Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XL
O RZECZACH DOTYCZĄCYCH TEJ PRZYGODY I TEJ WIEKOPOMNEJ HISTORJI

Ci wszyscy, którym historje, do tej opowieści podobne, do gustu przypadają, winni, wierę, wdzięcznymi się okazać pierwszemu księgi składaczowi, Cydowi Hametowi, a to dla jego skrupulatności, z jaką o wszystkich szczegółach opowiada, nie pomijając rzeczy najmniejszej. Otóż uwiecznia myśli, na jaśnię podaje fantazje, odpowiada na utajone pytania, wyjaśnia wątpliwości, z argumentami na harc wyjeżdża, i tak wszystko tłumaczy, jakby sobie tylko mógł tego życzyć czytelnik najbardziej niezbyty.
„O sławny autorze, o szczęśliwy Don Kichocie, o sławna Dulcyneo. o żartownisiu, Sanczo Pansa! Wszyscy razem i każde z was z osobna bodziecie mogli żyć przez długie wieki, dla powszechnego ukontentowania i rozrywki.“
Historja powiada tedy, że Sanczo, ujrzawszy zemdloną Dolorydę, rzekł:
— Przysięgam na moją poczciwość i na życie wieczne wszystkich Pansów moich przodków, że przygody podobnej nie widziałem na oczy, ani o niej nie słyszałem; takoż mój pan nigdy mi równej nie opowiadał i ręczę, że mu nawet przez przywidzenie do głowy nie przyszła. Hej, do stu tysięcy djabłów, aby gorzej nie przekląć, owóż mi Malambrun — czarnoksiężnik i wielkolud naschwał!
Czyś nie znalazł innego sposobu, ukarania tych nieszczęśliwych niewiast bez tego, aby je kudłatemi uczynić? Choćby i wtedy przez nos gadały, przynajmniej nie byłyby brodate; założyłbym się, że nie mają czem zapłacić za golenie balwierzowi.
— To prawda istotna — odparła jedna z tych dwunastu panien — że nie mamy i szeląga na mydło, dlatego też niektóre z nas dla oszczędności, czynią użytek z pewnej maści woskowej i smoły, którą sobie na twarz kładą, a później za jednym zamachem brody odrywają, tak iż później twarze są ogolone i gładkie, niby spód kamiennego moździerza. Lubo i w królestwie Kandaia są białogłowy, co od domu do domu chodzą, aby włosy usuwać, brwi i rzęsy czernić i tem podobne ochędóstwa czynić, to my ochmistrzynie naszej pani, nie chciałybyśmy nic o nich wiedzieć. Jeżeli łaska pana Don Kichota nas nie wesprze, zapewne do grobów nasze brody z sobą weźmiemy.
— Raczejbym sobie brodę wyrwał w kraju Maurów[1] — rzekł Don Kichot. — niżeli omieszkał dać Wam poratunku.
W tej chwili Trifaldi przyszła do siebie z zemdlenia i rzekła do Don Kichota:
— Miłe brzmienie tej obietnicy, o najwaleczniejszy rycerzu, obiło się o moje uszy, gdy byłam zemdlona, cucąc i ożywiając zmysły i siły, tak iż odnowa Was zaklinam, o niezwyciężony rycerzu błędny, aby wasza obietnica uskuteczniona została.
— Nie będę tego odwłóczył — odparł Don Kichot — oznajmij mi tylko, WPani, w czem mogę Wam być użyteczny; znajdziesz mnie gotowego do czynienia przysług.
— W tem rzecz cała — rzecze Doloryda — że stąd do królestwa Kandaia, gdy się lądem jedzie, jest pięć tysięcy mil, jedna albo dwie, mniej lub więcej, po powietrzu zaś prosto lecąc, tylko trzy tysiące dwadzieścia i siedem mil. Trzeba także wiedzieć, że czarnoksiężnik Malambrun mi rzekł, iż, gdy tylko szczęsny los pozwoli mi stanąć przed rycerzem, naszym wybawicielem, on przyśle mu bieguna lepszego i mniej narowistego, niż najbardziej zachwalane rumaki. Będzie to ten sam koń drewniany, na którym waleczny Pierres porwał piękną Magalonę.[2] Zwierzę to kieruje się kołkiem, co je ma na łbie. Służy on za wędzidło. Rumak ten tak pośpiesznie i letko po powietrzu leci, iż zda się, że go djabli sami popychają. Koń ów, jak dawne opowieści powiadają, jest uczyniony przez mądrego Merlina; czarnoksiężnik pożyczył go był swemu przyjacielowi, Piotrowi z Prowancji, który wiele podróży po powietrzu na nim odprawił i, jako się już rzekło, na jego krzyżu umieścił Magalonę i wzbił się z nią ku górze, zostawiając na ziemi zacudowanych, patrzących na niego. Ten zaś Merlin nie pożyczał go łatwo, tylko tym co ich lubił, albo temu kto mu lepiej zapłacił. Jakoż od czasu wielkiego Piotra, dotąd nie słychać, żeby kto rumaka dosiadał. Z rąk Merlina wydostał go przez swoje sztuczki czarodziejskie Malambrun, który, mając go teraz w swej władzy, podróże nieprzerwane po wszystkich częściach świata na nim odbywa. Dziś jest tu, jutro będzie we Francji, nazajutrz w Potosi. Owóż co w tym rumaku jest najlepszego, że nie żre, nie pije, podków nie psuje, i tak letko kłusuje po powietrzu, że ten, co na nim siedzi, może trzymać w ręku szklankę, pełną wody, nie uroniwszy i kropli. Dlatego też piękna Magalona bardzo go dosiadać i powodować nim lubiła.
