Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Księstwo nie chcieli, aby wyzwanie ich hołdownika przez Don Kichota, uczynione dla przyczyn, o którycheśmy już namieniali, bez skutku pozostało. A chocia ten młodzian uszedł do Flandrji, aby tylko damy Rodriguez za świekrę nie mieć, wynaleźli na jego miejsce pachołka, Gaskończyka, zwanego Tosilosem, któremu wprzód należycie rozpowiedzieli jak się miał sprawować. Po dwóch dniach książę oznajmił Don Kichotowi, że za cztery dni adwersarz w zbroi rycerskiej stanie na placu, dowodząc, że ta panienka zełgała na pół brody, albo i li na całą brodę,[1] i gdy twierdziła, iż przyrzekł się z nią ożenić. Don Kichot wielce się uradował z tej nowiny. Obiecał sobie, że cudów w tej spotyczce dokaże i za wielkie szczęście poczytywał sobie tę sposobność, która mu pozwoli okazać książęcej parze jak daleko sięga dzielność jego niezwyciężonego ramienia. Pełen wesela oczekiwał upłynięcia tych czterech dni, które, mierzone jego niecierpliwością, czterema wiekami mu się zdały.
Pozwólmy im upływać (tak jak i innym rzeczom upłvwać pozwoliliśmy) i wracajmy do Sanczy, który ni to rad, ni to smutny, jechał na swoim ośle, chcąc odszukać swego pana. Towarzystwo osła przekładał nad wielkorządstwa wszystkich wysp na świecie.
Jeszcze niewiele się był oddalił od swojej wyspy (nie zatroskał się nigdy o rozpatrzenie tej sprawy, czyli wyspą, miastem czy też wsią było miejsce, gdzie rządy sprawował), gdy ujrzał idących naprzeciwko niemu sześciu pielgrzymów, na kijach wspartych. Byli to cudzoziemcy, co śpiewając, o jałmużnę proszą. Gdy się już do niego zbliżyli, ustawili się w dwa szeregi i, dobywszy wszyscy wraz głosu, jęli śpiewać w swoim języku jakąś pieśń, której Sanczo zrozumieć nie mógł, krom jednego słowa: jałmużna, jasno w tej pieśni wyrażonego. Dorozumiał się zatem, że o wziątek w tym śpiewie proszą, a że był miłosierny z przyrodzenia, według tego, co Cyd Hamet powiada, wyciągnął zatem z sakwy połowę chleba i połowę sera, co je w drogę wziął, na opatrzenie swojej osoby, i dał im tę żywność, upewniając niememi znakami, że nic więcej nie ma. Pielgrzymi przyjęli chętnie chleb i ser, wołając:
— Güelte, güelte!
— Nie rozumiem — odparł Sanczo — czego żądacie odemnie poczciwcy!
Wówczas jeden z pielgrzymów wyjął spod sukni mieszek i pokazał go Sanczy, z czego giermek wniósł, że pieniędzy się domagają. Sanczo przytknął do gardła wielki palec, zaś drugą rękę rozszerzył, dając im znak, że złamanego szeląga nie ma przy duszy, później zwarł piętami osła, aby ich minąć. Gdy przejeżdżał, jeden z pielgrzymów, bacznie nań spojrzawszy, podbiegł do niego, zarzucił mu ramiona na szyję i zawołał w czystym języku kastylijskim:
— Dla Boga, cóż ja widzę? Zaliż to możliwe, ze trzymam w ramionach mego drogiego kompana i sąsiada, Sanczo Pansę? Trzymam go, trzymam ani chybi, gdyż nie śpię przecież, zaś o tej godzinie nigdy jeszcze nie jestem pijany.
