Niedawno nie miał pojęcia o rachowaniu lub mierzeniu, wkrótce począł używać już w tym celu własnych członków[55], niebawem stworzy matematykę, fizykę, astronomię i chemię z ich cudami. Niedawno zaledwie z trudem umiał myśl swoją przekazać ustnie słuchaczowi, wkrótce pocznie przesyłać ją zamkniętą w milczącym wiórze lub papirusie; a niebawem zaprzęże do utrwalania swej myśli martwe maszyny, światło słoneczne, elektryczność — i rozsyłać będzie o tysiące mil, odrazu w cztery strony świata. Niedawno drżał przed każdym większym zwierzem, już dosiadł konia, uwięził bawoły i kazał psu wiernie służyć. Niedługo zaś zaprzęże do swego wozu parę wodną i moc piorunów.
Cały świat mijający trwa jeszcze dokoła tej istoty, wierny aż do ostatniego tchnienia swym obyczajom i jednolitemu zakresowi pojęć. Orzeł tak samo buduje tu gniazda, jak będzie budował za rzymskich cezarów i w wieku XIX‑ym. Każdy zwierz temi samemi chodzi ścieżkami, jakiemi chodzić będą jego ostatnie potomki. Tylko człowiek, w początkach swych jednolity, zwolna rozsypuje się w tłum coraz mniej podobnych do siebie odmian duchowych. Śmiało rzec można, że w tym fizycznie jednolitym gatunku powtórzy się wszystko, czem wyposażona była cała fauna, z dodatkiem jeszcze zgoła nieznanych tamtej uzdolnień.
To też zdumienie, a nawet lęk jakiś porywa myśliciela, który ma odwagę zajrzeć w oczy tej zagadce, jaką stanowi człowiek, który ma odwagę zmierzyć przepaść, jaką wykopał bardzo krótki okres geologiczny między światem mijającym, a światem uspołecznionego człowieka.
Jak ziemia ziemią nie było przykładu, aby jeden lew był drugiego sługą, aby tysiąc lwów pełzało w prochu przed jednym lwem i dało się spokojnie rozszarpywać. Nie oglądało słońce na ziemi, aby jeden niedźwiedź był sto razy mędrszy od drugiego, jedna wiewiórka tysiąc razy bogatszą od drugiej, aby jedna antylopa nosiła serce tygrysa, druga chytrość lisa, trzecia szlachetność i mądrość słonia. Nic podobnego ziemia nie widziała. Pojawił się dopiero człowiek i wnet zjednoczy wszystkie te sprzeczności i dziwy.
Przytem to, co człowiek czyni, tak jest z każdym tysiącem lat inne, iż rzekłbyś, że działa nie ta sama istota...
Rozmaitość uzdolnień i dążeń osobników jednego gatunku wytworzyła większą nierówność wśród jednostek tego rodu, aniżeli była w całym świecie zwierząt, rozważanych, jako jedna wielka całość.
Jeden gatunek przybył ziemi, ale starczył za tysiące.


∗                              ∗

Odtąd kronikarz ziemi nie ma już co pisać o zwierzętach. Dzieje ich bledną i chowają się w cień wobec człowieczej historyi.
Ród ludzki czynami swemi wypełnia i znaczy historyę ziemi. Żyją sobie jeszcze lwy, antylopy, hipopotamy, krokodyle i grzechotniki w swych kniejach i bagnach, spełniają czyny zgodne z naturą swoją; nic w nich niema niespodzianego, ani nowego. Żyją, jak żył długi szereg ich przodków przed milionami lat.
Człowiek jest teraz cudem i koroną ziemi!
Zasłonił sobą świat cały, jaki przed nim napełniał ziemię, zepchnął go do nóg swoich. Prześcignął wszystko, co dotąd było. Podniósł do potęgi dodatnie i ujemne strony natury ziemskiej. Co więcej! Jakby mu zaciasno było, począł jedno po drugiem tępić współmieszkańców — a skończy zapewne dzieło zagłady dopiero, gdy niestanie rywali...
On jest panem ziemi. Zaprzągł do swej służby cały szereg drzemiących dotąd sił przyrody i czyni wszystko, do czego ma siły, a sił i pragnień zdradza więcej, niż cały świat poprzedzający, więcej niż sam nawet przewidzieć zdoła!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdybyż chciał być tak dobrym, jak został potężnym i mądrym!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już teraz gdyby Przedpotopowicz mógł spojrzeć nad brzegi Nilu, wtedy ujrzałby w tej wązkiej i żyznej dolinie, otoczonej pustyniami i nagiemi skałami Mokkatamu, kwitnące od piętnastu wieków państwo Egipskie. Już piramida Chufu świadczyła od sześciu wieków o potędze i dumie jednostki, która kolejno władała milionem innych jednostek. Już Faraonowie 9‑ej, 10‑tej i 11‑tej dynastyi wybudowali w górnym Egipcie miasto wspanialsze od Memfisu[56], już ów gród olbrzymi zwany Teby[57] na nowe półtora tysiąca lat stał się siedzibą bogów i królów. Pośród licznych świątyń królowała tam świątynia Ammona w Karnaku z największą salą w świecie[58]. Już starym był Egipt, skoro nawet bogi dawnych faraonów ustąpiły miejsca nowym, skoro na gruzach świątyń wszechmocnego niegdyś Ptaha, upostaciowanego w chrząszczu[59], porastało zielsko, a za to świetny Ammon i Ozyrys w postaci wołu odbierały cześć boską. Nawet pomniki budownictwa różniły się od dawniejszych. Wznoszenie piramid przestało zadawalać faraonów.
To też geolog nie mógł wyjść ze zdumienia, oglądając niby z lotu ptaka ogromny zbiornik Meri, przeznaczony dla wezbranych wód Nilu[60]. Nowożytni jeszcze inżynierowie podziwiają genialny pomysł tego sztucznego jeziora, które nietylko zapobiegało klęskom powodzi — ale w czasie suszy służyło do zraszania olbrzymich obszarów uprawnego gruntu.
Niedaleko zbiornika Meri stał pałac, wzniesiony i zamieszkiwany przez następnego faraona, a po śmierci zamieniony na grób jego i świątynię. Istnym cudem świata był ten pałac, liczący 1,600 komnat na górze i tyleż na dole.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I czemże będą dzieła inżynierów nowożytnych wobec tych śmiałych arcydzieł wzniesionych w czasach, w których nie znano machin i dźwigni nowożytnych, gdy nie znano tego wszystkiego, z czego się chełpi wiek XIX‑ty, gdy kolosalne głazy trzeba było wciągać w górę siłą mięśni ludzkich?
Czemże, jeśli nie igraszką dziecinną wobec tego bezmiaru wysiłków i znoju, będzie praca przy stawianiu domów żelaznych i filigranów Eiffla, które rdza strawi najdalej za kilka wieków?


Polowanie na hipopotama. Zabytek sztuki egipskiej.

Działo się to zaś w tym samym czasie, gdy sławne później narody, jak starożytni persowie, grecy i rzymianie, pozostawały jeszcze w stanie pierwotnej surowości, gdy na całej ziemi, w Europie nawet, albo rozciągały się bezludne puszcze, albo trwała epoka kamienia gładzonego; gdy po niedostępnych borach i stepach, tam, gdzie staną później Rzym, Paryż, Wiedeń i Warszawa, nieliczne gromadki dzikich myśliwców walczyły o prawo życia ze srogiemi zwierzęty i jeszcze sroższemi żywiołami.
Byłaby może i tu ludzkość wiodła długo jeszcze żywot pierwotny, gdyby nie przyszła z nieznanych obszarów Azyi zaborcza a wyżej rozwinięta garstka Chamitów. Z łatwością wzięła ona przewagę nad ciemnym i łagodnym ludem i zaprzęgła go w jarzmo ciężkiej pracy, owoce takowej obracając na swój pożytek. Naczelna kasta despotycznych przybyszów zawładnęła żyzną i zdrową krainą.
I wystrzeliła na tym gruncie, niby smukła palma, dziwna cywilizacya.


Uprawa ziemi. Zabytek sztuki egipskiej.

Wysoka i piękna, a jednak szczupła, bo zazdrośnie przed tłumem strzeżona, opromieniała nieliczną zaledwie garstkę kasty uprzywilejowanej.
Niedoskonałą ona jeszcze była, a jednak w niektórych objawach potężną, skoro szczątki jej budzą cześć i podziw w nowożytnych mędrcach ziemi...
A resztki te nie kończą się bynajmniej na rzeźbach i piramidach, na obeliskach, ani na sfinksie. Większy jeszcze podziw i zaduma porywa człowieka, gdy odtworzy sobie w wyobraźni tysiące dobrodziejstw cywilizacyi, z których ówczesna ludzkość już wtedy korzystała, gdy wsłucha się w słowa mądrości «wyrysowane» na starych papirusach i grobowcach.
Czy to nie ułuda, aby już dostojnik z czasów króla Assa, starzec Ptahhotep[61] mógł nauczać tych samych zasad, jakie będą wpajać mędrcy, bogatsi od niego o całe 5 tysięcy lat doświadczenia?!
«Nie pysznij się w sercu z mądrości swej!» — woła Ptahhotep. — «Chociażeś mądry, nie sądź, byś mógł czynić coś tak wielkiego, o czemby pamiętały czasy następne. Wiedz, że wszystko jest zmienne!» albo «Nauka niech będzie majątkiem twoim. Gdy na cię przyjdzie bieda, zasługa twoja więcej będzie znaczyć, aniżeli stosunki twoje z bogatymi. Ona będzie większą od ich wspaniałości». «Nie gardź prostaczkiem, albowiem przybytek mądrości dla nikogo nie jest zamkniętym».
A jednak to prawda! To na papirusie napisał Ptahhotep przed pięcioma tysiącami lat.
Czyż ten papirus nie wspanialszym jest od świątyni w Karnaku?
Zaprawdę! Jeśli piramidy, świątynie groby z ich niezliczonemi napisami i malowidłami zdradzają wielki rozkwit sztuk i nauk w Egipcie, to z papirusu tego bije taka dojrzałość ducha i taki majestat mądrości, że chce się dziś wykrzyknąć do rodu ludzkiego:
— Żółwiu! po pięciu tysiącach lat wędrówki tyś tutaj dopiero?!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




XXXII.
Trzy tysiące lat temu. — Tuklat­‑Pal­‑Asar, pan czterech stron świata.
G

Gorączkowym wrzał Elassar[62] ruchem gdy profesor Przedpotopowicz, zamieszany w pieszym i konnym tłumie, wygodną, bitą drogą wstępował w jego bramy. Tłum nie zwracał nań żadnej uwagi, więc przeszedł sklepioną bramę miasta i, porwany burzliwą ludzką falą, mijał mnóstwo jednopiętrowych domów o drzwiach wysokich, o jednem najwyżej oknie w jednostajnej gładkiej ścianie frontowej. Zamiast dachów wszędzie prawie widniały tarasy.

