Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM V
O MĄDREJ I MIŁEJ DYSPUCIE MIĘDZY SANCZO PANSĄ A JEGO ŻONĄ, TERESĄ PANSA, TUDZIEŻ O RÓŻNYCH RZECZACH, PAMIĘCI GODNYCH

Tłumacz tej historji, doszedłszy do tego piątego kapitulum, rzecze, iż ma je za nierzetelne, gdyz Sanczo Pansa przemawia tutaj całkiem inaczej, niżby się tego było można spodziewać, po jego niezbyt bystrem przyrodzeniu. Mówi rzeczy subtylne, które się zdają przechodzić jego pojętność. Tłumacz wyjaśnia, że nie chciał jednak tego kapitulum opuścić, aby nie chybić niwczem wziętej na się powinności. Ciągnie tedy dalej na ten kształt:
Sanczo powrócił do domu, tak niepomiernie uradowany i rozweselon, że jego żona zdaleka, na strzał z kuszy, jego wesołość poznawszy, spytała go zaraz skwapliwie:
— Cóż ci się stało tak pociesznego, miły mężu, żeś taki wesoły i dobrej myśli?
Na co Sanczo odparł:
— Moja żono, gdyby Bóg chciał, zaprawdę, cieszyłbym się z tego, że nie jestem tak ukontentowany, jak to po sobie pokazuję.
— Nie rozumiem cię, drogi mężu — odparła Teresa. Nie wiem, co chcesz powiedzieć przez to, że gdyby Bóg zdarzył, miałbyś to sobie za szczęście, że nie jesteś tak ukontentowany. Chociażem prostaczka, przecie jednak nie taka, abym mogła mniemać, że jakiś człek na świecie może być kontent z tego, że nie jest kontent.
— Musisz wiedzieć, Tereso — odparł Sanczo, — żem dlatego rozweselon i szczęśliw, iż umyśliłem zaciągnąć się znów na służbę do mego pana Don Kichota, który pragnie poraz trzeci w świat, na szukanie przygód wyruszyć. Ja zaś z nim pospołu się wybieram, gdyż mnie potrzeba nagli, a krzepi nadzieja, że znajdę jeszcze nowe sto skudów, jak te, któreśmy już wydali. Trapi mnie jednakowoż myśl rozłąki z tobą i miłemi dzieciakami memi. Gdyby Bóg dał mi sposób do życia i wyżywienia się tu, we własnym domu, bez zraszania czoła potem i bez włóczenia się po różnych manowcach i pustaciach ( — niewieleby to przecie Boga kosztowało, wystarczyłoby, gdyby chciał) — jasne jest, że moja radość byłaby większa i bardziej trwała, gdyż nie doznawałbym przykrości odstępować cię. Zatem nie bez słusznej racji rzekłem, że gdyby Bóg zechciał, byłbym zadowolony, że nie jestem tak kontent.
— Bacz Sanczo — rzekła Teresa — że odkąd stałeś się towarzyszem rycerza błędnego, mówisz tak zawikłanie, że cię wcale wyrozumieć nie mogę.
— Wystarczy, moja żono — rzekł Sanczo — jeśli Bóg mnie pojmie, gdyż jest On Tym, który ma o każdej rzeczy rozumienie. Lecz przerwijmy już ten dyskurs. Pamiętaj, córuchno, że w ciągu tych trzech dni musisz mieć troskliwą pieczę nad osłem, tak, aby był zdatny do noszenia zbroi. Dawaj mu w dwójnasób obroku, miej baczenie na burdę i na cały sprzęt zbrojny. Nie jedziemy przecież na wesele, lecz wyruszamy w świat, aby się zmierzyć z olbrzymami, smokami i monstrami, aby słuchać świstów, ryczeń, skowytów, i wycia. Wszystko to byłoby jeszcze różami bez kolców, gdyby tylko nie przyszło się potykać z Yangosami i zaczarowanymi Maurami.
— Wiem dobrze, drogi mężu — rzekła Teresa — że giermkowie błędni nie jedzą darmo chleba swoich panów. Będę prosiła Boga, aby cię szybko z tych ciężkich wydobył terminów.
— Mówię, moja żono, — odparł Sanczo — że gdybym w krótkim czasie nie spodziewał się zostać rządcą jakiejś wyspy, padłbym chyba zaraz trupem.
