Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
„Chwała najwyższemu Allahowi!“ — powiada Hamet Benengeli na początku tego ósmego kapitulum Najwyższemu Allahowi niechaj będzie chwała — powtarza trzy razy, namieniając, że wznosi te okrzyki dziękczynne, gdyż Don Kichot i Sanczo Pansa już wyruszają w pole. Dzięki temu czytelnicy tej uciesznej historji mogą się spodziewać nowych imprez i facecyj Don Kichota i jego giermka. Autor prosi ich, aby zapomnieli o przeszłych przewagach rycerskich naszego przemyślnego hidalga i baczyli jeno pilnie na te, co nastąpią na drodze do Toboso, tak jak tamte nastąpiły na równinach Montielu. Nie jest to prośba zbyt wielka, zważywszy na to, co autor obiecuje. Hamet Benengeli ciągnie tą modłą:
Don Kichot i Sanczo pozostali sami. Ledwie Samson się oddalił, gdy Rossynant rżeć, a osioł poziewać i ryczeć zaczął. Rycerz i giermek wzięli to za dobry znak i szczęśliwą wróżbę. Mówiąc prawdę, ryczenia i beczenia osła tęższe było niż rżenie rumaka. Stąd Sanczo wnosił sobie, że spotka go szczęście większe, niż to, które dla jego pana jest przeznaczone. Ani chybi, myśląc tak, opierał się na wieszczbnej astrologji, którą znał, chociaż historja nic o tem nie mówi. Nieraz, gdy mu się osioł potknął albo upadł, pospolicie mawiał, że wolejby się był z domu nie ruszał, gdyż z postarbnięcia, czy upadku odnosi się tylko boki obite i podarte trzewiki. Chociaż był prostakiem i głupcem, przecie w tem nie wiele się mylił.
— Przyjacielu Sanczo — rzecze Don Kichot — im dalej jedziemy, tem bardziej noc się zbliża, która wnet się ciemną uczyni — nam zaś trzeba za dnia do Toboso przybyć. Umyśliłem bowiem, że żadnej przygody nie spróbuję, wpóki tam nie stanę. W Toboso czeka na mnie błogosławieństwo nieporównanej Dulcynei i jej łaskawe odprawienie. Gdy będę już miał jej wysokie przyzwolenie, pomyślny skutek, w każdem niebezpiecznem przedsięwzięciu mojem, odniosę, bowiem nic tak błędnych rycerzy nie zagrzewa i śmiałymi nic czyni, jak fawor ich dam.
— I ja tak mniemam — odparł Sanczo — ale zdaje mi się, że Wasza Miłość będziesz miał niemałą trudność ujrzenia pani Dulcynei w takiem miejscu, gdzieby mogła dać mu swoje błogosławieństwo. Chyba, że je przerzuci przez mur dziedzińca, gdziem ją pierwszy raz widział, gdym jej doręczał ów list, w którym opisane były wszystkie szaleństwa i wybryki, coś je WPan dla niej w głębi Czarnych Gór czynił.
— Podwórcem, okolonym murem — rzekł Don Kichot — zowiesz to miejsce, braciszku Sanczo, gdzieś ujrzał ten zbiór wszystkich wdzięków i piękność nieziemską, która nigdy zadosyć wysławiona być nie może? Musiały to być raczej galerje i ganki jej pałacu, jakie widujemy w królewskich, wspaniałych zamkach.
— Wszystko to być może — odparł Sanczo — jednak jeśli mnie pamięć nie zawodzi, był to dziedziniec, okolony muzeum.
— Z tem wszystkiem ruszajmy naprzód, Sanczo — odparł Don Kichot. — Jadę tam, aby ją oglądać, a mniejsza już o to, czy będę na nią patrzył przez mur, okno, szczeliny, czy złociste kraty ogrodu. Gdy jeden promyk słońca jej piękności do moich oczu dotrze, rozum mój się oświeci, umocni męstwo serca mego, tak, iż w mądrości i dzielności, niezrównany się stanę.
— Mówiąc prawdę, Wasza Miłość — rzekł Sanczo — gdym widział to słońce pani Dulcynei, nie było ono tak świetliste, aby promienie rzucać mogło.