Po drodze miał sposobność zauważyć, że mężczyźni prawie wszyscy nosili w uszach złote lub srebrne kółka; ręce nawet odwiecznym zwyczajem zdobili w bransolety. Nieliczne na ulicach kobiety nosiły ubiór zupełnie ukrywający kształty ciała.
Zapuścił się w głąb ludnego miasta. Znalazł się wreszcie za długim wałem, gdzie ujrzał wysoki dom, zbudowany z cegły. Dwa wysmukłe na wieżach maszty z chorągwiami zdaleka już znamionowały pałac.
Niebawem Przedpotopowicz ujrzał się u głównego wejścia do pałacu, gdzie skrzydlate byki trzymały straż u podstawy dwóch wież, wznoszących się po obu stronach wejścia. Ściany zdobiły liczne płaskorzeźby i rysunki. Klinowe napisy, towarzyszące scenom przedstawiającym zwycięztwa wojenne, świadczyły o niemałym postępie w sztuce utrwalania myśli ludzkiej dla potomnych. One to upewniły profesora, że znajduje się w państwie ludu boga Assura. Panował tu dziewiętnasty z rzędu król, okrutny Tuklat­‑Pal­‑Asar, wsławiony wielkiemi i szczęśliwemi podbojami.
Przywykły nie dziwić się już niczemu, dał się unieść tłumowi i po stromych, wązkich wschodach wstąpił na taras pałacowy.
Setki niewolników, kobiet, dzieci i wolnych mężczyzn biegło, śpieszyło się i potrącało na ulicach i kwadratowym dziedzińcu pałacowym. Lud ogorzały, szorstki, o ponurem, a nawet dzikiem wejrzeniu, niby rój pszczół, huczał w oczekiwaniu jakiegoś radosnego widowiska. W istocie, zwycięzkie wojska powracały z Syryi z bogatemi łupami i mnóstwem jeńców. Chociaż zwycięztwo nie było tu rzadkością, zawsze jednak gorączkowało tłumy. Paleontolog bezwiednie usiadł na szerokiej balustradzie i zadumał się głęboko. A więc znajdował się w górzystej krainie Azyi zachodniej, zwanej przez greków Mezopotamią.
Mrokiem tajemnic pokryta dotąd pierwotna historya Mezopotamii ukrywa tragiczne losy nieznanego nawet z nazwiska cywilizowanego ludu, który poprzedził właściwych Chaldejczyków, uważanych długo za twórców jej cywilizacyi i tych miast wspaniałych, jakiemi przez liczne wieki władali. A jednak ów dumny lud Semicki nie był twórcą tej cywilizacyi.
Jeszcze Assyryjczykowie, nieznani w dziejach świata, wiedli w swych niedostępnych, jałowych górach nędzny, pół­‑dziki żywot, gdy żyzną Mezopotamię zamieszkiwała od kilkunastu wieków cywilizowana społeczność, niemal tak starożytna, jak Egipt. Kraj ten posiadał dobrobyt, gęstą ludność i jedyne wówczas w świecie co do bogactwa wielkie miasta, jak: Elassar, Sippara, Larsam i Bab‑ilu.


Sala przyjęć w pałacu królewskim.

W mieście Ur wznosiła się wspaniała, najdawniejsza świątynia księżyca. Kolosalną była, skoro po kilku tysiącach lat leży jeszcze po niej 30 milionów cegieł, pokrytych klinowemi napisami!
Koczownicze, pół­‑dzikie plemię, opanowało spokojny ten naród turański i prędko zagarnęło jego dorobek na swoją własność. Zaborcze plemię przyszło do gotowego. Przyjęło skwapliwie od Akkadów wyższą cywilizacyę, bo im z nią było wygodniej, a narzuciło im wzamian twardą przemoc. Prawy właściciel, mimo wyższości, a może właśnie dla tego, upadł pod strasznym uciskiem, pod chłostą okrucieństw i bezprawi, za które najprzód niechciał, a potem nie mógł już równą płacić monetą, aż wreszcie niestało go zupełnie. O całej jego głuchej kilkunastowiekowej, uporczywej walce, nawet pamięć zaginęła w morzu czasu, który wszystko zaciera.
I kwitnący Sumir z biegiem czasu, pomimo wielkiego dobrobytu, upadł, a wspaniałe grody jego, nieustępujące pod względem znaczenia nowożytnym stolicom, utraciły swą świetność.
Wzniosło się bowiem niespodzianie w północnej części Mezopotamii zaborcze i dzikie państwo ludu boga Assura, zwane Assyryjskiem, i stało się ogniskiem życia dziejowego, oraz najpotężniejszem państwem owych czasów.
Tuklat­‑Pal­‑Asar był w całej pełni świadom swej potęgi, skoro sam tytułował się potężnym królem czterech stron świata, królem nad wszystkimi królami, panem nad panami, ojcem najszanowniejszym, pasterzem prawdziwym, sędzią najwyższym, olbrzymem w bitwach, któremu Assur obiecał zwycięztwo i panowanie nad całym światem!
W istocie! panowanie jego było nieprzerwanym szeregiem wojen zwycięzkich.
Splondrował kilkadziesiąt państewek Azyi środkowej. Spustoszył kraje: Charya, Saranit, Ammanit, Chety, Muszkajów i Akharu, słowem — całe sąsiedztwo, począwszy od Armenii, brzegów morza Kaspijskiego, oraz Czarnego, aż do Syryi i morza Śródziemnego. Jego ciężkie wozy na kołach miedzianych, niby ruchome twierdze, przechodziły z równą łatwością przez dzikie wąwozy, jak przez gęste puszcze leśne. Przez rzeki budował na prędce mosty, albo przeprawiał się na wydętych skórach bawolich, zwyciężał po kilkudziesięciu władców za jednym pochodem. Wszędzie, gdzie stąpił nogą zwycięzcy, niszczył ogniem i mieczem wsie oraz miasta i całe kraje pokrywał gruzami. Okrucieństwa przychodziły mu z łatwością, bo leżały w tradycyach ludu i dynastyi. Królowie Assyryjscy nie odznaczali się nigdy łagodnością. Wojen nie unikali, owszem wszczynali je chętnie, one to bowiem głównie ich wzbogacały. Łupieztwo doprowadzili do ostatnich granic. Żaden naród nie miał prawa opierać im się, ani prowadzić z nimi wojny. Sąsiadów, którzy stawiali im opór, uważali wprost za buntowników, dla których żadna kara nie może być zbyt surową.
Więc też wysilali mózgi na okrucieństwa i trzeba im oddać sprawiedliwość, że doszli do doskonałości. Pomimo trzydziestu wieków wszechstronnego postępu, ludzkość nie może się już zdobyć na nic więcej w tym względzie, krom... naśladownictwa.
Z marzeń i wspomnień o tym strasznym kraju, o dzikiej jego cywilizacyi, wyrwał paleontologa zgiełk wielki dochodzący od strony wjazdu. Pociągnięty na przeciwległą stronę tarasu ujrzał długi orszak, nadciągający do bram pałacu. Na czele toczyło się kilkadziesiąt wozów wojennych, zaprzężonych w trzy konie. Na każdym siedziało trzech ludzi: woźnica, hardy żołnierz w hełmie oraz pancerzu, i giermek z okrągłą tarczą.
Za woźnicami maszerowali wytrwali w paradnym szyku kopijnicy i łucznicy. Dalej toczyły się opylone wozy z bogatemi łupami i tłumy jeńców. Za jedną grupą jeńców maszerowały inne oddziały łuczników lub żołnierzy, uzbrojonych w długie kopie. Dalej szły wielkie wielbłądy jednogarbne, objuczone sztabami bronzu, cyny, srebra, żelaza, a nawet złota, potem stada wychudłych od długiego marszu wołów, kóz i owiec i znów żołnierze, wozy, jeńcy wojenni i niewolnicy, niosący pod grozą pałki kosztowne i ciężkie sprzęty. Całą masę pośledniejszych jeńców i łupu pozostawiono u bram miasta. Mieszkańcy Assuru szaleli z radości i wydawali okrzyki zapału na cześć wojsk zwycięzkich i króla.
Tymczasem czoło orszaku już weszło na dziedziniec pałacowy, gdzie oczekiwał nań Tuklat­‑Pal­‑Asar.
Żołnierze i wodzowie ucałowali ziemię przed stopami króla i na znak dany pozajmowali wyznaczone sobie miejsca. Teraz występowali jeńcy. Odzież ich, podobna do łachmanów i grubą warstwą pyłu pokryta, świadczyła o długiej i męczącej drodze. W tej gromadzie mężczyzn, kobiet i dzieci można było znaleźć wszystkie stany ludu pokonane. Zgarnięto ich nie z pola bitwy z orężem w ręku, ale niespodzianie wyrwano bezbronnych i nieopierających się ze zgliszcz wiosek i miast zrabowanych i zrównanych z ziemią. W tym tłumie wynędzniałych i skatowanych postaci — nie brakło nawet starców o mlecznych włosach i szlachetnych, zmarszczkami pooranych obliczach, którym niesądzono było w pokoju dokonać dni pracowitego żywota.
Na znękanych obliczach malowała się nie rozpacz, ale przeważnie obojętność i zupełna rezygnacya. Król królów, pan czterech stron świata, pasterz prawdziwy i ojciec najszanowniejszy skinął ręką i wydał rozkaz krótki.
Dla przypodobania się bogom polecił niedobitków odesłać przed świątynię Assura, aby tam konając w powolnych mękach i na wolnym ogniu odebrali zasłużoną nagrodę za opór.
Usunięto osądzonych.
Następny orszak obejmował starszyznę nieprzyjacielską z wybitnym wodzem na czele. Tych ludzi oblicza były pomimo fizycznego bólu i wyczerpania zuchwałe. Prowadzono ich przez całą drogę niby niedźwiedzie, na sznurkach, przeciągniętych przez krwią broczące języki lub wargi. Wiedzieli oni zbyt dobrze, jak srogie czekają ich tortury; wzdychali tajemnie w drodze do bóstw o śmierć natychmiastową, ale gdy nie wysłuchane zostały ich modły, więc teraz z zaciętością podnieśli czoła i stanęli hardo przed tym, który wyda na nich okrutny wyrok. Mówili mu wzrokiem zimnym i wzgardliwym, że nie zdoła wymyśleć nic, czemby ich skruszył i zniewolił do błagania o litość. Nie omyliły ich przeczucia. Ojciec najszanowniejszy obmyślił już dla nich odpowiednie przyjęcie. Zgodnie z tradycyą raczył osobiście wziąć udział w wymiarze sprawiedliwości.
Kazał ich na początek stawiać przed sobą rzędem na klęczkach, a ująwszy w silną prawicę ostry dziryt bronzowy i trzymając lewą za sznur obezwładniający jeńca, po kolei wydłubywał każdemu oczy. Lubował się wraz z ludem swym widokiem drgających z okrutnego bólu mięśni twarzy. Żadnym jednak jękiem nie dano mu było uradować serca swego. Spochmurniało też oblicze Pana. Znudzony odrzucił krwawe narzędzie, a okaleczonych oddał w ręce otoczenia, zalecając szereg mąk, godny uroczystej chwili[63] i oddanie szczątków świniom na pożarcie.
Ale już podczas królewskiej operacyi geologowi zaszły mgłą oczy. Z zastygłą krwią w żyłach odwrócił głowę od miejsca kaźni, nie widział już nic. Gdzie spojrzał, jaskrawa plama czerwona zasłaniała mu wzrok.
Z okrzykiem boleści, pół nieprzytomny, zbiegł na dół. Rozpychał tłum, promieniejący od wielkiej uciechy, nic i nikogo dobrze już nie widział. Krew zasłoniła mu świat cały.
Krótkie zdławione jęki i swąd palonego żywcem ciała odbierały resztki przytomności. Pragnął znaleźć się jak najdalej od strasznego dworca pałacowego. Wreszcie ogarnął go błogi spokój.
Nie czuł zmartwiały i w niepamięci przez wieki płynący, jak w krainie, w której władcy ludu boga Assura wycisnęli ocean łez gorzkich, gwarne rojowisko ludzkie milkło coraz bardziej. Nie widział jak pałace, domy i świątynie, jedne po drugich, w proch się rozsypywały, jak wreszcie na tych zapomnianych, krwią przesiąkłych i milczących polach, porastały już chwasty.




