Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Młodzi małżonkowie przesadzali się w świadczeniu grzeczności Don Kichotowi, wdzięczni za to, że się ujął za nimi. Mniemali, że jego dzielność równa jest jego męstwu i dzierżyli go za Cyda, w dziełach oręża, i za Cycerona, w wymowie. Poczciwy Sanczo pasł się nieźle przez trzy dni na koszt nowo poślubionych. Don Kichot dowiedział się od nich, że piękna Quiterja nie wiedziała nic o rzekomej ranie Bazylego, i że nie miała uczestnictwa w zmyślonym wynalazku, który miał jej wynaleźcę do upragnionego celu doprowadzić, jako się i stało. Sam Bazyli oznajmił swoje ułożenie kilku przyjaciołom, aby w stosownej chwili wspór mu okazali i dopomogli w tej sztuczce kłamliwej.
— Nie można zwać oszustwem tego — rzekł Don Kichot — co ma na celu koniec poczciwy i szlachetny, zasię małżeństwo zawarte między tymi, co się kochają, jest celem najszlachetniejszym, jaki tylko być może. Ale trzeba baczyć, że głód i ustawiczne nurzanie się w potrzebie są największymi wrogami miłości. Miłość jest radością, weselem i lubością, zwłaszcza miłość, która się cieszy posiadaniem rzeczy ulubionej, zasię głód i potrzeba to jej zawzięte i okrutne wrogi. Mówię to dlatego, aby przestrzec Bazylego, że czas mu już porzucić ćwiczenia się w tych zdatnościach, w których tak celuje, bowiem chociaż mu one dają płone pochwały, przecie nieprzydatne są do zrobienia fortuny. Winien się przeto pilnie przykładać, aby przysporzyć sobie grosza środkami uczciwymi, a chytrymi, których nigdy nie brak ludziom roztropnym i zabiegliwym. Biedak, mający u ludzi należne zachowanie, (jeśli tylko mieć je może) posiada w pięknej żonie klejnot szacowny. Gdy mu się ją odbiera, pozbawia go się wraz życia i czci. Poczciwa i piękna białogłowa, której mąż jest w niedostatku, zasługuje być uwieńczona wawrzynami i palmami, na znak zwycięstwa i triumfu. Piękność sama przez się przynęca wolę tych wszystkich, co na nią patrzą i mają o niej rozumienie, niby smakowity żer, ku któremu dążą orły królewskie i ptaki wysokiego lotu. Jeśli jednak tej urodzie ubóstwo i brak towarzyszą, jest ona napastowana także od kruków, krogulców i innych ptaków drapieżnych. Ta, co się tym napaściom ostoi, godna jest ze wszechmiar zwać się swego męża koroną.[1]
Wiedz, roztropny mój przyjacielu Bazyli, — przydał Don Kichot — że według zdania jednego mędrca, którego miana przepomniałem, jest na świecie tylko jedna mądra białogłowa. Mędrzec ów radził każdemu mężowi, aby się starał uwierzyć, że tą jedną poczciwą i mądrą białogłową jest jego żona własna, a będzie żył z nią, pełen ukontentowania i radości. Ja dotychczas żonaty nie jestem, gdyż mi chęć jeszcze do tego nie przyszła; z tem wszystkiem ośmieliłbym się stosownych przestróg udzielić każdemu, co sobie żonkę wybrać pragnie. Gdyby mi się kto o radę zapytał, rzekłbym mu, aby się oglądał raczej na dobre imię, niźli na majętność. Białogłowa poczciwa nie tylko dobre imię sobie zdobywa tem, że jest w istocie cnotliwa, ale też, że i powierzchownie taką się być wydaje. Zbytnia płochość i głupota, jawnie przed ludźmi okazywana, więcej pokrzywdzenia na czci białogłów czynią, niźli ułomności, jakim w skrytości niewiasty podlegają. Gdy cnotliwą białogłowę w dom wprowadzisz, możesz ją w tej cnocie utrzymać, a nawet jej zalety polepszyć, jeśli jednak kto na złą natrafi, jeno z ciężkością ją naprawić zdoła, trudno bowiem od jednego krańca przejść do drugiego, nie mówię, aby to było niepodobne, mam jeno taką odmianę za bardzo trudną.
