Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy ochmistrzyni postrzegła, że Don Kichot pospołu z Sanczą w izbie się zamknął, zaraz dorozumiała się ich zamysłu. Imaginując sobie, ze ta paplanina stanie się pobudką do wyruszenia w świat, poraz trzeci, narzuciła na się płaszcz i mocno potrwożona i zasmucona, pobiegła do bakałarza, Samsona Karrasco. Zdało jej się, że bakałarz, jako zawołany mówca i wielki Don Kichota przyjaciel, zdoła go odwrocie od szalonego zamysłu. Zastała Samsona, przechadzającego się przed domem. Padła mu do nóg, zapocona i srogiego frasunku pełna.
Karrasco, ujrzawszy ją tak pognębioną, zapytał:
— Co się z wami, pani klucznico, dzieje. Jakież nieszczęście się wam przytrafiło? Ledwie dychacie, tak, iż rzecby można, że wam dusza z ciała uchodzi.
— Nie tak dalece, Mości bakałarzu, dobrodzieju! Tylko, że mój pan wyrusza i że, ani chybi, wyruszy.
— Jakże to wyrusza? — spytał bakałarz. A może go we wnętrzu ruszyło?
— Oj, nie to, panie bakałarzu! Chciałam jeno rzec, że wyrusza w świat, przez bramę swego szaleństwa. Będzie to zatem już poraź trzeci! Jedzie szukać tego, co to przygodami nazywa. Nie mogę pojąć, jak może je takiemi mienić. Przywiedli go tu raz, leżącego na ośle, zbitego naschwał i wymłóconego kijami. Za drugim razem przyjechał na wozie, ciągnionym przez woły, zamknięty w klatce, gdyż, jak mówił, jest zaczarowany. Był wówczas w tak smutnym stanie, że i rodzona matka, co go na świat wydała, nie byłaby go poznała: słaby, żółty jak wosk, zmizerowany, z oczyma zapadłemi, żeby go trochę na nogi postawić i do zdrowia przywrócić, musiałam sześćset jaj poświęcić. Bóg i moje kokoszki wiedzą, że szczerą prawdę powiadam!
— Wierzę w to niezachwianie — odparł bakałarz. — Są to kokoszki zacne, dobrze odkarmione i tak przystojnie ułożone, że nie powiedziałyby żadnego łgarstwa, nawet gdyby pęknąć miały. Ale z tem wszystkiem, Mościa pani klucznico, czy nie macie innego nieszczęścia, jak strach przed tem, co pan Don Kichot zamyśla uczynić?
— Nie mam, panie bakałarzu!
— Tedy nie turbujcie się popróżnicy, Mościa pani — odparł bakałarz — wracajcie co tchu do domu i zakrzątnijcie się koło gorącej strawy dla mnie na wieczerzę. Idąc z powrotem, odmówcie nowennę do Świętej Apolonji, jeśli ją umiecie. Ja przyjdę za wami wprędce, a wówczas prawdziwe cuda obaczycie!
— Ach ja, nieszczęśliwa! — zawołała ochmistrzyni. — Rzekliście mi, panie bakałarzu, abym odmówiła nowennę do Świętej Apolonji; skuteczneby to było, gdyby cierpiał na zęby, ale on przecież na mózg chory.
— Wiem, co mówię. Mościa pani — odparł bakałarz. Dlatego też z powrotem pospieszajcie i nie kwapcie się do dysput ze mną. Wiecie wszak, że jestem bakałarzem z Salamanki — i na tem dosyć!
Ochmistrzyni odeszła, bakałarz zaś udał się zaraz do plebana, aby pospołu z nim ułożyć to, o czem w swoim czasie się dowiemy.
Don Kichot i Sanczo Pansa, będąc zamknięci w komnacie, toczyli dyskursy, które dziejopis wiernie i prawdziwie tu oddal; Sanczo rzekł do swego pana:
— Jużem, Wasza Miłość, moją żonę do tego przywiódł, że jest w tej dyssolucji, iż mi pozwala jechać z Wpanem, dokąd Wpan się obrócisz.
— Mów Sanczo, że jest w rezolucji, a nie w dyssolucji — odparł Don Kichot.
— Zdaje mi się — rzekł Sanczo — że już wielokrotnie gorąco Waszą Miłość prosiłem, abyście, skoro rozumiecie, co powiedzieć chciałem, słów moich nie poprawiali. Gdybyście zaś mnie wyrozumieć nie mogli, dość będzie, gdy powiecie: Nie pojmuję cię mój Sanczo (czy mój błaźnie). Jeśli się nie wyjęzyczę, wtedy mnie WPan wysuplikuj, i wyprowadź z tych kontrawencyj... jestem wszak pojemny!...
