Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Historja powiada, że gdy Don Kichot wołał gromko na Sanczę, aby mu szyszak podał, giermek właśnie był zabawny kupowaniem twarogów i serów, które pasterze ochotnie mu oddawali. Będąc przynaglony wołaniem swego pana, nie wiedział co z niemi uczynić i gdzie je ukryć, a jakoże, uiściwszy zapłatę, żałował sery porzucić, postanowił włożyć je naprędce w szyszak swego pana. Opatrzony w żywność, poskoczył dowiedzieć się, czego jego pan żąda. Gdy już do niego dopadł, Don Kichot rzekł:
— Podaj mi hełm, przyjacielu, gdyż albo się nie znam na przygodach, albo też to, co widzę, okaże się przygodą, która zmusza do dobycia broni.
Szlachcic w zielonej opończy, usłyszawszy te słowa, obejrzał się na wszystkie strony, aliści ujrzał tylko wóz, jadący im naprzeciw, a przybrany dwiema czy trzema chorągiewkami; mniemając, że jest to wóz z pieniędzmi, do skarbu należącemi, powiedział to do Don Kichota. Ale nasz rycerz, zawsze przeświadczony, że wszystko, co mu się przytrafia są to przygody i tylko przygody, nie uwierzył mu i odparł na ten kształt:
„Strzeżonego pan Bóg strzeże“. Nic na tem nie stracę, jeśli się będę miał na ostrożności, gdyż z długiej eksperjencji wiem, że mam widocznych i niewidocznych nieprzyjaciół. Nie wiem jeno kiedy, gdzie i pod jaką postacią zechcą się na mnie usadzić.
Rzekłszy to, obrócił się do Sanczy, żądając swego hełmu. Giermek oddał mu go, nie zdążywszy wyjąć twarogów. Don Kichot schwycił szyszak i nie spojrzawszy, co się tam mieści, wsadził go zaraz na głowę. Twaróg tak zgnieciony, wypuścił serwatkę, która ciec jęła po obliczu i brodzie Don Kichota. To go w takie pomieszanie wprawiło, iż rzekł do swego giermka:
— Cóż to znaczy, Sanczo? — Zdaje mi się, że mi głowa mięknie i mózg topnieje, albo też, że się pocę od stóp do głowy. Jeśli jednak pot ze mnie kapie, to zapewne nie ze strachu, chocia zatarga, która na mnie czeka, ani chybi straszliwą się okaże. Daj mi coś do obtarcia oblicza, bo mi oczy zalewa.
Sanczo, nie rzekłszy słowa, podał mu chustkę i podziękował w duszy Bogu, że się jego pan nie domyślił, co to było. Don Kichot otarł sobie twarz, później zaś zdjął szyszak, aby uznać, co go tak chłodziło. Obaczył wewnątrz białą papkę, zbliżył do niej nos, poczuwszy zaś woń twarogu, rzekł:
— Na duszę mojej pani, Dulcynei z Toboso, są to twarogi, któreś włożył tutaj, ty zdrajco, łotrze i giermku ladaco.
Sanczo odpowiedział z wielką flegmą i wybornem udaniem.
— Jeśli to są twarogi, niech mi je da Wasza Miłość, abym je zjadł. Ale nie... niech je lepiej pożre djabeł, gdyż to on, ani chybi je tam wraził. Jakże to? Zali, WPan, myślisz, że byłbym zadosyć zuchwały, aby hełm Waszej Miłości tak splugawić? Gdzieżbyś, WPan takiego zuchwalca znalazł? Bezwątpienia muszę i ja mieć czarnoksiężników, co mnie prześladują, gdyż jestem przecie częścią istoty WPana. Oni to musieli tam tego plugastwa nałożyć, chcąc WPana do żywego rozjuszyć, tak abyście mi gnaty przetrącili.
