Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XLI
KTÓRE MÓWI O PRZYBYCIU KOŁKOBIEGUNA I O KOŃCU TEJ DRUGIEJ PRZYGODY

Tymczasem noc się zbliżała, a z nią czas okryślony przybycia sławnego Kołkobieguna. Zwłoka już niecierpliwiła Don Kichota. Nasz rycerz mniemał, że skoro Malambrun tak się opóźnia z przysłaniem rumaka, znaczy to, iż albo on, Don Kichot, nie jest tym rycerzem, któremu niniejszą przygodę zachowano do uskutecznienia, lub też, że czarnoksiężnik unika i obawia się zmierzyć z nim w osobnem spotkaniu. Aliści nagle weszło do ogrodu czterech dzikich mężów, okrytych bluszczem i niosących na ramionach konia drewnianego. Postawili go na ziemi na nogach, później zaś jeden z nich rzekł:
— Niech rycerz, który ma na to odwagę, wsiada na tę machinę.
— Ja nie wsiądę — zawołał Sanczo, — ani nie mam odwagi, ani nie jestem rycerzem.
Dziki mąż ciągnął dalej:
— Jeżeli jest tu przytomny giermek tego rycerza, niechaj na grzbiet się mieści. Rycerz zaś niech zaufa walecznemu Malambrunowi, iż żadnego podejścia tu niemasz i że tylko od ciosu szpady wielkoluda, szkodę odnieść może. Niema nic innego do czynienia, jak przekręcić kołek na łbie, a rumak zaniesie rycerza i giermka po powietrzu do Malambruna, który na nich czeka. Aby jednak wysokość drogi nie czyniła im zakrętu głowy, trzeba mieć zawiązane oczy do czasu, gdy koń zarży, co będzie znakiem, że podróż dokończona.
To powiedziawszy, dzicy ludzie ostawili Kołkobieguna i odeszli krokiem, pełnym godności.
Zaledwie Doloryda konia obaczyła, rzekła ze łzami do Don Kichota: — O najdzielniejszy rycerzu, obietnica Malambruna jest uskuteczniona, koń przybył, nasze brody rosną! Każda z nas, pospołu ze swemi włosami na brodzie, błaga cię, abyś ogolił nas i ostrzygł. Na tem teraz wszystko zawisło, abyś pospołu z swym giermkiem, dosiadł Kołkobieguna i uczynił szczęśliwy początek tej podróży niesłychanej.
— Dopełnię tego chętnie, grabini Trifaldi — odparł Don Kichot — nie bawiąc się szukaniem poduszki i ostrogów, aby czasu po próżnicy nie tracić. Tak wielka jest bowiem chęć moja oglądania was wszystkie ogolonemi i ochędożonemi.
— Ja tego nie uczynię — rzekł Sanczo — ani chętnie, ani niechętnie, żadną miarą, a jeżeli te ostrzyżyny bród nie mogą się obejść bez tego, abym wlazł na grzbiet koński, niechaj mój pan poszuka sobie innego giermka, co mu towarzyszyć będzie, zasię te damy innego środka do wygładzania swoich twarzy. Nie jestem czarownikiem, abym po powietrzu latał. Coby rzekli poddani moi, wyspiarze, gdyby uznali, że ich Rządca na wszystkie wiatry się rozpuścił, jak latawiec. Do tego, stąd do Kandai jest trzy tysiące mil z okładem, jeśli tedy koń się zmorduje w drodze, albo olbrzymowi coś do łba przyjdzie, spóźnimy się z powrotem o pół tuzina lat; wówczas nie będzie już na świecie wyspy ani wyspiarzy, co mnie poznać będą mogli. Mówi się wszak pospolicie, że opóźnienie sprawuje utracenie, i że gdy ci jałówkę dają, biegaj rączo po postronek. Niech mi przebaczą brody tych dam! Dobrze w Rzymie Świętemu Piotrowi, chcę rzec że nieźle mi tu w tym domu, gdzie mnie tak zacnie podejmują i czynią mi zapewnienia, że wkrótce wielkorządcą ostanę.