— Tego znów nie mów, mój mężu — rzekła Teresa — Kokosz, chociaż pypciem obarczona, także żyć pragnie. Żyj przeto i niech kaduk porwie wszystkie wielkorządstwa, jakie są na świecie. Z żywota matki wyszedłeś na świat bez gubernatorstwa, bez wielkorządstwa żyłeś do tej pory i bez wielkorządstwa złożą cię do grobu, kiedy to się Bogu podobać będzie. Iluż to ludzi na świecie żyje bez tych rządów, a przecież żyć nie przestają i do rodzaju ludzkiego nadal się liczą. Najlepsza potrawa, z głodu przyprawa, a jakoże nigdy jej biedakom nie brak, tedy ją zawsze ze smakiem spożywają. Gdybyś jednak, trafunkiem, mój Sanczo, jakieś wielkorządstwo zdobył, nie przepomnij o mnie i o dzieckach.
Bacz, że nasz mały Sanczyk ma już piętnaście lat skończonych, czas tedy, aby poszedł do szkół, zwłaszcza, że jego wuj, ksiądz, chce go do stanu duchownego przeznaczyć. Bacz także, że nasza córuchna, Marja Sancza czuje już wolę Bożą, i że nie umrze ze strachu przed mężem, gdy ją w stadło oddamy.
Mniemam, że równie gorąco pragnie mieć męża, jak ty pragniesz być gubernatorem. Lepiej ją źle zamąż wydać, niż w dobrem widzieć nałożnictwie.
— Na moją duszę, przysięgam, moja żono — odparł Sanczo — że gdy tylko łaska Pana naszego wielkorządstwa mi udzieli, w tak wysokie związki oddam córkę moją, Marję Sanczę, że wszyscy będą ją musieli zwać signorą.
— Nie, nie, mój mężu — odparła Teresa. — Przeznacz dla niej równe zamężcie, pewniejsze to i przystojniejsze dla niej będzie, niż jeślibyś miast chodaków dał jej pantofelki, a miast siwej sukmany z barchanu, obłóczył ją w powłóczystą szatę jedwabną i w robrony ustroił. Gdy miast Marjanny, jak ją wszyscy zowią, zwracając się do niej przez ty, będzie się zwała jakąś tam donją, czy signorą, straci nieboraczka głowę z kretesem i za każdym krokiem potykać się będzie, pokazując wszem wobec osnowę swej grubej, chłopskiej tkaniny.
— Zawrzyj mowę, głupia! — rzekł Sanczo. — Wystarczy dwóch albo trzech lat, aby przywykła. Po tym czasie wielkopańskość i dostojność przylgną do niej naschwał.
— Kontentuj się swoim stanem, Sanczo, i nie wynoś się zbytnio — odparła Teresa. — Przypomnij sobie, co przysłowie powiada: „Utrzyj nosa synowi sąsiada, ożeń go z córką, taka jest ma rada.“ Właśnie pięknaby to rzecz była, ani słowa, gdybyśmy wydali naszą Marję za jakieś grabiątko czy innego wielkiego panka, który, gdy mu jaśnie pańskie fumy do głowy przyjdą, zbeszta ją okrutnie, zowiąc chłopką, córką pastucha i gałganichy. I być tego nie może, mój drogi! Zaliż po to córkę moją na świat wydałam? Przywieź tylko trochę grosiwa, Sanczo, zaś mnie już pozostaw troskę o jej zamężcie. Mamy tu Lope Toccia, syna Jana Toccia, młodzieniaszka wcale kształtnego, któremu nic nie brak — wiem, że mu nasza dziewucha w oko wpadła. Zacny to będzie dla niej związek, gdyż stanik stanikowi równy, a my ich zawsze przy sobie mieć będziemy. Znajdziemy się wszyscy społem: rodzice i dzieci, zięciowie i wnukowie, zaś pokój i błogosławieństwo boskie będzie z nami! Gdy ją dasz w stadło u dworu, albo gdzieś w tych wielkich miastach, nikt jej tam nie zrozumie, ani ona nikogo!
— O ty bydlę bezrozumne i żono Belzebuba — zawołał Sanczo — Przeczże chcesz teraz bez żadnej racji przeszkodzić mi wydać moją córkę za tego, co mi przysporzy wnucząt, wielkich paniąt i dziedziców?... Bacz, Tereso, na to, co zawsze moi dziadowie mówili: kto nie umie używać fortuny, gdy mu ona sama w ręce włazi, nie powinien się później żalić, że mu okazja uciekła. Nie byłoby dobrze, gdybyśmy zamknęli drzwi, do których teraz kołata. Dajmy się nieść temu pomyślnemu wiatrowi, który na ten czas wieje!
(Dla tej modły mówienia i tych dyskursów Sanczo Pansy, tłumacz tej historji kapitulum niniejsze za podrobione uważa.)