Ale na ten raz psoty swojej nadużyli. Ufność niezachwianą pokładam w roztropności mego pana, który morze wie, że nie mam mleka, twarogu, ani żadnej podobnej rzeczy i że, gdybym je miał, radniejbym je do brzucha wsadził, nizli do hełmu.
— Wszystko to być może — odparł Don Kichot.
Szlachcic zważał to wszystko, nie mogąc się nadziwić temu, co widział, zwłaszcza, gdy Don Kichot otarłszy sobie głowę, twarz, brodę i szyszak, nałożył hełm, w strzemionach się dobrze utwierdził, dobył szpady, zniżył lancę i rzekł:
— Niech się teraz stanie, co się stać ma; jestem gotów dać opór choćby szatanowi samemu. Wtem wóz, chorągiewkami upstrzony, zbliżył się do nich. Powoziciel jechał na mule, zaś w tyle woza siedział jeden tylko człowiek. Don Kichot zastąpił im drogę i jął wołać:
— Dokąd to zdążacie? Cóż to za wóz? Za cóż jest chorągwiami przybrany?\
Na to odparł woźnica:
— Wóz ten do mnie należy. Są w nim dwa lwy, uwięzione w klatkach. Rządca Oranu posyła je do Madrytu, w darze dla Króla Jegomości. Na tych chorągiewkach są znaki królewskie, aby każdy wisiał, że to dobro monarchy.
— A czy te lwy są wielkie? — zapytał Don Kichot.
— Tak wielkie — odparł wspólnik podwodnika, siedzący na wozie, — że podobnych jeszcze nigdy z Afryki do Hiszpanji nie sprowadzono. Ja, jako lwów przewoźnik, wiele ich już przez morze przeprawiłem, ale żaden nie był tak rosły i potężny, jak ten. W tej pierwszej klatce siedzi samiec, a w drugiej samica. Są głodne, gdyż dzisiaj jeszcze nic nie jadły. Dlatego nie zatrzymujcie nas dłużej, WPanie; musimy ciągnąć na miejsce naznaczone, aby je nakarmić.
Don Kichot uśmiechnął się i rzekł:
— Ja i dwa lwięta? Dwa lwięta i ja?! Na Boga, trzeba pokazać temu jegomości, co je posyła, czym jest człowiekiem, coby się lwów przeraza!. Zsiądz z wozu, mój poczciwcze, teraz ja będę lwów strażnikiem. Otwórz klatki, wypuść na wolę te bestje drapieżne, a dam im poznać, pośród tego pola, kim jest Don Kichot z Manczy, na złość czarnoksiężnikom, którzy mi ich tutaj posyłają.
„Ha ha — mruknął pod nosem szlachcic w zielonej opończy. Nasz dzielny rycerz dał już poznakę kim jest. Twarogi już mu mózg rozmiękczyły.“
Tymczasem zbliżył się Sanczo i rzekł.
— Na miłosierdzie boskie, WPanie, uczyńcie tak, aby mój pan Don Kichot na lwy się nie rzucił. Jeśli to uczyni, te dzikie bestje rozszarpią nas na kawałeczki.
— Jakże to? — odparł szlachcic — zali mniemasz, że twój pan jest tak szalony, iż się na lwy rzucić może?
— Szalony nie — odparł Sanczo — ale zuchwały okrutnie.
— Uczynię wszystko, co w mojej mocy leży rzekł szlachcic i, zbliżywszy się do Don Kichota, który gwałtem domagał się, aby klatki otworzono, zaczął w te słowa:
— Panie rycerzu, rycerze błędni winni podejmować tylko takie przygody, z których mogliby wynijść szczęśliwie, a nie te, co żadnej nadzieji, w dobre ich uskutecznienie żywić nie pozwalają. Dzielność, która do zuchwalstwa się zbliża, jest raczej szaleństwem niż odwagą, a do tego nie przeciwko WPanu te lwy są wysłane; nie myślą nawet napadać na Waszą Miłość. Jest to podarunek dla króla. Nie na dobreby wyszło tamować drogę tym ludziom i w podróży ich zastanawiać.