Sanczo zadziwił się niezmiernie, usłyszawszy, ze go po imieniu zowie i za szyję obłapia jeden z tych cudzoziemskich pielgrzymów. Chocia patrzył na niego z pilnością i w milczeniu, przecie go rozeznać nie mógł. Pielgrzym, widząc, iż Sanczo w niepewności ostaje, rzekł:
— Zali to możliwe, abyś bracie mój, Sanczo Pansi, nie poznał swego rodaka, Rikota Maura, kramarza z twojej wsi?
Sanczo jeszcze pilniej na niego zważył, a wkońcu rozeznawszy go, zarzucił mu ramiona na szyję, nie złażąc z osła i rzekł:
— Któż u djabła mógł cię poznać w tę suknię kuglarską przystrojonego? Rzeknij mi, kto z ciebie takiego Francuzika[2] uczynił i jak śmiesz do Hiszpanii powracać, gdzie, jeśli dociekną kim jesteś i poznają cię, będziesz się miał spyszna.
— Jeżeli mnie nie wydasz, Sanczo — odparł pielgrzym — będę pewien, że nikt mnie w tem przebraniu nie pozna. Zejdźmy z drogi i schrońmy się do tego lasu topolowego, gdzie moi wspołecznicy umyślili odpocząć i posilić się nieco. I ty się z nami posilisz, są to bowiem ludzie dobrzy i uprzejmi. Będę miał sposobność opowiedzieć ci, co mi się zdarzyło, gdym wyszedł ze wsi, aby być posłuszny rozkazaniu Jego Królewskiej Mości, które tak surowie zagroziło memu nieszczęśliwemu narodowi,[3] jak o tem już pewnie słyszałeś.
Sanczo przystał na prośbę Rikota, który, pogadawszy z innymi pielgrzymami, ruszył wraz z nimi do lasu topolowego, który widniał w pewnem oddaleniu od głównego traktu. Pielgrzymi zrzucili kostury, zdjęli płaszczyki i pozostali w spodnich sukniach. Wszyscy byli młodzieńcami o udatnym pozorze, krom Rikota człeka już w lata posuniętego. Mieli sakwy dobrze opatrzone i to rzeczami, co apetyt na odległość dwóch mil przyciągają. Rozsiedli się na ziemi i, uczyniwszy sobie obrus ze świeżej murawy, rozłożyli na niej chleb, sól, noże, orzechy, kawałki serów i gnaty prosięce, których jeśli już obgryzać nie można było, to przynajmniej można je było wysysać. Rozdana została także potrawa czarna, co się zowie cabial, przyrządzona z ikry rybiej i wielce apetyt pobudzająca. Nie brakowało im także oliwek, acz suchych i bez soku, przecie smakowitych i pachnących. Najwięcej jednak tę ucztę na trawie ozdobiło sześć sporych butlów wina. Każdy z swej sakwy jedną wyciągnął, nawet poczciwy Rikote, co z Maura przedzierzgnął się w Niemca, wydobył butlę, która wielkością innym dorównywała. Zaczęli pojadać z wielkim smakiem, z rozmysłem, a powoli, kosztując każdy kęs, który końcem noża brali. Naraz podnieśli wszyscy w górę ramiona i swoje butle, poczem szyjki ich do gęb wraziwszy, oczy w niebo utkwili, jakby ich tam jakiś widok przynęcił. W tej postawie głowy raz na tę stronę, to znów na tamtą przechylali, jakby na znak doznawanej rozkoszy, która trwała tak długo, wpóki cała zawartość tych butlów do ich brzuchów nie przeszła. Sanczo patrzył na to wszystko i „nad niczem nie bolał“.[4] Przeciwnie, zgodnie z przysłowiem, które znał: „kiedy wejdziesz między wrony, krakaj jak i ony“, poprosił Rikota o butlę i, jak wszyscy inni, z tem samem ukontentowaniem wzrok w niebo wbił. Butle cztery razy pozwoliły należycie być wychylone, ale za piątym razem już posłuszeństwa odmówiły, wyschłe i suche były bowiem bardziej od janowca. To nieco umniejszyło radość, którą wszyscy okazywali. Od czasu do czasu niektórzy z pielgrzymów ściskali Sancza za prawicę, mówiąc: „Hiszpan i Niemiec, dwa kompany“, zaś Sanczo odpowiadał: „Dobrzy kompani do króćset!“ i wybuchał śmiechem, który przez godzinę się rozlegał.
