Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Don Kichot znalazł dom Don Diega bardzo przestronnym, postawionym na modłę wiejskich domostw.[1] Herb, wykuty w surowym kamieniu, widniał nad bramą. W spiżarni, na dziedzińcu, w piwnicy i sieni pełno było beczek, które wyrabiają w Toboso. To przywiodło mu na pamięć jego zaczarowaną i przedzierzgniętą Dulcyneę, począł więc wzdychać i, nie zważając na to, co mówi i w czyjej przytomności się znajduje, zawołał:
...Miłe piękności, na szkodę własną odkryte,
Szczęście złożycie mi w dani, gdy tego zapragnie Bóg.“[2]
O beczki z Toboso, któreście mi przywiodły na pamięć słodką przyczynę mych największych goryczy.
Usłyszał te słowa syn Don Diega, student poeta, który, wraz z matką swoją, wyszedł na dziedziniec, aby gościa przyjąć. Syn i matka osłupieli, ujrzawszy dziwaczny pozór Don Kichota. Rycerz nasz zsiadł z Rossynanta i podszedł do żony Don Diega, prosząc z wielką dwornością, aby mu ręce do ucałowania podała.
Don Diego rzekł:
— Przyjmijcie, pani żono, z zwykłą Wam gościnnością, pana Don Kichota z Manczy, najmądrzejszego i najwaleczniejszego rycerza błędnego, który kiedykolwiek był na świecie.
Dama, zowiąca się donją Krystyną, okazała wszelkie względy naszemu rycerzowi, zaś Don Kichot jął się przesadzać w wyrażaniu różnych wdzięcznych dworności. Prawie te same grzeczności zapewnienia zamienione zostały między Don Kichotem a studentem, który, usłyszawszy, jak rycerz z Manczy rozprawia, poczytał go zaraz za człeka wielkiego rozumu i poloru.
Tutaj autor tej historji szerzy się nad opisem domu Don Diega, malując nam wszystko, co w domostwie bogatego i żyjącego na wsi szlachcica się zawiera. Aliści tłumaczowi zdało się stosownem opuścić te wszystkie błahe szczegóły.
Wprowadzono Don Kichota do komnaty, gdzie rozbrojony od Sanczy, pozostał w kaftanie łosiowym i krótkich walońskich spodenkach. Kalet łosi był zasmolony od zbroi. Na szyji miał kołnierz gładki i prosty, jaki studenci zwykle noszą, nie krochmalony i bez koronek. Ciżemki jego były maurytańskie; buty[3] niezły blask dawały, do czysta wyglansowane. Ponieważ, jak powiadają, od wielu lat cierpiał na nerki, miał przez siebie przewieszony pas. Szabla zwisała na temblaka, ze skóry wilka morskiego. Don Kichot zarzucił sobie na ramiona płaszczyk okolisty z przedniego płótna o siwej barwie, lecz wprzódy umył sobie głowę i oblicze, używszy do tego celu pięć czy sześć kociołków wody. Woda zabarwiła się na kolor serwatki, dzięki łakomstwu Sanczy i kupnie tych nieszczęsnych serów, które Don Kichota tak białym uczyniły. W tem przebraniu, przeszedł Don Kichot do drugiej komnaty, gdzie oczekiwał go student, aby go zabawić rozmową, nim do stołu podadzą. Donja Krystyna, z okazji przybycia tak znamienitego gościa, chciała pokazać, że umie godnie przyjmować tych, co dom jej nawiedzają. Podczas gdy Don Kichot zbroję zdejmował. Don Lorenzo (gdyż takie było imię syna Don Diega) zapytał swego ojca:
— Co wnosicie, panie ojcze, o tym rycerzu, któregoście do domu sprowadzili? Jego imię, pozór i mowa w zadziwieniu mnie i matkę trzymają
— Zaprawdę, mój synu — rzecze Don Diego — nie wiem, co ci mam na to odpowiedzieć. Mogę ci powiedzieć jeno, że widziałem go, czyniącym rzeczy, godne największego na świecie głupca, a jednocześnie słyszałem, że wyraża słowa tak mądre i dorzeczne, iż zacierają one te szaleństwa, co je popełnia. Pogadaj z nim sam i sam go wymiarkuj. Masz wiele rozumu i przezorności, osądź więc, czy to człek o bystrem pojęciu, czy też szaleniec.
Po tej rozmowie Don Lorenzo podszedł do Don Kichota. Po niektórych dyskursach, co je z sobą mieli, Don Kichot rzekł:
— Pan Don Diego de Miranda, ojciec Waszej Miłości, objaśnił mnie o wielkich sposobnościach i bystrem pojęciu Waszem, mówiąc także, że jesteście poetą, dużej miary.