— Mości panie bracie — odparł Don Kichot — mieszaj się pan do swoich kuropatw obłaskawionych i zwinnych łasic, a każdemu zostaw jego rzemiosło czynić. To jest właśnie moje i sam wiem najlepiej, czy panowie — lwy są przeciw mnie wysłane, czy nie!
Później, obróciwszy się do strażnika, rzekł:
— Przysięgam na Boga, niecny tchórzu, że jeśli mi w tem oka mgnieniu klatek nie otworzysz, tedy cię tą dzidą do woza przyszpilę.
Podwodnik, widząc zamysł tego widma, od stóp do głów uzbrojonego, rzekł:
— Zaklinam Was na wszystkie świętości, WPanie, pozwólcie, abym wyprzągł muły i wraz z niemi ucieczką się salwował, nim się lwy na wolność wydostaną.
Jeśli mi bowiem muły zaduszą, z torbami pójdę; nie mam innego bogactwa, jak te zwierzęta i ten wóz.
— O małoduszny człeku! — odparł Don Kichot — postaw nogę na ziemi, wyłóż muły i rób, co ci się podoba. Wkrótce obaczysz, że wszystkie te zachody niepotrzebne były i że mogłeś sobie tej fatygi łacno oszczędzić.
Podwodnik skoczył z wozu, szybko wyprzągł muły — tymczasem strażnik lwów jął wrzeszczyć gromkim głosem:.
„Wszystkich przytomnych biorę na świadków, że mimo mej woli i pod przymusem, drzwi tych klatek otworzyć muszę, aby lwy na swobodę wypuścić. Ostrzegam tego pana, że wszystkie nieszczęścia i szkody, przez drapieżników wyrządzone, pójdą na jego karb, bez uszczerbku dla mych praw i zapłaty. Wszyscy przytomni zaś niech się mają na baczności i niech się ukryją, nim klatki otworzę; o siebie się nie obawiam, jestem bowiem pewien, że mi nic złego nie zrobią.“
Szlachcic chciał jeszcze raz spróbować odwrócić Don Kichota od szalonego zamysłu, gdyż było to samego Boga doświadczać. Ale Don Kichot odparł jeno, iż wie, co czyni. Na to szlachcic namienił, aby dobrze wszystko zważył, gdyż ani chybi się myli.
— Mości Panie — rzekł nasz rycerz — jeśli nie chcesz być przytomny temu, co, według twego mniemania, ma się stać tragedją, dodaj ostrogi swojej srokatej klaczy i umknij się z drogi.
Sanczo, słysząc to, jął ze łzami w oczach błagać swego pana o porzucenie zamysłu tej przygody, gdyż przeciwko niej przygoda z wiatrakami, z foluszami, oraz wszystkie czyny, których w swym życiu dokonał, były niby róże a kwiaty.
— Zważcie, Wasza Miłość — mówił Sanczo — ze nie ma tu nijakiego zaczarowania, ani nic na ten kształt. Sam widziałem, przez kraty i szpary klatki, łapę prawdziwego lwa, miarkując zaś po pazurach, wnoszę, że ten lew musi być większy niż góra cała.
— Strach to czyni — odparł Don Kichot. — że lew wydaje ci się większy niż połowa świata. Udaj się na stronę, mój Sanczo, i nie zatrzymuj mnie w tej chwili. Jeśli umrę, pamiętaj jakie jest między nami ułożenie. Pospieszysz do pani Dulcynei — więcej ci nic nie powiem.
