Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XX
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ O WESELU BOGATEGO KAMACZA I O PRZYGODZIE BIEDNEGO BAZYLEGO

Zaledwie blada jutrzenka pozwoliła jaśniejącemu Febowi osuszyć piekącemi promieniami płynne perły swych złotych włosów, gdy Don Kichot, otrząsając z lenistwa swoje członki, porwał się na nogi i zawołał na swego giermka, który jeszcze chrapał w tej godzinie.
Nasz rycerz nim go był obudził, te słowa do niego wyraził:
„O ty, najszczęśliwszy ze wszystkich na okręgu ziemi przemieszkujących! Nie zazdrościsz nikomu, ani tobie nikt i śpisz głębokim i spokojnym snem, nie będąc prześladowany od czarnoksiężników i żadnej od nich nie cierpiąc przykrości. Śpisz — mówię raz jeszcze i powiem jeszcze ze sto razy — bez tego, aby płomień zazdrości wiecznie ci czuwać kazał, lub, aby troska o niespłacone długi zasnąć ci nie pozwalała. Nie męczy cię myśl o wyżywieniu rodziny, ambicja i żądza sławy świata tego nie odbiera ci spokojności, bowiem granice pragnień twoich nie rozciągają się i nie uwodzą cię dalej nad dojrzenie i utrzymanie twego osła. Troska o zaspokojenie twoich potrzeb na mnie włożona została; jest to ciężar i obowiązek, który natura i obyczaj ustanowiły dla tych, którzy mają służących. Sługa śpi, podczas gdy pan jego czuwa, myśląc jak go wyżywić, los jego polepszyć i dobra mu przysporzyć. Widok pałającego nieba, odmawiającego ziemi błogiej wilgotności, zasmuca nie sługę, lecz pana, który musi się troskać w dniach nieurodzaju i głodu o tego, co mu służył w dniach szczęśliwej obfitości.
Sanczo na to wszystko, należycie śpiąc i chrapiąc, ani słowa nie odpowiedział i nieprędkoby się przebudził, gdyby Don Kichot nie trącił go lekko końcem swojej lancy. Na ostatku otworzył wreszcie oczy, gnuśny i niezbyt jeszcze ze snu wyczmucony, poczem powiódł wzrokiem na różne strony i rzekł:
— Zdawa mi się, że dobrze czuć od tych szałasów, jest to raczej zapach pieczeni na ruszcie, niźli czombru i macierzanki. Wesele, które się od takich zapachów zaczyna, będzie, przysiągłbym na moją duszę, obfite i wspaniałe, wielce.
— Wstawaj prędzej, obżartuchu i łakomcze — rzekł Don Kichot — pojedziemy obaczyć te zaślubiny, aby przekonać się jednocześnie, co uczyni wzgardzony Bazyli.
— Niechaj czyni, co chce — odparł Sanczo — gdyby nie był ubogi, mógłby się ożenić z Quiterją. Gdy się nie ma grosza przy duszy, pocóż związki małżeńskie po obłokach gonić.
Na moją duszę, WPanie, jestem tego zdania, że biedak winien się kontentować tem, co znajduje pod nosem, nie szukając miodu w rzece. Głowębym moją łożył, że Kamacz przykryłby Bazylego złotem od stóp do głów — jeżeli zaś jest tak w istocie, to głupia byłaby Quiterja, wyrzekając się pierścieni i klejnotów, które ani chybi dał jej i może jej dać Kamacz, dla fechtunków i rzucania drągiem Bazylego. Za te sztuczki w żadnej oberży nie dadzą jednej szklanicy wina. Wszystkich tych udatności nie można sprzedać nawet za szeląga. Gdy jednak one ozdabiają tego, kto ma pieniądze — nawszem pięknie wówczas się wydają. Można postawić piękny dom na dobrym fundamencie, zaś najlepszym na świecie fundamentem są pieniądze.
— Sanczo — rzekł Don Kichot — skończ, na Boga żywego, tę mowę swoją. Jestem przekonany, że gdyby ci mówić dozwolono, za każdym razem, gdy zaczniesz, nie jadłbyś ani nie spał, używając całego swego czasu jeno na bajanie.
— Gdybyście, WPanie, mieli dobrą pamięć — odparł Sanczo — przypomnielibyście sobie umowę, zawartą między nami, przed wtórym naszym w świat wyruszeniem. Jeden z punktów tego ustanowienia głosił, że pozwolicie mi gadać dowoli, ile się podoba, aby tylko nie było to ze szkodą bliźniego, lub ze szwankiem czci Waszej Miłości — zdawa mi się, że do tych pór nie przekroczyłem tego ułożenia.