— Przyjacielu Sanczo — rzekł książę — wyspa, com ci ją obiecał, nie uciecze; nie jest ruchająca się; zapuściła tak krzepkie korzenie w głąb ziemi, że nie możnaby jej wyrwać, ani z miejsca poruszyć, mimo wszelkich wysileń. A do tego wiesz dobrze, jako i ja, że nie masz na świecie urzędu godnego, któryby bez trudu i ciężkości zdobyć można było. Żądam od ciebie za to wielkorządstwo, abyś towarzyszył panu swemu, Don Kichotowi i dał początek i koniec tej pamiętnej przygodzie. Wsiadaj, nie mieszkając, na grzbiet Kołkobieguna i wracaj do nas z tą szybkością, jakiej się po letkości tego rumaka spodziewać można. Gdyby zaś przeciwny los zdarzył, żebyś musiał wracać pieszo, pielgrzymując od domu do domu i od gospody do gospody, to w jakimkolwiek czasie i stanie przybędziesz, zawsze znajdziesz swoją wyspę, tam, gdzieś ją zostawił i obywatelów, chętnych przyjąć cię za rządcę. Moja zaś przychylność dla ciebie i moja wola wcale się nie odmieni, nie wątpij o tem panie Sanczo, gdyż obraziłbyś jawnie moją chęć wyświadczenia ci przysługi.
— Dosyć na tem — odparł Sanczo — jestem prostym giermkiem i nie umiem odpowiadać na tyle uprzejmości oświadczeń. Niechaj Pan mój wsiada na tego konia, mnie zaś niech oczy zawiążą, polecą mnie Bogu i powiedzą mi czy, gdy będziemy latali pod obłokami, będę się mógł i ja Bogu polecić i aniołów wezwać.[1]
Na to odparła Trifaldi:
— Możesz to uczynić bezpiecznie, bo chociaż Malambrun jest czarnoksiężnik, wszelako dobry chrześcijanin i czyni te wszystkie omamienia roztropnie i pobożnie, aby sobie nie zjednać żadnej przygany.
— A zatem — rzecze Sanczo — siadajmy! Niech nas prowadzi Bóg i Najświętsza Trójca z Gaety.
— Od czasu pamiętnej przygody z foluszami — rzekł Don Kichot, nigdym nie widział Sanczy tak zalęknionego jak teraz; gdybym był przesądny, ledwiebym nie zadrżał w duszy, widząc tę jego strachliwość. Ale pójdź tu, Sanczo, gdyż za pozwoleniem Wielmożnych Państwa, chciałbym z tobą dwa słowa na stronie zamienić.
Rzekłszy to, zaciągnął giermka w zakąt ogrodu pomiędzy wielkie drzewa i, uścisnąwszy jego ręce, rzekł:
— Widzisz mój przyjacielu, Sanczo, jak daleka podróż nas czeka. Pan Bóg tylko wie, jak prędko i kiedy powrócimy i czy zatrudnienia ostawią nam chwilę czasu i spokoju. Chciałbym przeto, abyś udał się do swojej komnaty pod pokrywką, że masz wziąć sobie coś potrzebnego do podróży i abyś, zamknąwszy się tam, dał sobie z pięćset rózeg zadatku, na te trzy tysiące sześćset plag, coś się obowiązał dopełnić. Ten, co dobrze zaczyna, już połowę dzieła dokonał!
— Na Boga! — zawołał Sanczo — chyba Wielmożny Pan rozum utracił. To jakby ktoś rzekł: „W brzemienności mnie widzisz, a prawiczeństwa po mnie żądasz“. Teraz gdy mam siadać na goły i twardy stół, WPan chcesz, abym sobie zadek poranił? Zaprawdę, zaprawdę źdźbła racji nie macie! Pójdźmy teraz te damy ogolić, a za powrotem przyrzekam WPanu, że tak prędko obowiązanie swoje uiszczę, iż Wasza Miłość będzie wielce ukontentowany; teraz jednak o tem więcej nie mówmy.
— Twoja obietnica, miły Sanczo — odparł Don Kichot — pociesza mnie znacznie. Pewien jestem, że jej dotrzymasz, chocia bowiem jesteś nieco ociężały, przecież tem samem nielza cię nazwać nieprawdomównym.
