Prosto z pensyi/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Prosto z pensyi |
Podtytuł | Nowelka |
Wydawca | Berard Milski |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ranek był trochę jakby senny. Lekki deszczyk mżył i liście w ogrodzie przysypał drobniutkiemi perełkami rosy. Janina spała w najlepsze. Znużenie objęło ją i zatrzymało w łóżku dłużej niż zwykle. Kiedy się obudziła, zdziwiła się najprzód, że Zosi już nie było w pokoju, a potem, że na zegarze była już dziewiąta. Zerwała się i coprędzej zaczęła się ubierać. Pilno jej było wyjść, bo miała nadzieję spotkania Adama, a szło jej o to spóźnione podziękowanie. Nie zawiodła ją też nadzieja, bo zaledwie wyszła, zobaczyła go we wrotach stodoły, gdzie młócono do siewu. Janina pobiegła żywo w tę stronę, ale radość jej wnet zgasła, skoro, przyszedłszy bliżej, zobaczyłą przy nim Zosię. Siedziała na snopkach słomy, niby na złocistym tronie, ułożonym dla niej starannie, zapewne przez samego Adama — jak się domyślała Janina. Zosia podnosiła co chwila oczy z filuternym uśmiechem na stojącego przed nią młodzieńca i w gęstych, białych ząbkach gryzła ździebełko słomy. Z tą filuternością w spojrzeniu, z tą przechyloną główką było jej bardzo do twarzy; Janina jednak zgorszona była tą kokieteryą przyjaciółki. Miała urazę do niej, że obecnością swoją przeszkodziła jej podziękować Adamowi, jak sobie to wczoraj ułożyła, Przy niej nie chciała tego zrobić. Wahała się, czy zbliżyć się do nich, czy nie. Byli tak zajęci sobą, tak zagadani, że nie uważali zupełnie jej obecności. Janina, patrząc na nich, doznawała dziwnie przykrego uczucia, jakby jej coś silnie ściskało i serce; robiło jej się tak, jakby miała zemdleć. Napadała ją ochota podejść po za stertę słomy tuż pod wrota i podsłuchać, o czem oni mówili. Wtem Adam wziął za rękę zapłonioną Zosię i pocałował ją w tę rączkę kilka razy, czego mu ona wcale nie broniła, owszem, zdawało się Janinie, że go uścisnęła i patrzyła mu przytem w twarz tak śmiało, ale to tak śmiało, że ona nigdyby się na to nie zdobyła. Biedna Janinka doznała dziwnego bólu w sercu. Nie potrzebowała już podsłuchiwać; oczy powiedziały jej więcej, niż życzyła sobie wiedzieć. Wróciła do domu smutna. Tak nagle pusto zrobiło się koło niej. Zwątpiła teraz o przyjaźni, oburzała ją mezka obłuda i nic, nic jej nie cieszyło.
Pierwsza rzecz, która wpadła jej w oczy, gdy wróciła do swego pokoju, były to kwiatki, które on dał jej wczoraj, a które z taką troskliwością pielęgnowała. Jakże była nierozsądna! Zbliżyła się szybko do stolika, porwała bukiet i wyrzuciła go za okno.
— Tak — zawołała, siadając zadąsana.
Wtem przyszło jej na myśl, że przechodząc ścieżką, może zobaczyć ten bukiet.
— A niech zobaczy — perswadowała sobie — niech wie, że niedbam o jego kwiaty wcale, ani o niego.
I na potwierdzenie to rozpłakała się,
Dziwne są sprzeczności w życiu kobiety, dziwniejsze jeszcze u panienek wracających prosto z pensyi. Janina sama nie wiedziała, co się z nią działo, czuła się tylko bardzo nieszczęśliwa.
Odtąd stosunek między panienkami oziębił się mocno. Janina unikała towarzystwa Zosi i to tak widocznie, że ta aż zapytać jej musiała.
— Moja droga, jak widzę, niekontenta jesteś ze mnie.
— Dla czego? — spytała zmieszała Janina.
— Czy ja wiem? Formalnie uciekasz teraz przedemną.
— Bo jesteś zawsze teraz w towarzystwie — rzekła Janina znacząco, z ukrytą złośliwością w tonie.
— No, to przecież we troje jeszcze lepiej zabawić się możemy. Adaś jest taki wesoły chłopiec.
„Adasiem go już nazywa“ pomyślała sobie Janina i ta zbytnia poufałość przyjaciółki dla jej kuzyna obraziła ją. — Adaś, Adaś — to zdrobniałe nazwanie jak osa brzęczało jej koło ucha.
— Ja sądziłam — rzekła po chwili — że towarzystwo moje powinno ci wystarczać.