Don Kichot przydał jeszcze inne słowa, które odebrały przytomnym wszelką nadzieję, że da się im odwieść go od szalonego zamysłu. Szlachcic w zielonej opończy byłby rad sprzeciwić się temu, ale widział, ze Don Kichot lepiej od niego jest uzbrojony i ze nie jest rzeczą rozsądną wdawać się w kłótnię z warjatem, za jakiego poczytywał już naszego rycerza. Don Kichot tymczasem tysiąc pogróżek czynił prowadzącemu lwy, aby klatkę otworzył, co zmusiło szlachcica do spięcia rumaka ostrogą, zaś Sanczę i podwodnika do popędzenia mułów. Wszyscy chcieli umknąć jaknajdalej od klatki, nim lwy z niej wypadną. Sanczo opłakiwał śmierć swego pana, którego rozumiał już od lwów rozdartego. Przeklinał swój los i tę nieszczęsną godzinę, kiedy postanowił na służbę powrócić. Mimo tego lamentu a płaczu, nie przestawał jednak piętami osła popędzać, aby się od wozu oddalić. Strażnik postrzegłszy, że ci, co odjechali, są już daleko, jął odnowa prosić i ostrzegać Don Kichota przed tem, przed czem go już był raz ostrzegł.
Nasz rycerz odparł, że wszystko dobrze zważył i że wszystkie prośby, oraz przełożenia na nic się nie zdadzą. Gdy strzegący lwów zabawiał się otwieraniem pierwszej klatki, Don Kichot jął rozmyślać, czyli ma konno, czyli też pieszo się potykać. Zważywszy, że Rossynant mógłby się zestrachać widokiem lwów, skoczył prędko z konia, rzucił kopję, schwycił tarczę i z obnażoną szpadą w dłoni i nieulęknionem w piersiach sercem, stanął przed wozem, polecając się Pana Bogu i damie swej, Dulcynei z Toboso. W tem miejscu autor tej prawdziwej historji nie może się powstrzywać od zawołania:
„Och dzielny, och, nad każdą pochwałę wyższy Don Kichocie z Manczy, zwierciadle, w którem się przeglądać mogą wszyscy waleczni tego świata; och, drugi i nowy Don Manuelu de Leon, co był chlubą i zaszczytem rycerzów Hiszpanji. Jakiemi słowy wyrażę twój czyn tak straszliwy? Jakiemi dowody podam go do wierzenia wiekom potomnym? Zali są na świecie chwalby godne ciebie?
Ty sam pieszo, ty jeden tylko, ty nieustraszony, wielkomyślny, mający jedną tylko szpadę i to nie z tych, co znak pieska małego[1] noszą, chroniony tarczą, z niezbyt czystej i lśniącej stali, stajesz przeciwko dwom najdzikszym lwom, jakie wyrosły w puszczach Afryki. Niechaj twe własne czyny bohatyrskie służą ci za wysławienie, o waleczny Manczuańczyku! Ostawiam je tutaj takiemi, jakemi są, gdyż brak mi słów, dla chwalby stosownej.“
Tutaj kończy się zadanie autora, który, przechodząc do dalszego wątku historji, ciągnie na ten kształt:
Strażnik, widząc, że Don Kichot przyjął już postawę, pełną oczekiwania, i że nie ma sposobu odmówienia się od otwarcia klatki lwa-samca, chyba, żeby się ściągnęło na się zawziętość zuchwałego i zapalczywego rycerza, otworzył pierwszą klatkę, w której, jak się rzekło, siedział lew niezwyczajnej wielkości, nader srogi i groźny z wejrzenia. Lew z początku przewrócił się na drugi bok, później się przeciągnął, wysadził łapy z klatki, rozwarł pysk, zaryczał przeraźliwie, wywiesił ozór na półtory stopy długi, którym otarł sobie z kurzu oczy i nos polizał To uczyniwszy, łeb z klatki wystawił i spojrzał dokoła, oczami czerwonemi jak rozżarzone węgle. Jego zmarszczona brew i pozór najśmielszy mogłyby zastraszyć samą zuchwałość, ale nie Don Kichota, który trwał nieporuszenie, pragnąc, aby lew zlazł z wozu i rzucił się na niego. Nasz rycerz był w myśli upewniony, że bestję na sztuki rozplata. Do tych krańców doszło niesłychane Don Kichota szaleństwo. Wspaniały lew jednak, bardziej uprzejmy, niż gburowaty, gardząc czczemi pogróżkami i junakierją, obejrzawszy się do koła, obrócił się do Don Kichota tyłem, później zaś, z wielkim spokojem i obojętnością, znów się w klatce położył. Widząc to, Don Kichot, rozkazał wodzicielowi lwów, aby go kijem podrażnił i do opuszczenia klatki pobudził.