Zapewne trzeba to zaćmienie temu przypisać, że właśnie przesiewała zboże przetakiem, jakem to WPanu już dawniej namienił. Kurzawa, która się podnosiła, przysłoniła jej twarz i otoczyła ją całą niby chmurą.
— Eh, do kata! — zawołał Don Kichot. — Czyż podobna, abyś ciągle myślał, wierzył i utrzymywał, że pani Dulcynea przesiewała zboże przetakiem? Jest to wszak czynność, wielce niegodna i przeciwna tym czynnościom, któremi zatrudniają się osoby wysokiego urodzenia. Przeznaczone są one do innych zajęć i zabaw, z których na strzał z kuszy odgadnąć już można ich szlachetne przyrodzenie. Zaliż nie przypominasz sobie, Sanczo, wierszy naszego poety,[1] w których opisuje on prace, dokonane w kryształowym pałacu przez cztery nimfy, co z wód Tagu wychynąwszy, usiadły na zielonej murawie, aby tkać tkaninę przedziwną, z samego złota, jedwabiu i sznurów pereł złożoną, jak to nam zawołany w swej sztuce powiada wierszopis.
Takąż musiała być robota, do której przykładała się pani Dulcynea, gdyś ją widział. Chyba że invidia jakiegoś złośliwego czarnoksiężnika, wielce sprawom moim nieprzychylnego i przeciwnego wszystkim rzeczom, które mnie być mogą przyjemne i miłe, pomieszała ją i wszczęt zepsowała. Jakoż obawiam się, czy piszący historję moich dziejów, która, jak powiadają, już wydrukowana została, nie jest jakimś uczonym, a przeciwnym mi magikiem? Mógłby jedno za drugie położyć, do jednej prawdy tysiąc łgarstw wierutnych przydać i opowiedzieć inne zdarzenia i przypadki, niż te, co należą do prawdziwej dzieła osnowy!
O zawiści! — źródle zła nieskończonego, czerwie cnoty! Wszystkie wady, mają w sobie coś zachęcającego, aliści zawiść sprowadza tylko rankory, odrazy i gniewy.
— Ja takoż tak mniemam — odparł Sanczo. — Domyślam się, że w tej legendzie, czy historji, którą bakałarz Samson Karrasco widział, moje dobre imię jest nieźle zbrukane, poszarpane i na ziem rzucone. A przecie, na mą duszę, nigdy nie rzekłem złego słówka o żadnym czarnoksiężniku, nie posiadam także wielkich dóbr, aby mi ktokolwiek zazdrościć mógł. Mam, poprawdzie, jęzor nieco jaszczurczy i uszczypliwy, oraz zaród łotrostwa w sobie, ale wszystko to pokrywa się i przystraja moją zawsze szczerą prostodusznością. Gdybym miał tylko tę mocną, niezachwianą wiarę, co ją mam w Boga i wszystko to, czego uczy święty Kościół Rzymsko-Katolicki, oraz tę śmiertelną do Żydowinów nienawiść — już dziejopise powinni mieć pewien wzgląd na mnie i oszczędzać mnie w pismach swoich. Niechaj zresztą mówią, co chcą! Nagi na świat przyszedłem i nagim się być widzę. Nic na tem nie stracę, ani nie zyszczę, choćby mnie do księgi wsadzono i choćbym z ręki do ręki wędrował. Dbam o te gryzmolenia, jak o latośne śniegi!
— To co powiadasz, Sanczo — rzecze Don Kichot — przypomina mi trafunek, który się zdarzył jednemu sławnemu poecie teraźniejszych czasów.[2] Ułożywszy uszczypliwą i jadowitą satyrę na dworskie damy, zataił imię jednej Jejmości o której można było powątpiewać, czy w poczet dworek się zalicza. Ta, widząc, że nie jest wzmiankowana w paszkwilu, jęła się żalić przed poetą, zapytując, cóżby takiego w niej dostrzegł, że ją zlekceważył i w liczbie innych nie pomieścił. Dopraszała się, aby satyrę przedłużył i w dopisie i o niej coś powiedział — gdyż, w przeciwnym razie, będzie się musiał przed jej gniewem ucieczką salwować. Poeta przychylił się do prośby i napisał o niej, czegoby żadna najtęższa nie mogła rzec plotkarka, — ona jednakoż była ukontentowana, ciesząc się sławą swojej niesławy.
