Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XIX
O PRZYGODZIE ZAKOCHANEGO PASTERZA I INNYCH ZDARZENIACH

Don Kichot, ledwie się oddalił od domu Don Diega, gdy napotkał czterech ludzi. Dwaj z nich mieli pozór kleryków, czy scholarów, dwaj drudzy zwykłych kmieci. Wszyscy czterej siedzieli na wierzchowcach, należących do oślej rodziny. Jeden z uczniów wiózł, jak się zdaje, w tłumoku podróżnym, owiniętym w zielonawą, podartą poszewkę biały batyst kambryjski i parę czarnych pończoch. Drugi miał ze sobą tylko dwie szpady tępe, szermierskie i nowe buty. Kmiecie byli opatrzeni w różne rzeczy, co dawało poznać, że wracali z jakiegoś miasta większego, gdzie je zakupili. Uczniowie i chłopi wpadli w zadziwienie, jak i wszyscy ci, którzy po raz pierwszy Don Kichota ujrzeli. Mało ze skóry nie wyleźli, pragnąc dowiedzieć się, kto był ten człowiek, którego wygląd odbiegał od wyglądu wszystkich ludzi. Don Kichot pozdrowił ich, dowiedziawszy się zaś, że tą samą, co on, drogą jadą, oświadczył im życzenie, aby wspólnie się z nim trzymali i zwolnili biegu, bowiem Rossynant nie mógł nadążyć za ich rumakami. Aby ich zachęcić i zobligować, opowiedział im pokrótce, iż jest z powołania rycerzem błędnym i że po wszystkich częściach świata wędruje, w poszukiwaniu przygód. Rzekł im także, że się zowie Don Kichotem z Manczy i że używa miana „Rycerz Lwów“. Dla chłopów było to, jakby grecką mową, albo niezrozumiałą jakąś gwarą gadał; studenci jednak pomiarkowali odrazu, że ma mózg naruszony. Mimo to jednak, patrzyli nań z uszanowaniem i zadziwieniem. Jeden z nich rzekł:
— Jeżeli nie macie, Wasza Miłość, ułożenia pewnego, gdzie się zapuścić i którą drogę wybrać, jako się trafia tym, co przygód szukają, jedźcie z nami, a obaczycie najbogatsze i najokazalsze weselisko, jakie dotychczas nie było widziane w Manczy i w całym okolicznym kraju. Don Kichot zapytał, czy owo wesele, które tak wysławia, ma być weselem jakowegoś księcia?
— Nie, odparł student — jest to jeno ślub kmiecia z chłopianką. Pan młody jest najbogatszym człekiem w całej okolicy, ona zaś najpiękniejszą dziewicą, jaką oczy ludzkie dotychczas widziały. Przygotowania, jakie do tej uroczystości czynią, są dziwne i niezwyczajne, ponieważ ma się ona odbywać na łące, blisko wsi narzeczonej. Pannę młodą dla wyróżnienia zowią Quiterią Piękną, pana młodego Kamaczem Bogatym. On liczy sobie dwadzieścia dwa lata wieku, ona osiemnaście. Słowem są dla siebie stworzeni, chocia niektórzy badacze, którzy genealogjami się zajmują, powiadają, że pokolenie Pięknej Quiterji dawniejsze jest od pokolenia Kamacza. Ale dziś nie zważa się tego tak ściśle, gdyż majętność wszystkie braki naprawia.