Giermek zapomniał już o wszystkiem, co mu się na urzędzie przytrafiło, bowiem gdy człek je i pije, zmartwienia pospolicie nad nim władzy nie mają. Gdy już wina nie stało, zmorzył ich sen. Posnęli tam, gdzie siedzieli, na świeżej murawie, co im za obrus służyła. Jedynie Rikote i Sanczo czuwali, gdyż mniej pili, a więcej jedli. Rikote odciągnął Sancza na stronę. Usiedli pod bukiem, zostawiwszy pielgrzymów, w głębokim śnie pogrążonych. Rikote, nie postarbnąwszy się ani razu w swoim języku maurytańskim, jął mówić czystym kastylijskim językiem, na ten kształt:
— Wiesz dobrze, mój przyjacielu i sąsiedzie, Sanczo Pansa, jaką trwogę i przestrach sprawiło pośród nas wywołanie Jego Królewskiej Mości i ukaz przeciwko naszemu narodowi. Ja przynajmniej tak zalękniony zostałem, iż zdało mi się, że jeszcze przed czasem, udzielonym nam na wyjście z Hiszpanji, na mnie i na moich synów spadnie surowa i okrutna kara. Umyśliłem zatem, jak na rozumnego człeka przystało, (który, gdy wie, że mu w oznaczonym czasie dom i schron odebrać mają, stara się o inny, aby się doń przenieść), umyśliłem, mówię, wyjść ze wsi sam bez rodziny, i poszukać miejsca sposobnego, gdziebym mógł bezpieczne schronienie dla swoich wynaleźć, bez tego pośpiechu, z jakim inni wyjeżdżali. Zważyłem dokładnie, wraz z przezorniejszymi ludźmi mego narodu, że ten wyrok królewski był nietylko zagrożeniem wobec nas, jak niektórzy mniemali, ale prawem istotnem, które dopełnione być miało w czasie oznaczonym. W wierze tej utwierdzała mnie i wiadomość o przewrotnych zamysłach i podłych intrygach, knowanych przez niektórych Maurów, które były takie, iż chyba sam Bóg natchnął króla, aby przywiódł do skutku ukaz tak surowy. Nie chcę mówić, abyśmy wszyscy winę ponosić mieli. Nie brak wśród nas prawdziwych i wiernych chrześcijan, aliści liczba ich jest tak mała, że się nie może sprzeciwić wielości tych, którzy nimi nie są. Niebezpiecznie jest węża karmić na swem łonie, i mieć w swym domu nieprzyjaciół.[5] Przeto byliśmy słusznie ukarani wygnaniem. Kara ta, niektórym łagodną się zdała, acz dla nas była najsroższym ciosem, jaki sobie tylko wystawić można. Gdziekolwiekżeśmy się znaleźli, wszędzie Hiszpanji odżałować nie mogliśmy. Tuśmy się przecie porodzili i Hiszpanja jest naszym krajem rodowitym. W żadnym kraju nie doznaliśmy przyjęcia, jakiegoby nasz smutny stan mógł się spodziewać. Żywiliśmy nadzieję, że w Barbarji i w całej Afryce znajdziemy dobre przyjęcie i wspór należny, atoli właśnie tam najgorzej się z nami obeszli.