XXXIII.
Dwadzieścia dwa wieki temu. — Nowy król ziemi, syn Zeusa.
W

W tym samym czasie, gdy dumny ród Kaina, niby Tydeusz, kąsał wściekle Menelipa głowę[64], gdy reszta ludzkości, nie wyłączając europejskiej, żyła jeszcze w kulturze kamienia gładzonego, spokojne plemię Aryjskie rozmnażało się w borach i rozchodziło zwolna po Europie, sięgając aż do Azyi.

Część jego wyemigrowała na południo­‑wschód i pod nazwą Indusów opanowała odwieczne siedziby Malajów, druga pozostała czas jakiś w ojczyźnie, a gdy nastąpiło przeludnienie, rozlała się szeroką ławą po Europie i Azyi mniejszej, dając tu początek późniejszym celtom, grekom, italom, oraz wszystkim do dziś obecnym na niej ludom[65].
W Iranie pień aryjski dał początek medom i wielkiemu narodowi persów, który podbił w krótkim czasie pół świata i zasłynął bitnością, despotyzmem i bogactwami.
Wśród wszystkich dzieci tego rodu, bez względu na stan ich uspołecznienia, nieustawały boje. Zupełnie, jakby wbrew dotychczasowym prawom natury, przeznaczeniem gatunku było mordowanie się wzajemne. Dawniej walczyły przeciw sobie zwykle odmienne gatunki; one tylko niszczyły się zajadle. Teraz jeden sprzysiągł się na własną zagładę i, gdyby tylko miał siły po temu, z pewnością wytępiłby się do szczętu. Ośm wieków upłynęło od czynów Tuklat­‑Pal­‑Asara, ośm wieków wypełnionych bratobójstwem i czynami mniejszych lub zupełnie małych Tuklat­‑Pal­‑Asarów i geologowi sądzonem było ocknąć się w pełni blasku i działalności nowego geniuszu wojny i nowego anioła zniszczenia.
Wstąpił na widownię ziemi ambitny Macedończyk i jednostka wstrząsnęła niemal całą ówczesną ludzkością. Na wzór Faraonów i władców Assyryjskich, uznał się grek synem Zeusa i marzył o czynach godnych bogów.
Jak meteor, jak niszczący piorun przeleciał «Wielki» Aleksander po świecie i jak piorun zostawił po sobie niezatarte ślady. Wzbił się wysoko, jeśli będziemy mierzyć na potęgę zbrojnego ramienia, marzył już o podbiciu świata całego, gdy przedwczesna śmierć zaskoczyła go w Babilonie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziwnemi zaiste drogami ludzkość do postępu kroczy. Trudno obliczyć, ile milionów ludzi utraciło przez krwawego Aleksandra życie, ale to pewna, że nigdy jeszcze cywilizacya podobnie szybkiego postępu nie uczyniła.


Wspaniała posadzka mozajkowa z Casa del Fauno z Pompei, złożona z półtora miliona kostek; przedstawia bitwę Aleksandra pod Issos, w której pobił on Daryusza.

Dokonał on w istocie więcej, niż kiedykolwiek przed nim jednostka ludzka dokonać zdołała na ziemi. Zniszczył wiele, to prawda, ale i odświeżył ludzkość.
Za sprawą jednego osobnika ognisko dziejowego życia przeniosło się ze starego Oryentu, z Azyi i Afryki do Europy. Upadł brutalny absolutyzm azyatycki, a to, co nazywamy oświatą grecką, przeniknęło do dalekich krańców Azyi. Na zapomnianych zgliszczach zajaśniały nowe kwiaty, dojrzały wspaniałe owoce.
Wzmógł się na ziemi ruch naukowy, zakwitła nieznana lub odrodzona sztuka, handel i przemysł. Uruchomiły się niezmierne skarby, drzemiące od wieków w skarbcach lub mocy królów perskich.
Wkrótce wzniesiona przez Macedończyka Aleksandrya, dzięki greckim królom Egiptu (Ptolomeuszom), zajaśniała pełnym blaskiem.
Milionowy gród nad Nilem stał się królową oświaty, zbiegowiskiem uczonych, pierwowzorem dotąd nieprześcignionym! Słynne Muzeion, gdzie nauczali mędrcy, gdzie zgromadzono z czterech stron świata 700,000 rękopisów, zawarło całą mądrość, jaka była po owe czasy dorobkiem całej ludzkości. A nie były to wcale wątłe iskierki, za jakie my je najczęściej uznajemy, zarozumiałe dzieci najnowszej cywilizacyi.
Najrzadsze rękopisy nieznanych nawet z nazwiska uczonych i filozofów zgromadziły się tu w odpisach, przekładach lub unikatach. Na koszt monarchy setki podróżników badało odległe kraje, i nieznane z imienia ludy. Przywozili nieocenione zbiory naukowe, nad któremi znów pracowały legiony uczonych, hojnie płatnych ze szkatuły królewskiej.
Tu mędrcy nauczali spragnionych wiedzy słuchaczów, a tłumy ich przybywały ze wszystkich stron świata.
Krótko mówiąc, Aleksandrya była pierwszym i jedynym skarbcem dorobku umysłowego ówczesnej ludzkości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I co z niej zostało?

Przeminęła jak cień, jak tyle już wspaniałości ziemskich, jak mamuty, których kości gdzieniegdzie wykopujemy, a o których prostaczkowie naiwnie dziś pytają: czy naprawdę mogły żyć niegdyś tak wielkie zwierzęta?... A jednak żyły, tylko pamięć o nich zaginęła.
W tych skarbach umysłowych, zatraconych po większej części bez śladu, których bezdusznemi szczątkami całe średniowiecze się karmiło, było i musiało być mnóstwo takich zdobyczy, które, powtórnie wykrzesawszy z głów swoich, uważamy niesłusznie za zupełnie nowy i oryginalny dorobek.




XXXIV.
W pomroce piętnastu wieków. — Durocatalaunum. — Tryumfy piekieł.
W

W sąsiedztwie, na gruzach etruskich, pod promieniami konającej cywilizacyi i potęgi greckiej, wzniosło się państwo Rzymskie do szczytu świetności.