Sanczo Pansa, który całej tej mowy pilnie słuchał, rzekł do siebie, szemrając między zębami:
„Gdy powiem coś ważkiego i brzemiennego w skutek, pan mój ma w zwyczaju utrzymywać, że winienem wieść na kazalnicę lub po świecie wędrować, aby piękne rzeczy kazać, ja zaś powiem o nim, że gdy zacznie nawlekać sentencje i rad udzielać, nie tylko na jedną, ale na dwadzieścia kazalnic winien włazić i ku powszechnemu weselu, na placach publicznych rozprawiać. Tam do kata! Jeden rycerz błędny, a tyle rzeczy umie. Na sumienie moje! — rozumiałem, że zna się tylko na rzeczach, do rycerstwa błędnego należących, tymczasem zaś niema rzeczy, gdzieby swego nosa nie wetknął.
Te słowa Sanczo Pansa mruczał nieco głośniej, tak iż Don Kichot coś niecoś zasłyszawszy, zapytał:
— Co tam bredzisz, Sanczo?
— Nic nie gadam — odparł Sanczo — i nie szemrzę o nikim, tylko to myślę, że pragnąłbym wiedzieć, to, co Wasza Miłość teraz powiedział, jeszcze przed ożenieniem się, bo teraz już mogę mówić śmiało, że wół będący w jarzmie, niech się jako chce liże.
— Jakto — zawołał Don Kichot — alboż Teresa jest tak zła i swarliwa?
— Nie jest ani zbyt zła, ani zbytnio dobra — odparł Sanczo — przynajmniej nie jest tak dobra, jakbym tego pragnął.
— Nie dobrze czynisz, Sanczo — rzekł Don Kichot — ganiąc swoją żonę, która jest przecież matką twoich dzieci.
— W tem nic sobie dłużni nie jesteśmy — odparł Sanczo — bo i ona o mnie źle gada, kiedy jej przyjdzie na to ochota, zwłaszcza zaś wówczas, kiedy jest zazdrosna. Sam Lucyperby jej nie zniósł wówczas.
Don Kichot i Sanczo przez trzy dni pozostawali w gościnie u młodych małżonków, którzy ich ugaszczali i podejmowali jak królów. Don Kichot poprosił licencjata, tak zawołanego w szermowaniu, aby mu dał przewodnika, któryby znał drogę do jaskini Montesinos. Nasz rycerz chciał ją poznać, aby upewnić się na własne oczy, czy owe cuda, o których w całym okolicznym kraju powiadano, są prawdziwe. Licencjat obiecał, że mu da jednego ze swoich krewnych, pilnego studenta, i czytelnika ksiąg rycerskich, który z wielką chęcią zaprowadzi go do samego wejścia jaskini i pokaże mu jeziora Ruidera, tak sławne w całej Hiszpanji. Powiedział także Don Kichotowi, że wielkie upodobanie mieć będzie z jego społeczeństwa i rozmowy z nim, jest to bowiem młodzieniec, zdatny do składania i drukowania ksiąg, które książętom się przypisuje.
Przybył wreszcie ten krewniak, siedzący na źrebnej klaczy, której kulbaka pokryta była kołdrą szamerowaną.
Sanczo osiodłał Rossynanta i włożył burdę na osła. Później opatrzył dobrze sakwy żywnościami. (krewniak miał już swoje nieźle przedtem opatrzone).
Pożegnawszy się z domownikami, polecili się z całej duszy Bogu i skierowali się ku słynnej jaskini Montesinos.
Don Kichot, jadąc, zapytał krewniaka Bazylego jaki jest sposób jego zajęcia i jakiego jest kunsztu a umiejętności. Tamten odparł, że pisma starożytne są jego umiejętnością i że zajmuje się składaniem ksiąg, aby je później do druku oddawać, ku wielkiemu pożytkowi całej rzeczypospolitej. Rzekł także, iż jedna z tych ksiąg nosi tytuł: „Księga ubiorów dworskich“. Opisuje, w niej siedemset i trzy rodzaju szat, wraz z ich barwami, dewizami i cyframi tajemnemi. W czasie gonitw i turniejów, rycerze dworscy będą mogli brać te, które im się podobają, nie prosząc o nie nikogo, ani jako się to mówi, mózgu sobie nie psowając.