Możemy tu także przyrównać, co powiadają o pewnym pasterzu, który spalił świątynię Djany, poczytywaną za siódmy cud świata; uczynił to jeno po to, aby imię jego przez wieki przetrwało. Chociaż wydano najsurowsze zakazy nie wzmiankowania jego nazwiska w mowie ani w piśmie, tak, aby celu, upragnionego sobie, nie osięgnął, przecież wiemy dzisiaj wszyscy, że się zwał Herostratesem.[3] Nie będzie i to od rzeczy przytoczyć, co się zdarzyło cysarzowi Karolowi V z pewnym rzymskim rycerzem. Przyszła cysarzowi niepowściągliwa chętka zobaczyć świątynię Rotundy, która za czasów brzydkiego pogaństwa, zwała się „Świątynią Wszystkich Bogów“, dzisiaj zaś zwie się słuszniej Kościołem Wszystkich Swiętych.[4] Jestto budowność starożytnego Rzymu, w całkowitej swej krasie zachowana. Możemy z niej poznać wspaniałość i wielkość umysłu fundatorów. Ma kształt wpół przerżniętej pomarańczy, aliści jest olbrzymia i pełna światła, chocia ono dostaje się do środka tylko jednem oknem, zwanym, „okiem wołowem.“
Cysarz podziwiał zgóry ten gmach wspaniały, mając u swego boku szlachcica, który mu objaśniał wyborność tej wiekopomnej budowności.
Gdy już odeszli od wierzchniego okna, szlachcic obrócił się do cysarza z taką mową:
— Gdyśmy byli koło okna, tysiąc razy przychodziła mi do głowy myśl, aby, objąwszy Waszą Cesarską Mość wpół, skoczyć wraz z nim na dół, aby zyskać nieśmiertelną na świecie sławę.
— Dziękuję ci — odparł cysarz — żeś tej niegodziwej myśli nie uskutecznił. Odtąd nie dam ci już sposobności do okazania mi swojej wierności; zakazuję ci być w obecności mojej, gdziekolwiekbym się znalazł. I mówiąc tak, wręczył mu dar wspaniały.
Chcę przez to powiedzieć, Sanczo, że żądza chwały i chęć wsławienia się jest zawsze żywa i gorąca w ludziach. Jak myślisz, co było pobudką dla Horacjusza, że się, cały uzbrojony, z mostu w tonie Tybru rzucił? Co kazało Mucjuszowi ramię w żywy ogień wrazić? Co pobudziło Kurcjusza do skoczenia w przepaść płomienistą, co się wpośród Rzymu otworzyła? Cóż zmusiło Juljusza Cezara do przeprawienia się przez rzekę Rubikon, mimo tylu wróżb groźnych i przestróg? Przystępując teraz do późniejszych przykładów, zapytam, cóż to kazało przedziurawić okręty i pozostawić na ławicy piasku dzielnych Hiszpanów, których uprzejmy Kortez[5] wiódł na podbój Nowej Ziemi?
Wszystkie te wielkie czyny a poczynania były, są i będą dziełami sławy, której śmiertelni pożądają jako cząstki nieśmiertelności, należnej ich dziełom wspaniałym. My, chrześcijanie-katolicy i rycerze błędni, więcej musimy dbać o sławę przyszłych wieków, która trwa nieśmiertelnie, w wiecznej niebieskiej krainie, niżli oglądać się na próżną sławę światową, w tym naszym wieku, podłym i znikomym. Owa fama, choćby, i nie wiem jak trwała była, musi się przecie skończyć wraz z tym światem, któremu kres jest naznaczony. Dlatego też, przyjacielu Sanczo, czyny nasze nie powinny przechodzić granic naznaczonych, przez świętą wiarę katolicką, którą wyznajemy. Uśmiercając olbrzymów, winniśmy myśleć, że pognębiamy pychę nieznośną, że zabijamy zawiść przez wspaniałomyślność i dobroć serca, kolerę przez duszy pogodę i niezmąconą spokojność, ospałość i obżarstwo, przez wstrzemięźliwość w jadle i nocne długie czuwania, rozpustę i lubieżne appetita, przez wierność tej, którą damą swych myśli uczyniliśmy, lenistwo zasię przez uganianie się po wszystkich częściach świata, w poszukiwaniu przygód, tak, abyśmy krom nazwiska dobrych chrześcijan, mogli pozyskać także imię sławnych rycerzów. Oto, Sanczo, środki, jakiemi osiągnąć można najwyższy sławy stopień.