Niby słońce, zapanowało nad starożytnym światem, ale snadź był to znowu meteor tylko, bo wybiła dlań przedwcześnie godzina zachodu...
Jeśli się śmieją szatani w piekle, tedy z pewnością trzęsło się całe piekło w potwornych konwulsyach ohydnego śmiechu, gdy spoglądało przez kilka wieków na ziemię. Ośm wieków to chwilka, albo też bezmiar radości i cierpień, rozkoszy i mąk najsroższych.
Dobrze, iż choć tyle miał spokoju nasz tułacz, że nie widział i nie czuł, co się wówczas na ziemi działo. Serceby mu pękło z bólu, gdyby patrzył, jak znowu tonęły ogniki mądrości w bezbrzeżnych mrokach głupoty i przesądów, jak się przelewała czara przestępstw ludzkości, gdyby widział szalony zbytek jednostek, rozkiełznanie wszelkich namiętności, skażenie obyczajów, straszną nędzę tłumów, okrutny despotyzm i ucisk ludu, doprowadzone do ostateczności!
A przecież świat mógłby się już raz odrodzić i uszlachetnić. Na krzyżu umarł Człowiek, który podeptał dotychczasową dewizę życia zwierzęcą i ogłosił... prawdziwie ludzką.
Snadź jednak ludzkość daleką jeszcze była wówczas od człowieczeństwa, skoro nawet po 19‑tu wiekach hasło Jego, wypisane na sztandarze rodu Kainów, pozostaje martwą niemal literą! Przez całe 19‑cie wieków szły w ślady Chrystusa z pośród milionów ludzi zaledwie jednostki i te, rzecz prosta padały ofiarą starego porządku świata. Inaczej być nie mogło! Jak wśród głodnych wilków nie ostoi się owieczka, tak wobec bijącego nie ostoi się ten, kto miasto oddać, nadstawia drugi policzek i miłuje nieprzyjacioły swoje! Świt nowej ery rozproszył co prawda, i rozjaśnia dawne cienie, ale to świt dopiero.
Do południa jeszcze daleko!...
Ujrzał więc geolog okrutny wymiar sprawiedliwości dziejowej na krwawym rodzie, który sądził, że zamało jeszcze krwi wytoczył, bo wiecznie łaknął mordów i zbrodni.
Niby skorpion wbijał w swe ciało sztylet, jadem zatruty — i skonać samobójczą śmiercią nie mógł.
Dzieło samo­‑zagłady starożytnego świata przyśpieszyła dopiero wzmagająca się nienawiść ciemiężonych bez miłosierdzia «barbarzyńców» północy, dokończyła zaś, niby bicz Boży, sfanatyzowana szarańcza Azyatów z żywiołową potęgą wylewająca się na Zachód.
W chwili, gdy gwar okrzyków i chrzęst zbroi zbudził naszego tułacza ze snu wiekowego, a było to już w piątem stuleciu po Chrystusie[66], państwo rzymskie i ideje bogato uposażonego świata starożytnego konały pod ciosami wschodnich najeźdźców i w rozkładzie własnych sił żywotnych.
Stojąc na stromej skale, wznoszącej się nad rozległą płaszczyzną rzeki Marny, pod rzymskiem miastem Durocatalaunum (Châlons) w późniejszej Szampanii, ujrzał profesor u stóp swoich falujące morze głów ludzkich i końskich. Więcej niż pół miliona ludzi zbiegło się, aby dać widowisko, jakiego przed zjawieniem się człowieka ziemia nigdy nie oglądała.
Morderczy bój wrzał od rana, a stopy walczących brodziły we krwi. Wieczór się zbliżał, a jedna z najkrwawszych ziemskich bitew wrzała w pełni. Zgromadzone tu były w śmiertelnych zapasach wszystkie narody od stepów Mongolii aż do oceanu Atlantyckiego. Był to zarazem ostatni akt ówczesnych zapasów śmiertelnych świata «cywilizowanego» ze wschodnią «dziczą»[67].
Już 150,000 trupów zaległo okrwawioną równinę, mimo to jednak nowe zastępy mordujących się istot jednego gatunku padały pod wzajemnemi ciosami.
Wpatrzył się zdrętwiały od zgrozy i jakby ogłuszony profesor w ten obraz okropny, gdy naraz ciężka dłoń opadła szorstko na ramię jego. Obejrzał się. Stał przez nim zbryzgany krwią przedstawiciel rodu ludzkiego. Małego wzrostu, krępy, czoło nizkie, nos spłaszczony, twarz szeroka, broda rzadka, oczy maleńkie, kose i bystre, uszy odstające. Postać zgoła wstrętna i dreszczem przejmująca.
— Coś ty za jeden? i co tu robisz? — wrzasnął nad uchem geologa.
— Nie wiem, gdzie jestem — odezwał się nasz tułacz — nie wiem też, co znaczy ta walka?
— Dziwna rzecz! Możnaby sądzić, że spadłeś z księżyca. To pan mój zmywa obrazę swego majestatu.
— Cóż to za władca, że takie wyprawia widowisko?
— Jakto? nie wiesz nic o Atylli, biczu Bożym? Nie wiesz, o Młocie świata, przed którym drży dziś Europa? Nie wiesz, kto pobił Alanów, Gotów i sto innych narodów? Kto spustoszył Tessalię, Italię? kto nad Dunajem zrównał z ziemią wszystkie miasta, wioski i fortece? Kto mieszkańców w pień wyciął? kto kwitnące kraje, żyzne pola, wesołe i ludne siedziby w głuche zamienił pustynie, dymiące jeszcze krwią i pożogą? Nie wiesz wreszcie, kto obecnie zadaje śmiertelny cios sprzymierzonym wojskom rzymian, westgotów, franków, alanów i burgundów? Kto ukarze srogo zuchwalstwo Walentyniana, Aecyusza i Teodoryka? Skoro udajesz nieświadomego, giń, psie chrześcijański! — wrzasnął krwawy wojownik i ciężki miecz zabłysnął nad głową geologa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

«Ucichły jęki zagasły płomienie
I martwe tylko nastało milczenie»[68].





XXXV.
Czemu tyle krwi i łez?
W

Wszystko, co wyższe jednostki zdobyły dla ludzkości dobrego przez szereg poprzednich wieków: nieprzeliczone owoce podniosłej myśli, arcydzieła geniuszu i mozołu mędrców, zniszczone zostało bezpowrotnie. Pozostały znowu tylko ruiny i bezkształtne szczątki.
Zapomnianą została wspaniałość ustroju społecznego Grecyi i Rzymu. Najcenniejsze, bo umysłowe skarbce człowieczeństwa: biblioteki Aleksandryjska i Pergamska poszły z dymem. Nauki i ideje umarły.

Przerażająca ciemnota rozpostarła się na długo nad ziemią. W jej mrokach krzywdy jedynie, zdrady, bezprawia, okrucieństwa i zbrodnie snuły się nieprzerwanym, tłumnym pochodem przez wszystkie godziny, lata i żywoty całych kilkudziesięciu pokoleń.
Jakaś szatańska moc, czy rozigrana wyobraźnia nie oszczędziła profesorowi żadnej katuszy. Najmniej zajmował się dziejami, a przecież musiał oglądać obrazy, jeden od drugiego boleśniejsze.
Trzynasty wiek przejrzał na wylot. Widział powszechną niedolę ludu, źle rządzoną Anglię Henryka III‑go, Francyę Ludwika Świętego, ciemnotę i straszny despotyzm we Włoszech, w Niemczech «prawo mocniejszego» z nieskończonemi gwałtami i wojnami domowemi. Olbrzymi i szczęśliwy po swojemu Bagdad zamieniony przez Batu­‑Chana w stos krwawych gruzów. Ruś w srogiem jarzmie Mongołów i wyludnioną, dymiącą zgliszczami Polskę, która bohaterską piersią zasłaniała długo Europę i krwią swoją ocaliła od własnego losu. Widział potem jak szlakiem krwi, dymu i pożogi niesiono godło krzyża do Litwy pogańskiej. Widział także, jak niesiono to samo krwią zbryzgane godło do świeżo odkrytej Ameryki. Patrzył na ponure czyny Korteza, godne Atylli, Batu­‑Chana, i wszystkich geniuszów gwałtu. Później musiał patrzeć jeszcze, jak wyciągano «czarowników» na belkach i kołach, aż kości wychodziły ze stawów, jak ludzie darli ludziom za nic pasy z pleców, a podeszwy przypiekali żelazem, jak w stęchłych podziemiach, gdzie zaduch odbierał oddech i przytomność, konali o chlebie męczarni i wodzie boleści «kacerze» i «czarownicy» jak w XVI‑m i XVII‑ym wieku palono i gładzono na stosie miliony kacerzy i «czarowników». Serce zamierało mu w piersi i łez już zbrakło w wyschłych od zgrozy oczach.
W takiem piekle, stworzonem przez ambicyę, namiętności i ciemnotę jednostek, cierpiało całe biedne mrowie ludzkie, wszystkie niemal narody Europy i wszystkie stany. Przemoc zapanowała po raz niewiadomo już który nad słusznością, a zwierzęcość nad pierwiastkiem człowieczeństwa. Ludzkość, na podobieństwo wiewiórki w klatce, biegła niby wciąż przed siebie, dobywała wszystkich sił, ale mimo to nie posuwała się naprzód!
Dziw, że przez tych ciemnych lat tysiąc z okładem nie wyrosły ludziom kły tygrysów i szpony sępów, że pod czaszkami nie zastygła, nie skamieniała myśl wzniosła, a na dnie serc nie wytlały iskry czystej miłości i cnót.
Człowiek, owa łagodna i zalękniona w początkach istota, przeszedł okropnością instynktów wszystko. Stał się potworem, jakiego ziemia jeszcze nigdy nie oglądała! Szpony tygrysa przedłużyły się u niego w sztylety, miecze, kule i złe pióra. Jad żmij zamienił się w atrament i tysiące trucizn fizycznych i moralnych. Człowiek zaćmił całą menażeryę ziemską. Obżarstwem zaćmił świnię, opilstwo sam już wynalazł, rozpustę pierwszy zaczął praktykować, zabójstwa wydoskonalił i podniósł do godności sztuki!
I pomyśleć, że tak żył z małemi wyjątkami przez całe lat trzy tysiące, aż do Chrystusa, a od Chrystusa przez wszystkie wieki, aż do XIX‑go!
I to ma być twór najwyższy! I on stawia się z dumą na piedestale, spogląda z pogardą na resztę stworzenia, każe się uwielbiać i śmie wołać: Jam chwała ziemi! Jam ideał Stwórcy!
Ależ to komedya najtragiczniejsza ze wszystkich tragedyj!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W natłoku czarnych obrazów widział geolog i jasne, ale były to istne «białe kruki» i bardziej jeszcze rozdzierały mu serce.
Im większa gdzie sprawiedliwość, tembardziej uciśniona, mimo wszystkie kodeksy; im większa była gdzie dobroć, tem sroższe odbierała nagrody; im większe serce, tem srożej cierpiało; im większy rozum, tem zajadlej głupota nań godziła. Im większe poświęcenie, tem głośniejsze drwiny; im bielszą czyja szata, tem liczniejsza tłuszcza biegła, aby ją oplwać i splugawić!...
Przebrała się wreszcie miara ucisku geologa.
— Dość już tego — jęknął umęczony — dość tych obrazów, godnych piekła Dantejskiego! O, zmoro straszliwa! za co mię dręczysz? Za jakie winy każesz patrzeć na samą nędzę rodu ludzkiego? Czyż w nim tak mało stron jasnych?
Wszak rodzaj człowieczy jest już czemś lepszem na świecie! Choć powoli, choć nie wszystek, ale uszlachetnia się ciągle. Wyżyny, na które wzniosły się i wznoszą jednostki, stają się niebawem dostępne tysiącom, a później milionom. Serce staje się czulszem, umysł subtelniejszym. Suma dobra i szczęścia zwiększa się statecznie na ziemi.
Nie należy rozpaczać! Czyż pięć lub sześć tysięcy lat historycznego bytu ludzkości stanowi tak wiele wobec niezmierzonej i niezgłębionej wieczności? Czyż można wymagać, aby ród ludzki odrazu stał się tem, czem kiedyś być może?!
Ale tymczasem cierpcie tłumy, płaczcie duchy jasne! Naśladujcie Tego, który umarł na krzyżu. Tylko wasze łzy obmyją świat, a gdy wypełnią oceany, wówczas nastanie era panowania Dobra. Wtedy poziomą pogoń za zwierzęcemi potrzebami i rozkoszami zastąpi szczytna i zwycięzka walka z ułomnościami... Wy okupicie swą nędzą szczęście odległych potomków!
Przez was, dzisiejsze duchy jasne, ziemia musi wejść wreszcie w nową fazę bytu i stanie się siedliskiem istot podniosłych, które z podziwem będą wspominały swych przodków, tak mało, tak mało... ludzkich.
Może te istoty nie osądzą surowo tych biedaków, którzy, choć zapanowali nad żywiołami, choć policzyli gwiazdy, zważyli słońce, obrachowali zawiłe drogi planet i komet, nie zdołali jeszcze zwalczyć w sobie zwierzęcych instynktów!
Wtedy, w tej odległej chwili ludzkość wystawi wam w sercu swojem pomnik wdzięczności i budowniczym swego szczęścia błogosławić będzie!