Poznaliśmy nasze dobro, dopiero wówczas, kiedyśmy je utracili. Tak żywa chęć w nas trwa powrócenia do Hiszpanji, że większość tych, co jak ja, językiem kastylijskim władają, tu powracają,[6] ostawiając swoje żony i dzieci w opuszczeniu i bez pomocy, tak wielką jest bowiem ich miłość do kraju. Teraz wiem już przez eksperjencję, jak słodką rzeczą jest ojczyzny miłość. Wyszedłem zatem jak już powiedziałem, z naszej wsi i udałem się do Francji. Chocia nam tam nienajgorzej było, ochota mnie wzięła dalej wędrować. Udałem się do Włoch, stamtąd zaś do Niemiec. Zdaje mi się, że tam można żyć najswobodniej, gdyż lud tameczny nie zważa małych rzeczy i obrządków; każdy, według swego widzi mi się, postępuje a we wszystkich prawie prowincjach Niemiec, wolność sumienia i wiary panuje. Nająłem sobie blisko Augsburka dom przyzwoity. Później dołączyłem się do tych pielgrzymów, którzy zwykli każdego roku do Hiszpanji wędrować i miejsca święte odwiedzać, co są dla nich niby Indje, a przytem pewne źródło zarobku. Przebiegają wskroś całą krainę. Niemasz takiej wsi lub mieściny, skądby nie wyszli, dobrze nażarci i opici i przynajmniej jednym realem obdarowani. Przy końcu tej pielgrzymki pozostaje im zawsze ze sto skudów, które na złoto odmieniwszy, zawiercają w swoje kostury, albo i w kapuce od płaszczów ukrywają. Dzięki takim fortelom a obrotom, wynoszą złoto z królestwa, mimo granicznych straży i portów, gdzie za nimi dobrze śledzą.
Moim zamysłem, Sanczo, jest wydobyć z ziemi skarb, który zakopałem. Łatwie tego będę mógł dokonać, gdyż leży w ziemi daleko ode wsi. Napiszę później, albo i sam przebiorę się do Algieru, do mojej żony i córki, o których wiem, że się tam znajdują, aby znaleźć sposób przedostania się do jakiegoś francuskiego portu, skąd je do Niemiec zabiorę. Będziemy tam oczekiwali, aż Bóg inaczej nie zrządzi. Upewniony jestem, że moja córka Rikota i moja żona Franciszka Rikota dobrze są w świętej wierze katolickiej ugruntowane, a ja chocia im w tem ustępuję, przecie więcej dobrym chrześcijaninem jestem, jak Maurem. Proszę ciągle Boga, aby mi umysł oświecił, i natchnął jak Mu najlepiej służyć mam. Dziwuję się tylko niezmiernie i pojąć nie mogę. dlaczego moja żona i córka do Barbarji się udały, miast do Francji, gdzie mogłyby były żyć przecie jako chrześcijanki.
— Zważ Rikote, że nie od nich to zawisło — odparł Sanczo. Uprowadził je z sobą brat twojej żony, Juan Tiopeyo. Ów, będąc Maurem prawym, do tego miejsca dążył, które mu się najlepsze być wydało. Chcę ci rzec jeszcze, że próżno będziesz szukał tego, coś ukrył, gdyż słuchy chodzą, że twojej żonie i szwagrom odebrane zostały perły, wraz z wielką ilością monet złotych, i sekwestrem na skarb obłożone.
— Mogło i to być, Sanczo — rzekł Rikote — ale wiem dobrze, że nie dobrali się do mego skarbu, bo nie wyjawiłem im miejsca, w którem się znajduje, w obawie jakiegoś nieszczęścia. Jeżeli zgodzisz się pójść ze mną i dopomożesz mi wydobyć go i przechować, dam ci dwieście skudów. które będziesz mógł użyć na swe potrzeby — nie tajno mi bowiem, że ich nie masz wiele.
