Profesor Przedpotopowicz/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Vanitas vanitatum?
...............
Marność jest klątwą ziemi syna,
A działem jego nieświadomość,
A losem jego dzieł znikomość,
A imię jego: proch i glina!
Próżno się kusi wzlecieć duchem
Z pyłu, gdzie trawi go tęsknota,
Próżno się zrywa i szamota
Skowan glinianych pęt łańcuchem...
...............
I cóż ma z trudu swego człowiek
I z prac tych, które wszczął pod słońcem?
Znikomość jego dzieł jest gońcem,
A żywot jego — mgnieniem powiek!
Rozkosz i ból, co pierś nam wzdyma,
Mijają tak, jak szybkie łodzie,
Chwil kilka drży ich ślad na wodzie,
Ucichły już i już ich niema!...
...............
— Cóż to jest? Zkąd mi wpadają w uszy te zatrute jadem zwątpienia strofy? — zawołał prof. Przedpotopowicz. — Więc nic? więc nic, jeno znikomość? I tylko marność, proch i glina?
— Jakto?...
«Więc równy dział jest tych, co skąpią,
Z tymi, co trwonią swe dostatki?...
«Więc nic? I znikąd nie zaczerpie
Syn ziemi w smutkach swych otuchy!
I nic? I celem grób mu głuchy?...
Nieprawda! po stokroć nieprawda!
Po tym proteście energicznym geolog popadł znowu w odrętwienie. Wyrwały go z tego stanu dopiero posępne rymy, niby kruki, zlatujące się do trupa. I jak kruki poczęły mu znowu szarpać serce.
...............
«Wirują światy w rączym pędzie
Wiecznym swym torem bez wytchnienia.
Tak było w pierwszym dniu stworzenia,
Tak jest i dziś — tak zawsze będzie!
Do morza wodę znoszą rzeki,
To zaś je znowu chmurom zwraca —
Od wieków trwa ta próżna praca,
I będzie trwać po wszystkie wieki!
Do podmogilnych dążąc wczasów,
Kroczy wciąż ludzkość bez przestanku.
Tak było w pierwszych dni poranku,
Tak będzie aż do końca czasów!
To, co istnienia zwiem imieniem,
Co zwiem poczęciem i konaniem,
Jest tylko prochów wirowaniem,
I męką ciał i utrapieniem.
∗ ∗
∗ |
Szalony więc ten, komu zda się,
Że coś buduje lub wywraca;
Daremne trudy! próżna praca!
Wszystko już było kiedyś w czasie!
Znikomość jest dzieł ludzkich gońcem,
Co jest, to było już od wieka,
Co było — nowych wcieleń czeka,
Nowego niemasz nic pod słońcem!!
...............
Mijają ludzkie pokolenia,
Jak fale, gdy wiatr morzem zmąci,
I niemasz godów ich pamięci,
I niemasz bólów ich wspomnienia!...[1]
— Milcz! — krzyknął Przedpotopowicz i zerwał się gwałtownie z łoża, ale go silne ramię z delikatnością kobiecą powstrzymało.
— Spokoju! — szepnął miękko głos łagodny, ale przekonywający. Przedpotopowicz uczuł dziwny ból w skroniach i zamknął powieki. Gdy je podniósł, ujrzał pochyloną nad sobą postać o niezwykłym wyglądzie. Wyraz twarzy był słodki, niewypowiedzianie szlachetny, myślący, a wzrok do głębi duszy sięgał. Nigdy jeszcze geolog podobnych oczu nie spotkał. Jakiś czar nieziemski bił z tych źrenic jasnych, jak promień słońca, jak młodość — a patrzących z oblicza zwiędłego już od lat przeżytych. Geolog uczuł bezwiedną, a silną sympatyę do tej istoty.
Cera ciemno‑popielata i zupełny brak zębów oraz zarostu na twarzy i głowie wzbudziły podziw i ciekawość.
Nie umiał odpowiedzieć sobie nawet na pytanie, czy to mężczyzna, czy kobieta?
— Kto jesteś? — zapytał po polsku.