XXXVI.
Vanitas vanitatum?

...............

M

Marność jest klątwą ziemi syna,

A działem jego nieświadomość,
A losem jego dzieł znikomość,
A imię jego: proch i glina!
Próżno się kusi wzlecieć duchem
Z pyłu, gdzie trawi go tęsknota,
Próżno się zrywa i szamota
Skowan glinianych pęt łańcuchem...
...............

I cóż ma z trudu swego człowiek
I z prac tych, które wszczął pod słońcem?
Znikomość jego dzieł jest gońcem,
A żywot jego — mgnieniem powiek!
Rozkosz i ból, co pierś nam wzdyma,
Mijają tak, jak szybkie łodzie,
Chwil kilka drży ich ślad na wodzie,
Ucichły już i już ich niema!...
...............

— Cóż to jest? Zkąd mi wpadają w uszy te zatrute jadem zwątpienia strofy? — zawołał prof. Przedpotopowicz. — Więc nic? więc nic, jeno znikomość? I tylko marność, proch i glina?
— Jakto?...

«Więc równy dział jest tych, co skąpią,
Z tymi, co trwonią swe dostatki?...
«Więc nic? I znikąd nie zaczerpie
Syn ziemi w smutkach swych otuchy!
I nic? I celem grób mu głuchy?...

Nieprawda! po stokroć nieprawda!
Po tym proteście energicznym geolog popadł znowu w odrętwienie. Wyrwały go z tego stanu dopiero posępne rymy, niby kruki, zlatujące się do trupa. I jak kruki poczęły mu znowu szarpać serce.

...............
«Wirują światy w rączym pędzie
Wiecznym swym torem bez wytchnienia.
Tak było w pierwszym dniu stworzenia,
Tak jest i dziś — tak zawsze będzie!
Do morza wodę znoszą rzeki,
To zaś je znowu chmurom zwraca —
Od wieków trwa ta próżna praca,
I będzie trwać po wszystkie wieki!
Do podmogilnych dążąc wczasów,
Kroczy wciąż ludzkość bez przestanku.
Tak było w pierwszych dni poranku,
Tak będzie aż do końca czasów!

To, co istnienia zwiem imieniem,
Co zwiem poczęciem i konaniem,
Jest tylko prochów wirowaniem,
I męką ciał i utrapieniem.

∗                              ∗

Szalony więc ten, komu zda się,
Że coś buduje lub wywraca;
Daremne trudy! próżna praca!
Wszystko już było kiedyś w czasie!
Znikomość jest dzieł ludzkich gońcem,
Co jest, to było już od wieka,
Co było — nowych wcieleń czeka,
Nowego niemasz nic pod słońcem!!
...............
Mijają ludzkie pokolenia,
Jak fale, gdy wiatr morzem zmąci,
I niemasz godów ich pamięci,
I niemasz bólów ich wspomnienia!...[69]

— Milcz! — krzyknął Przedpotopowicz i zerwał się gwałtownie z łoża, ale go silne ramię z delikatnością kobiecą powstrzymało.
— Spokoju! — szepnął miękko głos łagodny, ale przekonywający. Przedpotopowicz uczuł dziwny ból w skroniach i zamknął powieki. Gdy je podniósł, ujrzał pochyloną nad sobą postać o niezwykłym wyglądzie. Wyraz twarzy był słodki, niewypowiedzianie szlachetny, myślący, a wzrok do głębi duszy sięgał. Nigdy jeszcze geolog podobnych oczu nie spotkał. Jakiś czar nieziemski bił z tych źrenic jasnych, jak promień słońca, jak młodość — a patrzących z oblicza zwiędłego już od lat przeżytych. Geolog uczuł bezwiedną, a silną sympatyę do tej istoty.
Cera ciemno­‑popielata i zupełny brak zębów oraz zarostu na twarzy i głowie wzbudziły podziw i ciekawość.
Nie umiał odpowiedzieć sobie nawet na pytanie, czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Kto jesteś? — zapytał po polsku.
Popielatoskóry człowiek odrzekł mu nad wyraz melodyjną, ale całkiem niezrozumiałą mową. Uczony nasz przemówił po angielsku, ale nie otrzymał już odpowiedzi.
Na obliczu nieznajomego, czy nieznajomej zagościło tylko zdziwienie i błysk radości. Geolog powtarzał natarczywie pytanie po francusku, po niemiecku, ale napróżno.
Nieznajomy zdawał się nie rozumieć żadnego z tych języków.
Wreszcie oddalił się z dobrotliwym uśmiechem i powrócił w towarzystwie bardzo wątłego starca. Pod względem braku naturalnej ozdoby głowy, starzec był zupełnie podobnym do swojego towarzysza. Przedpotopowicz zwrócił się doń z ponownem pytaniem i otrzymał niedokładną angielszczyzną zapytanie:
— Po jakiemu mówisz?
— Po angielsku — odparł profesor — ale czemu pytasz, skoro znasz ten język?
— Nie wiedziałem, że się tak nazywa — odrzekł z prostotą starzec. A po chwili milczenia odezwał się znowu. — Choć dziwnie surową jest twa postać, widzę, żeś człowiekiem i mężem. Kimże jesteś i zkad pochodzisz?
— Jestem polakiem, profesorem paleontologii w Oxfordzie.
— Nie rozumiem tego! — odparł głęboko zamyślony nieznajomy.
— Gdzież więc jestem? — zawołał geolog, urażony nietyle odpowiedzią, ile wyrazem politowania i zgrozy, jakiej nie miał siły ukryć nieznajomy, wpatrujący się uporczywie w oblicze naszego uczonego. Odpowiedź objaśniła tylko Przedpotopowicza, że jest w Afryce, badał więc dalej.
— Daleko ztąd do Londynu?
— Do Londynu? — zawołał starzec. — Dziwnyś wymienił wyraz. Uczeni spierają się o znaczenie jego. Powtarza się bowiem na szczątkach bardzo wielu starożytnych przedmiotów.
— Ależ to pięciomilionowe miasto! Serce Anglii a nawet prawie świata całego!
— Ciekawe mówisz mi rzeczy. Poczekaj, niech sobie przypomnę. To pewno tego miasta ślady odkryto pod 49‑ym stop. szerokości geograficznej.
— Ależ tam leży Paryż! — poprawił go Przedpotopowicz.
— Nie wiem co to — odrzekł popielaty starzec.
— Nie słyszałeś więc o stolicy Francyi?
— Nie mogę sobie przypomnieć...
— Zatem, gdzież jestem?
— Jesteś w stolicy rzeczypospolitej Uniam­‑Wesi, w ognisku wiedzy współczesnej. Ja zaś piastuję obowiązki dyrektora Muzeum Starożytności północnych. Witam w tobie głębokiego lingwistę, władasz bowiem biegle jednym z najstarożytniejszych, zaginionych dawno języków. Proszę, chodźmy do Muzeum, a pokażę ci tam ciekawe zabytki ludu, mówiącego niegdyś tym językiem.
Profesor, niespodziewanie pasowany na znakomitego językoznawcę, nie opatrzył się nawet, jak przeszedł kilkanaście sal, bogato napełnionych przeróżnemi okazami, ale starzec mijał wszystkie powtarzając:
— To młodsze, późniejsze epoki Europy, 3‑cie i 4‑te tysiącolecie po Chrystusie.
I zawiódł naszego paleontologa do niewielkiego pokoju. Tu spoczywał skromny zbiór monet złotych, pieczęcie wyryte na twardym kamieniu, nagrobki kamienne i tablice pamiątkowe, sporo złotych wyrobów przemysłu, posążki, szczątki narzędzi naukowych i przemysłowych. Była nawet koperta złota od zegarka, wypełniona masą krzemienną. Na wielu przedmiotach były wyryte napisy w języku angielskim. Starzec zwrócił się do Przedpotopowicza.
— Zdajesz się być bieglejszym odemnie w tym języku.
— Znam go, jak swoją rodowitą mowę.
Dyrektor muzeum pokiwał z podziwem głową.
— Pochlebiałem sobie dotąd, że nikt lepiej odemnie nie zgłębił tej mowy — rzekł z żalem. — Ale nieodpowiedziałeś jeszcze na pytanie: kim jesteś, znakomity językoznawco?
— Porzućmy żarty! — zawołał Przedpotopowicz. — Język angielski rozumie połowa świata. Nie mogę tedy pojąć, co znaczą te okazy i dziwi mię twoja nieświadomość, starcze!
Przyszło do ostatecznego wyjaśnienia. Afrykański lingwista zrozumiał nareszcie, że rozmawia z przedstawicielem jakiejś zamierzchłej cywilizacyi. Zarzucił go tedy mnóstwem zapytań:
— Za twych czasów żyły podobno jeszcze takie zwierzęta? — zapytał, wskazując na złoty brelok. Przedstawiał on pięknie wymodelowanego lwa, napadającego na słonia.
— Naturalnie!
— Podobno nazywały się one «lew» i «słoń».
— Tak jest!
— Widzę, żem dobrze odcyfrował! Zatem widziałeś i żywe konie?
— Jeździmy na nich!
— Widziałeś i woły?
— Jadam codzień ich smaczne mięso!
Tu lingwista skrzywił się zmieszany i zawstydzony skierował zaraz mowę na inny przedmiot.
— Chodź, pokażę ci prawdziwe szczątki tych zwierząt. Mamy tu w Muzeum najbogatszą w świecie kolekcyę zoologiczną. Weszli do obszernej sali. Pod wielkiemi kryształowemi kloszami stało kilkanaście wypchanych lub zabalsamowanych okazów zwierząt ssących i ptaków. Źle to było przechowane i mocno uszkodzone, mimo to geolog rozpoznał z łatwością w okazach najpospolitsze zwierzęta kręgowe. Był tam: koń, pies, para szczurów, mysz, żyrafa, gęś, kura i wróbel.
— I to wszystko?
— Było więcej, ale powoli zniszczało.
— Dla czego pod kloszami umieściliście te liche szczątki zwierząt?
— Bo już za najlżejszem dotknięciem rozsypują się. Musimy je chronić od zgubnego wpływu powietrza. Przed dwustu laty jeszcze Muzeum posiadało dwa razy tyle, ale skutkiem wielkiego trzęsienia ziemi połowa w proch się rozsypała. Odtąd te cenne zabytki stoją na mechanizmach, które zabezpieczają je od wstrząśnień.
— Ależ to pospolite zwierzęta!
— Bynajmniej! — zaprzeczył żywo uczony. — To nieocenione unikaty! Ten oto pies był podobno ostatnim psem na ziemi i, jak świadczą zupełnie wiarogodne kroniki, został wypchany w Australii, trzy tysiące lat temu. Szczur jest młodszy. Tego czworonoga widywano jeszcze kilkakrotnie przed dwoma tysiącami lat. Oddawna już znamy zwierzęta tylko z dawnych opisów, obrazów i starożytnych zabytków sztuki.
Geolog słuchał i coraz większe ogarniało go zdumienie. Umysł się mącił, w głowie wirowało, a po skórze przebiegały zimne dreszcze. Ujął głową w dłonie i długą chwilę pozostał niemym i głuchym.
— O! znikomości rzeczy ziemskich! — zawołał wreszcie i przypomniały mu się strofy króla Salomona.
Więc człowiek wszystkie zwierzęta wytępił i przeżył!
— Czy ty wiesz, starcze — odezwał się do człowieka — że za moich czasów żyło jeszcze na ziemi zwierząt przeszło 24 tysiące gatunków.
— Kiedyż to było?
— W 19‑tym wieku ery chrześcijańskiej, a w 649‑ym roku, licząc od minimum odległości ziemi od słońca.
Popielaty mędrzec pośpiesznie zaczął rachować.
— Obecnie mamy rok 1300‑ny panowania Powszechnej Miłości i znowu prawie minimum ekscentryczności drogi ziemskiej[70], więc podług rachunku zaginionych ludów Europy jest to rok 11,895‑y od narodzenia Chrystusa.
— Jakto! więc o 10,000 lat przetrwałem swoją epokę? — zawołał przerażony geolog.