— Więc nie chcesz, żeby Adaś chodził z nami.
— Przecież wiesz o tem.
— Więc dobrze, pójdziemy dziś same do lasu.
— I Azor z nami.
— Tak, tylko Azor.
Zaraz po południu, bo się prześlicznie wypogodziło, wzięły robótki, Azora, przekąski w koszyczek, aby nie potrzebowały wracać prędko i poszły w to miejsce, gdzie tyle miłych chwil przepędziły. Ale te chwile przeszły niepowrotnie; serdeczne przyjaciółki nie umiały się już bawić ze sobą tak dobrze, jak dawniej; coś im przeszkadzało, czegoś im brak było. Nie śmiały, czy też nie chciały mówić o tem, co w tej chwili zajmowało ich główki. Nieobecny dla oczów Adaś stał im na myśli, a ilekroć rozmowa ich potrąciła o niego, rwała się i obie milkły znowu na długo. Nie bawiły się jakoś tak, jak sobie obiecywały, i choć wybrały się na całe popołudnie, jeszcze przed kawą wróciły do domu.
Po kawie, ledwie się rozeszli, Janina, która poszła zaraz do swego pokoju, z oburzeniem zobaczyła przez okno, że Adam z Zosią już byli w ogrodzie. Było to rzeczą bardzo naturalną, że wyszedłszy z nią z pokoju, poszedł potem z nią do ogrodu. Janinie jednak wydawało się to wielkim nietaktem i nieprzyzwoitością ze strony Zosi, żeby tak gonić wszędzie za panem Adamem i pomimo przyjaźni, jaką miała dla niej, z pewną pociechą pomyślała sobie, że już niezadługo Zosia pojedzie. Pojutrze wypadały imieniny dziadka, potem babki — a potem zapewne najdalej za dwa lub trzy dni wyjedzie Zosia z ojcem.
Janina odetchnęła swobodniej, gdy sobie o tem pomyślała. Było to niegościnnie, nie po koleżeńsku; ale czyż Zosia po koleżeńsku sobie postępuje, że zamiast z nią, przepędza cały czas prawie w towarzystwie Adama, którego, wie dobrze, że ona (to jest Janina) tak nie lubi? Tem rozumowaniem uspokajała w sobie skrupuły i wyrzuty sumienia.
Zresztą nie miała już czasu myśleć o tem, bo musiała zajmować się przygotowaniami do imienin. Przez dwa dni panował ruch we dworze ogromny. Panna Ksawera i Janinka biegały jak jaskółki od kuchni do spiżarni, od spiżarni do piwnicy, do lodowni. W kuchni słychać było ciągły huk tasaków; siekano mięso, siekano migdały, tłuczono cukier, tarto mak — słowem krzątano się, jak przed świętami wielkanocnemi. Co chwila przypominano sobie, że jeszcze tego lub owego brakowało; więc wysyłano posłańców do miasta, jednego po drugim. W pokojach także trzeba było zrobić jakie takie porządki na przyjęcie gości.
Wśród takiego rwetesu, Janina nie miała czasn[1] obserwować Adama i Zosi (Zosia często bardzo, przypasawszy biały fartuszek, pomagała jej w zajęciach gospodarskich); ale parę razy w przelocie złapała ich na żywej i poufnej pogadance, to koło piwnicy, to przy studni, to raz w pokoju, do którego gdy wpadła niespodzianie, zmieszali się i nagle urwali rozmowę. Te spostrzeżenia nie musiały być dla niej bardzo obojętne, bo kiedy potem wróciła do kuchni z mocno rozpaloną twarzyczką (tłomaczyła to przed babcią zmęczeniem), to z taką zaciętościa gorączkową zaczęła siekać migdały, że aż panna Ksawera musiała ją upomnieć, żeby pofolgowała trochę swojemu zapałowi, bo połowa migdałów była na ziemi, gdzie je kurczęta skwapliwie dziobały. Biedna Janinka nie wiedziała nic o tem, jaki bal kurczętom sprawiło jej rozdraźnienie, wynikłe — jak sobie to sama tłomaczyła — z nieprzyzwoitego postępowania Zosi. Ani przypuszczała, że jej w tej sprawie zupełnie o co innego chodzi, niż o reputacyą koleżanki, i na pociechę swoję powtarzała sobie:
— Za parę dni pojedzie, to się wszystko skończy.
A wtedy i pana Adama dotkliwa czekała kara... za zbyteczną śmiałość do jej koleżanki. Postanawiała sobie, że da mu uczuć całą nieprzyzwoitość jego postępowania. Ułożyła sobie nawet frazes, naszpikowany gęsto morałami, którym go miała poczęstować w razie, gdyby po wyjeździe Zosi ośmielił się do niej zbliżyć i zagadać.