— Poetą, być może — odparł Don Diego — ale aby poetą dużej miary nazywać się, od tego daleki jestem. Prawda to, że wielką skłonność do poezji żywię i że lubuję się w czytaniu wierszopisów znamienitych. ale przez to nie mogę się zwać jeszcze wielkim poetą, jak mój ojciec powiedział.
— Podoba mi się ta modestja — rzekł Don Kichot — nie masz bowiem poety o przesadnem o sobie rozumieniu, któryby się nie wynosił, jako najpierwszy w tej umiejętności.
— Nie ma reguły bez wyjątku — odparł Don Diego. Może się zdarzyć wielki rymotwórca, który ma pojęcie, że jest małym poetą.
— Nie wielu jest takich — odparł Don Kichot. — Ale powiedzcie mi, Wasza Miłość, jakie to teraz wiersze składacie? Wasz rodzic namienił mi, że wielce Was zatrudniają. Jeśli to trafunkiem jest jakaś glossa, radbym był ją poznać, gdyż znam się nieco na materji tych gloss. Jeśli zaś ułożyliście ją na jakowyś turniej poetowy, starajcie się drugą nagrodę zdobyć, ponieważ pierwszą odnosi zawsze ten, co, będąc człekiem znacznej kondycji, osobnemi faworami się cieszy. Druga nagroda zawsze sprawiedliwie przysądzana bywa. Tą modłą nagroda trzecia drugą się staje, a druga pierwszą, gdy już tym sposobem liczymy, jak to się dzieje ze stopniami licencjatów, co je na wszechnicach rozdają.
— Dotąd — rzekł do siebie Don Lorenzo — nie mogę go za głupca osądzić. Pójdźmy dalej.
— Zdaje mi się — rzekł do Don Kichota — że Wasza Miłość do szkół uczęszczał. Chciałbym wiedzieć w jakiej umiejętności najpilniej się WPan ćwiczył.
— W umiejętności rycerstwa błędnego — odparł Don Kichot — która tyle warta, co poezja, a nawet więcej trocha.
— Nie wiem co to jest za umiejętność — odparł Don Lorenzo — gdyż do tych pór o niej nie słyszałem.
— Jest to nauka — rzecze Don Kichot — która zawiera w sobie wszystkie, albo prawie wszystkie umiejętności, co są na świecie. Ten, kto ją uprawia, musi być umiejętny prawa i znać obowiązki sprawiedliwości, aby każdemu przyznać to, co mu się należy. Przystoi mu być teologiem, aby zdawać dowodnie i jasno sprawę z wyznawanej przez się wiary, gdy okoliczność tego po nim wymagać będzie. Winien być medykiem, a zwłaszcza botanikiem, by w miejscach odludnych i pustynnych poznawać zioła, które mają tę cnotę, że wszystkie rany goją. Rycerz błędny nie może się przecież zatrudniać ustawnem szukaniem kogoś, ktoby o jego leczenie miał staranie. Musi być astrologiem, iżby poznawał po gwiazdach, ile godzin nocy upłynęło i w jakiej części świata się znajduje, zważając różność położenia kraju i powietrza. Znać się winien także na matematyce, gdyż na każdym kroku będzie jej potrzebował.
Nie mówiąc już, że winien być uraczon wszystkiemi cnotami teologicznemi i każdego stanu ozdobami, przejdę do błahszych szczegółów i powiem, że winien umieć pływać, jak pływał człowiek-ryba. — Mikołaj.[4] Znać się ma także na okuciu konia, umieć narządzie siodło i uzdeczkę. Wracając do rzeczy wyższych, namienię, że winien dochować wiary Bogu i swojej damie; musi być czysty w myślach swoich, obyczajny w słowach, wspaniałomyślny w czynach, dzielny w imprezach, cierpliwy w trudach i przeciwieństwach, litościwy dla nędznych i uciśnionych, utrzymujący prawdę zawsze i wszędzie, choćby go to i życie kosztować miało. Wszystkie te cnoty i zalety, tak małe jako i wielkie, rycerza błędnego doskonałym czynią. Z tego obaczyć może, Wasza Miłość, panie Lorenzo, czy umiejętność w której się ćwiczy rycerz błędny jest nauką dla otroków i czy mogą z nią wchodzić w porównanie najwyższe sciencje, jakich się w szkołach udziela?
— Jeśli tak jest — odparł Lorenzo — oznajmiam, że ta umiejętność nad wszystkiemi przodek trzyma.