— Nie rozumiem cię mój Sanczo — rzekł Don Kichot co to znaczy to wysuplikuj i pojemny?
— Pojemny, hm... — odparł Sanczo — to znaczy, że już jestem taki.
— Jeszcze mniej cię pojmuję, niż przedtem — rzekł Don Kichot.
— Jeśli WPan mnie nie rozumiesz, tedy nie wiem, jak mam mówić. Nic już nie powiem i niech Bóg będzie ze mną.
— Ach, owóż się i domyślam! — zawołał Don Kichot. Chciałeś powiedzieć, że cię mam wyeksplikować, z kontrowersyj wyprowadzić i że ty jesteś pojętny, nie pojemny, to znaczy uległy, łagodny, dający się łatwo prowadzić.
— Założyłbym się, że WPan zaraz mnie zrozumiał, ale, że chciał mnie zbić z tropu, abym się pomieszał i jeszcze bardziej od rzeczy wygadywał.
— Mogło być i tak — odparł Don Kichot. — Ale cóż rzekła Teresa?
— Teresa rzekła, że pasuję do WPana jak ulał, że słowa z wiatrem ulatują, a na papierze ostają, że nim się ktoś zdecyduje, niech sobie wprzód zawaruje; ja zaś mówię, że choć rozum białogłowy krótki, przecie głupi ten, co jej rady nie posłucha.
— Ja takoż mniemam — rzekł Don Kichot Ale dalej rozprawiaj, gdyż ci dzisiaj miód prawdziwie z gęby płynie.
— Mówię tedy — rzekł Sanczo, że jak WPan lepiej ode mnie wiesz, wszyscy śmierci podlegamy. Nie znamy dnia, ani godziny. Dzisiaj jesteśmy, zaś jutro już nas niema. Śmierć nie szczędzi ni jagnięcia, ni żadnego bydlęcia. Nikt na świecie nie może liczyć na więcej chwil wieku, jak te, które mu Bóg przeznaczył. Śmierć uszu nie ma, i gdy do drzwi naszych, w wielkim zapędzie, zakołata, nie wstrzymają jej ani błagania, ani prośby, ani mitry czy sceptra, jako to się pospolicie mówi i jak księża z ambon głoszą.
— Wszystko to prawda — odparł Don Kichot — ale nie wiem, Sanczo, ku czemu zmierzasz?
— A ku temu — rzecze Sanczo — abyś WPan przeznaczył mi, na czas służb moich, żołd jakiś stały, i zasługi moje wypłacał mi co miesiąc gotowizną, gdyż nie chcę służyć za obietnice nagród, które albo zbyt późno przychodzą, albo wcale. Pewniejsze w kalecie, niż tam coś kiedyś na świecie! W końcu chcę wiedzieć, WPanie, ile zarabiam, mało czy wiele. Dość od kokoszy jedno jajo na raz! Wiele razy mało — dużo czyni. Gdy się coś zarabia, nic się nie traci. Wprawdzie, gdyby Wasza Miłość dał mi tę wyspę (czego już się nie spodziewam), nie okazałbym się takim niewdzięcznikiem, abym z dochodów tej wyspy potrącić nie miał i nie zapłacił, jak za kota w worze.
— Ten kot, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — czasem szczurem bywa.
— Prawda jest — rzecze Sanczo — i poprzysiągłbym, że winienem był powiedzieć szczur, a nie kot. Wszakoż nie dbam o to, wiedząc, że mnie Wasza Miłość dobrze zrozumiał.