Mam gotową także inną księgę, którą nazwę „Metamorfozy, czyli Owidjusz hiszpański“. Będzie to księga o nowem, a przedziwnem ułożeniu, w której naśladuje żartami Owidjusza, objaśniam, co to była Giralda z Sevilli, Anioł Magdaleny,[2] kanał Vecinguerra w Kordobie. Byki z Guisando, Sierra Morena, źródła Leganitos i Levapies, nie zapominając o Źródle Wszawvm, Kanale Złotym, i o Priorze: wszystko to pełne alegoryj, wykładów i przenośni, które wraz bawią, radują i nauczają. Mam na podorędziu także trzecią księgę zwaną Przydatkiem do Wirgiljusza Polidora,[3] co objaśnia wynalazców rzeczy. Jest to księga osobliwego wypracowania i głębokiej nauki, bowiem wyłuszcza dokładnie, w stylu wielce kwiecistym, wszystkie rzeczy, o których Polidor przepomniał. Wirgiljusz, na ten przykład, zaniedbał powiedzieć nam, kto pierwszy na świecie kataru się nabawił i kto soliwację na chorobę francuską wynalazł. Ja to wszystko ustanawiam szczegółowie, gruntując się na świadectwach, więcej niż dwudziestu pięciu pisarzy. Uznajcie sami, Wasza Miłość, czy się pilnie do pracy nie przykładałem i czy ta księga wielkiego pożytku nie sprawi?
Sanczo, który tej całej mowy krewniaka uważnie słuchał, rzekł:
— Rzeknijcie mi, panie, (oby Bóg szczęśliwie rękę waszą w składaniu ksiąg prowadził!), czy możecie mi oznajmić, a napewno będziecie mogli, gdyż wszystko umiecie, kto się pierwszy po głowie podrapał; ja rozumiem, że był to nasz pierwszy rodzic, Adam.
— Bardzo to być może — odparł młodzian — bowiem Adam miał głowę i włosy, skoro zaś tak było, ów pierwostworzony człowiek mógł się kilka razy po głowie świerzbiącej podrapać.
— Ja takoż mniemam — rzecze Sanczo — ale rzeknijcie mi teraz, kto pierwszy w powietrzu kozły wywracał?
— Prawdę rzekłszy, mój przyjacielu — odparł młodzian — nie mógłbym tak nagle tej trudności rozeznać, muszę wprzód dobrze w księgach poszperać. Uczynię to, gdy powrócę tam, gdzie mam wszystkie moje pisma i nieomieszkam oznajmić ci tego, za pierwszem widzeniem, gdyż jak tuszę, nie ostatni raz się widzimy.
— Nie mozolcie się, panie, nad tem po próżnicy — rzekł Sanczo — bom już dociekł tego, o com się pytał. Pierwszym skoczkiem i latawcem powietrznym był Lucyper, który z nieba wypędzony, wywracając po powietrzu kozły, do piekła zleciał.
— Masz rację przyjacielu! — odparł młodzieniec.
— Sonczo — rzecze Don Kichot — te pytania i odpowiedzi nie są z twojej głowy, musiałeś je zasłyszeć od kogoś.
— Nie gadajcie byle czego, Wasza Miłość — od parł Sanczo — gdy zacznę pytać i odpowiadać, do jutra mogę nie skończyć. Aby pytać o głupstwa i bzdurami odpowiadać, nie potrzebuję pomocy mego sąsiada!
— Powiedziałeś więcej niż wiesz — rzecze Don Kichot. — Jest na świecie wielu ludzi, którzy mozolą się nad zgłębianiem i dociekaniem rzeczy, co zgłębione i już docieczone, nie warte są ani szeląga i żadnego pożytku umysłowi nie przynoszą.
Na tym podobnych żartach i rozmowach nasi podróżni dzień strawili. Noc spędzili w małej wiosce, skąd, jak krewniak Bazylego powiadał, było jeszcze tylko dwie mile odległości do jaskini Montesinos.[4] Jeśli Don Kichot wstąpić do niej zamierza, musi się w powrozy opatrzyć, któremi będąc przewiązany, aż do gruntu się spuści. Don Kichot odparł, że choćby ta jaskinia do piekła wiodła, on musi uznać, gdzie jest jej kres. Nakupili więcej niż sto sążni powrozowi, nazajutrz około godziny drugiej popołudniu, przybyli do jaskini. Wejście do niej było obszerne i przestrone, ale tak zarosłe cierniami, głogami, dzikiemi figami i jeżynami, splątanemi i zwikłanemi z sobą, że przystęp był trudny wielce.