— Na sumienie moje — odparł strażnik — tego nie uczynię, gdyż, jeślibym go podrażnił, mnie pierwszegoby rozszarpał. Niechaj się jednak, Wasza Miłość zadowoli tem, co już uczynił, gdyż jest to najwięcej, co zdziałać można na dzielności polu, i niech już więcej fortuny nie kusi. Klatka stoi przed lwem otworem. Od niego teraz zależy wynijść, kiedy zechce. Już nie wyjdzie teraz przez cały dzień, jeśli do tych pór tego nie uczynił. Waleczność Waszej Miłości jest już za dosyć okazana. Rozumiem, że każdy dzielny wojownik jest obligowany tylko do wyzwania swego nieprzyjaciela i czekania go na placu. Jeśli tamten jednak się nie stawia, sromota staje się jego udziałem, podczas, gdy ten, co czeka, koronę zwycięstwa zdobywa.
— To prawda — odparł Don Kichot — zamknij, przyjacielu, drzwi i daj mi zaświadczenie tego, coś widział, to jest, jakoś otworzył lwu klatkę, jakom ja go oczekiwał, jako on nie wyszedł, chociażem mu dał aż nadto czasu i jako, zamiast stawić się na placu, nazad się położył. Więcej nie jestem obowiązany czynić; precz ze wszystkiemi czarami i omamieniami, jedyną prawdą jest rycerstwo błędne! Zamknij klatkę, tak jak ci rozkazałem, ja zaś dam znak tym, co uciekli i przytomni nie byli, aby z twoich ust dowiedzieli się o tym czynie.
Wodziciel lwów zawarł klatkę, zaś Don Kichot, zawiesiwszy na końcu dzidy chustkę, którą osuszył sobie twarz z serwatki, jął wzywać tych, co jeszcze ciągle uciekali, obracając za każdym krokiem nazad głowy, Zbili się wszyscy w gromadę, wiedzeni przez szlachcica w zielonej opończy. Sanczo, ujrzawszy to oznaczenie białej chustki, rzekł:
— Bodajbym olsknął, jeśli mój pan nie zwyciężył tych okrutnych drapieżników. Inaczej przecieby nas nie wołał.
Wszyscy zatrzymali się i poznali, że tym, co znaki dawał, był Don Kichot. Zbywszy się trochę strachu, zbliżyli się zwolna do miejsca, gdzie stał Don Kichot, tak iż usłyszeli wyraźnie głos jego. Gdy dojechali wreszcie do wozu, Don Kichot rzekł do podwodnika:
— Zaprząż, bracie, nazad swoje muły, i ruszaj w swoją drogę, ty zaś, Sanczo, daj tym ludziom dwa złote dukaty w nagrodę, że się zatrzymali dla mego rozkazu.
— Dam im je z wielką ochotą — odparł Sanczo — ale co się stało ze lwami? Czyli są żywe, czy zabite?
Wówczuj wodziciel lwów jął opowiadać szczegółowie, przerywając co chwila dla nabrania tchu, koniec tej zatargi. Przyczyniał jak umiał męstwa Don Kichotowi, którego pozór tak lwa zestraszył, że bestja nie śmiała wyjść z klatki, aczkolwiek drzwi stały otworem. Według rozkazu Don Kichota, miał lwa podrażnić, aby go do opuszczenia klatki pobudzić, ale byłoby to doświadczać pana Boga. Na te przełożenia rycerz, acz niechętnie i z ciężkiem sercem przyzwolił klatkę zamknąć.