— Jakto, jeśli tak jest? — zapytał Don Kichot.
— Chciałem rzec — odparł Lorenzo — że powątpiewam, aby byli kiedyś na świecie rycerze błędni, tyloma cnotami uraczeni!
— Niezliczoną ilość razy powtarzałem już to, co teraz powiem — rzekł Don Kichot. — Większość ludzi utrzymuje z uporem, że rycerze błędni na świecie nie istnieli. Jeśli niebo nie zsyła cudów oczywistych, aby im dać poznać tę prawdę, że rycerze błędni byli, jako i są na świecie, tedy zdawa mi się, że szkoda sobie głowy psować, chcąc ich w tem przekonać. Nie będę się teraz tem zatrudniał, aby przez eksperjencję WPana z tego pospolitego błędu wyprowadzać, w którym pospołu z innymi, tkwisz ponurzony. Co mogę uczynić, to prosić nieba, by go oświeciło i dało poznać jak użyteczni byli na świecie, w wiekach dawnych, błędni rycerze i ile korzyści światby odnosił z nich teraz, gdyby profesja ta w obyczaju leżała. Atoli dziś, za grzechy świata, górują rokosznictwa, próżnowanie, miętkość i gnuśność.
— Teraz przynajmniej dał poszlakę — mruknął pod nosem Don Lorenzo — jest to głupiec o bystrem pojęciu i ja sam musiałbym być szaleńcem, gdybym wierzył inaczej.
Wtem zakończyli swój dyskurs, gdyż ich zawołano do obiadu. Don Diego zapytał syna, co myśli o tym rycerzu, i co pomiarkował o jego umyśle? Don Lorenzo odparł:
— Niema takich medyków, ani takich mędrków na świecie, coby przeniknąć mogli tuman jego szaleństwa. Jest warjatem naschwał, chocia ma przerywane chwile rozeznania.
Usiedli do stołu. Obiad był taki, o jakim Don Diego mówił podczas drogi i jakim zwykł był gości podejmować: obfity, smaczny a niewymyślny. Don Kichot najwięcej sobie chwalił cichość, w całym domu zachowywaną, którą przyrównywał do ciszy w klasztorze Kartuzów. Gdy już ze stołu uprzątnięto, podziękowano Bogu i ręce obmyto, Don Kichot jął usilnie prosić Don Diega, aby odczytał wiersze, przygotowane na turniej.
Don Diego odparł:
— Nie chcę się wydawać, że należę do tych poetów, co to proszeni o przeczytanie swych rymów, odmawiają, i wzdragają się umyślnie, natomiast womitują niemi, kiedy nikt o to nie prosi,[5] i dlatego też wypowiem moją glossę, którą pisałem dla samego ćwiczenia umysłu, nie myśląc o nagrodzie i zaszczycie.
— Pewien mój przyjaciel, człek wielce roztropny — odparł Don Kichot — nie radzi nikomu przedsiębrać tych gloss; racja tego jest, że, jak powiada, nigdy wykład nie stosuje się do pisma i że często, nader często, glossa odbiega od osnowy istotnej i zamysłu wykładacza. Reguły przytem są nazbyt surowe, bowiem nie dopuszczają zapytań, ani „on powiedział“ czy „ja powiem“. Nie lza też zamieniać trybu, ani czasu na nazwę, odmieniać treść ujęcia, że już nie powiem o innych ścieśnieniach i prawidłach, których muszą przestrzegać ci, co glossy składają; jak o tem Wasza Miłość sam dobrze wiedzieć musisz. — Zaprawdę, panie Don Kichocie — rzekł Don Lorenzo — chciałem nieraz schwytać WPana na jakimś grubym błędzie, ale widzę, że mi się wymykasz z rąk jak piskorz.
— Nie pojmuję — odparł Don Kichot — co chce WPan powiedzieć przez to, że mu się wymykam.
— Potem się lepiej wytłumaczę — odparł Don Lorenzo. Teraz słuchajcie Wasza Miłość tych wierszy i wykładu. Mówią na ten kształt:
Gdyby w „jest“ przeszło to, co „było“
Jużbym nie czekał przyszłych dni.
Lub niech się wreszcie ziści mi
Co jutro stworzyć ma swą siłą.
Ponieważ wszystko mijać musi,
Minęło także szczęście moje.
Łask swych przelała na mnie zdroje
Fortuna, która wszystkich kusi.
Odtąd wciąż błagani ją daremnie:
„Daj coś swą wielkoduszną dłonią
Albo też skąpą"... bowiem we mnie
Wszystko się stało snów pogonią.
