Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM LIII
O ŻAŁOSNYM KOŃCU, JAKI SPOTKAŁ RZĄDY SANCZO PANSY

„Myśleć, że rzeczy tego świata trwają ciągle w stanie nieodmiennym, znaczy nawszem się mylić. Zdawa się raczej, że życie wkoło krąży, albo kołem się toczy. Po wiośnie następuje lato, po lecie jesień, po jesieni zima, po zimie znów wiosna i tak czas nieustawnie się obraca. Jedynie życie ludzkie zdąża do swego kresu, szybciej niźli wiatr, bez nadziei odnowienia się, chyba że w innem życiu, które niema obrębów, co je ograniczają.“ Tak mówi Cyd Hamet, filozof mahometański. Niektórzy, światła wiary prawdziwej pozbawieni, światłem jeno swego rozumu wspomagając się, k‘temu przyszli, iż pojęli niestateczność i szybką odmianę życia doczesnego i trwałość żywota wiecznego, co nas oczekuje. Nasz autor mówi to tutaj, mając na myśli szybkość, z jaką się skończyło, znikło, w dym się rozwiało i stało się cieniem wielkorządstwo Sanczo Pansy.
Gubernator, siódmej nocy od zaczęcia sprawowania urzędu, spoczywał właśnie w swej łożnicy, nasycony nie tyle winem i chlebem, ile wyroków wydawaniem, przyjmowaniem podań, praw i sankcyj ustanawianiem i gdy sen, mimo głodu, już miał mu zamknąć powieki, usłyszał nagle okropny odgłos dzwonów i wrzask taki, jakby się cała wyspa zapaść miała. Usiadł na łożu i jął nadsłuchiwać pilnie, próbując wymiarkować, coby za przyczyna tego harmideru była. Nie tylko nie mógł dorozumieć się, ale posłyszał, że do wrzawy i do dzwonów odgłosu domieszał się łoskot bębnów i trąb granie; przeto jeszcze bardziej zadziwiony pozostał, pełen strasznej trwogi i zalęknienia. Wyskoczył po chwili z łoża, włożył pantofle na nogi, z przyczyny wilgotności gruntu i, nie wdziewając na się sukni, podbiegł do drzwi komnaty, aby ujrzeć ze dwadzieścia osób, biegnących po gankach z zapalonemi pochodniami i szpadami dobytemi w rękach. Wszyscy wrzeszczeli jak opętani:
— Do broni, do broni, panie Gubernatorze! Do broni, bowiem na wyspę wdarło się mrowie nieprzyjaciół. Zginiemy marnie, jeżeli Wasza roztropność i dzielność nas nie poratuje! Z tym wrzaskiem i furją dobiegli do miejsca, gdzie stał Sanczo, pomieszany i osłupiały z przyczyny tego, co widział i słyszał. Gdy już się zbliżyli, jeden z nich rzekł:
— Uzbrajajcie się, Wasza Miłość, co prędzej, jeżeli me chcecie swej własnej zguby i zniszczenia całej wyspy.
— W co się mam uzbrajać? — zapytał Sanczo. — Cóż ja wiem o zbrojach i o niesieniu pomocy? Trzeba te rzeczy ostawić lepiej memu panu, Don Kichotowi z Manczy, który w tem mgnieniu oka wszystkiemu zaradzi. Ja, biedny grzesznik przed Bogiem, nie znam się wcale na tych bijatykach.
— Ach, panie Gubernatorze — rzecze drugi cóż to znów za miętkość? Niechże Wasza Miłość się uzbraja, przynieśliśmy WPanu broń następną i odsieczną. Wyjdźcie na plac i bądźcie naszym dowódcą, bo to się Wam z prawa należy, jakoże jesteście naszym gubernatorem.
— Niechże zatem do kata mnie uzbroją! — odparł Sanczo.
Wnet mu włożyli na koszulę dwa srogie puklerze, jeden z przodu, drugi z tyłu, nie pozwalając mu nawet sukni narzucić. Przez otwory, które uprzednio uczynili, wydobyli na wierzch jego ramiona, później ścisnęli go dobrze wkoło sznurem, tak iż uwięziony i zamurowany pozostał, między dwoma puklerzami, wyprostowany jak wrzeciono, nie mogąc kolan zgiąć, ani kroku postąpić. Dano mu do ręki lancę, na której się podparł, aby się na nogach móc utrzymać. Gdy go już tak oporządzili, nalegali, aby ruszył przodem, prowadził ich i do walki zagrzewał, jakoże jest ich gwiazdą polarną, gwiazdą zaranną i latarnią, tedy można być upewnionym, że sprawy dobrym torem pójdą.
— Jakże, do djabła, mam iść nieszczęsny — odparł Sanczo — gdy goleniami poruszyć nie mogę, gdyż przeszkadzają mi w tem te ramy, w któreście mnie tak ciasno oprawili? Możecie mnie tylko wziąć na ramiona, zanieść mnie pod jakiś próg i położyć wpoprzek albo wzdłuż, będę tego progu pilnował mojem ciałem i tą lancą.