Zaliż myślisz, zwierzaku, — ciągnął dalej Sanczo — że nie byłoby dobrze, gdybym dostąpił jakiegoś wielkorządstwa, które nas z gnoju wywiedzie? Ożenię Marję Sanczę z kim mi się podoba, a obaczysz, że będą cię zwali „donją Teresą Pansą“. Będziesz siadała w kościele, na bogatych kobiercach, makatach i poduszkach, ku zazdrości wszystkich panien szlacheckich naszego kraju. Jeśli nie chcesz, ostawaj na zawsze w tym staniku, bez tego, aby ci przybywało, albo ubywało, nie ruszając się ani naprzód, ani wtył, niby te osoby na obiciach i malowidłach wystawione. Ale dajmy już temu spokój! Sanczyka musi być grabianką, choćbyś nie wiem co gadać miała!
— Tak jaśnie, tak dowodnie widzisz to, o czem mówisz, mój mężu? — spytała Teresa. — Ja zaś, mówiąc poprawdzie, boję się, aby to grabiostwo córki naszej do zguby nie przywiodło. Rób, co chcesz: uczyń z niej grabinię, czy księżniczkę, ale pamiętaj, że to będzie bez mojej woli i mojego przyzwolenia. Zawsze mi się podobała równość, tak iż cierpieć nie mogę tego wysadzania się i kokoszenia, bez słusznej racji. Na chrzcie świętym dali mi proste i krótkie imię „Teresa“, bez przydatków, wspaniałości, bez różnych pań i panów. Coccio zwał się mój rodzic, ja zaś, jako twoja żona, zwę się Teresą Pansą (chocia, według prawa, winnam się zwać Teresą Coccio, aliści prawa tam się obracają, gdzie chcą królowie). Kontenta jestem ze swego nazwiska i nie chcę, aby mi dodawano „don“ do przodku imienia, gdyż jest ono trudnym do udźwignięcia ciężarem. Nie chcę dać przytem ludziom do gadania pochopu. Gdyby mnie ujrzeli ustrojoną jak grabini, albo gubernatorowa, zarazby gęby strzępili: Patrzcie, jak się puszy i dmie ta tłusta świniopaska! Wczora jeszcze przędła jakieś kłaki i płótna zgrzebne, chodziła na mszę, z głową, owiniętą połą swojej sukmany, a dzisiaj paraduje już buńczoszumnie w bławatach i haftach, tak jakbyśmy nie wiedzieli, kto zacz!
Gdy Bóg mi zachowa pięć, czy siedem zmysłów, jakie posiadam z przyrodzenia w całości, nie będę dawała do takich obmowisk pobudki. Ty, mój synku, stań się gubernatorem lub wyspiarzem, według swego gustu czy smaku. Ale ani ja, ani moja córka, przysięgam ci to na duszę matki mojej, nie ruszymy się na krok z naszej wsi. Białogłowa poczciwa, to ta noga złamana, co zawsze w domu pozostaje, zaś jedyną zabawą dla młódki przystojną — robota!
Idź za swym panem, Don Kichotem, szukać swoich przygód, a nas tu z naszym złym losem pozostaw. Bóg o nas nie zapomni i dobra nam przysporzy, jeśli na nie zasłużymy. Poprawdzie nie wiem, skąd twój pan wziął to „don“, skoro nie nosił go ani jego rodzic, ani dziad.
— Teraz wiem, kobieto — odparł Sanczo — że jakiegoś bisa musisz w sobie nosić. Skądżeś, u kaduka, tyle bredniów, bez ładu i składu wydobyła i nanizała je jak paciorki na sznurek. Cóż tu mają do czynienia przysłowia, hafty i aksamity?
Rzeknij mi, prostaczko głupia (jestem w prawie taką cię nazwać, gdyż nie pojmujesz moich słów i nie chcesz używać szczęścia, które samo w dom włazi). Gdyby moja córka miała się rzucić na łeb z wieży, lub błąkać się po świecie, niby infantka, donja Urraca,[1] miałabyś przyczynę nie pójść za moją radą. Jeśli jednak, w ten okamgnieniu, jak z bicza trząsł, przydaję jej „don“ jaśnie pańskie, dobywam ją z gnojówki i dźwigam na piedestał pod baldachim, gdzie będzie siedziała na aksamitach wspanialszych, od tych, jakie mieli Almoravides[2] w Marokku, przeczże nie chcesz zgodzić się ze mną?
— A wiesz, mój mężu, dlaczego? — rzekła Teresa. Dla przysłowia, które powiada: Co się przykrywa to się odkrywa. Na biedaka zaledwie okiem rzucą, w bogaczu natomiast wszyscy wzrok mają utkwiony. Gdy zaś ów bogacz był kiedyś biedakiem — owóż zaraz szemrania, obmowy, złośliwe przytyki, owóż brzęczenia, jakby całego roju pszczół.