— Nie przypominam sobie, Sanczo — odparł Don Kichot — tego punktu, jednakoż przyjmując nawet, że tak było, pragnę, abyś zamilkł i jechał ze mną, już bowiem narzędzia muzyczne, któreśmy wczoraj słyszeli, rozbrzmiewają wesoło po dolinach. Ani chybi uroczystość ślubna odprawiona zostanie zrana o chłodzie, aby uniknąć gorącości południa.
Sanczo uczynił, co jego pan rozkazał: osiodłał Rossynanta i na osła burdę włożył, poczem wsiedli obaj na swoje jeźdźce i wolnym krokiem skierowali się ku szałasom. Pierwszy widok, który oczy Sanczy uderzył, był to woleć cały, na drzewie wiązowym, zamiast na różnie osadzony; ognisko obszernie założone składało się ze stosu drzewa, wedle którego przystawiono sześć wielkich kopraków, czyli raczej pół-kadzi, w których cała jatka rzeźnicza była pogrzebiona, bowiem zawierały one całe barany, tak iż zaledwie dojrzeć je można było, jakby kurczakami były. Zające, już ze skóry obłupione, oraz opierzone ptactwo, rozwieszone na drzewach, które miało wejść w te garnce, było niezliczone, tak jak i inne ptactwo dzikie wszelkiego rodzaju, również na drzewach rozwieszone, aby na powietrzu kruszało. Sanczo narachował więcej niż sześćdziesiąt gąsiorów, pełnych wybornego wina, jak o tem miano się później przekonać. Każdy z tych gąsiorów zawierał więcej niż dwie arrobas. W miejscu tem widać było również spore kupy chleba białego, tak jak się widzi stosy zboża w śpichrzach.
Sery, nałożone jedne na drugie, niby cegły, tworzyły mur prawdziwy; blisko zaraz stały dwa kotły z oliwą, większe niżli kotły farbierskie — kadzie, służące do smażenia owoców w cieście i innych przysmaków, które wyciągano dwiema wielkiemi szuflami, aby zanurzać je potem w innym jeszcze kotle, pełnym miodu, stojącym w pobliżu. Więcej niż pięćdziesiąt kucharzy i kucharek, czysto i ochędożnie przybranych krzątało się i uwijało wesoło, z pilnością wielką. W wydrążony a przestrony brzuch wołu włożono dwanaście małych tłustych prosiąt, dla dania mu lepszego smaku i zapachu. Co się tyczy korzeni różnych rodzajów i gatunków, to wydawało się, że zakupiono je nie na wagę funtów, lecz arrabas — można je było odkryć w wielkiej skrzyni.
Jednem słowem, przygotowania na to weselisko, aczkolwiek wiejskie, były tak obfite, że zapasy mogłyby wyżywić armję całą.
Sanczo Pansa zważał pilnie wszystkie te rzeczy, z wielkiem upodobaniem. Najpierw zwabiły go do siebie kapraki, tak iż się w nich zakochał i z chęcią przyjąłby pół garnka, potem wielkie butle wina wolę jego shołdowały, jak zresztą i przysmaki z patelni, jeżeli tylko patelniami nazwać można, równie wielkie konwie. Nie mogąc wytrzymać dłużej ponęcie i pokusie, przysunął się do jednego z uwijających się żwawo kucharzy i równie dwornemi, jak i wygłodniałem! słowy, jął go prosić, aby mu zezwolił zanurzyć ułamek chleba w kapraku. Kucharz odparł mu w te słowa:
— Hej, mój bracie, dzień ów nie jest z tych, w których głód władzę swoją sprawuje, z łaski bogatego Kamacza; zsiadaj tedy ze swego osła, i rozejrzej się za jakąś wielką warząchwią; zszumuj sobie parę kur i niechaj ci będą na zdrowie.
— Nie widzę łyżki nigdzie — odparł Sanczo.
— Poczekaj, nieszczęśniku — rzekł kucharz — jak widzę jesteś wstydliwy i skrupulatny.
To rzekłszy chwycił za panew, zanurzył ją w kaprak, skąd wydobył trzy kury i dwie gęsi, potem zaś rzekł do Sanczy:
— Pojedz, mój przyjacielu, na śniadanie z tej szumowiny, zanim nie nastanie pora obiadowa.
— Nie mam gdzie tego mięsa podziać — odparł Sanczo.
— Zabierz tedy patelnię i wszystko, bowiem bogactwo Kamacza wszystkich może ukontentować.