Na to rzekł Sanczo:
— Co do równego i letkiego chodu, to jedyny jest mój osioł, chocia po powietrzu latać nie umie, ale na ziemi mógłby się mierzyć ze wszystkimi człapakami i kłusakami świata.
Wszyscy przytomni śmiać się zaczęli, zaś pani Doloryda ciągnęła dalej:
— Ten koń drewniany, jeżeli tylko Malambrun zezwoli, aby się moje nieszczęścia zakończyły, nim pół godziny tej nocy upłynie, stanie tu przed nami, bo mi czarnoksiężnik rzekł, iż na znak, że uznał już o spotkaniu rycerza, któregom szukała usilnie, przyśle mi swojego konia nieodwłocznie, gdzie będzie potrzeba.
— Wieleż osób może siedzieć na tym koniu? zapytał Sanczo.
— Dwie tylko — odparła Doloryda — jedna na siodle, druga na krzyżu końskim. Dwie te osoby zwykle bywają: rycerz i giermek, jeżeli niemasz damy której porwanej.
— Radbym wiedzieć, pani Dolorydo, jak się ten koń nazywa — rzekł Sanczo.
— Jego imię — odparła Doloryda — nie jest imieniem rumaka Bellerofonta, który się zwał Pegazem, ani imieniem dzianeta Aleksandra Wielkiego, mianowanego Bucyfałem. Nie jest równie tego nazwiska, co Brillador Rolanda Szalonego, Bayard Rinalda z Montalbanu, Frontin Ruggera, tem mniej, co Bootes i Peritoa, jak się zwały rumaki Słońca. Niema też przydomku Orelia, jak koń nieszczęsnego Rodryga, ostatniego króla Gotów, na którym siedząc, przystąpił do bitwy, w której stracił wraz państwo i życie.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzekł Sanczo — że skoro mu nie dano żadnego z imion tych sławnych rumaków, nie nazwano go też pięknym mianem bieguna mego pana, Rossynanta, które to miano, bez zachwały, wszystkie te wyliczone tutaj nazwiska przechodzi.
— Tak i ja rozumiem — odparła brodata grabini. — Przecież nazwisko tego rumaka jest przyzwoite i znaczące własność jego, bo się zowie „Kołkobiegun Letki“; iż jest z drzewa, ma na łbie kołek i szybko po powietrzu biega. Jeśli więc o imię chodzi, łacno może wchodzić w paragon z sławnym Rossynantem.
— To przezwisko mi się dosyć podoba — rzecze Sanczo — ale czem rumaka kierują, czy uzdeczką, czyli też powrozem?
— Jużem powiedziała — odparła Trifaldi — że kołkiem; jeździec, siedząc na rumaku, tylko ten kołek nawróci na którą chce stronę, a rumak zaraz się nakieruje, czyli górą przez powietrze, czyli też dołem, prawie się z ziemią równając i zamiatając ją ogonem, alboli i środkiem, co go we wszystkich uczynkach umiarkowanych należy zachować.
— Radbym go ujrzał — rzecze Sanczo — ale myśleć, że mógłbym wsiąść na niego i jeździć na siodle, czy też koło siodła, byłoby to szukać gruszek na wierzbie. Na mną duszę, zaledwie mogę się utrzymać na burdzie mego osła, tak miętkiej jak jedwab, a teraz żądają, abym wlazł na grzbiet drewniany, bez poduszki i dery. Ha, do kaduka! Nie myślę sobie tłuc kości, aby ktoś tam brodę tracił. Niech się każdy goli, jak chce, nie będę memu panu w tak długiej podróży towarzyszył, tembardziej, że nie jestem potrzebny do tych bród pozbawiania, jeno do odmamienia pani Dulcynei.
— Owszem — rzekł Trifaldi — koniecznym to jest obowiązkiem, tak iż bez przytomności Sanczy, nicby się nie uskuteczniło.
— Pomocy, ludzie miłosierni! — zawołał Sanczo — Cóż mają giermkowie do przygód swoich panów? Mająż oni odnosić cały zysk, a chwałę, my zaś tylko trudów zaznawać? Tam, do stu kaduków! Gdybyż przynajmniej dziejopise mówili: „Ten rycerz dopełnił tej, czy tamtej przygody i spotyczki, z pomocą Marcina, swego giermka, bez którego nie podobnaby mu było tego uiścić“.