Ten Kamacz jest hojnym młodzianem. Przyszła mu chęć ustawić chłodniki i tak całą łąkę gałęziami pokryć, aby słońce długo się natrudzić musiało, zanim przeniknie i bujne trawy odwiedzi. Ustanowił także, że mają być różne zabawy i tańce, tak z mieczami, jak i z dzwonkami,[1] ponieważ w jego wsi są sposobni do poruszania niemi, tak aby dźwięk udatny wydawały. Nic nie powiem o tych, co tańcząc, podeszew swych rękami dotykają.[2]
Wszystkie te rzeczy, o których namieniłem i siła innych, co je pominąłem, nie będą najcelniejsze na tej ochocie, bowiem Bazyli dziwniejszych dokaże. Ten Bazyli jest sąsiadem Quiterji. Jeden tylko mur przedzielał dom jego rodzicow od domu rodziców Quiterji; Tą sposobnością posłużył się Amor, aby przypomnieć światu miłość Pirama i Tisbe. Bazyli pokochał Quiterję, w młodzieńczym już wieku, ona zaś odpowiedziała na tę miłość łaskawem przyzwoleniem, tak iż cała wieś mówiła z ukontentowaniem, o czułości tych dwojga dzieciaków. Gdy Quiterja już w lata poszła, ojciec jej zabronił Bazylemu dom swój nawiedzać, chcąc się zaś od podejrzeń i nieustannego czuwania nad córką uwolnić, umyślił dać ją w zamężcie Kamaczowi; nie zdało mu się stosowne jej stadło z Bazylim, któremu fortuna odmówiła tych darów, co je miał od natury. Trzeba przyznać, że jest to najudatniejszy młodzieniec, jakiego we wsi znamy. Żaden nie rzuca tak tęgo piłki skórzanej nadętej, ani kamieniem z procy nie ciska. Biega jak jeleń, skacze jak koza, gdy zaś rzuci kulą od jednego zamachu, nad podziw wiele kręgli obala. Śpiewa przytem jak słowik, na gitarze gra tak, że już nie dźwięk, ale prawie ludzką mowę z niej dobywa, zaś szpadą włada jak szermierz najbardziej zawołany.
— Gdyby tylko tę jedną zaletę posiadał — rzekł Don Kichot — jużby na to zasługiwał, aby się ożenić nie tylko z piękną Quiterią, ale i z samą królową Ginebrą, gdyby ta jeszcze żyła, na złość Lancelotowi i tym wszystkim, coby temu byli radzi przeszkodzić.
— Powiedzcie to mojej żonie — rzekł Sanczo, który dotąd słuchał w milczeniu, — która zawsze utrzymuje, że każdy winien w równe związki wstępować, wedle tego przysłowia: „Najlepsza żona o miedzę“. Chcę przez to rozumieć, że poczciwy Bazyli, którego już miłować zaczynam, winien się ożenić z panną Quiterją. Niechże im Bóg błogosławi! Tych zaś, którzy wstręty czynią kochankom, serdecznie się miłującym, niech Bóg w pokoju zachowa (o włos czegoś wręcz przeciwnego nie powiedziałem).
— Gdyby wszyscy ci, co się miłują — odparł Don Kichot — mieli śluby zawierać, rodzicom odjętyby został wybór i prawo oddawania swych dzieci w stadło, według ich woli. Gdyby zasię panienki miały wolność wybierać swych mężów do upodobania, częstoby się trafiało, że jakaś zacna panienka upodobałaby sobie pachołka swego ojca, albo pierwszego na ulicy przechodzącego, któregoby znalazła do swego smaku, jako gładysza i galanta, chociaby on jakimś zawalidrogą lub hultajem niecnym był. Miłość i namiętność zaślepia rozum, którego bardzo potrzeba temu, co chce trafny wybór uczynić i stan swój odmienić. Co się tyczy małżeńskiego stanu, to człek podlega niebezpieczeństwu omyłki, dlatego też trza mieć wiele rozsądku, a także szczególną łaskę nieba, aby w wyborze nie chybić. Gdy ktoś się w długą podróż wybiera, szuka sobie, przed wyjazdem z domu, miłego i godnego towarzystwa. Dlaczegóż tedy nie miałby czynić podobnie ten, co całe życie, aż do śmierci, ma przebyć z towarzyszką, zwłaszcza, że, dzieli z nią łoże, stół i jest od niej nierozłączony, jako mąż od żony. Kobieta poślubiona nie jest towarem, albo fantem jakimś, który po kupnie można zamieniać albo nim facjendować. Śluby małżeńskie trwają, dopóki trwa życie. Jest to pętla, co raz zarzucona na szyję, staje się węzłem gordyjskim, który dopiero ostre nożyce Parek przecinają. Mówiąc o tej materji, mógłbym przydać jeszcze siła rzeczy, gdyby mi w tem nie stało na wstręcie pragnienie dowiedzenia się od pana licencjata jeszcze czegoś o historji Bazylego. Wówczas student bakałarz, czy też licencjat, jak go Don Kichot nazwał, odparł:
— Nic mi już nie pozostaje namienić, jak to, że, gdy Bazyli dowiedział się, że piękna Quiterja pójdzie za mąż za Kamacza, wpadł w ciężki żal i smutek, tak, iż możnaby sądzić, że rozum utracił. Nigdy go potem nie widziano śmiejącego się, albo do rzeczy mówiącego. Mruczał tylko coś do siebie pod nosem; oznaka to jawna, że mu się w głowie pomieszało i ze mu się mózg naruszył. Jada mało i śpi niewiele, do pożywienia tylko owoców używa, nocuje zaś w polu, na gołej ziemi, niby zwierz jaki. Nieraz oczy wznosi do nieba, albo nagle w ziemię je wlepia i trwa tak nieruchomie, podobny raczej do posągu, ubranego w suknię, którą wiatr na wszystkie strony porusza, niż do żyjącego człeka. Ze wszystkiego tego widać, że serce jego nieznośny ucisk cierpi. Wszyscy, co go znają, lękają się, iż gdy jutro Quiterja powie słowo „tak“ przed ołtarzem, będzie to wyrok śmierci dla nieboraka.