Ale wszystkie te przygotowania udaremniła jedna mała okoliczność. Oto w dzień imienin babki, na które był zjazd ogromny, Zosia nawiasowo, w przechodzie, udzieliła jej z rozpromienioną twarzą wiadomość, że pan Adam obiecał pojechać z nimi, to jest z nią i z jej ojcem — na Ukrainę. Janina, która właśnie wtedy niosła ze spiżarni ciasteczka do kawy, napozór obojętnie i zimno przyjęła tę wiadomość; tylko że uczuła w głowie i w sercu równocześnie ból dziwny, jakby ją kto dotknął rozpalonem żelazem, lub kawałkiem lodu. Doświadczała zamętu myśli; wszystkie przedmioty zakołowały w jej w oczach szybkim ruchem i mało brakowało, żeby upadła. Nie upadła jednak, zapanowała całą siłą woli nad sobą i poszła dalej do gości. Obowiązki gospodyni nie pozwoliły jej ani na chwilę spocząć, choć takby rada była uciec gdzie w jaki kącik i wypłakać się do woli. Trzeba było tłumić w sobie to nerwowe drżenie, które ją tak usposabiało do płaczu; co więcej, musiała śmiać się, rozmawiać, usługiwać gościom, wymyślać zabawy dla młodych rówienniczek, których się kilka zjechało z okolicy i bawić się z niemi. Takie pasowanie się wewnętrzne sprawiło jej szalony ból głowy, który potęgował się coraz bardziej. To też gdy tylko ostatnia bryczka z gośćmi odjechała z przed ganku, coprędzej powiedziała dobranoc dziadkom i poszła się położyć, tłumacząc się wielkiem znużeniem.
Nazajutrz wywiązała się z tego lekka gorączka, która jednak nad wieczorem ustała. Do herbaty przyszła już całkiem zdrowa, tylko była więcej niespokojna i draźliwa niż zwykle.
Pomimo próśb i nalegań gościnnych gospodarzy, nie mógł już przedłużać pobytu gość, bo dostał list z domu, wzywający go dla pilnych interesów. Serdeczne przyjaciółki miały się więc rozłączyć za kilka godzin, a mimo to Janina nie korzystała z chwili, aby się przed rozstaniem nagadać jeszcze dowoli z Zosią; na twarzy malowało się więcej roztargnienia, niż smutku.
— Kiedy my się znowu zobaczymy? — spytała Zosia, biorąc ją za ręce.
Janina wymijała odpowiedź na to pytanie; zaczęła coś mówić o swojem zniechęceniu do świata, do ludzi, o chęci wstąpienia do klasztoru: a w końcu, chcąc się zapewne uwolnić od dalszych pytań i rozmowy, która ją męczyła niesłychanie, udała, że usnęła.
Na drugi dzień rano, by nie być zmuszoną znajdować się na ganku podczas odjazdu Zosi i jej ojca, a raczej Adama, o którego tu głównie chodziło — zaczęła dość wcześnie uskarżać się na nieznośną migrenę. Wyszła tylko na chwilę ze swego pokoju, aby się pożegnać z ojcem Zosi. Można było uwierzyć, iż rzeczywiście była cierpiącą, bo wyglądała blado, mizernie, a powieki drgały jej i mrugały niezwykle. Babka, widząc ją w takim stanie, sama namawiała, aby się położyła. Ucałowała więc tylko ręce ojca Zosi i podziękowała mu za przyjemność, jaką jej sprawił, przywożąc do nich koleżankę. Podziękowanie to jednak wypowiedziała dość sucho, bez owej serdeczności, z jaką witała ich przyjazd, co jednak można sobie było tłomaczyć jej chwilowem cierpieniem. Chciała nawet i z Zosią pożegnać się za jednym zachodem, ale ta oświadczyła, że przyjdzie jeszcze do jej pokoju, ucałować ją na wyjezdnem. O Adamie nie wspomniano ani słówka. Janina nie zapytała się wcale o niego, bolało ją to jednak dotkliwie, że się ani pokazał, ani się z nią nie pożegnał. Rozgorączkowana, zmęczona, jakby rzeczywiście przebyła jaką ciężką chorobę, wróciła do swego pokoju, położyła się, a raczej upadła na sofkę i, zakrywszy twarz rękami, leżała tak nieruchoma, w jakiemś odurzeniu, które było pół snem, pół jawą. Słyszała, jak wynoszono kufry na ganek, jak panna Ksawera szukała po pokojach parasolki Zosi, jak wołano na furmana, aby się spieszył z zaprząganiem; nareszcie usłyszała turkot powozu, zajeżdżającego przed ganek. — Zdawało się, że te koła po sercu jej przejechały, taki ból jej to sprawiło.
