Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Don Kichot i Sanczo prowadzili tę gawędę, o której poprzednie kapitulum mówi, usłyszeli nagle głośne okrzyki i tumult, sprawiony od ludzi, siedzących na koniach. Przebiegli w pełnym galopie, wiwatując gęsto na cześć państwa młodych, którzy szli w towarzystwie muzykantów, w społeczności księdza; rodziców, krewnych i gości, zaproszonych z sąsiednich wsi, wszystkich w świetne szaty przybranych.
Skoro Sanczo ujrzał oblubienicę, zawołał:
— Na mą duszę, nie po wiejsku ta panna młoda ustrojona, możnaby rzec, że to wdzięczna flama pałacowa. Niech mnie kule biją! Miast pospolitych blaszanych świecidełek, widzę na jej piersiach wspaniały korale, zaś to sukno zielone z Cuenca jest axamitem, jak trzydzieści skór tęgim, przybranym lamówką, z białej tkaniny. Tam do kata! — przecież to atłas! A spójrzcie na jej ręce! Święta Panno! Same klejnoty! Obym zbawienia nie dostąpił, jeśli to nie są pierścionki ze złota i to ze złota przedniego, z wprawionemi w nie perłami. A każda biała, jak mleko zsiadłe i warta za źrenicę oka. O kurewskie nasienie, cóż za włosy cudne, patrzcie no moi mili, jeżeli nie są te kosy fałszywe, to w całem życiu mojem nie widziałem równie długich i złotawych. W pięknym jej stanie a kibici, żadnej przywary nie znajdziecie! Wysmukła jest i prościuchna jak palma, obsadzona daktylami, bowiem daktylami, zaprawdę, wydają się klejnoty, co wiszą u jej szyji i włosów. Klnę się na mą duszę, że ta wdzięczna dzieweczka może wejść śmiało w łożnicę mężowską![1]
Don Kichot nie mógł się powstrzymać od śmiechu na te zachwalenia panny młodej, które czynił Sanczo w swojej prostej mowie; zdało mu się przecie, że po pani Dulcynei z Toboso ta gładka młódka zaraz miejsce bierze. Piękna Quiterja zdawała się nieco blada, musiało to być skutkiem nocy bezsennej, którą oblubienice zwykle trawią nad strojeniem się i przyozdabianiem na dzień ślubu.
Cały ten orszak weselny zbliżył się do miejsca wyniesionego, przykrytego kobiercami i świeżemi gałęziami. Tutaj właśnie miał się ślub odprawić i stąd miano się także przyglądać tańcom, grom i widowiskom różnym. Wtem dał się słyszeć za niemi krzyk mocny:
— Czekajcie, czekajcie, ludzie, równie nierozumni, jak i naglący!
Na ten głos wszyscy obrócili głowy i ujrzeli, że ten, co wrzeszczy, był ubrany w sajan czarny, obłożony klinami czerwonego jedwabiu, wyciętego w kształt płomieni.[2] Na głowie miał wieniec, z żałobnego cyprysu uwity, zaś w ręku trzymał kij długi. Gdy bliżej przystąpił, wszyscy uznali, iż był to Bazyli i poczęli obawiać się jakiegoś smutnego przypadku, widząc go o tej porze, w tem miejscu, i nie wiedząc, ku czemu miały się ściągać jego krzyki i słowa.
Przybiegł wreszcie, zatchnąwszy się ze zmordowania, skoro zaś stanął przed oblubienicami, wbił w ziemię kij, opatrzony końcem stalowym i, mieniąc się na obliczu, z oczyma, wlepionemi w Quiterję, rzekł do niej głosem chrapliwym i żałosnym.
— Wiesz dobrze, niewdzięczna Quiterjo, że dla tej wiary świętej, którą wyznajemy, nie jesteś wolna innemu dać ręki, wpóki ja żywię. Wiesz równie, że mając nadzieję, iż czas i moje starania stan mój nędzny poprawią, nigdym nie postąpił przeciw przystojności twojej dziewczyńskiej, i nigdym nie uchybił w składaniu czci, tobie należnej. Ty jednak, depcąc stopami wszystkie powinności i obliki, chcesz innego uczynić panem tego, co do mnie należy. Tamten ma wszak dostatki, które go nie tylko bogatym czynią, ale i nad miarę szczęśliwym. Aby pełną pomyślnością ucieszyć się mógł, (nie, aby, według mego mniemania na nią zasługiwał, ale że mu jej łaska niebios udzieliła) chcę, własnemi rękami, usunąć zawadę, która mu na drogach szczęśliwości przeszkadzać może. Niech bogaty Kamacz i niewdzięczna Quiterja żyją w szczęściu lata całe i niech umiera biedny Bazyli, któremu ubóstwo skrzydła szczęścia podcięło i w grób wtrąciło.