— Pan Bóg tego nie dopuści — rzecze Sanczo — gdyż, po utrapieniu, zrządza on zaraz i ulżenie. Zaprawdę, nikt nie zgadnie, co mu jutro przypadnie. Od dziś do jutra wiele godzin rachować trzeba; a owóż w jednej godzinie, co mówię, w chwili jednej, cały dom obalić się może. Widziałem już nieraz, że deszcz pada i słońce się jednocześnie śmieje. Niektóry się zdrowy do łóżka kładzie, a nazajutrz ruszyć się już nie jest zdolen. Rzeknijcie mi, azaliż kto pochwalić się może, że koło fortuny zastanowił? Takiego i być na świecie nie może! Między „tak“ a „nie“ kobiety, nie chciałbym się podjąć umieszczać końca igły, bowiem by tam nie wlazł. Niechaj mnie upewnią, że Quiterja kocha szczerem sercem, ze stałością niewzruszoną Bazylego, a dam mu wór, pełen szczęśliwości. Miłość, według tego, co słyszałem, zwykła jest patrzyć przez takie szkła, że miedź złotem, ubóstwo bogactwem, a groch perłami się wydaje.
— Dokąd się to zapędzasz, Sanczo? — zapytał Don Kichot. — Bodajbyś olsknął! Gdy zaczniesz nadziewać przysłowia i dykteryjki, nikt już się końca doczekać nie może, nawet sam Judasz, który, oby cię do wszystkich bisów zawiódł. Powiedz mi, ośle, co wiesz o gwoździach, kołach fortuny i innych rzeczach?
— Skoro się mnie nie pojmuje — odparł Sanczo — nie trzeba się dziwować, że moje rzeczenia dziwaczne i głupie się wydają. Ale o to nie stoję; sam siebie dobrze rozumiem i wiem, że w słowach moich, nie zawierało się wiele niedorzeczności, widzę jeno, że WPan lubi mnie prześladować za wszystko, co czynię, oraz słowa moje okręcać.
— Powiedz, przekręcać, przewrotniku dobrej mowy — krzyknął wówczas Don Kichot. Obyś zaniemiał na całe życie!
— Nie naprawiajcie mnie, Wasza Miłość, — odparł Sanczo — wiecie przecie, żem nie był chowany u dworu, anim nie studjował w Salamance, aby wiedzieć teraz, czy oddaję, czy też odejmuję jedną literę moim słowom. Przecie, do kaduka, nie można żądać od człeka z Sayago, aby gadał, tak jak w Toledo gadają, a do tego i w Toledo tacy zdarzyć się mogą, co cudów nie czynią i dobrą mową nie grzeszą.[3]
— Co się przywar języka tyczy — rzekł licencjat — to prawda rzetelna, bowiem ci, co wzrośli w Tenerias i Zocodover[4] nie mogą mówić tak dobrze i rzetelnie, jak owi, co przez cały dzień przechadzają się po klasztornym dziedzińcu Katedry, chocia i ci i tamci są równie z Toledo rodem. Czystość, jasność dokładność i udatność języka znajduje się tylko między dobrze polerownymi dworakami, choćby i oni z samej Majalahonda[5] się wywodzili. Mówię dobrze polerownymi i uczonymi, bowiem jest wielu takich, którzy takimi nie są. Bystry i ogładzony umysł jest gramatyką dobrej mowy. Ja niegodny uczyłem się w Salamance prawa kanonicznego, a teraz chełpię się nieco, że się umiem wyrażać w słowach jasnych, wyszukanych, ozdobnych i wielomownych.