XXXVII.
Excelsior.
G

Gdy ochłonął, opowiedział pokrótce swoją nadzwyczajną wędrówkę, nareszcie zmęczony umilkł. Powrócono do gabinetu uczonego. Popielatoskóry archeolog ze swej strony scharakteryzował swoją epokę.

Potężna Rzeczpospolita Uniam­‑Wesi była już od wieków siedliskiem wyższej cywilizacyi. Obywatele jej byli sobie równi. Od wieków w tej sprawiedliwej i szczęśliwej krainie panowała miłość bliźniego, posunięta aż do poświęcenia z zaparciem się siebie samego.
Przestrzeganie tej wzniosłej miłości sprawiło, że myślące i słodkie oblicza popielatoskórych mieszkańców krainy jaśniały błogością. Takie twarze trafiały się i za czasów geologa, ale bardzo rzadko. Kto je choć raz ujrzał, nie zapominał nigdy.
Nasz uczony przypomniał sobie teraz, że widział kilka podobnych twarzy w swojem życiu. Jedną ocieniały śnieżne skrzydła cichej, pokornej szarytki, druga należała do jakiegoś bezimiennego nauczyciela wiejskiego. Za życia patrzano nań zimno, a nawet podejrzliwie, a na zapomnianym grobie brakło nawet napisu «tu spoczywa człowiek». Trzecie takie oblicze ujrzał raz geolog na łożu śmiertelnem. Marmurowe od wyciekłej krwi ze zdrowego młodocianego, umęczonego ciała, jaśniało uśmiechem niewinnego dziecka...
Popielatoskóry starzec prawił bardzo dziwne rzeczy profesorowi.
Od dawna już nie było na ziemi wojen. Ostatnie były toczone z barbarzyńcami, którzy objęli Europę w spadku po rasie białej i wiedli nędzny, a burzliwy żywot.
Część tych ludów wygasając złagodziła swe obyczaje i przyjęła wyższą cywilizacyę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Więc nie jadacie mięsa? — zagadnął profesor archeologa.
— Mięsa? — zapytał blednąc starzec.
— No tak! mięsa zwierząt, np. baranów, wołów, wieprzów? Cóż w mem zapytaniu dziwnego?
Oblicze lingwisty skrzywiło się kurczowo. Mimo wysiłku, nie mógł zapanować nad ogarniającym go wstrętem.
— Choćby nawet i żyły zwierzęta nikt nie zdobyłby się na okrucieństwo zabijania istot żywych i na brutalność spożywania ich ciała... — przemówił popielaty człowiek z widocznym wysiłkiem.
— Czemże się żywicie? Jesteście, jak wnoszę wegeteryanami?
— Ależ na to zamało mamy miejsca na ziemi. Chemia dostarcza nam związków, potrzebnych do podtrzymywania procesów życiowych. Odkąd ludzkość porzuciła zwierzęcy i wstrętny sposób odżywiania się, wygasła większość chorób, które gnębiły ród ludzki, a co ważniejsza, znikły instynkta, które trzymały ludzi w stanie zbydlęcenia lub pchały w objęcia zbrodni. Żyjemy w mierności i możliwej prostocie obyczajów. Potrzeb fizycznych mamy niewiele, a staramy się ich mieć jak najmniej, a za to czasu i sił więcej na zaspakajanie potrzeb duchowych, na przyjemność służenia bliźnim.
Ciężkiej zresztą pracy nie znamy. Wyręczamy się pracą martwych, nieprzebranych, a posłusznych sił natury. Woda, przypływ i odpływ morza, promienie słońca i ciepło, czerpane z wnętrza ziemi — oto nieprzebrane źródła siły, zastępującej wybornie pracę dawnych zwierząt domowych i dawnych machin parowych. Każdy dojrzały obywatel pełni służbę przez trzy lata przy cięższych i niezbędnych pracach dla publicznego dobra. Innych ciężarów nie znamy. Pracujemy wszyscy jednako. Najwięcej jednak nad poznawaniem cudów wszechświata. Muzyka jest ulubioną osłodą wolnych chwil naszych. Przez nią, niby na skrzydłach poezyi, unosimy w się czystą krainę marzeń podniosłych. Muzyka jest najwyższym skarbem i poezyą naszą, ona wypowiada stokroć więcej niż, z natury rzeczy, gruba i niedoskonała mowa ludzka wyrazić jest w stanie. Ona daje nam przedsmak doskonalszego, zagrobowego istnienia, do którego tęsknimy, ona godzi z dolegliwościami żywota.
— A więc i wy nie jesteście szczęśliwi?!
— Jesteśmy! Dopiero gdybyśmy, wolni od trosk i pokus, utonęli — w jakimś jednostajnym i wcale niepożądanym dobrobycie, zatracilibyśmy poczucie szczęśliwości. Bóle oczyszczają przecież i wznoszą nas wyżej. Najsrożej cierpimy, nie mogąc ulżyć cierpieniom bliźnich, niemogąc podnieść całej ludzkości do wyżyn idealnych, ale i na to nie sarkamy...
Im dłużej patrzał geolog na postać dyrektora, tem większa ogarniała go wątpliwość czyli kobietę miał przed sobą, czy mężczyznę. Nieśmiał zadać niedyskretnego pytania, wreszcie nie oparł się pokusie.
— Dziwnie delikatną jest twa postać, dyrektorze. Daruj, że cię zapytam, czyś mężczyzną?
Starzec uśmiechnął się łagodnie.
— Jestem człowiekiem.
A zauważywszy, iż odpowiedź nie zadowoliła geologa, dodał z prostotą:
— Jeśli chcesz wiedzieć to, do czego my zresztą żadnej nie przywiązujemy wagi, powiem, że należę do rodzaju żeńskiego.
— Z twych słów wnoszę, dyrektorze, że niemasz męża?
— Naturalnie! jak większość... To jest podstawą naszego szczęścia i stanu ducha, do którego ludzkość tak długo tęskniła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prawił jeszcze dużo starzec, ale były to już rzeczy, których geolog mimo wysiłku zrozumieć nie był w stanie. Więc przerwał znużony mowę dyrektora, podobną do cichego, dziwnie przyjemnego śpiewu.
— Daruj mi prozaiczność i szczerość w chwili niewłaściwej. Omdlewam z głodu, a nie wiem kiedy zasiądziecie do posiłku.
Gospodarz, a właściwie gospodyni zerwała się cokolwiek zawstydzona.
— Przepraszam najmocniej, że nieobjaśniłam cię wcześniej — zawołała i dyskretnie wskazała skinieniem ręki na jedną ze ścian.
Widać w niej było dwoje małych drzwiczek.
— Co to?
— Jadalnia. Wejdź tam!
Geolog ujął za klamkę.
— Nie tu! — zawołała żywo. — Drugie drzwi. Ale prawda! Sam pewno nie dasz sobie rady. — To mówiąc, otworzyła drzwiczki i oczom geologa ukazał się niewielki pokoik, w którym pomieścić się mógł jeden tylko człowiek.
Przy ścianie połyskiwał szereg rurek i kranów z odpowiedniemi napisami, które jął gospodarz objaśniać. Były to chemiczne związki, stanowiące jedyny repertuar gastronomiczny udoskonalonej ludzkości. Trzeba wyznać, że nie było tu uwzględnione nic dla podniebienia; pokarmy nie miały smaku, ale za to były zdrowe i nadzwyczaj posilne.
Ludzkość dawno przestała być smakoszem. Co więcej, oddawna zaprzestano jadać u wspólnego stołu. Przyjmowanie pokarmów, aczkolwiek nieuniknione, odbywało się w dyskretnej samotności, gdyż uchodziło za brutalną funkcyę, z którą wypadało się kryć przed okiem nawet najpoufalszych. Delikatność uczuć była nadzwyczajna.
Geolog, posiliwszy się w niezwykły dlań sposób, poprosił dyrektora, aby go zaprowadził raz jeszcze do najstarszego oddziału Muzeum. Uczony chętnie spełnił prośbę.
Wrócono do angielskiego oddziału.
— Dla czego tak mało macie zabytków z tej epoki? — zapytał paleontolog.
— Nie dziw się, że ledwie szczątki się tu znajdują. Zanim rozpoczęliśmy poszukiwania, kilka razy na miejscu waszych miast stawały nowe stolice nowych państw i narodów. Trwały one czas jakiś, kwitły, a wreszcie w gruzy się rozsypywały.
Rozmaicie rządziła się tu ludzkość. Żółta rasa zepchnęła do grobu białą, ale nie zdążyła jeszcze wznieść się sama na właściwe wyżyny, gdy przyroda odegrała rolę mściciela.
Srogie zimy i związane z nią klęski poczęły w 5‑em tysiącoleciu srodze wyludniać sioła i grody. Wreszcie w 6‑em i 7‑em śniegi i lody okryły większą część ich dzierżaw na długie wieki. Cywilizacya cofnęła się wtedy na południe. Jeszcze później przyszły ciężkie powodzie, zarazy i katastrofy klimatyczne.
Cóż dziwnego, że resztki z waszych czasów, niezniszczone przez waszych pogromców, zostały unicestwione przez żywioły tak dalece, że nawet pamięć o tem, co było przed lodową epoką, zatraciła się w kolei wieków?! Dziś już tylko jako największe osobliwości wykopują niekiedy archeologowie przedmioty z twoich czasów.
— Czy nie macie już więcej zabytków z tych czasów?
— Owszem. Pokazałem ci te, któreś nazwał angielskiemi. Mamy jeszcze inne, nawet takie, na których napisów nie udało się nikomu odcyfrować. Pójdźmy na lewo, w tej sali zobaczysz je.
Geolog znalazł się wobec szeregu szaf. Skwapliwie rzucił się do czytania napisów.
Ujrzał pod kloszem zjedzony od rdzy hełm żelazny, a na nim wyczytał złotem wyłożony gotycki, dumny napis:

«Wir Deutsche fürchten Niemand...»

Uśmiechnął się gorzko i poszedł dalej.
Minął parę szaf, zawierających skromne ułamki pokryte rdzą, i wpadła mu w oczy duża płyta kamienna, przełamana na pół i starannie spojona. Widniały na niej trzy słowa:

«MIKOŁAYOWI KOPERNIKOWI
RODACY.»

Serce uderzyło mu jak młotem. Stał przykuty do ziemi, z oczyma wlepionemi w ten pomnik chwały naszej.
Nie słyszał nawet archeologa, który pytał, co go tak bardzo zajęło w tym kamieniu. Wreszcie oderwał wzrok i obok tablicy ujrzał znajome sobie godło: złoty krzyż, serce i kotwicę. Na sercu wyryty był pewien czterowiersz.
To przeszło siły biednego Przedpotopowicza.
Padł na kolana przed drogiemi szczątkami, ukrył twarz w dłoniach i zalał się gorącemi łzami.
Szlochał cicho, jak dziecko. Co się w duszy jego działo próżnobyśmy usiłowali oddać słabem piórem. Wreszcie wybuchnął:
— Warszawo moja biedna! I ja cię przeżyłem!.. Nie służyłem Ci dość wiernie!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle usłyszał szepty. Wsłuchiwał się w przyciszone głosy.
— Przytomność wraca! — rzekł ktoś głośno.
— Bogu dzięki, kryzys minął!
Przedpotopowicz otworzył szeroko oczy, zaczerpnął powietrza i spostrzegł obok siebie kilka znajomych twarzy: lorda Puckinsa, Stanisława i Muchołapskiego. Jedyny nieznajomy, staruszek bezwłosy, trzymał go lekko za rękę i puls badał. Uszczęśliwione twarze przyjaciół wywołały uśmiech i na bladych ustach profesora.
— Spałem? — zapytał ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Spałeś, zaśnij jeszcze, to cię pokrzepi!
— Więc tyś nie zginął? a ja cię już opłakałem?
— Jak widzisz, trzymam się jeszcze...
Wpatrzył się w anglika i dostrzegł w nim zmianę. Był wychudły, a głowę miał ostrzyżoną do samej skóry.
— Ależ tyś chory, lordzie — wyszeptał — i ty, Stanisławie, blady jesteś i wynędzniały.
— Bogu dzięki, już przeszło — odrzekł anglik — ocaleliśmy. Nie myśl o niczem i zaśnij jeszcze.
Geolog zasnął. Tym razem spał spokojnie i długo. Obudził się pokrzepiony o tyle, że mógł się dowiedzieć, iż chorował ciężko.
Wszystkich trzech, nieprzytomnych i umierających z wycieńczenia i gorączki, odkopano z zasypanej szczeliny i dzięki szybkiej pomocy uratowano. Najniebezpieczniejszym był stan geologa. Przez dziesięć dni walczył ze śmiercią w trawiącej gorączce, z głową obłożoną lodem. Telegraficznie wezwany d‑r Muchołapski nie opuszczał łoża przyjaciela.
Wszystko, czego geolog doświadczał po zagaśnięciu lampek w podziemiu, rzekomo w towarzystwie lorda i Stanisława, było gorączkowem majaczeniem na tle ulubionej nauki.
I ci biedacy także na swój sposób majaczyli i cierpieli razem z geologiem.
Gdy przyszedł do sił i miał już powracać na swoje stanowisko, odezwał się, żegnając czule Muchołapskiego.
— Dotąd mi stoją w oczach obrazy, jakie widziałem w marzeniu, a osobliwie ostatni. Nie służyłem dość wiernie społeczeństwu! Pracowałem dla obcego narodu, dla bogatej literatury obcej, zapominając, że biednej własnej winienem spłacić dług święty. Pragnę naprawić złe choć wedle skromnych sił swoich. Wezmę się do opracowania przedewszystkiem podręcznika do nauki paleontologii, w czem mi Boże dopomóż.


KONIEC.



Słówko ostatnie.




Idź książko między ludzi!
Niewyposażyłem cię w tyle światła, jakbym pragnął. Mimo to nieś przynajmniej te iskierki, które mieścisz, nieś i pobudzaj myśl tych, którzy chcą myśleć, uprzyjemniaj chwile szukającym rozrywki.
A wy, czytelnicy, sądźcie mię pobłażliwie.
Jedynem mojem pragnieniem było służyć wam, nagrodą zaś będzie przeświadczenie, żem spełnił wedle sił swój obowiązek.
Potrzeba nam dużo światła. Niosę wam tedy jego promyk, odziany rozmyślnie w lekką szatę utworu literackiego, ale pokorny i zawstydzony, bo wiem, że go daję zamało.
Niech mię wszakże uniewinni trudność przedsiewzięcia.
Uporać się (w utworze literackim) z takim, jak mój tematem, dać harmonijny i żywy szereg obszarów przeszłości, mógłby tylko olbrzymi talent pisarski, wsparty na rozległej wiedzy przyrodnika, łączącego w sobie zalety głębokiego myśliciela z wyobraźnią poety.
Taka dopiero jednostka stworzyćby mogła potężną epopeję ziemi, taka przemówiłaby zrozumiale i do umysłu i do wyobraźni i do serca czytelnika.
Niestety, nie rozporządzam potrzebnemi środkami.
Wyznaję szczerze, iż żaden obraz nie jest takim, jakim pragnąłbym go mieć, jaki przesuwał się w chwilach rozmyślań przed memi oczyma.
I tylko, że niepochwytne miraże usuwały się z pod pióra, albo, przelane na papier, stawały się nieudolną kopią, tylko dla tego, że niestać mię na lepsze, puszczam w świat ten skromny owoc usiłowań, w myśl maksymy, że przecież lepszy uczynek, niźli same chęci.

Autor.
Warszawa
w Grudniu 1895 r.
Objaśnienie do karty tytułowej, zewnętrznej.

Uprzedzając pytanie, co znaczy szkielet, wyobrażony na środku oraz postaci ludzkie z pałkami na ramionach, pośpieszam z objaśnieniem, że szkielet należy do zwierzęcia ssącego z epoki trzeciorzędowej, zaliczanego do zaginionej rodziny Glyptodontów — znany w nauce pod nazwą Panochthus.
Postaci ludzkie są znowu wierną podobizną dzieła nieznanego artysty rytownika, który żył we Francyi w departamencie Dordogne 15,000 lat temu. Mieszkał on w jaskini Madeleine i tam pozostawił dzieło swoje, wyryte na rogu renifera. Zabytek ten wykopali tam Lartet i Christy i przechowuje się on obecnie pod Nr. 8163 w Muzeum Starożytności w St.­‑Germain en Laye, pod Paryżem.

Autor.