— Wszystko to, co mi Wasza Miłość dotychczas powiedział — rzekł Sanczo — dobrze zrozumiałem. Chciałbym jeno, aby WPan rozpędził mi pewną wątpliwość, która mi teraz do głowy przyszła.
— Chyba rozwiązał wątpliwość, mój Sanczo — rzekł Don Kichot. — Rzeknij, mi, a wyjaśnię ci, jak tylko będę mógł najlepiej.
— Powiedzcie mi, panie — spytał Sanczo — gdzie się znajdują teraz ci wszyscy waleczni a już pomarli rycerze, o którychżeście wspomnieli?
— Rycerze pogańscy są w piekle zapewne — odparł Don Kichot. Chrześcijańscy zaś, jeżeli żyli cnotliwie znajdują się w czyśćcu, albo w niebie.
— Dobrze dotąd — rzecze Sanczo — teraz mi WPan powiedz, czy w grobowcach, w których ciała tych panów spoczywają, wiszą lampy srebrzyste i czy ściany ich kaplic ozdobne są słupami, szarfami żałobnemi, wotami, nogami i oczami z wosku uczynionemi? Jeżeli nie, to cóż tam wisi?
Na to Don Kichot odparł:
— Groby pogan były przeważnie wspaniałemi świątyniami. Prochy Juljusza Cezara zostały umieszczone na wierzchołku ogromnej piramidy, którą dziś zowią w Rzymie Obeliskiem Świętego Piotra. Nagrobek cysarza Adriana był zamkiem obszernym, niby całe miasto. Zwał się „Moles Hadriani“, dzisiaj zaś jest to rzymski zamek Świętego Anioła. Królowa Artemisa pogrzebała ciało swego męża, Mausola w grobowcu, który za siódmy cud świata uchodził. Ale żaden z tych pomników i grobowców, które poganie stawiali, nie był przybrany szarfami żałobnemi, wotami lub innemi znakami, po którychby się dorozumieć było można, że święci są tam pochowani.
— Tu na Was czekam, WPanie — odparł Sanczo — rzeknijcie mi teraz, jeśli łaska, co jest większą rzeczą, czy wskrzesić umarłego, czy też zabić wielkoluda?
— Odpowiedź łatwa — rzekł Don Kichot — ożywić umarłego jest więcej.
— Ha, teraz mam WPana w ręku — zawołał Sanczo. — A więc sława tego, co umarłych wskrzesza, ślepym wzrok, a chromym prostość nóg przywraca, przed którego grobem lampy wiecznie płoną i którego kaplica pełna jest osób nabożnych, co, klęcząc, czczą jego kości, więcej warta jest na tym i na tamtym świecie, niźli sława pozostała po cysarzach pogańskich i rycerzach błędnych.
— Przyznaję i tę prawdę, — rzekł do Kichot.
— A więc — odparł Sanczo — tę sławę, tę moc i ten przywilej, jako się powiadać zwykło, posiadają prochy i relikwie świętych, którzy za zgodą i przyzwoleniem, świętej matki naszej, Kościoła, mają lampy, tuwialnie, kule, obrazy i rozliczne wota z wosku, ręce nogi, albo i oczy przedstawiające; wszystkie te rzeczy pobożność zwiększają, rozpowszechniając sławę religji chrześcijańskiej. Ciała świętych, albo ich relikwie, królowie na barkach noszą, całują święte kosteczki i modlnice, a takoż ołtarze niemi przyozdabiają.
— Ku czemu ma się ściągać, mój Sanczo, to, o czem teraz mówisz — zapytał Don Kichot.