Podczas gdy Sanczo tem był zabawny, Don Kichot, rozglądając się po chłodniku na wszystkie strony, ujrzał dwunastu kmieci, siedzących na pięknych klaczach, w bogate rzędy przybranych, z gruchotkami i blaszkami u podpiersiów. Wszyscy ci ludzie, ubrani w suknie odświętne, zatoczyli klaczami w pięknym szyku na łące, wesoło wołając:
„Niech żyje Kamacz i piękna Quiterja, on równie bogaty, jak ona piękna, ona na całym świecie najpiękniejsza!“
Don Kichot, usłyszawszy te słowa, rzekł do siebie: „Oczywistą rzeczą jest, że ludzie ci nigdy nie widzieli mojej Dulcynei z Toboso, bowiem, gdyby ją ujrzeli, nie wysławialiby w ten sposób owej Quiterji“.
Po chwili dokoła chłodnika zawiedzono tańce różne, wśród których był jeden, przez dwudziestu czterech pasterzy o udatnej postawie odtańczony.
Wszyscy oni byli ubrani w suknie z białego i cienkiego płótna, na głowach mieli zawoje na kształt czapek, przystrojone pasmami jedwabiu farb rozmaitych. Ten, który ich prowadził, był młodzieńcem okazałym.
Jeden z siedzących na koniach zapytał go, zali który z tancerzy do tych pór ranion nie został? — Nikt, jak dotychczas — odparł — nie odniósł żadnego szwanku, chwała Bogu, wszyscy zdrowi jesteśmy.
Natychmiast wmieszał się między innych swoich wspołeczników, czyniąc tyle tak zręcznych obrotów i podskoków, że Don Kichot, aczkolwiek nawykły do oglądania podobnych tańców, wyznał otwarcie, że nigdy tak umiejętnych nie widział. Podobną zachwałą obdarzył inny taniec, zawiedziony przez wielce urodziwe dziewice, tak młode, że żadna z nich nie liczyła sobie jeszcze osiemnastu lat wieku, wszystkie zasię czternaście lat przekroczyły. Wszystkie te dziewice były przyodziane w stroje z zielonego sukna, włosy ich poczęści wstążkami związane, spływały wolno i kształtnie na ramiona, tak złote i tak jaśniejące, że tylko do promieni słonecznych można je było przyrównać. Miały na sobie girlandy z jaśminu, róż, amarantu i powoju wonnego.
Wiódł je czcigodny staruch i białogłowa stateczna — oboje rzeźwi bardziej, niż ich wiek szedziwy mógł obiecywać.
Za narzędzia muzyczne służyły im kobzy. Piękne dziewczątka, mające przystojność w oczach, zaś w nogach letkość, okazały się najlepszemi tanecznicami świata.
Za niemi zbliżała się inna grupa tancerek, z tych, które tworzą koła i figury wymowne. Było osiem nimf na dwa szeregi podzielonych. Pierwszy prowadził bożek Kupido, drugi — Interes. Tamten był skrzydlaty, miał na sobie sajdak ze strzałami, w ręku zaś trzymał łuk, ten zaś ubrany był w złociste suknie, jedwabiem dziane, różnych kolorów.
Nimfy, za Amorem postępujące, nosiły na ramionach swoje imiona, wielkiemi literami na białym pergaminie wyrażone. Imię pierwszej brzmiało Poezja, imię drugiej Mądrość, trzecia zwała się Dobra Rodowitość, czwarta Męstwo. Te, które szły za boginią bogactwa, podobne oznaki miały. Na napisie pierwszej widniała Szczodrość, na napisie drugiej Wspaniałomyślność, trzecia zwała się Skarbem, czwarta Pomiernem Używaniem.
Na czele tego grona osób posuwał się zameczek drewniany, niesiony od czterech dzikich mężów, przybranych w płótno zgrzebne i konopie na zielono przyfarbowane; cały ten strój był bluszczem pokryty. Wszystko to tak udatnie i prawdziwie wyrażone było, że mało nie dostawało, aby się Sanczo nie zestrachał.
Na przodzie i na szczycie zamku, a takoż po czterech jego bokach, można było przeczytać ten napis: Zamek Mądrej Przezorności. Zamkowi towarzyszyło w pochodzie czterech zawołanych muzykantów, na bębnie i na flecie grających. Kupido zaczął taniec, poczem dwa obroty uczyniwszy, podniósł oczy, strzałę na cięciwę nałożył, spojrzał na urodziwą panienkę, na blankach zamku stojącą i obrócił się do niej z temi słowami:

Jam ci jest wszechpotężnym bogiem,
Niebios i ziemi pod nieb progiem,
Potęgę mą uznaje morze
I nawet piekło w czuciu wrogiem
Wszechwładzy mojej ujść nie może.

Nigdy nie czuję w sercu drżenia,
Czynię, co pragnę, choć zachcenia
Przechodzą obręb możliwości,

Hołdując czucia i sumienia,
Tu, gdzie się ciągną moje włości.

Skończywszy tę strofę, Kupido wypuścił strzałę, która przeleciała ponad zamkiem, poczem cofnął się na swoje miejsce. Poczem wystąpił Interes i początek tańca uczyniwszy, te słowa wyrzekł, gdy bębny zamilkły:

Więcej potęgi mam i sławy
Niż Amor, który mme przewodzi.
Na świat mnie wydał ród tak prawy,
Że w blaskach niebieskiej powodzi,
Blask, co ozłaca boskie sprawy,
Memu blaskowi nie zaszkodzi.

Jestem bogactwo możne bardzo,
Choć ludzie cnotą swą się hardzą,
W niewielu sercach ona gości;
Beze mnie zaś nic czynić nie lza,
Ma wola jarzmi świat i kiełza,
Lecz ja hołd niosę twej piękności.

Gdy Interes odszedł, Poezja naprzód wystąpiła, poczem zacząwszy taniec i rzuciwszy spojrzeniem na dzieweczkę z zamku, te wiersze wyraziła:

Słodka poezja, tobie, pani
Piękne zmyślenia zsyła, w dani,
Śnienia podniosłe, marzeń roje,
Imaginacji skarb bogaty.
Niechaj poezji duch skrzydlaty
Przesiąknie w wszystkie myśli twoje.

Gdyby przypadkiem me pochwały
Twoją przychylność wywołały,
Będę wynosił twą fortunę;

Przyczynę kobiecej zazdrości,
Aż chwalby me, na wysokości,
Zaćmią blask gwiazd i zgaszą lunę.

Po odejściu Poezji, Szczodrość będąca w spoczeństwie Przepychu, uczyniła obroty i kroki podobne do tamtych, poczem te wiersze wypowiedziała:

Szczodrobliwością zowią oto,
Gdy ktoś rozdaje swoje złoto,
Od marnotrawstwa tak daleki,
Jak i od zbytniej oszczędności:
Oznaką serca, w którem gości
Chłód, albo letniość, zamiast spieki.

Lecz ja, bogactwo twe na względzie
Mam dziś — pół martwy i pół żywy.
Niech rozrzutnością zatem będzie
Mój dar tak bardzo szczodrobliwy,
Być hojnym nader, gdy się kocha
To rozkosz i występek trocha,
Budzący aplauz i podziwy.