Rzekłszy to, schwycił kij, który był w ziemię zatknął. Połowa kija okazała się pochwą, w której tkwiła krótka szpada. Wbiwszy tedy w grunt, to, co można było nazwać rękojeścią, z wściekłym zamachem rzucił się na ostry koniec piersiami. Ostrze, a raczej połowa szpady, wyszła mu nawylot plecami, cała zakrwawiona, zaś nieszczęśnik, przeszyty własną bronią, runął na ziemię. Natychmiast przybiegli na pomoc jego przyjaciele, zasmuceni jego nieszczęściem i jego losowi współczujący. Don Kichot, takoż zeskoczywszy z Rossynanta, skoczył do Bazylego, schwycił go w ramiona i obaczył, że nieborak jeszcze dycha. Chciał wyjąć z jego piersi szpadę, ale, przytomny temu wszystkiemu, ksiądz nie dozwolił tego uczynić, wpókiby się Bazyli nie wyspowiadał, zdało mu się bowiem, że gdy tylko szpadę wyciągną, nieszczęśnik żywot postrada. Tymczasem Bazyli, przyszedłszy nieco do zmysłów, rzekł:
— Gdybyś, okrutna Quiterjo, w tej ostatniej, smutnej chwili życia mego, zechciała mi oddać rękę, uważałbym, że w części nie będę ponosił winy za ten czyn srogi i zuchwalstwo moje, bowiem dzięki niemu dostąpiłem tej szczęśliwości, że jestem twoim.
Pleban, usłyszawszy te słowa, rzekł mu, żeby myślał raczej o zbawieniu duszy, niż o rzeczach świata tego i szczerem sercem błagał Boga o wybaczenie mu jego przewin i tego gorszącego występku samobójstwa. Na to Bazyli odparł, że żadną miarą do spowiedzi nie przystąpi, jeśli Quiterja wprzód jego żoną nie zostanie. Radość, z tego płynąca, pozwoli mu skupić wolę i potrzebnych sił nabrać.
Don Kichot, słysząc to, rzekł podniesionym głosem, iż Bazyli domaga się rzeczy słusznej, niezdrożnej, i łatwej do uiszczenia. Pan Kamacz, wziąwszy w stadło panią Quiterję, wdowę po dzielnym Bazylim, niemniej będzie miał uczczenia i honoru, jak gdyby ją był otrzymał prosto z własnych rąk rodzica.
— Nie ma tu nic innego do czynienia, jak powiedzieć słowo tak i wszystko zależy od tego, aby ono rzeczone zostało. Łożnicą weselną tych ślubów będzie grób.
Kamacz, słuchając tych wszystkich słów, był srodze pomieszany i nie wiedział, co ma czynić, ani mówić.
Jednakie przyjaciele Bazylego tak nalegali, aby pozwolił Quiterji dać rękę umierającemu, który, odchodząc z tego świata, może duszę utracić, iż nareszcie nakłonili go do zezwolenia. Kamacz odparł, że jeśli Quiterja na prośbę Bazylego przystanie, to i on się zgodzi, zwłaszcza, że żądań jego spełnienie tylko na krótki czas odwlecze. Obstąpili zatem wszyscy Quiterję, starając się ją nakłonić do oddania ręki Bazylemu, prośbami, płaczem i różnemi słusznemi racjami.
Aliści ona twardsza od marmuru, i zimna jak posąg, dała poznakę, że nie umie, nie może i nie chce odpowiedzieć jednego słowa. I możeby się niczego od niej nie dobili, gdyby pleban nie był jej rzekł, iż winna prędko postanowić, co chce uczynić, bowiem z ciała Bazylego już dusza uchodzi, tak iż czasu na wahanie nie zostaje. Wówczas piękna Quiterja, pomieszana, zasmucona i wyrzutem sumienia tknięta, udała się tam, gdzie leżał Bazyli, który z zawróconemi błędnemi oczyma, dychając tchnieniem wysilonem a szybkiem, mruczał imię Quiterji, pokazując po sobie, ze umiera, nie jak chrześcijanin, ale jak poganin. Na ostatek Quiterja będąc bliska mego, uklękła i żądała skinieniem i znakiem jego ręki. Bazyli otworzył oczy, poczem, spojrzawszy na nią bacznie, rzekł.