Skończywszy dyskurs, powrócili, aby dosiąść Kołkobieguna. Don Kichot, wdrapując się na siodło, rzekł:
— Zawiąż sobie oczy, Sanczo, i wsiadaj śmiało; nie masz podobieństwa, aby ten, co tak zdaleka nas przyzywa, zwodził nas za mały zysk, coby miał, oszukując ludzi, którzy mu dowierzają. Chociażby rzeczy obróciły się opacznie i inaczej, niż mi się wydaje, sławy przedsięwzięcia tej przygody, nie zaćmi niczyja złośliwość.
— Dalej tedy, WPanie — zawołał Sanczo — łzy i brody tych dam, tak już w moje serce zapadły, że i kawałka najlepszej strawy nie ukąszę, póki ich oblicz gładko ogolonych nie obaczę. Wsiadajcie, mój panie i pierwszy sobie oczy zawiążcie, bowiem jeśli ja mam się mieścić na grzbiecie, wy siodło zająć winniście.
— To prawda — odparł Don Kichot. I wyjąwszy chustkę z kieszeni poprosił Damy Dolorydy, aby mu dobrze oczy związała, co ta chętnie uczyniła. Aliści Don Kichot wnet chustkę zdjął i rzekł:
— Jeżeli się nie mylę, czytałem w Wergilijuszu o Palladium Trojańskiem; był to koń drewniany, ofiarowany przez Greków bogini Palladzie i zawierający w sobie rycerzów zbrojnych, co byli przyczyną doszczętnego zburzenia Troi. Dobrzeby było zatem obaczyć naprzód co Kołkobiegun zawiera w swoich wnętrznościach.
— Nie ma przyczyny potemu — rzecze Doloryda, ja ręczę za to, bo wiem, że Malambrun niema w sobie nic ze złośliwego zdrajcy. Siadaj WPan bez trwogi, jeżeli się coś złego przytrafi, na siebie to biorę.
Zdało się Don Kichotowi, że gdyby jeszcze cos rzekł w materji swego bezpieczeństwa, byłoby to z uszczerbkiem dla jego mężności, tak iż nie wdając się już w gawędę, dosiadł Kołkobieguna i pomacał kołek, który się letko obracał, a że strzemion nie było i że nogi mu się zwieszały, zdawał się jak osoba na arrasie flamandzkim utkana, w scenie rzymskiego triumfu. Sanczo także jął się gramolić na konia, niechętnie a leniwie. Rozsiadłszy się, jak mógł najlepiej na grzbiecie, znalazł go wcale nie miętkim, poprosił zatem księcia aby, jeśli to możliwe, kazał mu dać poduszkę, choćby ze stołeczka księżnej, albo jasiek z łoża jakiegoś pazia, bowiem grzbiet raczej z marmuru niż z drzewa uczyniony być się wydaje.
Na to Trifaldi odparła:
— Kołkobiegun nie znosi na sobie żadnego rzędu, ani przybrania. Wszystko, co Sanczo uczynić może, to usiąść bokiem, obyczajem białychgłów, a wówczas nie będzie tak czuł twardzizny.
Sanczo uczynił tak i, pożegnawszy się ze wszystkimi, pozwolił sobie oczy zawiązać, lecz po chwili zdjął chustkę i spoglądając smutno ze łzami w oczach na obecnych w ogrodzie, zaklął ich, aby, w tych ciężkich dlań terminach, zmówili na jego intencję Ojcze Nasz i Zdrowaś Marja. Gdy się w podobnym złym razie znajdować będą, Bóg ześle im kogoś, co się za nich pomodli.
— Łotrze zawołał Don Kichot — czy cię na szubienicę prowadzą, czyli też jesteś u kresu żywota swego ze podobnych modłów żądasz? Zali, tchórzu niegodziwy, nie znajdujesz się w tem samem miejscu, gdzie się znajdowała piękna Magellona i skąd zstąpiła nie do grobu, ale by stać się królową Francji, jeżeli tylko historje nie kłamią. Ja zaś, co u twego boku siedzę, zaliż nie mogę zastępować sławnego Piotra, który zajmował to miejsce, które ja teraz zajmuję? Zasłoń sobie oczy, bydlę tchórzliwe, i strzeż się, abyś się nigdy z temi postrachami nie wynurzał, przynajmniej w mojej obecności.