— Co o tem rozumiesz, Sanczo? — spytał Don Kichot. Cóż mogą zaczarowania przeciwko prawdziwemu męstwu? Czarnoksiężnicy mogli mnie pozbawić owoców zwycięstwa, ale nie mogą mi odebrać mężnego serca i odwagi!
Sanczo dał im dwa talary; podwodnik zaprzągł muły, strażnik lwów ucałował ręce Don Kichota, dziękując za nagrodę, jaka go spotkała i przyrzekł, że po przybyciu do miasta, opowie samemu królowi o tym bohatyrskim czynie.
— Jeżeli trafunkiem Jego Królewska Mość zapyta o imię tego walecznego rycerza — odparł Don Kichot — powiedzcie mu, że to był Rycerz Lwów, chcę bowiem odtąd to nazwisko nosić miast nazwiska Rycerza Posępnego Oblicza. Uczynię to według zwyczaju rycerzy błędnych, którzy zmieniali imiona swoje kiedy chcieli, do upodobania.
Wóz odjechał w dalszą drogę; Don Kichot, Sanczo i szlachcic w zielonej opończy także w drogę ruszyli. W tym czasie Don Diego de Miranda nie odezwał się ani słowem do naszego dzielnego kawalera. Przyglądał mu się tylko pilnie i bacznie zważał wszystkie słowa i poruszenia Don Kichota. Zdawało mu się, że to człek rozsądny, który stał się szaleńcem, albo też szaleniec, co ma w sobie wiele rozsądku. Nie znał jeszcze pierwszej części historji Don Kichota; gdyby był ją przeczytał, poznałby rodzaj tego szaleństwa i nie dziwowałby się zbytnio słowom i czynom naszego rycerza. Ale jakoże nic nie wiedział, dzierżył o nim, to, że jest szaleńcem, to znów człekiem zdrowego umysłu. To, co powiedział, było rozsądne, polerowne, słuszne i dobrze rzeczowe, podczas gdy wszystkie jego czyny były głupie, dziwaczne i zuchwałe.
„Nie masz chyba większego szaleństwa — mówił do siebie — jak nałożyć sobie na głowę szyszak pełen twarogu, a później uwierzyć, że czarnoksiężnicy mózg rozmiękczyli. Czyż jest większe zuchwalstwo i dziwactwo, jak pragnąć gwarem potykać się ze lwami?“
Z tego zamyślenia wyprowadził go Don Kichot, mówiąc:
— Nie lza wątpić, Mości Panie Don Diego de Miranda, że WPan mnie sądzisz za człeka dziwacznego i obranego z rozumu! Nie dziwuję się zbytnio temu sądowi WPana o mnie, bo zważając moje postępki nie można mieć innego zdania. Z tem wszystkiem chciałbym, aby WPan przyznał, że nie jestem takim szaleńcem i tak rozsądku zbytym, jakim się być wydaję. Piękny to jest widok, gdy dzielny rycerz, na oczach króla, jednem uderzeniem kopji rozciąga rozjuszonego byka, na środku przestronnego placu, piękny to widok także, gdy rycerz, wdzięcznie w szrankach koniem toczy i w gonitwie do pierścienia przytomnym damom swoją udatność okazuje. Pięknie się wydają rycerze, którzy w swych ćwiczeniach wojennych (albo przynajmniej w tych, co za takie uchodzą) zabawiają nas i nasz widok radują i jeśli tak rzec można, przyczyniają splendoru dworom swoich książąt i panów. Ale rycerz błędny nad nimi wszystkimi góruje i większą sobie jedna sławę, jeżdżąc po pustaciach kniejach, drogach błędnych, górach i pustyniach. Szuka on niebezpiecznych przygód, w tym zamyśle, aby je do szczęśliwego kresu dowieść i przysporzyć sobie jedynie zaszczytu i wiecznotrwałej sławy. Rycerz błędny, powiadam, który