W ten sposób wychodziły na scenę i ustępowały z niej osoby, w dwa szeregi ustawione. Każda z nich, wystąpiwszy, swoje wiersze wypowiedziała. Jedne z nich brzmiały wspaniale, drugie śmiesznie.
Don Kichot, który miał dobrą pamięć, zapamiętał te, któreśmy przytoczyli. Tymczasem wszystkie osoby pomieszały się z sobą, poczem każda z nich, w wielkim porządku, swoje miejsce zajęła. Amor, przechodząc przed zamkiem, wypuścił w górę strzał kilka, podczas, gdy Interes jął rozbijać złociste kule.[1] W końcu, przetańczywszy swój taniec, Interes wydobył z kieszeni wielki mieszek, ze skóry kota rzymskiego. Zdawał się cały złotem nabity. Bogactwo rzuciło nim prosto w zamek, którego mury przy tem uderzeniu rozpadły się w proch, tak iż urodziwa panienka pozostała bezbronna i swej osłony przyrodzonej pozbawiona. Widząc to, Interes, w otoczeniu swoich wspołeczników, zbliżyło się do niej i zarzucił jej wielki złoty łańcuch na szyję, — czyniąc pozór, że chce ją poimać, shołdować swej woli i wziąć w niewolę.
Amor, ze swej strony, wraz ze swą świtą starał się przeszkodzić temu. Wszystkie te poruszenia czynione były pod dźwięk bębnów, miarowym krokiem tanecznym.
Dzicy mężowie ustanowili spokój, osadziwszy znów ściany zamku, gdzie urocza panienka z powrotem się zamknęła, poczem taniec zakończył się, wywołując wielkie ukontentowanie w tych, którzy patrzyli nań. Don Kichot zapytał się jednej z nimf, kim jest ten, co tak udatnie całe widowisko ułożył. Nimfa odrzekła, iż jest to pewien beneficjarjusz z tejże wsi, człek bardzo zdatny w tych wynalezieniach.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzekł wówczas Don Kichot — że ten bakałarz lub beneficjarjusz jest większym przyjacielem Kamacza, niż Bazylego i że bardziej mu satyra odpowiada, niźli brewjarz. Pozatem dobrze wysławił w tym tańcu zasługi Bazylego i bogactwa Kamacza.
Sanczo Pansa, który słuchał tego wszystkiego, rzekł: „Kogut jest moim królem[2] — ja trzymam za Kamaczem!“
— W ten sposób okazujesz, Sanczo — odparł Don Kichot — że jesteś prawdziwym prostakiem i jednym z tych, którzy mówią: „Niech żyje silniejszy“.
— Nie wiem — rzekł Sanczo — czyim stronnikiem jestem, jednakoż z kotłów Bazylego nie zszumuję nigdy piany tak smakowitej, jak z kotłów Kamacza.
To rzekłszy, ukazał patelnię, pełną ptactwa. Wziął jedną z kur i począł zajadać ją wdzięcznie, z wielkim apetytem, szemrząc skroś zęby o zaletach Bazylego: „Znaczysz tyle, ile posiadasz, posiadasz zasię tyle, ile znaczysz“. Są tylko dwa rodzaje ludzi na świecie — mawiała jedna z moich prababek — ci, którzy mają i ci, co nie mają. Prababka moja trzymała zawsze z tymi, którzy mają, dzisiaj zaś, mój panie Don Kichocie, maca się puls poto aby mieć, nie poto, aby wiedzieć i osioł złotem nabity przyjemniejszy być się wydaje, niźli rumak z rzędem zbrojnym, pragnę rzec raz jeszcze, że trzymam za Kamaczem, którego kapraki zawierają w obfitości gęsi, kury, zające i króliki, podczas gdy kotły Bazylego, gdyby nam do rąk popadły, okazałyby się tylko pełne lury.
— Zali skończyłeś już swoją mowę, Sanczo? — zapytał Don Kichot.
— Skończyłem ją — odparł Sanczo — widzę bowiem, że Wam ona, Panie, przykrość sprawia. Gdyby nie wzgląd na to, miałbym osnowę na trzy dni rozłożoną.
— Oby Bóg zwolił Sanczo — rzekł Don Kichot — abym cię mógł ujrzyć niemym przed moją śmiercią.
