Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Don Kichot całe trzy dni i trzy noce bawił z Roque, a gdyby i trzysta lat z nim pozostawał, nie zbrakłoby mu na co patrzeć i dziwować się ich sposobowi życia. Budzili się skoro świt w jednem miejscu, zaś obiadowali w drugiem; nieraz uciekali niewiadomo przed kim, to znów oczekiwali, nie wiedzieć na kogo. Spali stojąc i przerywali sen, aby z miejsca na miejsce się przenosić. Wysyłali nieustannie szpiegów, słuchali relacji straży, i dmuchali w zapały muszkietów, chocia ich nie mieli wiele, będąc głównie w pistolety uzbrojeni. Roque spędzał noce w oddaleniu od swych ludzi, w tem, albo innem miejscu, tak, iż nie wiedzieli, gdzie nocleguje. Nieskończone obwieszczenia, jakie vice-król Barcelony czynił, nakładając cenę na jego głowę, trzymały go w wiecznej niepewności i strachu. Nie dowierzał nikomu, obawiając się, aby właśni ludzie życia mu nie odjęli, albo go żywcem w ręce sprawiedliwości nie wydali.
Żywot to w samej rzeczy nędzny i pełen trudów.
Wkońcu ścieżkami nieznajomemi i manowcami Roque, Don Kichot, Sanczo i sześciu giermków udali się do Barcelony. Przybyli na brzeg morski miasta nocą, w wigilję dnia Świętego Jana. Roque uściskał Don Kichota i Sanczę, Któremu wręczył dziesięć przyrzeczonych skudów. Wyrazili sobie niemałe oświadczenia grzeczności i uniżoności. Roque obrócił się potem nazad, zaś Don Kichot pozostał na koniu, czekając aż rozednieje. Wkrótce na krużgankach Wschodu ukazało się oblicze białej jutrzenki, napawającej radością trawy, zioła i kwiaty. W tej samej chwili uradował się ich słuch odgłosem trąbek, bębnów i dźwiękiem dzwoneczków, któremi poruszali, jak się zdawać mogło, gońcy, wychodzący z miasta. Wkrótce jutrznia ustąpiła miejsca słońcu, które z obliczem, szerszem niźli tarcza, ukazało się nisko na horyzoncie, zaś później powoli podnosić się jęło.
Don Kichot i Sanczo, na wszystkie strony wzrok obracając, dostrzegli morze, którego jeszcze w życiu swojem nie widzieli. Zdało im się niezmiernie wielkie i daleko obszerniejsze, niż jeziora Ruidera, oglądane w rodzinnej Manczy. Później ujrzeli galery, stojące na brzegu. Gdy opuszczono na nich żagle, okazały się całe upstrzone chorągiewkami, które powiewały na wietrze, lub nachylały się ku wodzie. Na pokładach rozbrzmiały dźwięki trąb, dzwoneczków i hobojów, które zbliska i zdaleka napełniały powietrze miłym i wojennym odgłosem.
Galery poczęły się ruszać, szykując się jakby do utarczki na tych cichych wodach. W tym czasie niezliczona ilość kawalerów, siedzących na pięknych rumakach i strojnie przybranych, wyjechała z miasta, stosując jazdę swoją do poruszenia galer. Żołnierze z galer strzelali gęsto z harmat, którym odpowiadały działa, stojące na wałach i na zamku.
Jeżeli ciężkie moździerze napełniały powietrze hukiem okrutnym, to harmatki, znajdujące się na mostkach galer nie pozostawały im dłużne. Morze, pełne wesela, ziemia radości, a powietrze światłości, acz zaćmionej czasem dymami artylerji, wszystko to okazywało radość i wraz do niej zachęcało.
Sanczo Pansa nie mógł pojąć, jak te wielkie gmachy, ruszające się po morzu, tyle nóg mieć mogą.
Tymczasem jezdni, strojnie przybrani, wesołe okrzyki wznosząc i harmider wielki czyniąc, przybiegli na wyskok do miejsca, gdzie znajdował się zadziwiony i osłupiały Don Kichot. Jeden z nich, uwiadomiony od Roque, rzekł głośno, obracając się do Don Kichota:
— Niech będzie pozdrowione w naszem mieście zwierciadło, pochodnia, i gwiazda zaranna rycerstwa błędnego, gdziekolwiek tylko ono się szeroko rozciąga. Niech będzie pozdrowiony, mówię, dzielny Don Kichot z Manczy, nie ów fałszywy, zmyślony i nierzetelny, którego nam niedawno w omylnej księdze pokazano, lecz prawdziwy i wierny, co go nam opisał Cyd Hamet Benengeli, ów wyborny kwiat dziejopisów. Don Kichot nie odpowiedział ani słowa; kawalerzy nie czekali zresztą na jego odpowiedź, jeno obstąpili go, zataczając wdzięcznie tam i sam końmi. Don Kichot, obróciwszy się do Sanczy, rzekł:
— Ci Ichmoście poznali nas ani chybi; założyłbym się, że czytali naszą historję, a takoż i tę świeżo ogłoszoną, co ją Aragończyk napisał.
Kawaler, który pierwszy przemówił do Don Kichota, rzekł:
— Błagamy Was, panie Don Kichocie, abyście raczyli z nami jechać; jesteśmy wszyscy Waszymi sługami i wielkimi przyjaciółmi Roque Guinart’a.
— Jeżeli dworności — odparł Don Kichot — dworność zradzają, to Wasza, WPanie, jest córką i bliską krewniaczką dworności Wielkiego Roque. Wiedźcie mnie, gdzie się Wam podoba, nie mam życzenia, coby nie było Waszem życzeniem, zwłaszcza jeśli zechcecie użyć je na usługi swoje.
Kawaler odparł mu w słowach niemniej wykwintnych; później przybyli otoczyli Don Kichota kołem i powiedli go do miasta, przy dźwięku trąb i hobojów.
Przy wjeździe do grodu złośliwy przypadek, który jest twórcą wszelkiego zła oraz dzieci, będące więcej złośliwemi, niźli sama złośliwość, sprawiły, że dwaj zuchwali swywolnicy przecisnęli się przez tłum, podnieśli Rossynantowi i osłu ogony i podłożyli im pęki kłującego janowca. Biedne bydlęta, poczuwszy te niezwykłe ostrogi, ścisnęły ogony, co im tem bardziej dokuczyło, tak dalece, że jęły wierzgać przodem i zadem, aż wreszcie zrzuciły swoich panów na ziemię. Don Kichot, rozgniewany i strapiony pobiegł, aby odjąć swemu rumakowi kłujące pierze z podogonia, to samo uczynił Sanczo ze swoim osłem. Kawalerowie, wiodący Don Kichota, chcieli ukarać zuchwalstwo swywolników, ale niemożliwe się to okazało, gdyż chłopcy wmieszali się już w ciżbę tych, co szli za nimi.
Don Kichot dosiadł z powrotem Rossynanta, zaś Sanczo osła. Odprowadzani powszechnemi aplauzy i muzyką, przybyli do domu tego, kto ich prowadził.
Był to dom przestrony i wspaniały, jak przystało na dom bogatego rycerza.
— Zostawiamy Don Kichota w tem miejscu tymczasem, bowiem tak chce Cyd Hamet.