na odludziu jakiejś wdowie w sukurs pospiesza, piękniejszy się nam przedstawia, niźli rycerz dworak, zakochany w jakiejś pięknej damie z miasta. Wszyscy rycerze różne mają zatrudnienia i obowiązki. Niechaj dworak umizga się do dam, usługami swemi przysparza świetności dworowi swego pana, niechaj karmi i poi biednych rycerzy u swego wspaniałego stoła, wyprawia turnieje i do pierścienia goni, niechaj będzie wspaniałomyślnym, szczodrym, wielkim, a przedewszystkiem dobrym chrześcijaninem a tą modłą ni na włos swoim obowiązkom nie chybi. Rycerz błędny, natomiast, musi myszkować po wszystkich świata zakątkach, wstępować w najbardziej zawikłane labirynty, mierzyć się na każdym kroku z niebezpieczeństwem, znosić na pustyniach wysokogórskich w lecie żar słoneczny, a zimą wystawiać się na mróz i wszystkie nawalne wiatry; nie straszą go lwy, nie zalękną monstra i najpotworniejsze smoki, gdyż głównem i prawdziwem zadaniem rycerza błędnego jest szukać tych, tamtych napastować, zaś wszystkich z. Skoro zaś przeznaczenie moje ustanowiło, abym był rycerzem błędnym, muszę ważyć się na wszystko, co, według mego rozumienia, podpada pod jurysdykcję mego powołania. Owóż dlaczego nie mogłem się ochronić od tych lwów napastowania, aczkolwiek wiedziałem dobrze, że to jest zuchwalstwo niepomierne. Wiem przecie, co to jest męstwo, ta cnota, która się mieści między dwoma krańcami wad ludzkich, tchórzostwem i zuchwałością. Z tem wszystkiem, lepiej jest, jeśli człek waleczny na szczyt zuchwalstwa się wdziera, niż, jeśli do małoduszności i tchórzostwa się zniża. Tak jak człekowi szczodremu łatwiej się jest stać wspaniałomyślnym, niżli skąpcowi, tak też zuchwalcowi łatwiej dzielnym się okazać, niż tchórzowi na prawdziwe męstwo się zdobyć. Co się należy do przygód, to wierzajcie mi, panie Don Diego, że lepiej jest stracić przez jedną kartę za dużo, niż przez jedną kartę za mało, bowiem lepiej dźwięczy w uszach tego, kto słucha: „Ten rycerz jest zuchwały i waleczny“, niźli „Ten rycerz jest strachliwy i nędzny“.
— Zaprawdę, panie Don Kichocie — odparł Don Diego — wszystko, co Wasza Miłość powiedział i uczynił, z samym rozumem się łączy. Jestem przeświadczony, że gdyby prawa i ustawy rycerstwa błędnego zagubione zostały, znalezionoby je w Waszem sercu, niby w archiwach. Ale pospieszmy nieco, bowiem pora późna się robi. Niezadługo przybędziemy do mego domu, gdzie Wasza Miłość będzie mógł zażyć wczasu po trudach: jeśli nie były to trudy ciała, to w każdym razie umysłu, a taki trud całe ciało nieraz do zmęczenia doprowadza.
— Za wielki fawor, panie Don Diego, zaproszenie to sobie poczytuję — rzekł Don Kichot.
Popędzili do biegu konie i około godziny drugiej po południu przybyli do domu Don Diega, którego Don Kichot zwał Rycerzem Zielonej Opończy.
- ↑ Klingi tych szpad nosiły znak małego pieska. Była to marka fabryczna Juljana del Rey, płanetnika z Toledo i Saragossy. W wieku XVII zasłużoną sławą cieszyły się także szpady Toledańczyka, Franciszka Ruiz Patilla. Wspomina o nim F. de Rojas w komedji: „Entre bobos anda el juego“.