Popielatoskóry człowiek odrzekł mu nad wyraz melodyjną, ale całkiem niezrozumiałą mową. Uczony nasz przemówił po angielsku, ale nie otrzymał już odpowiedzi.
Na obliczu nieznajomego, czy nieznajomej zagościło tylko zdziwienie i błysk radości. Geolog powtarzał natarczywie pytanie po francusku, po niemiecku, ale napróżno.
Nieznajomy zdawał się nie rozumieć żadnego z tych języków.
Wreszcie oddalił się z dobrotliwym uśmiechem i powrócił w towarzystwie bardzo wątłego starca. Pod względem braku naturalnej ozdoby głowy, starzec był zupełnie podobnym do swojego towarzysza. Przedpotopowicz zwrócił się doń z ponownem pytaniem i otrzymał niedokładną angielszczyzną zapytanie:
— Po jakiemu mówisz?
— Po angielsku — odparł profesor — ale czemu pytasz, skoro znasz ten język?
— Nie wiedziałem, że się tak nazywa — odrzekł z prostotą starzec. A po chwili milczenia odezwał się znowu. — Choć dziwnie surową jest twa postać, widzę, żeś człowiekiem i mężem. Kimże jesteś i zkad pochodzisz?
— Jestem polakiem, profesorem paleontologii w Oxfordzie.
— Nie rozumiem tego! — odparł głęboko zamyślony nieznajomy.
— Gdzież więc jestem? — zawołał geolog, urażony nietyle odpowiedzią, ile wyrazem politowania i zgrozy, jakiej nie miał siły ukryć nieznajomy, wpatrujący się uporczywie w oblicze naszego uczonego. Odpowiedź objaśniła tylko Przedpotopowicza, że jest w Afryce, badał więc dalej.
— Daleko ztąd do Londynu?
— Do Londynu? — zawołał starzec. — Dziwnyś wymienił wyraz. Uczeni spierają się o znaczenie jego. Powtarza się bowiem na szczątkach bardzo wielu starożytnych przedmiotów.
— Ależ to pięciomilionowe miasto! Serce Anglii a nawet prawie świata całego!
— Ciekawe mówisz mi rzeczy. Poczekaj, niech sobie przypomnę. To pewno tego miasta ślady odkryto pod 49‑ym stop. szerokości geograficznej.
— Ależ tam leży Paryż! — poprawił go Przedpotopowicz.
— Nie wiem co to — odrzekł popielaty starzec.
— Nie słyszałeś więc o stolicy Francyi?
— Nie mogę sobie przypomnieć...
— Zatem, gdzież jestem?
— Jesteś w stolicy rzeczypospolitej Uniam‑Wesi, w ognisku wiedzy współczesnej. Ja zaś piastuję obowiązki dyrektora Muzeum Starożytności północnych. Witam w tobie głębokiego lingwistę, władasz bowiem biegle jednym z najstarożytniejszych, zaginionych dawno języków. Proszę, chodźmy do Muzeum, a pokażę ci tam ciekawe zabytki ludu, mówiącego niegdyś tym językiem.
Profesor, niespodziewanie pasowany na znakomitego językoznawcę, nie opatrzył się nawet, jak przeszedł kilkanaście sal, bogato napełnionych przeróżnemi okazami, ale starzec mijał wszystkie powtarzając:
— To młodsze, późniejsze epoki Europy, 3‑cie i 4‑te tysiącolecie po Chrystusie.
I zawiódł naszego paleontologa do niewielkiego pokoju. Tu spoczywał skromny zbiór monet złotych, pieczęcie wyryte na twardym kamieniu, nagrobki kamienne i tablice pamiątkowe, sporo złotych wyrobów przemysłu, posążki, szczątki narzędzi naukowych i przemysłowych. Była nawet koperta złota od zegarka, wypełniona masą krzemienną. Na wielu przedmiotach były wyryte napisy w języku angielskim. Starzec zwrócił się do Przedpotopowicza.
— Zdajesz się być bieglejszym odemnie w tym języku.
— Znam go, jak swoją rodowitą mowę.
Dyrektor muzeum pokiwał z podziwem głową.