— O Quiterjo, która się skłaniasz do litości teraz, gdy litość twoja musi służyć za puginał, pozbawiający mnie życia, wiedz, że już nie mam sił cieszyć się z tej szczęśliwości, że twoim małżonkiem jestem, ani zastanowić boleści, co skwapliwie oczy mi słoni okrutnym cieniem śmierci. Błagam cię, żałobna gwiazdo duszy mojej, abyś oddając mi rękę, nie czyniła tego przez łaskę, ani nie chciała nanowo mnie uwodzić; ale mów tak, jakbyś do tego przyniewoloną nie była, bo nie godzi się, zważywszy na stan mój najsmutniejszy, zmyślać jeszcze ze mną i łudzić mnie, znając mnie, jako szczerego i wiernego dla ciebie kochanka.
Mówiąc te słowa, mdlał co chwila, tak iż wszyscy przytomni mniemali, że w tem omdleniu ducha odda. Quiterja, pełna strzemięźliwości i zawstydzenia, wzięła rękę Bazylego i rzekła:
— Żadna siła nie potrafi zniewolić mojej woli. Wolnem sercem i umysłem daję ci moją rękę i twoją odbieram, jeżeli mi zaręczysz, że czynisz to w przytomności i rozeznaniu, bez tego, aby nieszczęście rozum twój mieszało.
— Daję ci ją — odparł Bazyli — nie będąc pomieszany, ale z tą rozważnością pełną, jaką podobało się mi udzielić niebu; przyjmuję cię za żonę moją z całego serca.
— Ja zaś — rzecze Quiterja — ciebie nieobłudnie za męża uznaję, nie bacząc na to, czy będziesz żył długie lata, czy cię też z ramion moich prosto do grobu zaniosą.
— Zdaje mi się — rzekł Sanczo Pansa — że ten młodzian nadto gada, będąc tak ciężko ranionym. Niechaj się jednak czułemi słowy wyżali i niech myśli o duszy swojej, którą ma na końcu języka.
Gdy Bazyli i Quiterja tak się za ręce trzymali, pleban, wielką litością tknięty, ze łzami w oczach, dał im błogosławieństwo, prosząc niebo o pokój dla duszy małżonka. Skoro Bazyli odebrały ślubne błogosławienie, zerwał się szybko na nogi, później zaś jednym zamachem wyciągnął szpadę, tkwiącą w jego piersi. Wszyscy przytomni osłupieli, a jeden z nich, człek bardziej prostego ducha niż przenikliwy, zawołał: Cud, cud!
Ale Bazyli odparł: Nie cud to, lecz chytrość i przebiegłość!
Pomieszany i zdumiony pleban obiema rękami jął mu rany macać i wówczas doświadczył, że ostrze nie przeszyło ciała Bazylego, lecz weszło w rurkę blaszaną, sztucznie przytrafioną w tem miejscu i napełnioną krwią, tak przyrządzoną, aby się nie zsiadła. Ksiądz, Kamacz i wszyscy przytomni mniemali się być zwiedzionymi i okpionymi. Panna młoda zaś żadnego zmartwienia i przeciwności stąd nie okazała, przeciwnie, usłyszawszy, że ten ślub był nieważny, jako przez zdradę i wybieg zawarty, oświadczyła gotowość potwierdzenia go; z tego wnieśli wszyscy, że to podejście stało się za wspólną umową. Kamacz i jego wspołecznicy takim się gniewem zażegli, że myśl o zemście powierzyli swoim ramionom i, dobywszy szpad, uderzyli na Bazylego, w którego obronie tyleż obnażonych mieczów błysnęło. Don Kichot na swym rumaku wysforował się naprzód, ścisnąwszy krzepko kopię i tarczą się zasłoniwszy. Sanczo, który w podobnie grubych żartach nigdy nie znajdował upodobania, schronił się między kotły, z których tak smakowitą pianę szumował, zdało mu się bowiem, że jest to miejsce święte, w należnem u wszystkich zachowaniu będące.