Tymczasem piszą tylko na sucho, tym kształtem: „Don Paralipomen o Trzech Gwiazdach przemógł sześć plugawych straszydeł“, a o jego giermku, który tej przygodzie był przytomny, nic nie dokładają, tak jakby go na świecie nie było. Dlatego jeszcze raz mówię i powtarzam, że mój pan, może sam jechać bezemnie i niech mu będzie na zdrowie! Ja się tu zostanę przy Księżnie Jejmości, mojej pani, a i to być może, że gdy pan Don Kichot powróci, ani chybi sprawę Dulcynei znajdzie już uładzoną po części, bo w wolnym czasie, gdy nic nie będę miał do czynienia, myślę orżnąć sobie skórę tak należycie, że na niej ani wioska nie pozostanie.
— Z tem wszystkiem — rzekła księżna — będziesz musiał towarzyszyć swemu panu, jeśli tego potrzeba wymagać będzie i jeśli tak znaczne osoby, o to cię poproszą. Dla twego próżnego strachu oblicza tych dam nie mogą przecież pozostawać zarośnięte kudłami.
— Pomocy jeszcze raz wzywam! — rzecze Sanczo — gdyby ten uczynek miłosierny miał być dopełniony dla panien skruszonych, albo dla dziewczątek ze szkół, możnaby się było jeszcze odważyć na tak twardą próbę, ale znosić ową boleść, aby ochmistrzynie brody traciły, tam do bisa! Mógłbym je widzieć wszystkie brodate i kudłate, od najmniejszej do największej, od najbardziej wybrydnej do najbardziej pieszczonej.
— Zawziąłeś się na ochmistrzynie, mój Sanczo — rzecze księżna — widać jesteś tego samego mniemania, co aptekarz z Toledo, ale przysięgam, że jesteś w błędzie. W moim domu jest kilka takich, co mogą służyć za wzór dam dworskich. Zresztą jest tu przytomna pani Rodriguez, która nie ścierpiałaby gdybym nieprawdę mówiła.
— Niech Wasza Książęca Mość — odparła dama Rodriguez — mówi co jej się podoba, Pan Bóg wie wszystko najlepiej. Złe, czy dobre, brodate, czy na obliczach gładkie, tak dobrze jesteśmy córkami naszych matek, jak i inne białogłowy. Skoro Pan Bóg nas na świat powołał, wie dlaczego to uczynił. W Jego tylko miłosierdziu ufność pokładam, a nie w brodzie czyjejkolwiek.
— Dosyć na tem, pani Rodriguez — odezwał się Don Kichot. Co się tyczy damy Trifaldi i jej towarzyszek, to spodziewam się, że niebo spojrzy przychylnie na ich strapienia i że Sanczo uczyni to, co mu ja uczynić rozkażę. Radbym, aby Kołkobiegun już przyleciał i abym się spotkał prędko z Malambrunem. Wiem, iż niema cyrulika, coby Wasze Miłoście lepiej ogolił, jak moja szpada, która zgoli łeb temu wielkoludowi; Bóg cierpi złych, ale nie zawsze.
— Ach — rzekła wtem dama Doloryda — niechaj łaskawemi oczami patrzą na Waszą Wysokość, dzielny rycerzu, wszystkie gwiazdy, najjaśniejsze nieba luminarze i niech zlewają na Was moc i przychylną darzą was fortuną, jesteście bowiem tarczą i puklerzem nieszczęsnego, oszkaradzonego i osławionego rodu ochmistrzyń, karmionego wzgardą od aptekarzów, wyszydzanego od paziów, przez giermków przeklinanego. Niechaj przeklętą będzie dzierlatka, która w kwiecie wieku swojego zapragnęła ochmistrzynią zostać, miast do klasztoru wstąpić. Nas, nieszczęsne dworskie panny, choćbyśmy ze krwi Hektora Trojańskiego prosto przez męską płeć pochodziły, zawsze w małem zachowaniu mieć będą panie nasze.
O, olbrzymi Malambrunie, który mimo swego czarnoksięstwa srogiego, zwykł jesteś obietnic swych do trzymywać, ześlij nam corychlej nieporównanego Kołkobieguna, aby nasze nieznośne utrapienia kres wreszcie znalazły, gdy bowiem upały słoneczne nastaną, a my nadal z temi brodami pozostaniemy, stopniejemy chyba od gorącości.
Grabini Trifaldi wyrzekła te słowa z taką żałością, że wszyscy wzruszeni zostali. Sanczo Pansa, łzy połykając, umyślił jechać wraz ze swym panem na tę wyprawę, choćby go na koniec świata zaprowadził, jeżeliby to tylko miało się okazać pomocne do uwolnienia tych czcigodnych oblicz od kosmacizny.




  1. W kraju Maurów dlatego, że nie noszenie turbanu i brody było równoznaczne z podłością stanu. Tymczasem w Turcji tylko duchowni nosili brody.
  2. Ormsby zauważa, że Cervantes myli Pierres‘a z Clamades‘em. O tym ostatnim mówi legenda rycerska, że, na grzbiecie drewnianego rumaka, uwiózł porwaną przez siebie księżniczkę Claramondę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.