  1. Paleontologia, nauka o skamieniałościach, a właściwie o dawnych istotach (= λόγος τῶν παλαιῶν ὅνтων), których resztki znajdują się w różnych skałach składających skorupę ziemską.
  2. Geologia jest nauką o skorupie ziemskiej, o jej tworzeniu się, przetwarzaniu i o skałach, składających skorupę ziemską.
  3. Gdyby broń Boże, był ktoś w nieświadomości co do omawianego bohatera, radzimy mu poufnie, aby cichaczem udał się po informacye do «D-ra Muchołapskiego.»
  4. 1,719 mil średnicy mając, będzie miała dla nas 206,280 mil, gdy słońce liczy 185,200 mil średnicy.
  5. Dosłownie znaczy to «Strach na wrony.»
  6. Obecnie okaz ten znajduje się w Muzeum Geologicznem w Wiedniu.
  7. Cuvier w tych resztkach rozpoznał rodzaj olbrzymiej, dziś już nieżyjącej salamandry. Dziś znana jest ona pod nazwą Andrias Scheuchzeri.
  8. Pismo takie wyszło w Paryżu w r. 1746.
  9. Nauka o czynnikach oraz siłach, które brały udział w tworzeniu i przerabianiu skał i skorupy ziemi. Traktuje o pochodzeniu skał, o tworzeniu się gór, dolin, lądów i o przyczynach zmian w warstwach i powierzchni ziemskiej.
  10. Opisanie skał.
  11. Nauka ta ma na celu przedstawienie kolejnego szeregu zjawisk, zachodzących w skorupie ziemskiej, a to na podstawie skamieniałości, układu warstw i ich właściwości. Ona to podzieliła historyę ziemi na okresy i epoki.
  12. Jego wybuch w 1815 r. należy niemal do największych, jakie historya zapisała. W okolicach Jawy, na morzu, od deszczu popiołu, jaki padał po wybuchu, przez cztery dni nie widziano słońca. Na wyspie Lombock tyle spadło popiołów, że pokryły grunt na łokieć grubo i spowodowały głód, od którego zginęło kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców!
  13. Dla lepszej zrozumiałości niech służy następujący schemat: Grupa mezozoiczna. Kreda górna. — Kreda dolna (w tem Wealden). — Jura górna (Malm). — Jura środkowa, brunatna (Dogger). — Jura dolna, czarna (Lias). — Trias górny (Leuyer). — Trias środkowy (wapień muszlowy). — Trias dolny (piaskowiec pstry). Grupa paleozoiczna: Dias. — Węgiel. — Dewon. — Sylur i Kambrium.
  14. Cóż dziwnego, że naprzykład w jednych miejscach Lias składa się z szarych, brunatnych, albo czarnych glin łupkowych, gdy w innych występuje w postaci wapieni, marglów wapiennych, lub piaskowców. Cóż dziwnego, że Jura brunatna w jednym i tym samym powiecie Będzińskim, pod Żarkami, składa się z piaskowców żelazistych, na lewym brzegu Warty z gliny szarej, a około Kłobucka z szarych piaskowców wapiennych.
  15. Przeciwko panującej teoryi organicznego pochodzenia skalnych olejów, w ostatnich czasach wystąpili, zwolennicy hipotezy pochodzenia mineralnego. Kwestya dotąd pozostaje dość ciemną i nierozstrzygniętą. Przyp. Autora.
  16. Najgłębsze świdrowania, dokonane w ostatnich latach, nie pozwoliły przeniknąć narzędziami głębiej nad 2,000 metrów.
  17. Aluzya do głośnej, popularnej, fantastyczno­‑naukowej pracy Juliusza Verne’a, zatytułowanej: «Podróż do środka ziemi.» Polski przekład wyszedł w 1874 roku.
  18. Według baśni ludowych.
  19. Temperatura wynosiła 45° C.
  20. Ustęp niniejszy jest w ścisłym związku z treścią XIII-go rozdziału mego «Końca świata» (str. 117—120) pierwszego wydania.(Przyp. autora).
  21. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że w miejscu słowa obojętnością winno być objętością.
  22. Przy powierzchni morza.
  23. Co choć jest ogromnym ciężarem, stanowi zaledwie miljonową cząsteczkę ogólnego ciężaru ziemi 0,00000081998.
  24. Zwierzęta, pokrewne tylko z morskiemi liliami, czyli liliowcami (Crinoidea), ale od czasów Węglowych wygasłe.
  25. O tych zwierzętach, których kolosalne masy resztek znajdujemy w pokładach sylurskich i kambryjskich, i które zupełnie wygasły, żaden paleontolog nie może nic pewnego powiedzieć, czem były i do jakiej grupy zwierząt nam znanych należeć mogły.
  26. Porównaj jedną z najmniej wykształconych ryb, dotąd żyjących, lancetnika, u którego brak wyraźnej głowy i mózgu, członków, serca i naczyń limfatycznych.
  27. I dziś żyje w Afryce gatunek Periophtalmus Köhreuteri, mogący godziny całe obywać się bez wody. Wyłażą one na brzeg szlamisty i wdrapują się przy pomocy płetw na korzenie drzew.
  28. Od 1850—1854 r.
  29. Obejmująca dzisiejszą Skandynawię, dno morza Bałtyckiego, Finlandyę.
  30. Allosaurus żył w Ameryce. Pokrewny mu Megalosaur w Europie.
  31. Tak, jak u ptaków dzisiaj.
  32. Dawniejszemi były jak wiadomo kastołuskie i rekiny
  33. Siąg skrzydeł Albatrosa, który ma dziś najdłuższe skrzydła w rodzie ptasim wynosi zaledwie 4 metry.
  34. I tapiry unikają miejsc odkrytych i światła.
  35. Mastodony, mamuty i słonie, które później zjawiły się na ziemi, są, jak się zdaje, prawnukami niewielkiego ssaka, żyjącego w kredowej epoce. Od tego zaś samego przodka zdaje się pochodzić ów Coryphodon, imponujący wzrostem wśród zgrai Eoceńskich pigmejczyków.
  36. Właściwie miały one po trzy kopyta, ale jedno było krótkie i nie służyło do stąpania.
  37. Np. Pseudaelurus.
  38. Wielka Niedźwiedzica.
  39. Naturalnie bez szwajcarów, śnieżnych szczytów, lodowców, hoteli i turystów.
  40. Po za Europą jeszcze ważniejsze dokonały się przewroty. Znaczna część niezmiernego Indyjsko­‑Etyopskiego kontynentu, Lemurya, pogrążyła się pod poziom oceanu.
  41. Łatwo to zrozumieć, gdy się zauważy, iż między Miocenem starszym, a młodszym, miały miejsce w Europie rozległe zalewy morskie, które zapewne zmieniły dużo warunków i wiele gatunków życia pozbawiły.
  42. Ważącego 2,500 kilogramów.
  43. Pod koniec miocenu panował w Europie Mastodon longirostris.
  44. Whately. «Essays on the Origin of Civilisation.»
  45. Lenistwo i dzikość są synonimami. We wszystkich dzikich praca wstręt budzi, bo nie zdolni są oni do żadnego wysiłku woli, którego wymaga każda praca systematyczna, produkcyjna. Wyborne fizyologiczne wyjaśnienie tej kwestyi dał niedawno W. Ferro, p. Revue Scientif. 14 mar. 96 r. i przekład we « Wszechświecie» N. 29 r. z.
  46. Do tego, aby człowiek wyżywił się z samego polowania, musi przypadać na każdą głowę kilkaset różnych zwierząt, a każde ze swej strony przeciętnie potrzebuje 7—15 morgów puszczy.
  47. Z trzydziestu dwóch gatunków europejskich ssaków epoki musteryeńskiej, 14 żyje dotąd w tych samych miejscach, jeden (żubr), dogasa w Białowiezkiej puszczy, trzy przeszły na południe (hyena lew, lampart), trzy w góry wyłącznie (Capra Ibex, Arctomys Marmota i biały zając), siedm na północ, a cztery zupełnie znikły (mamut, nosorożec kosmaty, jeleń olbrzymi (Megaceros) i niedźwiedź jaskiniowy (Ursus spelaeus).
  48. Są to stwierdzone z całą pewnością naukowe fakta. (Przyp. autora).
  49. Niedźwiedź jaskiniowy.
  50. Z kamienia, kości, rogu jeleniego lub gałęzi rosochatych. Ztąd zapewne utrzymała się dziś nazwa «sochy».
  51. Wypalanie to, miasto młócenia, utrzymało się gdzieniegdzie do czasów starożytnych, a nawet średniowiecznych.
  52. Przypis własny Wikiźródeł W druku drobnemi, w wydaniu z 1938: W otchłaniach czasu Majewski, Erazm, Warszawa : "Biblioteka Polska", 1938 [i.e. 1937] (Bydgoszcz : "Biblioteka Polska") str. 234 dobrymi.
  53. Najstarsze legendy nie wspominają o pochodzeniu tego zwierzęcia, — dotąd pozostaje ono tajemnicą. Istnieją różne na ten przedmiot poglądy. Według jednych wszystkie rasy psie pochodzą od jednego gatunku, inni przyjmują licznych przodków psa. Pierwsi uważają psa za potomka wilka, szakala, dole, buansu; inni sądzą, że jest on wytworem licznego krzyżowania między temi zwierzętami. Pies, rozpatrywany podług szkieletu, jest wilkiem, mimo to, zarówno czaszka, jak morda, nie odpowiada ściśle żadnemu gatunkowi wilka i mocno się od wszystkich różni. Europejskie psy okazują pewne pośrednie cechy wilka i szakala, ale czoło występuje silniej po nad ciemieniem i nosem. Innym wydaje się pies gatunkiem zupełnie oddzielnym, podobnie jak wilk, lis, szakal, ale przeczy temu wyjątkowa rozmaitość w budowie czaszki i całego ciała u różnych ras. W tym duchu, w jakim rozumiemy przodków konia, kozy i świni, zdaje się nie może być mowy o jednym przodku psa. Wielu poważnych przyrodników sądzi dotąd, że rasy psów powstały przez oswojenie różnych gatunków wilka, zamieszkujących różne kraje. Najsłuszniej jednak można to poprawić w ten sposób, że zamiast gatunków wilka, trafniej będzie przypuścić istnienie w różnych miejscowościach ziemi kilku gatunków rodzaju psa, t. j. zwierzęcia, pośrodkującego między wilkiem, a szakalem. Zwierzęta te nadawały się szczególnie do oswojenia i zostały też od niepamiętnych czasów wszystkie oswojone. Przez wędrówki z człowiekiem i przez krzyżowanie ras wydały dopiero znane nam rasy i ich odmiany.
  54. Taylor E. cywilizacya pierwotna I, 98.
  55. W naszej mowie przetrwało wiele określeń, pochodzących z podobnego okresu kultury, więc palec, stopa, łokieć, siąg dłoni («piędź»), siąg rąk (siąg, sążeń) krok, garść, szczypta, narącz i t. p.
  56. Men‑ofer.
  57. Czyli Tape.
  58. Strop jej podtrzymywała z górą setka majestatycznych kolumn.
  59. A także syna jego, Ra.
  60. Wykopany na rozkaz Amenemhe III z 12‑ej dynastyi.
  61. Król Assa należał do 3‑ej dynastyi z r. 3800 przed Chr.
  62. Wielki gród assyryjski.
  63. Jakie tam urozmaicone i wyszukane męki zadawać umiano, może czytelnik wyobrazić sobie, przypominając choćby pomysłowość Alego Ekbera, nadwornego kata władzcy Perskiego w wieku XIX po Chrystusie.
  64. Boska komedya, pieśń 32.
  65. Prócz Węgrów jedynie i garstki Basków.
  66. W roku 451 po Chr.
  67. Zapasy te ogółem przynajmniej 15 milionów ludzi pozbawiły życia.
  68. Ely. Poezye III, 176.
  69. Włodzimierz Zagórski: Król Salomon.
  70. Minimum przypada na rok 11,748 od Narodz. Chrystusa, ostatnie zaś nastąpiło w roku 1246 po Chrystusie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.