— Uczynię to chętnie — odparł Sanczo — ale nie sądź, że jestem z przyrodzenia chciwy. Gdyby przeciwnie było, nie wypuściłbym dzisiejszego rana z łap pewnego urzędu, który posiadając, mógłbym mieć ściany mego domu ze szczerego złota, zaś po sześciu miesiącach na srebrnych półmiskach jadać. I dlatego, a takoż, aby nie zdawało się, że zdradzam króla, wspomagając jego nieprzyjaciół, nie pójdę z tobą, dopóki mi nie przyrzekniesz czterystu skudów, tak jakeś ich dwieście obiecał.
— Jakiż to urząd opuściłeś dzisiaj, Sanczo? — zapytał Rikote.
— Odstąpiłem — rzecze Sanczo — wielkorządstwa wyspy, i to takiej, że lepszej nie znaleźć na trzy strzały z kuszy.
— Gdzie się znajduje ta wyspa?
— Gdzie się znajduje? — odparł Sanczo — o dwie mile stąd. Zowie się ta wyspa Baratarja.
— Zamilcz, Sanczo — rzekł Rikote. — Wyspy znajdują się na morzu. Nie masz ani jednej na lądzie stałym.
— Zacóżby nie? — odparł Sanczo — mówię ci, bracie, Rikocie, że wyjechałem z tej wyspy dzisiejszego rana, zaś wczoraj jeszcze zarządzałam nią do upodobania. Z tem wszystkiem opuściłem ją, zważywszy, że urząd gubernatora jest niebezpieczny.
— I cóżeś zarobił na swym urzędzie? — zapytał Rikote.
— Prawdę mówiąc, tyle zyskałem — odparł Sanczo — żem się dowiedział, niezdatnym być do rządzenia, chyba tylko trzodą owiec. Uznałem takoż, że bogactwa, których się sobie na tych urzędach przysparza, kosztują wiele niespokojności, niedospania i głodu, gdyż na wyspach gubernatorzy mało jadają, zwłaszcza jeżeli nad ich zdrowiem lekarze pieczę mają.
— Nie pojmuję cię Sanczo — rzekł Rikote — lecz zdaje mi się, że wszystko to są brednie, co je wyrażasz. Któżby ci był powierzył wyspy do rządzenia? Małoż jest na świecie ludzi zdatniejszych do sprawowania urzędu gubernatora? Zamilcz, Sanczo, i do zdrowych zmysłów powróć. Jeżeli pójdziesz ze mną i pomożesz mi wydobyć ukryty skarb (który jest tak wielki, że w samej rzeczy na to miano zasługuje) dam ci tyle, że będziesz miał żyć z czego.
— Jużem ci oświadczył, mój Rikocie — odparł Sanczo — że nie chcę. Niechaj ci wystarczy, że cię nie zdradzę. Idź dalej z Bogiem swoją drogą, a mnie pozwól moją podróż odbywać. Wiem, że to, co się uczciwie zarobi, nieraz stracone zostaje, ale i to wiem, że nabytość oszukana zawsze idzie do czarta, pospołu z swoim panem.
— Nie chcę więcej nalegać na cię, Sanczo — rzekł Rikote. — Powiedz mi jeno, czyś był we wsi, kiedy moja żona, córka i szwagier stamtąd wyjeżdżali?
— Zapewne, byłem temu przytomny — odparł Sanczo — i mogę rzec, iż twoja córka tak pięknie wyglądała, że niemała ciżba tak mężczyzn, jak i kobiet, we wsi mieszkających, wyszła, aby ją oglądać. Wszyscy powiadali, że jest to najpiękniejsze na świecie stworzenie.
Dziewczyna, odjeżdżając, łzami gorzkiemi się zalewała, ściskała gorąco swoje przyjaciółki i wszystkich, co ją oglądać przyszli. Prosiła, aby ją polecili Bogu i świętej Dziewicy, a wszystko to w takiem zasmuceniu, że i ja nie mogłem od łez się wstrzymać, chocia z przyrodzenia nie jestem do płaczu skory. Powiem ci także, iż było wielu, co ją ukryć chcieli, albo też z drogi ją porwać; stanęła temu na wstręcie jeno trwoga, aby woli królewskiej nieposłusznymi się nie okazać. Zwłaszcza niespokojność wielką okazywał Don Pedro Gregorio, ten bogaty młodzian, co go znasz. Powiadają, że się w niej rozkochał okrutnie. Po wyjeździe twojej córki, jużeśmy go we wsi nie widzieli. Można mniemać, że udał się w jej tropy, aby ją porwać — ale dotąd nie było o tem słychać nic pewnego.