— Tak dobrze — odparł Don Kichot — żem przeniknął ostatnią głębię twoich myśli i widzę do jakiego celu zmierzają niezliczone strzały twoich przysłowiów. Zważ, Sanczo, że chętniebym ci żołd ustanowił i wyznaczył, gdybym był znalazł w którejś z historyj o rycerzach błędnych exemplum, coby mnie uwiadomiło, ile giermkowie zarabiali na miesiąc lub na rok. Acz, przewertowawszy wszystkie historję rycerskie, lub przynajmniej ich część znaczniejszą, nie przypominam sobie, abym przeczytał, że rycerze błędni swym giermkom zasługi ustanawiali. Wiem jeno, że giermkowie służą za obiecaną nagrodę. Gdy najmniej się tego spodziewali, jeśli tylko fortuna ich panom przychylna się okazała, dostawali wyspy, albo coś podobnego, lub też przynajmniej uczczeni byli jakimś tytułem. Jeżeli w tej nadzieji chcesz, Sanczo, powrócić do mnie na służbę, zgoda na to. Ale jeśli myślisz, że dla ciebie zechcę wypaczać i łamać starożytny obyczaj rycerstwa błędnego, tedy się mylisz grubo. Wracaj zatem do swego domu i oznajmij Teresie o mem postanowieniu. Jeżeli ona i ty przystaniecie na to, abyś służył u mnie, za obietnicę nagrody, bene quidem, jeżeli nie, jak dotychczas przyjaciółmi pozostaniemy. Jeżeli gołębiarzowi nie brak ziarna, nie brak mu też i gołębi. Zważ, bracie, że dobra nadzieja więcej warta, niż zła majętność i że lepiej się słusznie żalić, niż niesprawiedliwą zapłatę odnosić. Mówię tą modłą, Sanczo, abyś zrozumiał, że i ja z wora wysypać potrafię mnóstwo przysłowiów. Słowem, jeżeli nie chcesz na obietnicę nagrody ze mną w świat wyruszyć i temuż losowi, co i ja podlegać, niech Bóg będzie z tobą i niech cię świętym uczyni. Nie zbraknie mi na giermkach, bardziej posłusznych, pilniejszych a mniej niezbytych i pyskujących jak ty.
Gdy Sanczo usłyszał twarde postanowienie swego pana, całe niebo mu się zachmurzyło, zaś serce w nim upadło, bowiem dotąd rozumiał, że jego pan bez niego z domuby nie wyruszył, choćby mu złoto całego świata dawano. Gdy tak trwał w zamyśleniu i niepewności, wszedł do komnaty bakałarz Samson Karrasco, w towarzystwie gospodyni i siostrzenicy, pragnących dowiedzieć się, jak należy postąpić, aby odwieść Don Kichota od zamysłu nowego w świat wyruszenia, na szukanie przygód, Karrasco, szczwana sztuka, naprzód postąpiwszy, obłapił Don Kichota, jak za pierwszym razem, i rzekł donośnym głosem:
— O kwiecie rycerstwa błędnego! O jaśniejąca światłości dzieł wojennych! O zaszczycie i zwierciedle całej nacji hiszpańskiej! Oby się podobało Wszechmocnemu Bogu, aby osoby, któreby chciały stanąć na wstręcie i przeszkodzić twemu trzeciemu w świat wyruszeniu, nie doznały nigdy wyjścia z labiryntu złych pragnień swoich, ani uskutecznienia chytrych swych zabiegów nie doczekały!
Później, obróciwszy się do gospodyni, rzekł:
— Niechaj już Jejmość, pani ochmistrzyni, nie odmawia modlitw do Świętej Apolonji, wiem bowiem dokładnie z gwiazd aspektu, że pan Don Kichot powróci do uskuteczniania swoich wysokich i cnych zamysłów. Zbytbym sumienie moje obarczył, gdybym sam nie starał się go przekonać, że nie powinien już dłużej wstrzymywać i zawściągać siły swego ramienia najdzielniejszego, oraz skrywać dobroć swego nieustraszonego ducha. Inaczej bowiem tem odwłóczaniem, na szwank przywodzi naprawę krzywd, cześć dziewic, prawa sierot, obronę, dawaną wdowom i wspór białogłowom zamężnym okazywany i tysiąc rzeczy podobnych, które tyczą się, łączą i przynależą do zakonu rycerstwa błędnego. Dalej waleczny i piękny nasz panie Don Kichocie! Raczej dziś, niż jutro niech Wasza Dostojność do drogi się zbiera!
Jeżeli jakiej rzeczy Wam nie dostaje, abyście swój zamysł dopełnić mogli, to jam tu jest, aby Was opatrzeć w pieniądze i wszystko. Za wielkie szczęście miałbym sobie takoż, gdybym, jako giermek, mógł wstąpić na służbę WPana.
Usłyszawszy to, Don Kichot obrócił się do Sancza i rzekł:
— Czyż ci nie mówiłem, Sanczo, że giermków będę miał poddostatkiem. Patrzajże, kto się na giermka ofiaruje; sam znamienity bakałarz, Samson Karrasco, podziwienie i chwała Akademji w Salamance, zdrów na ciele i w członków rzeźwości, mądry, znoszący cierpliwie mrozy, upały, głód i pragnienia, jednem słowem, posiadający wszystkie przymioty, potrzebne koniuszym rycerzy błędnych. Atoli uchowaj Panie, abym dla mego osobliwego względu i wygody miał wydać na sztych kamień węgielny i filar wszystkich umiejętności, rozbić czarę wiedzy, utrącić potężną palmę pięknych sztuk wyzwolonych. Niechaj nowy Samson pozostanie w swej ojczyźnie i ozdobą jej będzie, jak również podporą sędziwych rodziców swoich. Zadowolę się jakimkolwiek giermkiem, skoro już Sanczo nie raczy ze mną jechać.