Jakbyś, fortuno, była miłą,
Gdyby w „jest“ przeszło to, co „było“
Nie pragnę dziś już żadnej sławy,
Żadnych wawrzynów, ni korony,
Niech będzie jeno mi wrócony
Kraj mojej utraconej jawy,
Której wspomnienie smutek budzi,
I którą z całem szczęściem mienię
Ach, spełń, fortuno, to pragnienie,
Bym stał się najszczęśliwszym z ludzi
Powróć to, o czem serce śni,
Bym już nie czekał przyszłych dni.
Szaleństwem jednak są te chęci,
Bowiem, co było raz — nie będzie
I tylko w baśni, lub w legendzie
Przeszłość przyszłością się uświęci.
Czas szybko płynie, leci, bieży,
Zaś raz odbiegłszy — już nie wraca
Zatrzymać go — to próżna praca
Gdyż tylko dziś do nas należy
Próżno więc przyszłych czekam dni,
Pragnąc, by się ziściły mi.
Żyć w niepewności, na przemiany,
Sycąc się trwogą lub nadzieją,
To śmierć! Niech lepiej odrętwieją
Burzliwe duszy mojej stany.
Śmierć mi najlepszym być się zdawa
Lekiem na bóle, lecz nie mogę
Wejść na tę niepowrotną drogę,
Bowiem wciąż nęka mnie obawa
Przed tem ( — gdy „dzisiaj“ jest mogiłą)
Co jutro stworzyć ma swą siłą.
Don Kichot, wysłuchawszy glossy Don Lorenza, zerwał się nagle z krzesła, wyciągnął do wierszopisa prawicę i głosem donośnym, który się krzykiem być wydawał, zawołał:
— Bogu Najwyższemu niechaj będzie chwała! Jesteście, cny młodzianie, największym poetei na tym ziemskim globie i zasługujecie, aby być uwienczonym już nie na Cyprze i w Gaecie, jak o tem powiada poeta, któremu oby Bóg wybaczył, ale w Akademjach ateńskich, jeśli one po dziś istnieją, a takoż w Akademjach Paryża, Bolonji i Salamanki. Niech Bóg sprawi, by Febus poraził strzałami ognistemi sędziów, jeśliby Wam pierwszej nagrody przyznać nie chcieli i niech Muzy nigdy nie przekroczą progu ich domostw. Przeczytajcie mi, panie, jeszcze jakiś wiersz o wysokim argumencie, gdyż chcę posmakować w zadziwiających zdatnościach umysłu Waszego.
Zaliż to nie dziwne, że Lorenzo czuł się wielce pochlebiony i uradowany, temi pochwałami Don Kichota, którego przecie miał za głupca? O mocy pochlebstwa, jakże ty daleko sięgasz i jak szeroko rozciągają się granice twojej przyjemnej władzy!
Tej prawdzie dał dowód Don Lorenzo, przystając na prośbę Don Kichota i wygłaszając sonet o bajecznych dziejach Tisbe i Pirama:
Ta, której piękne oczy zraniły Pirama,
Mur, co ją dotąd więził, znosi i otwiera.
Z portu na wyspie Cypru miłość dąży szczera,
By ujrzeć, czy szeroka zadość jest ta brama.
Mówi do niej milczenie, bowiem przez szczeliny
Żadne głosy, ni szmery przejść się nie odważą.
Dwie dusze przejdą jednak pod miłości strażą,
Gdyż Amor najtrudniejsze może spełniać czyny.
Kochankowie wychodzą... aliści dziewicę
Namiętność zaślepiła i oto na nice
Przywodzi wszystko krok jej nadto nierozumny.
Giną razem, tym samym skroś przeszyci mieczem,
Wspólną mają mogiłę i w sercu człowieczem
Tę pamięć, co odchyla zawsze wieko trumny.
— Niech Bóg będzie błogosławiony — rzekł Don Kichot, wysłuchawszy sonetu Don Lorenza, za to, że wśród niezliczonych, niezupełnych poetów spotkałem poetę zupełnego, takiego, jak Wasza Miłość. Mówi mi o tem dowodnie wysoka sztuka tego sonetu.
Cztery dni pozostawał Don Kichot w domu Don Diega, ugaszczany wspaniale. Po tym czasie pożegnał się z gospodarzem, dziękując mu za gościnność i za wszystkie świadczone mu grzeczności, i przydając, że rycerzom błędnym nie Iza czasu trawić na gnuśnem rozkosznictwie i próżnowaniu. Pałał już żądzą dopełnienia swojej powinności i szukania przygód, w które, jak wiedział, okolice te obfitują. Zamyślał w tych miejscach pozostać, póki nie nadejdzie dzień turnieju w Saragossie, które to miasto było prawdziwym celem jego drogi.