— Ruszajcie naprzód, panie Gubernatorze — zawołał jeden — to raczej strach, niż tarcze, nie zwala WPanu postąpić kroku. Pospieszajcie, otrząśnijcie się, czas nagli, liczba nieprzyjaciół się zwiększa, hałas się pomnaża, niebezpieczeństwo rośnie.
Na te zaklęcia i przymówki, gubernator spróbował poruszyć się, atoli chcąc postąpić, upadł jak długi z takim rumorem, iż zdało mu się, że się na kawałki roztrącił. Pozostał na ziemi, niby żółw, zamknięty w swojej skorupie, jak połeć wieprzka solonego w dzieży, lub jak łódź, co na ławicy piasku osiadła. Jego upadek nie pobudził do litości przedrwiwaczy, którzy, pochodnie zagasiwszy, jeszcze większego głosu dobyli, larum i zgiełk czyniąc okrutny. Przebiegli po nieboraku Sanczy, brzuch mu tratując i szczękając orężem po puklerzach. Gdyby nie stulił się do kuny i głowy między tarcze nie schował, do gorszych dlań rzeczy przyjśćby mogło. Do tej ostateczności przywiedziony, pot śmiertelny z siebie wydawał i z całego serca Boga prosił, aby go z tego niebezpieczeństwa wydobył. Jedni po nim deptali, drudzy przewracali się na niego, a znalazł się i taki żartowniś, co stanął na nim i stał tak kęs czasu, wydając jakby z wieży rozkazy walczącym i krzycząc:
— Pójdźcie tutaj! Z tej strony nieprzyjaciele następują! Brońcie tego wykuszu; zamknąć tę bramę i schody zatarasować! Dawajcie tu smołę gorącą, roztopioną żywicę i wrzącą oliwę! Na ulicach ustawić szańczyki z materaców!
Mówiąc pokrótce, z wielkim pośpiechem wymienił wszystkie wojskowe narzędzia i sprzęty, do oblężenia i obrony miasta należące. Nieborak Sanczo, potłuczony i zmielony, słuchając wszystkiego i cierpiąc okrutnie, szemrał skroś zęby:
„Niech Bóg zdarzy, aby ta wyspa wkrótce stracona została, a ja, abym umarł albo został oswobodzony od tej strasznej tortury“. Niebo wysłuchało tego wołania i gdy się tego najmniej spodziewał, posłyszał jak wołano: „Zwycięstwo! Zwycięstwo! Nieprzyjaciele rzucili się do ucieczki! Podnieście się, panie gubernatorze, cieszcie się z zwycięstwa i rozdzielcie łup, dobyty na nieprzyjaciołach, dzięki dzielności twego niezwyciężonego ramienia“.
— Niechaj mnie podniosą! — rzekł zbolałym i żałosnym głosem. Dopomogli mu powstać na nogi, a gdy już stanął, rzekł:
— Wroga, którego zwyciężyłem, niech mi gwoździem do łba przybiją. Nie chcę dzielić łupu, dobytego na nieprzyjacielu. Proszę jeno przyjaciela, jeżeli taki się znajdzie, aby mi dał kilka kropel wina i osuszył mnie z tego potu, gdyż czuję się, jakbym był cały w wodzie.
Otarli go. Przynieśli mu wina i uwolnili go z puklerzy. Gdy usiadł na łożu, wpadł w omdlenie ze strachu, wysilenia i nuży. Żartownisie zaczęli żałować, że tak daleko figle swoje posunęli. Gdy jednak Sanczo do zmysłów utraconych przyszedł, uciszył się ich niepokój, który omdleniem Sanczy spowodowany został. Gubernator zapytał, która godzina. Odpowiedzieli mu że już dnieje. Sanczo, nie nie mówiąc, zaczął się ubierać, cały pogrążony w milczeniu. Wszyscy patrzyli nań nie wiedząc, co ma znaczyć ta pospieszność, z jaką suknie na siebie nakłada. Ubrawszy się wreszcie z niemałą ciężkością, (tak był potłuczony i zbity), ruszył powoli ku stajni, otoczony ciżbą przytomnych. Zbliżył się do swego osła, obłapił go, ucałował w łeb i rzekł:
— Pójdź, mój towarzyszu i przyjacielu, wierny wspołeczniku moich trudów i nieszczęść. Dopóki żyłem z tobą, nie myślałem o niczem, jak o napasieniu cię i oporządzeniu twojej burdy; szczęśliwe były moje godziny, szczęśliwe dni i lata. Ale odkąd cię odstąpiłem i wlazłem na szczebel pychy, tysiąc nieszczęść, tysiąc trosk i cztery tysiące kłopotów i przykrości wstąpiło do mojej duszy.