— Jeżeli rzeczy pójdą dalej tym trybem — odparł Sanczo — zanim Wasza Miłość umrze, ja będę zmuszony żuć ziemię gliniastą i wówczas tak niemy się stanę, że nie wypowiem ani jednego słówka aż do końca świata, lub przynajmniej do dnia Sądu Ostatecznego.
— Gdyby się tak stało — odparł Don Kichot — nigdyby twoje milczenie nie zrównało zbytku twego gadulstwa. Mówisz i mówić będziesz przez cały bieg życia swego, przyjąwszy zasię, z przyczyny naturalnej, że kres moich dni ziemskich prędzej nastąpi, nie ujrzę cię nigdy niemym, nawet wówczas gdy będziesz pił lub spał, co jest najwięcej z tego, co powiedzieć mogę.
— Na moją duszę, WPanie — rzekł Sanczo — nie trzeba zbytnio ufać tej przyjaciółce, chciałem rzec, śmierci, która się pasie równie jagnięciem, jak i baranem. Słyszałem kiedyś, jak nasz pleban prawił, że śmierć depce zarówno swoją stopą wysokie wieże królów, jak i niskie lepianki nędzarzy. Dama ta ma więcej mocy, niżli pieszczotliwości w sobie. Nie jest, wierę, obrzydliwa, jada wszystko i napełnia swoje sakwy ludźmi, różnymi wiekiem i dostojeństwem. Nie jest to również żniwiarz, coby przesypiał dni świąteczne, zbiera bowiem obfite żniwa o każdej porze, ścinając trawę wyschniętą, tak jak i zieloną. Wydaje się, że nie żuje szczękami, jeno połyka wszystko, co popadnie. Ma apetyt wilczy, który nigdy zaspokojony być nie może, i chocia brzucha nie posiada, wydaje się cierpieć na puchlinę wodną — nigdy nienasycona, pragnie wypić życie wszystkich tych, co żyją, tak jak się wypija dzban zimnej wody.
— Wstrzymaj się, Sanczo — rzekł w tej chwili Don Kichot — i poprzestań na tem, coś dotychczas wyraził, bowiem zaprawdę, wszystko, coś powiedział o śmierci, w swych wiejskich wyrazach, mogłoby być wypowiedziane przez zawołanego kaznodzieję. Ponieważ masz, Sanczo, dobre przyrodzenie i zdrowy rozsądek, mógłbyś wziąć kazalnicę, i chodząc po świecie piękne rzeczy kazać.
— Ten dobre kazania prawi, który żyje dobrze — odparł Sanczo — nie znam się na innej teologji.
— Nie potrzebujesz nic więcej wiedzieć ponadto — odparł Don Kichot — jednakoż, założywszy, że bojaźń Boga jest początkiem wszelkiej mądrości, nie pojmuję jakim sposobem ty, który się jaszczurki lękasz, tak mądrym się okazujesz.
— Prosiłbym Waszą Miłość — odparł Sanczo — abyście WPanie wydawali sąd o swoich rycerstwach błędnych, nie mieszając się jednakoż w sądy o cudzych lękach lub męstwie. Obawiam się Boga równie, jak dzieci mego sąsiada.
Tymczasem dajcie mnie się pożywić tą zszumowaną pianą, bowiem wszystko inne, to tylko próżne i puste słowa, z których zdamy sprawę w tamtem życiu.
To rzekłszy, przypuścił od nowa szturm do kociołka z tak wielkiem męstwem, że podobną odwagę obudził w Don Kichocie, który ani chybi w szturmie tym wziąłby udział, gdyby mu nie przeszkodziło to, co jesteśmy zmuszeni przedstawić w kapitulum następnem.




  1. Sanczo chce powiedzieć, że trzyma stronę silniejszego, t. j. Kamacza. Wyrażenie „Mój kogut jest królem“ odnosi się do walk kogutów. Walki kogutów, tak popularne w Hiszpanii, pociągały za sobą wielkie zakłady hazardowe.
  2. „Alcancias“ — złote kule, napełnione perfumami, któremi obrzucali się rycerze w czasie turnieju. Hiszpanie przyjęli od Maurów zarówno nazwę, jak i obyczaj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.