— Chcę rzec — odparł Sanczo — że winniśmy stać się świętymi, bo wtedy prędzej złapiemy tę dobrą sławę, o którą się ubiegamy. Pomyślcie, Wasza Miłość, że wczoraj, czy onegdaj (można tak rzec, bowiem przed niedawnym to się stało czasem) za świętych ogłoszono dwóch braciszków bosych.[6] Dzisiaj za wielkie szczęście ludzie sobie to poczytują, jeżeli mogą całować dyscypliny żelazne, któremi się braciszkowie chłostali, ciało swoje rozraniając. Więcej się te dyscypliny szacuje, niż szpadę Rolanda, która ma się znajdować w zbrojowni pana naszego, króla (niechże go Pan Bóg w zdrowiu zachowa!) Dlatego też, WPanie, więcej znaczy być pokornym braciszkiem, przynależnym do jakiegobądź zakonu, niźli dzielnym i błędnym rycerzem. Kilka tuzinów razów, wymierzonych dyscypliną, milsze jest Panu Bogu, niźli dwa tysiące sztychów szpadą, czy lancą, zadanych olbrzymom, strzygom, czy innym cudakom.
— Wszystko to prawda — rzekł Don Kichot — ale nie wszyscy możemy być świętobliwymi braciszkami. Siła jest dróg, któremi pan Bóg prowadzi przez się wybranych do nieba. Rycerstwo błędne jest nakształt zakonu, ma ona w raju swoich świętych popleczników.
— Zapewne — rzecze Sanczo — aliści słyszałem, że w niebie jest więcej zakonników, niżli rycerzów błędnych.
— To prawda — odparł Don Kichot — bowiem liczba zakonników większa jest, niźli liczba rycerzy błędnych.
— Wieluż jest na świecie rycerzów błędnych — rzekł Sanczo.
— Wielu — przydał Don Kichot — jednakowoż mało tych, co na miano prawdziwych rycerzów zasługują.
Na takich gawędkach spędzili noc i dzień następny, w trakcie którego to czasu nie przydarzyło im się nic, godnego uwagi. Wielce się to niepodobało Don Kichotowi. Wreszcie nazajutrz ku wieczorowi, ujrzeli wielkie miasto Toboso. Rycerz nasz, na ten widok, radością niepojętą został przenikniony. Sanczo zasię zasmucił się wielce, bowiem nie wiedział, gdzie znajduje się dom pani Dulcynei, której w życiu swem, jako żywo, nigdy nie widział, tak, jak i jego pan. Mówiąc pokrótce, obaj byli pomieszani, jeden z pragnienia obaczenia jej, drugi, dla tej przyczyny, że jej nie oglądał. Sanczo nie wiedział, co mu uczynić wypadnie, gdy jego pan do Toboso go pośle. Don Kichot umyślił odbyć wjazd do miasta, wraz z nastaniem nocy. Oczekując pory naznaczonej, zatrzymali się pod dębami, rosnącymi w pobliżu grodu. Gdy okryślona godzina nadeszła, wjechali do miasta, gdzie im się zdarzyły rzeczy wielkiego znaczenia.
- ↑ Poetą tym jest Garcilaso de la Vega.
- ↑ Rodriguez Marin przypuszcza, że ustęp ten odnosi się do Vicent Espinela i jego jadowitej satyry na kurtyzany z Sevilli. Satyra ta napisana została w 1578 roku.
- ↑ Herostates, chcąc się stać sławnym, podłożył ogień pod cudowną świątynię Diany.
- ↑ Wejście Karola V na kopułę Panteonu jest faktem historycznym (1536 r.). Panteon, świątynia pogańska, została zamieniona na kościół chrześcijański przez Bonifacego IV w 608 roku. Kościół ten w 830 roku Grzegorz IV poświęcił Dziewicy i Wszystkim świętym.
- ↑ Nazwanie Korteza „uprzejmym“ (cortesisimo) trzeba uważać za wyraz ironji Cervantesa, bowiem Kortez zasłużył sobie w pełni na przydomek „okrutnego“, zatopiwszy we krwi zdobyty Meksyk.
Parini w „Mattino“ i Alfieri w satyrze „Il Commercio“ („Taccio del sangue American, cui bewe — L‘atroce Ispano“) napiętnowali gwałty tego bohatera, „monstrum w ludzkiem ciele“. - ↑ Clemencin przypuszcza, że jednym z nich jest San Diego de Alcala, kanonizowany przez Sykstusa V w 1588 Z., drugim San Piętro d‘Alcantara, zmarły w 1562 roku.