— Stójcie, Mości Panowie — krzyczał Don Kichot stójcie! Nie jest rzeczą stosowną brać pomstę za urazę, którą miłość uczyniła. Baczcie, że miłość a wojna to jedno, a jako na wojnie dozwolone jest używać podstępów i wybiegów, aby nieprzyjaciela zwyciężyć, tak też w zatargach i sporach miłości godzi się używać matactw i różnych subtylnych sztuczek, dla osiągnięcia upragnionego celu, bez tego jednak, aby ukochana dama miała być osławiona. Z słusznego i sprawiedliwego niebios wyroku, Quiterja należała do Bazylego, zaś Bazyli do Quiterji. Kamacz jest bogaty i może kupić swoje upodobanie, gdzie i jak mu się podoba. Bazyli posiada tylko tę owieczkę i żaden człowiek na ziemi, choćby i moc jego największa była, odebrać mu jej nie może, bowiem tego, co Bóg złączył, człowiekowi rozłączyć nielza. Ktoby zaś ośmielił się o to pokusić, musi się wprzód z ostrzem tej kopji zapoznać.
Mówiąc to, potrząsnął nią i machnął z taką siłą i zręcznością, że wszystkich przytomnych, którzy go nie znali, srogi strach obleciał. Wzgarda dla Quiterji owładła całą duszą Kamacza, który w jednem oka mgnieniu z myśli dawną kochankę sobie wybił, tak, iż perswazje plebana, człeka mądrego i roztropnego dobry grunt napotkały. Uspokoił się zatem Kamacz i wszyscy ci, co jego stronę trzymali, a na dowód tego uspokojenia, szpady do pochew wrazili, większą winę przypisując płochości Quiterji, niźli sztucznej przemyślności Bazylego. Kamacz przełożył sobie, ze jeśli Ouiterja, będąc panną, kochała Bazylego, mogłaby mu także sprzyjać jako mężatka; zatem winien Bogu dziękować raczej za to, że mu ją odjął, niż gdyby mu ją był dał.
Gdy Kamacz i ludzie, mu sprzyjający, uspokoili się, schowali także szable ci, co za Bazylim trzymali. Bogaty Kamacz, chcąc okazać, że już żadnej urazy za ten żart nie chowa, żądał, aby wesele dalej na jego koszt się odbywało, tak jakby jego własne było. Ale Bazyli, jego żona i ich sprzyjający, nie chcąc brać w niem udziału, udali się do wsi. Poczciwym i cnotliwym biedakom, nie brak ludzi, którzy im sprzyjają, cześć im oddają i pieczę nad nimi roztaczają, tak jak i bogaczom nie brak pochlebców. Wspołecznicy Bazylego zabrali z sobą Don Kichota, gdyż uważali go za człeka wielkiej dzielności.
Jedynie Sanczo zasmucił się i zaturbował mocno, wiedząc, że nie będzie obecny na wspaniałej uczcie Kamacza, która miała trwać do późnej nocy. Zagniewany i smutny jechał za swoim panem, który się już był przyłączył do orszaku Bazylego. Odwrócony plecami do kociołków egipskich, unosił je jednak w swojej duszy. Zszumowana piana już prawie znikła z patelni, którą był zabrał z sobą, przypominała mu obfitość tego dobra, co go pozostawił. Siedząc na ośle, jechał śladami Rossynanta i wzdychał ciężko, aczkolwiek głód mu wcale nie dokuczał.
- ↑ Rodriguez Marin, w olbrzymim przypisie, wyjaśnia to złośliwe powiedzenie Sancza. Znaczy ono, że młoda oblubienica, piękna i cnotliwa, może wejść śmiało w łożnicę małżeńską, łożnicę, ustawianą zwykle na kozłach z sosnowego drzewa, pochodzącego z Flandrji. „Pasar o haber pasado por los bancos de Flandes“ — znaczyło więc „dopełnić obrządku małżeńskiego“.
- ↑ Skazani na spalenie na stosie przez św. Oficjum, byli ubierani w czarne tuniki, z wymalowanemi na przodzie płomieniami. Azorin w książce swojej „Dusza kastylijska“ daje w rozdziale o inkwizycji wspaniały obraz „auto-da-fe“.