— Gdybyście się nie chełpili, że umiecie naschwał szpadą szermować i mniej się do tego kunsztu przykładali a więcej do wyborności języka, dziś dostąpilibyście pierwszego stopnia licencjatowego, miast ostawać na końcu w ogonie, jak to jest w samej rzeczy.
— Zważcie, bakałarzu — odparł licencjat — że w grubym tkwicie błędzie, uważając, że to niepotrzebna doskonałość umieć dobrze szpadą wyrabiać.
— Nie jest to — rzecze Korczuelo — moje przewidzenie osobne, ale rzetelna i pospolita prawda, a jeśli chcecie, abym Wam tego dokazał, hnet to uczynię. Macie tu szpady, pora jest przydatna, ja mam zdrowe ramię i siłę dostateczną, która połączona z niemałą odwagą, przymusi was do wyznania, że się nie mylę. Zleźcie ze swego podjezdka, zróbcie użytek ze wszystkich wybiegów swej sztuki, pchnięć, parowań, uskoczeń i nastąpień[6] ja zaś żywię nadzieję, że ukażę wam wszystkie gwiazdy wpośród jasnego południa, tem mojem zwykłem dokazywaniem ordynaryjnem. Przysięgam na Boga, że jeszcze nie urodził się ten, coby mnie do podania tyłu przymusił, z miejsca mnie poruszył i z pola spędził.
— Co do podania tyłu nic nie mówię — rzekł ów wysiekacz zawołany — ale mogłoby się przytrafić, że tam, gdziebyście raz pierwszy nogę postawili, jużby wasz grób kopano. Chcę rzec, że zabitoby was, tą sztuką a umiejętnością, którą w takiej pogardzie macie.
— Zaraz to obaczym — odparł Korczuelo.
I skoczywszy rączo z osła, porwał, z wielką zapalczywością, za jeden z floretów, które licencjat miał przytwierdzone do łęku.
— To nie może być tym kształtem — zawołał Don Kichot. — Chcę być sędzią tego pojedynku i tej kwestji, co tak często rozważana, jeszcze nierozeznaną pozostaje.
Mówiąc to, zsiadł z konia i, wsparłszy się na lancy, stanął pośrodku pola, właśnie w chwili, gdy licencjat, odmierzonym krokiem, mając dobrze ułożoną postawę, zbliżał się do Korczuela, który spieszył na spotkanie przeciwnika, skry z oczu miotając, jak się to mówić zwykło. Dwaj kmiecie i ich wspołecznicy w podróży, nie schodząc ze swych oślic, przypatrywali się temu śmiertelnemu spotkaniu. Przerzuty, pchnięcia, sztychy, ciosy i płazy Korczuela były niezliczone i padały gęsto jak grad. W tem natarciu zdawał się być lwem rozjuszonym, ale adwersarz dawał mu do pocałowania guziczek, tkwiący na końcu floretu, jakby to była relikwia, chocia nie całował jej tak nabożnie, jak się to z relikwiami czynić zwykło. Wreszcie licencjat policzył mu razami szpady wszystkie guziki u krótkiej jego sutanny, potargawszy ją u pasa na strzępy, które wyglądały niby macki polipów. Zerwał mu z głowy dwa razy biretek i tak go umordował, że ze złości, wstydu i kolery, chwycił szpadę za rękojeść i rzucił ją od siebie z taką siłą, iż jeden z kmieci, tej bitce przytomny, który był ją podniósł, powiadał, że upadła daleko, prawie na milę. Ten przypadek okazuje, że sztuka i umiejętność zawsze nad siłą przodek trzyma.
Korczuelo siadł srodze zmordowany; Sanczo Panso zbliżył się doń i rzekł:
— Zaprawdę, Mospanie bakałarzu, posłuchajcie mojej rady i odtąd na przyszłość nigdy nie wyzywajcie na sztychy nikogo, chyba jeno na mocowanie się za bary, albo ciskanie kamieniem. Widzę, że dla tych zawodów dość krzepkim a przytem i dość młodym jesteście. Zawsze słyszałem, że ci ludzie, których zuchami zowią, umieją utrafić końcem szpady w igielne ucho.