Mówiąc tak, kulbaczył swego osła, bez tego, aby ktoś słowem jednem się doń odezwał. Gdy już osioł miał burdę na sobie, wgramolił się na jego grzbiet, nie bez wielkiego wysilenia i trudu, zas później, obróciwszy się do marszałka, sekretarza, szafarza i doktora Pedra Rezio, jako i do innych przytomnych, rzekł:
— Dajcie mi wolną drogę, moi panowie, i podwoicie mi powrócić do dawnej swobody i dawnego życia, abym zmartwychwstał z teraźniejszej śmierci. Nie przyszedłem na świat poto, aby być gubernatorem i by bronić wysp i miast, przeciwko wrogom, co je napastują. Rozumiem się lepiej na uprawie roli, na kopaniu rydlem i na obcinaniu winnych krzewów w winnicy, niż na ustanawianiu praw i obronie królestw i prowincyj. Świętemu Piotrowi dobrze w Rzymie, chcę przez to rzec, że niech każdy siedzi, gdzie się należy, i pilnuje swego rzemiosła, dla którego się narodził. Mnie przystojniej z łopatą w garści, niżli ze sceptrum gubernatora. Wolę się sycić zupą z czosnku, niżli podlegać twardej opiece niezbytego doktora, który mnie chce głodem zamorzyć. Wolę, powiadam, spoczywać latem w cieniu dębu, zaś zimą wysypiać się zakutany w kabat, skórą owczą podbity, byleby tylko czuć swoją swobodę, niżli spać na płótnach z Holandji i stroić się w skóry kunie i futra sobolowe, ciężar rządzenia na sobie nosząc. Ostańcie z Bogiem WPanowie i powiedzcie księciu, że nagi na świat przyszedłem i nagi się być znajduję, ani nie straciłem, ani nic nie zyskałem; chcę rzec, że bez jednego szeląga, nastałem na te urzędy i bez jednego szeląga stąd odchodzę, przeciwko zwyczajowi gubernatorów innych wysp. Rozstąpcie się i dajcie mi przejazd swobodny, jadę, aby się plastrami obłożyć, gdyż, jak mi się zdaje, wszystkie żebra mam połamane, z łaski nieprzyjaciół, którzy tej nocy przechadzali się po mnie!
— Tego nam WPan nie uczyni, panie Gubernatorze — rzekł doktór Pedro Rezio — dam Waszej Miłości kordjał na obrażenia, który powróci Wam dawny wigor i zdrowie. Co się tyczy posiłków, to przyrzekam Waszej Miłości, że się poprawię i pozwolę jeść w wielkiej obfitości wszystko, na co tylko będziecie mieli wolę.
— Późno, mój miły — odparł Sanczo. — Mam równą chęć tu siedzieć, jak Turkiem ostać. Tych żartów dwa razy powtarzać nie lza. Równie tu nie pozostanę, równie innego urzędu nie przyjmę, choćby mi go dawano, jako potrawę wymyślną między dwoma daniami, jak i bez skrzydeł do nieba nie dolecę. Jestem z rodu Pansów, zaś my wszyscy mamy łby twarde: gdy mówię raz nie do pary, tak być musi, choćby i było do pary i choćby cały świat mówił inaczej. Niech w tej stajni ostaną skrzydła mrówki, które mnie w powietrze uniosły, abym jadał jaskółki i wróble, a my zacznijmy chodzić po ziemi, nogami dobrze napłask. Chocia ich zdobić nie będą trzewiki ze skóry kordobańskiej, pięknie wyrzynanej, przecie nie zabraknie łyka na chodaki. Niech każda owca z drugą owcą chadza i niech nikt dalej nogi nie wyciąga, jak jego suknia sięga. Teraz zaś nie tamujcie mi już drogi, bo się pora późna czyni.
Na to odparł marszałek:
— Nie będziemy sprzeczni odjazdowi Waszej Miłości, panie Gubernatorze, atoli z żalem go utracimy, gdyż chcielibyśmy go zatrzymać, dla jego bystrości umysłu i dowcipu biegłości.
Wiadomo jednak, że każdy gubernator, odjeżdżając z miejsca, gdzie rządził, winien zdać rachunek ze swoich czynności. Spraw się Wasza Miłość z tych dziesięciu dni, w ciągu których władzę sprawowałeś, a później ruszaj w pokoju z Bogiem.
— Nikt tego po mnie żądać nie może — odparł Sanczo — krom księcia, lub człeka, któremu książę to zlecił. Jadę obaczyć się z księciem i zdać mu ze wszystkiego szeroko sprawę. Do tego wyjeżdżając stąd, tak jak wyjeżdżam nagi, daję poznać jawnie, że rządziłem jak anioł.
— Na mą duszę — odparł doktór Rezio — wielki Sanczo Pansa słusznie mówi. Mniemam, że trzeba go wolno puścić; książę będzie go rad widzieć.
Wszyscy byli tegoż zdania. Rozstąpili się przeto, ofiarując się mu towarzyszyć i opatrzyć go we wszystko, co do wygodnej i bezpiecznej podróży należy.
Sanczo rzekł, iż pragnie trochę owsa dla swego siwca, zaś dla siebie pół bochenka chleba i kawał sera. Droga jest tak krótka, że niczego nie potrzebuje. Wszyscy go uściskali, a on ich wzajemnie. Pozostali zadziwieni z jego przemowy i tak nagłej a mądrej decyzji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.