— Pochlebiałem sobie dotąd, że nikt lepiej odemnie nie zgłębił tej mowy — rzekł z żalem. — Ale nieodpowiedziałeś jeszcze na pytanie: kim jesteś, znakomity językoznawco?
— Porzućmy żarty! — zawołał Przedpotopowicz. — Język angielski rozumie połowa świata. Nie mogę tedy pojąć, co znaczą te okazy i dziwi mię twoja nieświadomość, starcze!
Przyszło do ostatecznego wyjaśnienia. Afrykański lingwista zrozumiał nareszcie, że rozmawia z przedstawicielem jakiejś zamierzchłej cywilizacyi. Zarzucił go tedy mnóstwem zapytań:
— Za twych czasów żyły podobno jeszcze takie zwierzęta? — zapytał, wskazując na złoty brelok. Przedstawiał on pięknie wymodelowanego lwa, napadającego na słonia.
— Naturalnie!
— Podobno nazywały się one «lew» i «słoń».
— Tak jest!
— Widzę, żem dobrze odcyfrował! Zatem widziałeś i żywe konie?
— Jeździmy na nich!
— Widziałeś i woły?
— Jadam codzień ich smaczne mięso!
Tu lingwista skrzywił się zmieszany i zawstydzony skierował zaraz mowę na inny przedmiot.
— Chodź, pokażę ci prawdziwe szczątki tych zwierząt. Mamy tu w Muzeum najbogatszą w świecie kolekcyę zoologiczną. Weszli do obszernej sali. Pod wielkiemi kryształowemi kloszami stało kilkanaście wypchanych lub zabalsamowanych okazów zwierząt ssących i ptaków. Źle to było przechowane i mocno uszkodzone, mimo to geolog rozpoznał z łatwością w okazach najpospolitsze zwierzęta kręgowe. Był tam: koń, pies, para szczurów, mysz, żyrafa, gęś, kura i wróbel.
— I to wszystko?
— Było więcej, ale powoli zniszczało.
— Dla czego pod kloszami umieściliście te liche szczątki zwierząt?
— Bo już za najlżejszem dotknięciem rozsypują się. Musimy je chronić od zgubnego wpływu powietrza. Przed dwustu laty jeszcze Muzeum posiadało dwa razy tyle, ale skutkiem wielkiego trzęsienia ziemi połowa w proch się rozsypała. Odtąd te cenne zabytki stoją na mechanizmach, które zabezpieczają je od wstrząśnień.
— Ależ to pospolite zwierzęta!
— Bynajmniej! — zaprzeczył żywo uczony. — To nieocenione unikaty! Ten oto pies był podobno ostatnim psem na ziemi i, jak świadczą zupełnie wiarogodne kroniki, został wypchany w Australii, trzy tysiące lat temu. Szczur jest młodszy. Tego czworonoga widywano jeszcze kilkakrotnie przed dwoma tysiącami lat. Oddawna już znamy zwierzęta tylko z dawnych opisów, obrazów i starożytnych zabytków sztuki.
Geolog słuchał i coraz większe ogarniało go zdumienie. Umysł się mącił, w głowie wirowało, a po skórze przebiegały zimne dreszcze. Ujął głową w dłonie i długą chwilę pozostał niemym i głuchym.
— O! znikomości rzeczy ziemskich! — zawołał wreszcie i przypomniały mu się strofy króla Salomona.
Więc człowiek wszystkie zwierzęta wytępił i przeżył!
— Czy ty wiesz, starcze — odezwał się do człowieka — że za moich czasów żyło jeszcze na ziemi zwierząt przeszło 24 tysiące gatunków.
— Kiedyż to było?
— W 19‑tym wieku ery chrześcijańskiej, a w 649‑ym roku, licząc od minimum odległości ziemi od słońca.
Popielaty mędrzec pośpiesznie zaczął rachować.
— Obecnie mamy rok 1300‑ny panowania Powszechnej Miłości i znowu prawie minimum ekscentryczności drogi ziemskiej[2], więc podług rachunku zaginionych ludów Europy jest to rok 11,895‑y od narodzenia Chrystusa.
— Jakto! więc o 10,000 lat przetrwałem swoją epokę? — zawołał przerażony geolog.