— Jestem rad — odparł Korczuelo — że błąd mój uznałem i że eksperjencja ukazała mi prawdę, od której tak daleki byłem.
Rzekłszy to, podniósł się, uścisnął licencjata. Zostali, bardziej jak przedtem, dobrymi przyjaciółmi. Nie czekając już na kmiecia, który pobiegł podnieść szpadę, ruszyli do wsi Quiterji, skąd tamci byli rodem. W tej podróży, licencjat wysławiał wyborności szermierskiej sztuki, dowodząc jej pożytkow, tak jasnemi racjami i określeniami matematycznego wymiaru, ze wszyscy przeświadczeni zostali o jej potrzebie, wraz z Korczuelem, który ze swego błędnego mniemania wyprowadzony został.
Tymczasem noc zapadała. Gdy dojeżdżali, zdało się im, że nad wsią, na niebie błyszczy całe mrowie jaśniejących gwiazd. Usłyszeli dźwięki rożnych instrumentów, jak fletów, bębnów, waltorni, gęśli, piszczałek, cymbałów, dzwoneczków, i skórzanych przetaków. Wjeżdżając do wsi, ujrzeli mnóstwo świateł, zawieszonych do gałęzi drzew, z których uczyniona była powitalna brama. Wiatr tym światłom nie szkodził, bowiem jego powiew był tak słaby, że nawet liście się nie poruszały. Grajkowie, którzy byli duszą tego weselnego święta, chodzili, w kilku pospołu, po tem miejscu, będącem zbiorem uciechy i rozkoszy; jedni tańcowali, drudzy śpiewali, inni grali na multankach, fujarkach i różnych instrumentach, o którychżeśmy już namieniali. Siła ludzi było zatrudnionych wznoszeniem rusztowań, skąd można było mieć nazajutrz widok przestrony wszystkich tańców i uciech, na tem miejscu, przeznaczonem na wesele bogatego Kamacza i pogrzeb nieboraka Bazylego. Don Kichot nie chciał wjechać do wsi, mimo usilnych nalegań bakałarza i kmieciów, z nim jadących. Wymówił się dawnym zwyczajem rycerzy błędnych, którzy zawsze woleli nocować wśród pól i lasów, niźli w domach, nawet gdyby ich dachy były ze złota szczerego. Dlatego też zjechał nieco z głównego traktu, ku niezmiernemu smutkowi i wściekłości Sanczy, który wspominał sobie jeszcze zacną gościnę, w zamku czy tez domu Don Diega.




  1. Były to tańce i pantominy zarazem. Taniec ze szpadami jeszcze do dziś tańczony jest w kraju Basków i w Asturji. Są to zapewne wspomnienia starożytnych hiszpańskich tańców wojennych, o których mówi Liwjusz.
    W „Gran Conquista de Ultramar“ występują błaźni, którzy, śpiewając i szermując mieczami, towarzyszą tańcowi panien.
  2. „Zapateodores“ byli to tancerze, uderzający się rytmicznie po podeszwach butów.
  3. Sayago — terytorjum między Zamora i Ciudad Rodrigo. Jak się zdaje, mówiono tam bardzo złym językiem. Tradycja, opierając się na prawie, wydanem rzekomo przez króla Alfonsa Mądrego, który językiem oficjalnym uczynił język toledeński, czyni z Toledo ojczyznę czystego i pięknego języka. Menendez y Pelayo w „Origenes de la novela“ dowiódł, że prawo takie wcale nie istniało.
  4. Tenerias — rynek publiczny, Zacodover — główny plac w Toledo, centrum ruchu.
  5. Majalahonda, albo Majadahonda, miasteczko niedaleko Madrytu.
  6. Licencjant, wychowaniec szkoły szermierskiej jest t. zw. „diestro“ w szermowaniu.
    Sławnym mistrzem i nauczycielem szermierki był Hieronim de Carranza, autor dzieła: „Filosofia de las armas“. Wyłożył w tem dziele teorję naukową szermierki. Poglądy de Carranza wywołały wielkie polemiki. Najgroźniejszym opozycjonistą okazał się Don Luis Pacheco de Narvaéz, nauczyciel Filipa IV, autor dzieła: „Wielkość szpady“ i „Nowa filozofja szpady“. Pacheco sprowadził szermierkę do ścisłych reguł matematycznych. Quevedo w „Buscón“ wyśmiał go za to niemiłosiernie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.