— Zawsze miałem podejrzenie — odparł Rikote — że ten szlachcic miłuje moją córkę, jednakoż dobrze rozumiejąc o cnocie Rikoty, niewiele dbałem o jego afekty. Zapewne słyszałeś już o tem, Sanczo, że Maurytanki nierade łączą się w stadła z dawnymi chrześcijanami: jeżeli to i zachodzi, to nader zrzadka.
Córka moja, jak mniemam, więcej dbała o to, aby być prawą chrześcijanką, niż o miłość, i niewiele zważała na nalegania tego bogatego dziedzica.
— Daj Boże, aby tak było — odparł Sanczo — związek ten szczęściaby im nie przysporzył. Teraz jednak pozwól mi odjechać, Rikote, bowiem jeszcze dzisiaj wieczorem chcę przybyć tam, gdzie się znajduje mój pan, Don Kichot.
— Niech cię Bóg prowadzi, bracie Sanczo — rzekł Rikote. — Już też i moi towarzysze ze snu się ocknęli, czas i nam udać się w dalszą drogę.
Uściskali się serdecznie nawzajem. Sanczo wsiadł na swego osła, Rikote oparł się na swym kosturze i tak się rozstali.
- ↑ Przysięgać na swoją brodę, lub na gardło, było to wyrażenie, używane w wyzwaniach rycerskich. Broda była uważana za wielką ozdobę twarzy, „honor podbródka“, według retorycznego, napuszonego zwrotu pisarzy hiszpańskich.
- ↑ Franchote albo franchute, czy też franchón, była to pogardliwa nazwa, jaką lud nadawał wszystkim cudzoziemcom.
- ↑ Moriscos — potomkowie muzułmanów hiszpańskich, nawróceni pozornie na wiarę chrześcijańską, ochrzczeni pod przymusem, a jednak prześladowani, byli zawsze zagorzałymi wrogami chrzebcijaństwa.
Po zdobyciu Grenady (1492) musieli uznać twarde prawa hiszpańskie, ale marząc o odzyskaniu swobody, utrzymywali jednak stosunki z Turkami i piratami Algieru. W 1568 roku wybuchł bunt w Alpujarras, zatopiony w morzu krwi przez Don Juana Austryjackiego. W 1570 roku F’ilip II rozkazał, aby „Moriscos“ z Królestwa Granady zostali wysiedleni do Manczy, Estramadury i Kastylji. 22 września 1609 roku ukazał się edykt Filipa II, skazujący ich na banicję z Hiszpanji. W ciągu trzydziestu dni mieli opuścić kraj pod groźbą kary śmierci.
Ogólna liczba wygnanych nie przekraczała, według niektórych historyków 160.000. Wygnanie „Moriscos“ miało katastrofalne dla Hiszpanji następstwa. Upadł przemysł, handel i rolnictwo, znajdujące się dotychczas w rękach „niewiernych“. - ↑ Wiersz łaciński mówi: „Cum Romae fueris, romano vivito more“.
- ↑ Także i w „Rozmowie psów“ przebija gniew Cervantesa na „Moriscos“. „Widząc, że Hiszpanja chowa na swem łonie tyle żmij, trzeba mieć nadzieję, że rozumni władcy znajdą stosowne zapobieżenie“.
- ↑ Wobec tych, którzy powrócili do Hiszpanji, miał moc nowy edykt, ogłoszony w 1613 roku.