— Niechaj mnie więc oczy zawiążą — odparł Sanczo skoro nie chcą, abym się Panu Bogu polecił, czy też, aby mnie polecono, nie dziwota chyba, że obawiam się, iż tu w pobliżu jest gdzieś zgraja, djabłów, co nas zawloką do Peralvillo.[2]
Zawiązali sobie tedy oczy. Don Kichot czując, ze siedzi tak jak siedzieć powinien, zaczął nakręcać kołek. Ledwie rękę na nim położył, wszystkie damy i wszyscy przytomni zaczęli gromko wołać:
— Niechaj cię Pan Bóg prowadzi, mężny rycerzu. Niech Bóg będzie z tobą, nieustraszony giermku! Owóż już przecinacie powietrze jak chyżolotna strzała, już w podziwienie wprowadzacie tych, co na was z ziemi patrzą. Trzymaj się, śmiałku Sanczo, gdyż się kiwasz na wszystkie strony. Zważ, że twój upadek byłby gorszy niż tego młodzika zuchwałego, który chciał prowadzić wóz słońca — swego ojca.
Sanczo, usłyszawszy to wołanie, ujął wpół swojego pana, ścisnął go mocno ramionami i rzekł:
— Nie wiem, czemu to przepisać, WPanie, ze głosy tych, co powiadają, żeśmy wygórowali, dobiegają do nas tak wyraźnie, iż zdawa się, że mówią w pobliżu nas.
— Nie zastanawiaj się nad tem — rzecze Don Kichot. Ponieważ te nadpowietrzne latania wychodzą daleko poza obręb rzeczy zwykłych, możesz widzieć i słyszeć, z oddalenia tysiąca mil wszystko, co chcesz. Ale mnie tak nie ściskaj Sanczo, bo mnie zrzucisz z siodła. Nie wiem, zaprawdę, czego się lękasz, przysiadłbym, żem w życiu całem tak letko niosącego rumaka nie dosiadał; zdawa się, jakby się z miejsca wcale nie ruszał. Pozbądź się, przyjacielu, tych próżnych strachów, rzeczy idą dokładnie, jak iść powinny i mówić możemy, że wiatr mamy z tyłu.
— To prawda — odparł Sanczo — bo czuję z tamtej strony morszczyznę tak tęgą, jakby na mnie z tysiąca miechów dmuchano.
Miał przyczynę tak mówić, bo kilku ludzi dęło na nich z tyłu dużemi mieszkami. Książę, księżna i marszałek dworu, tak dobrze tę przygodę przygotowali, iż nie brakowało nic, aby ją jaknajlepiej uskutecznić. Don Kichot, wiatr również poczuwszy, rzekł:
— Zapewne, Sanczo, musieliśmy już dotrzeć do drugiego kręgu powietrza, gdzie się rodzi grad i śnieg, tak, jak w trzecim grzmoty, pioruny i błyskawice... Jeżeli w górę będziemy pomykać z taką szybkością, wnet wpadniemy w krąg ognisty. Nie wiem dokładnie, jak ten kołek obracać, aby nie zalecieć w takie miejsce, gdziebyśmy się mogli spalić na proch.
Wtem paczesiami z kłaków, na kijach trzymanemi, zaczęto im twarze rozgrzewać.
Sanczo, poczuwszy gorąco, rzekł:
— Obym zdechł, jeżeli już nie jesteśmy w kręgu ognistym albo blisko niego, bo już mam opaloną wpół brodę. Chciałbym zdjąć chustkę, aby obaczyć, gdzie się znajdujemy.