— Posłuchaj, Tereso — odparł Sanczo — posłuchaj uważnie tego, co ci teraz powiem, gdyż ani chybi, nigdyżeś o tem w swojem życiu nie słyszała. Nie ze swojej głowy to wynajduję, gdyż są to słowa kaznodziei, który zeszłego postu w naszej wsi kazał. Powiadał (jeżeli dobrze pamiętam), że wszystkie rzeczy teraźniejsze, co pod nasze oczy codzień podpadają, lepiej się w głowę wbijają, niż rzeczy przeszłe.
(Wszystkie te racje, które tu Sancho przywodzi, są drugą przyczyną, dla której tłumacz powątpiewa o rzetelności tego kapitulum, widząc, że przechodzą one pojętność giermka. Sancho ciągnął dalej na ten kształt)
— Gdy widzimy człeka wymuskanego, strojnie i bogato odzianego, otoczonego wielkim pocztem sług, mimo chęci naszej, cześć i respekt dlań odczuwamy, chociażbyśmy i w pamięci mieli mierny stanik, z którego nie dawno był on wyszedł. Skoro ta plama z ubóstwa, czy z podłego urodzenia, pochodząca, już się zatarła, nie pytamy kim był, tylko się na to zapatrujemy, kim jest teraz. A jeśli ów, którego fortuna wywiodła z niziny i podłej kondycji, (są to słowa samego ojca kaznodzieji) i na szczyt pomyślności wprowadziła, okaże się wspaniałomyślny, dworny, grzeczny i obyczajny, jeśli, powiadam, dotrzyma kroku tym, co z starożytnych rodów idą, możesz mieć to za pewne, Tereso, że nikt nie przypomni sobie kim był wprzód, a wszyscy w powinnem zachowaniu mieć go będą, wiedząc kim jest teraz, krom zazdrośników, od których żadna pomyślna fortuna obronić nie może.
— Nie pojmuję cię, mój mężu — odparła Teresa — rób, co chcesz i głowy mi więcej nie psuj swemi roracjami i banialukami. Jeżeliś już rezolmował uczynić to, co mówisz...
— Mów rezolwował — rzekł Sanczo.
— Nie bałamuć czasu po próżnicy, miły mężu — odparła Teresa. Mówię jak Bóg przykazał, i nie chcę się mięszać do rzeczy, które mnie nie dotyczą. Chciałam rzec, że jeżeli się tak koniecznie zasadzasz być samorządcą, weź ze sobą syna naszego, Sanczyka, abyś go mógł nauczyć tego rządzenia. Dobrze jest, kiedy dzieci przywykają do rzemiosła ojców, które w dziedzictwie na nich przechodzi.
— Gdy już będę rządy sprawował — odparł Sanczo — pchnę tu gońca umyślnego, aby go zabrał, tobie zaś przyślę pieniędzy na oporządzenie. Nie będzie mi ich brakować, gdyż wielkorządcom każdy pożyczać gotów. Wówczas ustrój Sanczyka pięknie, aby go nie brali za tego, kim jest, ale kim ma być.
— Przyślij tylko pieniędzy — odparła Teresa — ja zaś już go wystroję jak laleczkę.
— A więc zgodziliśmy się — zapytał Sanczo — aby nasza córka była grabinią?
— W dniu, gdy ją ujrzę grabinią — odparła Teresa — będzie mi się zdawało, żem już ją pogrzebała. — Z tem wszystkiem, jeszcze raz powiadam, rób, co chcesz, miły mężu. My, białogłowy, z niebios wyroku, podległe być musimy naszym mężom, choćby oni i wielkimi głuptakami byli.
Tutaj Teresa zaczęła płakać tak rzewliwie, jakby już córkę miała za umarłą i pogrzebioną. Sanczo ją utulił, mówiąc, że córkę uczyni grabinią, najpóźniej jak tylko będzie mógł.
Na tem skończyła się ich rozmowa i Sanczo udał się do Don Kichota, po rozkazy na bliską podróż.




  1. Donja Urraca, córka Don Fernanda I, króla Kastylji i Aragonu, została pokrzywdzona przez ojca, przy podziale królestwa. Gdy Don Fernando leżał na łożu śmierci, Urraca rozwodziła przy nim swe żale, o których opowiada popularne „romance“.
  2. W wieku XII, po Almoravides objęli władzę nad południową. Hiszpanją. W 1145 roku przybyli z Marokka do Tarify i zdobyli wkrótce Algeciras, Malagę, Sewillę i Kordobę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.