Nim Janina zdobyć się mogła na odpowiedź, zawołano na Zosię, aby wsiadała. Jeszcze jeden całus długi, serdeczny, jeszcze jedno uściśnienie, a potem Zosia furknęła z pokoju. Janina uczuła wtedy żal, że tak zimno rozstała się z przyjaciółką, a większy jeszcze o to, że Adam nawet z nią się nie pożegnał. To przecież należało się koniecznie. Naraz przyszło jej do głowy, że musi go raz jeszcze zobaczyć, koniecznie musi. Zerwała się z sofki, zrzuciła chusteczkę, którą miała przewiązaną głowę, i przez okno wyskoczyła do ogrodu. Wiedziała jedno miejsce koło płota, zkąd niepostrzeżona przez nikogo, mogła widzieć cały podwórzec, a więc i jego wsiadającego do powozu. Jeszcze nie musieli odjechać, bo nie słyszała turkotu. Z bijącem od wzruszenia sercem, rozgorączkowana, niespokojna, przedzierała się przez krzaki agrestu, przez bzy rosnące koło płotu. Była tak zajęta tą jedną myślą dojścia na czas, zobaczenia go, że nie zwracała wcale uwagi na szelest, który za nią dał się słyszeć kilka razy.
Nareszcie dopadła do wiadomego otworu; jeszcze nie odjechali. Powóz stał już całkiem gotowy do drogi; kilkoro ludzi kręciło się koło niego i zasłaniało jej widok. Czekała niecierpliwie, rychło się usuną, aby mogła zobaczyć osoby siedzące wewnątrz. Drżała na myśl, że powóz ruszy z miejsca, zanim będzie mogła zobaczyć Adama. Nareszcie przecież usunęli się ludzie; ujrzała kapelusik Zosi, białą czapkę jej ojca, ale Adama dojrzeć nie mogła. Zapewne siedział na przedniem siedzeniu i skrzydła powozu go zakrywały. Mogłaby go zobaczyć jedynie, gdyby się wspięła wyżej na płocie. Popatrzyła, gdzieby się mogła najwygodniej uczepić prętów wikliny, gdy wtem rozległ się trzask bata, powóz ruszył z miejsca i znikł wkrótce za bramą.
Krzyk boleści wydarł się z jej piersi, nogi się pod nią zachwiały i byłaby upadła na krzaki agrestu, gdyby jej nie był pochwycił w swoje objęcia stojący za nią od pewnego już czasu Adam.
Oczom własnym nie wierzyła, kiedy, ocknąwszy się, zobaczyła go schylonego nad sobą i wpatrującego się w nią wzrokiem pełnym niepokoju i miłości.
— Jakto, pan nie pojechałeś? — spytała głosem drżącym od rozkosznego wzruszenia, które jak promień słoneczny twarz jej rozjaśniło.
— Nie miałem nawet zamiaru.
— Przecież Zosia mówiła..
— Zwodziła panią.
— To szkaradnie tak podchodzić kogo — mówiła, usiłując zadąsaną minką pokryć rumieniec, który coraz silniej występował na jej twarzyczkę. — O! nie daruję jej tego!
— A ja ją błogosławię, bo przez to dowiedziałem się o mojem szczęściu.
Mówiąc to, przycisnął do ust drobną jej rączkę.
Cofnęła się nieśmiało i rzekła:
— Może ich jeszcze widać na drodze.
Pobiegła żywo na drugą stronę ogrodu; Adam poszedł za nią.
Rzeczywiśeie[2] na drodze, niedaleko za dworem, widać było powóz. Prawdopodobnie umyślnie zatrzymała go Zosia, spodziewając się, że jeszcze zobaczy przyjaciółkę, bo stała w powozie, odwrócona w stronę dworu. Janina, chusteczką mokrą jeszcze od płaczu niedawnego, przesyłała jej pożegnanie, a może i podziękowanie. Zrozumiała ten znak i także wiewała chusteczką w stronę Janiny. Potem powóz ruszył i schował się niezadługo za wikliny. Janina wpatrywała się jeszcze w tę stronę; Adam zaś stał wpatrzony w nią z zachwytem i czekał, rychło zwróci się ku niemu, a nie mogąc się doczekać, zbliżył się i dotknął [lekko jej][3] ręki.
— Janino, teraz i mnie się także coś nal[eży, choć] spojrzenie.
— Idź pan, nie cierpię pana! — mówiła [z udanem] zadąsaniem, podczas gdy oczy jej, uśmiechnięte [rozpromie]nione, mówiły całkiem co innego.