— Strzeż się tego uczynić — zawołał Don Kichot. — Czy nie przypominasz sobie prawdziwego zdarzenia licencjata Torralba,[3] którego djabli porwali w powietrze na koniu, zrobionym z trzciny, z oczyma zawiązanemi. Po dwunastu godzinach stanął w Rzymie, zsiadł w Torre di Nona,[4] która jest ulicą miasta, widział natarcie i opowiedział o wszystkiem, co widział. Oznajmił także, że gdy leciał po powietrzu, djabeł rozkazał mu oczy otworzyć, co gdy uczynił, widział się tak bliskim miesiąca, iż mógł rękami go prawie namacać, ale nie śmiał natomiast na ziemię spojrzeć, z lęku przed głowy zawrotem. Dlatego, mój Sanczo, nie masz przyczyny, aby oczy odsłaniać. Ten co wziął na się prowadzenie nas, musi nas mieć na pieczy i zdać ze wszystkiego sprawę. Może się tak ku górze wzbijemy, aby spaść na dół na Królestwo Kandaia, tym kształtem, co sokół lub jastrząb na srokę, aby ją schwytać w pazury. Chociaż nam się zdaje, że nie więcej jak pół godziny siedzimy na tem koniu, wierzaj mi jednak, mój przyjacielu, żeśmy już znaczny kęs drogi ujechać musieli.
— Nie mam co, WPanu, na to odpowiedzieć — rzecze Sanczo — wiem jeno że jeśli ta dama Magalanes, czy też Magalona, nie przykrzyła sobie jeździć na tym grzbiecie twardym, musiała mieć ciało niezbyt miętkie.
Książę, księżna i wszyscy przytomni w ogrodzie, słuchali pięknych dyskursów obu walecznych i wielką pociechę stąd odnosili. Aliści chcąc dowieść do końca tę dziwaczną i dobrze ułożoną przygodę, kazali przytknąć ogień do zapału, znajdującego się blisko podogonia. Kołobiegun, mający brzuch pełen rac i innych sztucznych ogni, wyskoczył w powietrze z wielkim hukiem, a potem upadł na ziemię, wraz z Don Kichotem i Sanczo Pansą, wpół spalonymi. W tej chwili grabinia Trifaldi i jej damy brodate zniknęły z ogrodu, a wszyscy inni przytomni udawali zemdlonych, leżąc na ziemi. Don Kichot i Sanczo podnieśli się w bardzo złym stanie i, obejrzawszy się na wszystkie strony, zdziwili się srodze, uznawszy że znajdują się w tym samym ogrodzie, skąd wyjechali, acz bardziej jeszcze zdumieni zostali, gdy spostrzegli w końcu ogrodu zatkniętą w ziemię kopję, na której wisiał, na dwóch sznurkach jedwabnych zielonych, pergaminowy arkusz; Na nim był ten nadpis, złotemi literami wyrażony:

Nieustraszony rycerz, Don Kichot z Manczy, dopełnił przygody grabini Trifaldi, inaczej zwanej damą Dolorydą i jej towarzyszek, co tylko ją przedsięwziął. Malambrun na tem przestaje, i oznajmia, że jest całkiem ukontentowany i że mu się zadosyć stało. Podbródki tych dam już są gładkie, zaś król Don Clavijo i Królowa Antomazja do pierwszej są przywróceni postaci. Jeśli zasię biczowanie giermka dopełnione zostanie, gołębica będzie wyzwolona z szponów jadowitych jastrzębia, co ją prześladuje,
i na łonie swego ulubionego miłośnika się ocknie. Tak rozporządził Merlin, arcy-czarnoksiężnik, nad wszystkimi czarnoksiężnikami.

Skoro Don Kichot przeczytał te słowa, które pergamin zawierał, pojął zaraz, że wróżyły one odczarowanie Dulcynei. Przeto powinne i stokrotne dzięki złożywszy za to, iż z małem niebezpieczeństwem dokończył tak wielkiej przygody i do pierwszego stanu przywrócił oblicza tych ochmistrzyń, co już zniknęły z ogrodu, podszedł do księcia i księżnej, którzy jeszcze do utraconych zmysłów nie przyszli, i biorąc księcia za rękę, rzekł:
— Odwagi, książę, odwagi. Wszystko to są jeno fraszki; przygoda jest już zupełnie dokończona, bez niczyjej szkody, jako to jawnie uznać można po piśmie, na tej kopji zawieszonem.