— Hej, za cóż nie? — odparł zmiękczony Sanczo, ze łzami w oczach — nie chcę, aby o mnie rzekli, żem uciekł z placu i nie dotrzymał temu, com jadł chleb jego. Nie jestem ja z rodu niewdzięcznego. Cały świat, zwłaszcza zaś mój kraj wie, kim byli owi Pansa, z których pochodzę. Do tego znam dobrze ze skutków i z pięknych słów Wpana, że macie chęć czynienia mi dobrze. Jeżeli się domagałem od Waszej Miłości obrachowania moich zasług, uczyniłem to tylko z przyczyny mojej żony, która mi o to bez ustanku głowę suszyła. Gdy się raz na coś usadzi, to jej wszyscy kaducy, posoołu z Lucyperem, nie przeprą.
Ale naostatek mąż winien być mężem a białogłowa białogłową. Skoro zasię jestem mężem, wszędzie chcę nim być, takoż i w domu moim, choćby się i rozjadła ze złości. Już tedy nie zostaje więcej do przygotowania, jak żebyś Wasza Miłość spisał testament z krótkim kodycylem pospołu, a tak gruntownie, żeby go nie można konwokować. Potem ruszajmy pospiesznie w drogę, aby panu bakałarzowi sumienie nie ciężyło, bo jak powiada, ono to przecież kazało mu zachęcić W. Pana do trzeciego, błędnego w świat wyruszenia. Ja zasię gotów jestem odnowa Waszej Miłości służyć wiernie i to lepiej niż którzykolwiek giermkowie, co służyli przedtem i służyć będą, na potem, rycerzom błędnym.
Nie mało zadziwił się bakałarz Samson, usłyszawszy na jaką modłę Sanczo przemawia. Aczkolwiek bowiem czytał pierwszą część dziejów Don Kichota, przecie nie mniemał, aby był tak ucieszny, jak go dziejopis wystawia. Teraz jednak, usłyszawszy go prawiącego o testamencie i kodycylu, któregoby nie można konwokować, zamiast rewokować, uwierzył we wszystko, co o nim czytał i jął go dzierżyć za jednego z najpocieszniejszych głupców naszych czasów. Bakałarz pomyślał sobie, że takich dwóch głupich towarzyszów, jak sługa i jego pan, jeszcze na świecie nie było.
Don Kichot i Sanczo uściskali się i przyjaźń swoją potwierdzili. Rycerz nasz postanowił za radą wielkiego Karrasco, który w tym czasie stał się jego wyrocznią, wyruszyć w świat za trzy dni, w ciągu których miano przygotować wszelkie potrzeby na drogę i wyszukać nowy hełm z żelazną podpinką. Bakałarz Samson obiecał, że wynajdzie mu hełm, który widział u swego przyjaciela. Upewniał, że był doświadczony od razów najtęższej stali, chocia przyłbica była rdzą przeżarta i pleśnią pokryta. Przekleństwa, które ochmistrzyni i siostrzenica na głowę bakałarza rzucały, były bez końca. Wydzierały sobie włosy, twarze drapały i taki lament podnosiły, jakby ten wyjazd mial być pewną zgubą Don Kichota. Bakałarz pobudzał naszego rycerz do trzeciego w świat wyruszenia, bowiem zamysłem jego, ułożonym pospołu z balwierzem i plebanem, było uczynić to, o czem później będzie w tej księdze dołożone.
Po upływie trzech dni, Don Kichot i Sanczo opatrzyli się we wszystko, co im do podróży przydatne być mogło. Sanczo ułagodził swoją żonę, zaś Don Kichot ochmistrzynię i siostrzenicę. Gdy noc nastała, wyjechali z domu pocichu, tak iż nikt ich nie widział krom bakałarza, który ich odprowadził o pół mili, i udali się w drogę do Toboso. Don Kichot siedział na Rossynancie, Sanczo zaś na swym starym ośle. Sanczo napchał sakwy żywnością, zaś mieszek pieniędzmi, które mu dał Don Kichot na przypadek, gdyhy potrzebne były. Samson uściskał Don Kichota, prosząc aby go zawiadamiał o wszystkich swoich, tak pomyślnych jak i złych przypadkach, pragnie bowiem dzielić z nim zło i dobro, jak tego prawdziwa przyjaźń wymaga.
Don Kichot przyobiecał, że tak uczyni, Samson powrócił do swojej wsi, zaś Don Kichot i Sanczo obrócili się ku wielkiemu miastu, Toboso.