Przedtem jednak zamierzał wstąpić do jaskini Montesinos, o której w tych okolicach zadziwiające rzeczy powiadają, a takoż odkryć jakie są źródła i początki siedmiu jezior, znanych pod wspólnym mianem Ruidera. Don Diego i syn pochwalili ten jego zamysł szlachetny, prosząc, aby zawsze, gdy tylko zajdzie potrzeba, korzystał z ich domu i pomocy. Będą mu się starali usłużyć jaknajlepiej, przez wzgląd na jego zalety i jego szlachetne powołanie.
Nastał wreszcie dzień odjazdu, wielce radosny dla Don Kichota, smutny zaś i przeklęty dla Sanczo Pansy. Dobrze mu się działo w domu Don Diega, obficie we wszystko opatrzonym. Nie chciał powracać do głodu, jaki się odczuwa, wpośród lasów i pustyni, ani do nędzy swych wychudłych sakiew. Napchał je po brzegi wszystkiem tem, co mu się potrzebne widziało. Don Kichot, żegnając się z Don Lorenzem, rzekł:
— Nie wiem, czy już to Wam, Wasza Miłość, powiedziałem, ale skoro rzekłem, tedy jeszcze raz powtórzę, że jeśli, nie szczędząc zachodu i trudu, chcecie osiągnąć niedostępny szczyt sławy, nic innego uczynić Wam nie pozostaje, jak opuścić wąską nieco ścieżynę poezji i wybrać węższą jeszcze ścieżkę błędnego rycerstwa, która przecie w jednem mgnieniu oka doprowadzi Was do cysarskiej godności.
Temi słowy zamknął Don Kichot dowód swego coraz większego szaleństwa, zaś później przydał, jeszcze:
— Bóg jeden wie, jak bardzobym pragnął zabrać z sobą pana Don Lorenza, aby go nauczyć, jak należy zwyciężonym i shołdowanym przebaczać, jak uginać i stopami deptać pysznych i wyniosłych; są to cnoty, przynależne memu powołaniu. Aliści, skoro wiek jego chłopięcy stosowny temu nie jest i skoro jego chwalebne w piśmie ćwiczenia na to nie zezwalają, muszę się zadowolić tem ostrzeżeniem, że stanie się sławnym poetą gdy się rządzić będzie raczej sądem innych, niż swoim własnym. Niema takich rodziców, coby dziecię swoje za brzydkie uważali. Takowe kłamstwo najczęściej zdarza się wśród ludzi, którzy wiele rozumu po sobie pokazują.
Nowego zadziwienia przysporzyły ojcu i synowi te mądre i głupie zarazem słowa Don Kichota, zmieszane pospołu, jako i upór wytrwały, jaki po sobie pokazywał, chcąc wracać do swoich nieszczęsnych przygód, które były jedynym celem jego pragnień. Po zapewnieniach grzeczności i wzajemnych służb swoich, rozstali się z sobą. Otrzymawszy przyzwolenie na wyjazd od pani zamku, Don Kichot wsiadł na Rossynanta zaś Sanczo ruszył w jego tropy, siedząc na ośle.
- ↑ W „Monosprecio de corte“ mówi Antonio de Guevara, że domy wiejskie, służące nietylko za mieszkania, ale i do innych celów, były wielce szerokie. „O bendita tu, aldea donde la casa es mas ancha“. Tymczasem w miastach „por ocasión de ser las casas altas, los aposentos tristes y las calles sombrias se corrompen mis los aires y enferman mis presto los hombres“.
- ↑ Są to dwa wiersze, wyjęte z jednego z najpiękniejszych sonetów Garcilaso de la Vega:
„O dulces prendas, por mi mai halladas,
dulces y alegres mando Dios queria“. - ↑ Pończocha, sięgająca do połowy łydki, połączona z podeszwą z cienkiej skóry nazywała się borzegui. Maurowie używali borzegui głównie do jazdy konnej. Na pończochy te i podeszwy wciągano dopiero buty.
- ↑ O człowieku-rybie, Mikołaju, mówi ludowa legenda messyńska, że przepływał z Sycylji na kontynent i z kontynentu na Sycylję, przebywając więcej w wodzie, niż na ziemi.
- ↑ świetną karykaturę jednego z tych chełpliwych poetów daje Juan de Zabaleta (1610-1670) w „El dia de fiesta por la manana“.