— Książę, jak człek w głębokiem uśpieniu będący, zaczął niby do siebie przychodzić. Księżna i ci wszyscy, co na ziemi leżeli, takoż udawali ocknienie, dając po sobie poznaki zadziwienia i trwogi, tak iż można było mniemać, że w samej rzeczy przytrafiło im się to, co tak udatnie zmyślili. Książę, oczy mając jeszcze wpół zawarte, przeczytał obwieszczenie, później zaś pobiegł, aby uściskać Don Kichota. Sanczo szukał oczyma damy Dolorydy, chcąc obaczyć, jak wygląda bez brody i jeżeli jest tak piękna w istocie, jak można było mniemać pierwej, po składzie jej twarzy miarkując. Ale mu powiedziano, że gdy Kołkobiegun z powietrza na ziemię spadł, cała zgraja ochmistrzyń z damą Dolorydę na czele zniknęła ogolona do czysta, jakby i śladu kłaków na obliczach nie miały. Księżna zapytała Sanczy, jak mu się wiodło w tej tak długiej podróży.
Na to odparł Sanczo:
— Czułem, Mościa Pani Księżno, że jedziemy, tak jak mój pan powiadał i że lecimy przez krąg powietrza ognistego. Chciałem wówczas oczy sobie odsłonić, aliści mój pan, którego o pozwolenie odjęcia chustki poprosiłem, nie chciał na to przystać; wszelako ja, będąc z przyrodzenia ciekawy i chcąc zawsze wiedzieć, co mi na drodze zawadza, odsłoniłem koło nosa trochę chustki nieznacznie, tak, że nikt nie spostrzegł, a potem począłem patrzeć na dół. Ziemia zdała mi się tak maleńka, jak ziarnko gorczycy, zaś ludzie, co po niej chodzili, jak orzechy. Z tego wszystkiego wnosić można, że w tej chwili wysoko lecić musieliśmy.
— Przyjacielu Sanczo — rzekła księżna — bacz co mówisz; tym sposobem, jak powiadasz, nie widziałeś ziemi, tylko ludzi, co po niej chodzili. Jasne jest, że jeżeli ziemia nie zdała ci się większa, jak ziarnko gorczycy, a każdy człek jak orzech, tedy jeden człowiek zakryłby całą ziemię.
— To prawda — odparł Sanczo — jednak uznałem ziemię, spojrzawszy na nią ukosem z boku — Zważ Sanczo — odparła księżna — że gdy się patrzy ukosem, nie można obaczyć w całości tego, co się tylko jedną stroną okazuje.
— Nie rozumiem się na tych wszystkich sposobach patrzenia — odparł Sanczo. — Dość na tem, jeżeli Wasza Dostojność wiedzieć będzie, że skorośmy lecieli zaczarowani, również przez omamienie, mogłem widzieć całą ziemię i wszystkich ludzi z którejkolwiekbym na nich patrzył strony. Jeśli temu się wiary nie da, tem mniej, będzie dowierzała Wasza Dostojność, że gdym odsunął chustkę z nad brwi, ujrzałem się tak blisko nieba, że odemnie do niebieskiego stropu nie było więcej jak półtorej stopy, mogę przysiądz na to śmiele, że niebo jest obszerne i wielkie niezwykle. Zdarzyło się później, że lecieliśmy blisko siedmiu kóz.[5] Na duszę moją, zaklinam się, że ledwiem nie zdechł od pociechy, gdym to obaczył, ponieważ w młodości mojej byłem kozopasem, tedy, chęć mnie wzięła niewypowiedziana pobawić się z niemi; gdybym tego nie uczynił, pękłbym niechybnie z żalu. Przeto nie mówiąc słowa nikomu, nawet mojemu panu, zsiadłem gładko a chyżo z Kołkobieguna i rozprawiałem z kózkami (wdzięcznemi jak fijołeczki i inne kwiatuszki), blisko przez godzinę. Przez ten czas Kołkobiegun stał na miejscu i ani drgnął.
Gdy Sanczo rozprawiał z kozami — spytał książę — pan Kichot co wtenczas porabiał?
Na to rycerz odparł:
— Ponieważ wszystkie te rzeczy i przytrafienia dzieją się nadzwyczajnemi sposobami, nie trzeba się dziwić, co Sanczo powiada. Co się mnie tyczy, to powiem, żem chustki z oczu ani na dół nie odsunął, ani ku górze jej nie nasunął i że nie widziałem nieba, ziemi, morza, ani rzeki. Czułem tylko, że lecę przez krąg powietrza i że już zbliżam się do części ognistej; Aliści, abyśmy dalej mieli wygórować z trudnością mi wierzyć przychodzi, bowiem skoro ognisty krąg zawiera się między niebem miesiąca i ostatnią powietrza okolicą, tedy nie mogliśmy dolecieć do niebieskiego stropu, gdzie się siedem kóz znajduje, jako Sanczo powiada, bez tego, aby się na popiół nie spalić. Sanczo musi więc albo łgać, albo marzyć.
— Ani nie łżę, ani nie śnię — odparł Sanczo — i aby się upewnić, że prawdę powiadam, trzeba mnie się zapytać o znaki osobne tych kóz.
— Opowiedz nam tedy, Sanczo, o tych kozach — rzekła księżna.
— Dwie są zielone — odparł Sanczo — dwie czerwone, dwie niebieskie, a jedna srokata.
— Osobliwy to kóz rodzaj — rzecze książę — w żadnem miejscu na ziemi niema takich kolorów, chciałem rzec, kóz o takich kolorach.
— To prawda — odparł Sanczo — ale musi być przecie różność między kozami niebieskiemi a ziemskiemi.
— Powiedz mi Sanczo — rzecz książę — czyś nie widział jakiegoś kozła między temi kozami?
— Nie, Mości Książę, bom słyszał, ze ani kozioł, ani frykacz nie mają rogów dłuższych niż rogi miesiąca.
Nie chcieli więcej wypytywać się Sanczy o podroż, widząc, iż giermek gotów jest przechadzać się po wszystkich niebach i opowiadać co się tam dzieje, chociaż się krokiem z ogrodu nie był i ruszył.
Taki był koniec przygody Damy Dolorydy, przygody, która dała księstwu pochop do śmiechu przez całe życie, zaś Sanczy wątek do opowiadania siła ciekawości przez całe wieki.
Don Kichot zbliżył się do Sanczy i szepnął mu na ucho:
— Ponieważ chcesz, Sanczo, aby ci wierzono, że prawdą jest coś widział w niebie, chcę również, abyś dowierzał temu, com ja oglądał w jaskini Montesinos.
Dosyć na tem! Więcej nic już nie powiem.




  1. W pojęciu Sanczy, zaczarowana podróż na Kołkobiegunie była dziełem szatana. Rodriguez Marin przypomina, że powszechnie wierzono, iż zwrócenie się o pomoc do Boga unicestwiało złą siłę czarów. Sanczo obawiał się, że spadnie na ziemię i skręci kark, skoro nagle czary działać przestaną.
  2. Miasteczko, obok Ciudad Real, gdzie ginęli złoczyńcy, przeszywani strzałami z łuków, skazani na śmierć przez św. Hermandadę.
  3. Cervantes nawiązuje tutaj do powszechnie znanej legendy. Eugenjusz Torralba istniał w rzeczywistości. Studjował medycynę w Rzymie, 1528 r. został uwięziony i jako czarownik skazany na stos przez Inkwizycję w Cuenca. Torralbę przeniósł nocą w powietrzu z Valladolid do Rzymu djabeł Zachiel, aby doktór mógł się przekonać naocznie, że Rzym jest złupiony przez wojska Karola V. Świetny poemat filozoficzno-symboliczny poety hiszpańskiego, Ramona de Campoamora (1817 — 1901) nosi tytuł „El Licenciado Torralba“.
  4. Torre Nona lub Tordinona była to nie droga, lecz więzienie, w którem pokutował także Benvenuto Cellini.
  5. To jest konstelacja plejad, mitologicznych córek Atalanty i nimfy Pilione, zmienionych w siedem gwiazd, obok konstelacji Byka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.