Gdy jaskinię odkryli, krewniak, Don Kichot i Sanczo zeskoczyli z wierzchowców. Przewodnik i giermek przewiązali naszego rycerza linkami. Sanczo, będąc tem zatrudniony, rzekł:
— Zważcie dobrze, Wasza Miłość, na to, co uczynić zamierzacie. Przeczże chcecie za żywa się zakopać, dążąc w to miejsce, gdzie będziecie przypominali butelkę, którą, dla ochłody, do studni się wpuszcza. Cóż Was przynagla zgłębiać tę pieczarę, która gorsza być musi od maurytańskiego więzienia?
— Przewiąż mnie i ucisz się — odparł Don Kichot. — Zapewne, dla mnie jest to przedsięwzięcie zachowane.
— Panie Don Kichocie — rzecze przewodnik — proszę Waszą Miłość, abyście stu oczami przyglądali się pilnie wszystkiemu, co się w tej jaskini zawiera. Może się tam okażą rzeczy, godne być wzmiankowane w mojej księdze „Przemian“.
— Beben — rzekł Sanczo — jest w rękach godnych. które będą umiały zagrać na nim.
Gdy już Don Kichot dobrze przewiązany został (nie przez zbroję, lecz przez kaftan), rzekł:
— Uczyniliśmy nieopatrznie bardzo, zapomniawszy wziąć z sobą małego dzwoneczka, który na tym samym sznurze uwiązany, dźwięczeniem znakby dawał, że jeszcze na dół się spuszczam i żyw jestem. Ale teraz jest już to szkoda nie do naprawienia, polećmy się tedy Bogu i w drogę.
Ukląkł potem i cichą modlitwę odprawił, prosząc Boga, aby mu dopomógł i do szczęśliwego skutku dowieść zezwolił tę niebezpieczną i nigdy niepróbowaną przygodę. Nakoniec rzekł gromkim głosem:
— O królowo i pani wszystkich moich uczynków i poruszeń, najjaśniejsza i nieporównana Dulcyneo z Toboso! Jeśli to możliwe, aby prośby i błagania twego szczęśliwego kochanka do twoich uszu się przebrały, zaklinam cię, na twoją piękność niezwyczajną, racz ich łaskawie wysłuchać. Nie proszę o nic, jak tylko o to, abyś mi nie skąpca faworu i twej wspołeczności, których mi na ten czas tak bardzo potrzeba. Mam się zapuścić, pogrążyć, zanurzyć w ten abiss niezgruntowany, aby okazać dowodnie całemu światu, iż ten, któremu ty swego wsporu i opieki udzielasz, nie znajduje nic niepodobnego do wypełnienia.
Te słowa wymówiwszy, przybliżył się do występu lochu, ujrzał jednak, że niema sposobu zapuścić się w otchłań, a nawet wejść do gardzieli jaskini, nie czyniąc sobie rumu rękami, albo ciosami szpady. Don Kichot dobył przeto żelaza i jął wściekle ciąć krze i głogi, które rosły koło otworu pieczary. Na łoskot, stąd powstały, jęły wylatywać z krzów wielkie kruki i kawki, z taką natarczywością, że naszego rycerza na ziemię obaliły. Gdyby Don Kichot miał duszę równie zabobonną, jak ją miał chrześcijańską i katolicką, wziąłby to wszystko za złą wróżbę i odstąpiłby od zamysłu zgruntowania tej otchłani. Ale nasz rycerz podniósł się na nogi i, widząc, że nie wylatywały już więcej kruki, nietoperze i inne ptactwo nocne, zaczął się spuszczać w dół straszliwej pieczary, powierzywszy wprzód powróz Sanczy i krewniakowi Bazylego. Sanczo dał mu swoje błogosławieństwo i znak krzyża świętego powielokroć nad nim uczyniwszy, rzekł:
— Niech cię prowadzi Bóg, Najświętsza Panienka ze Skał Francjej i Święta Trójca z Gaety,[5] o kwiecie, śmietanko i przewyborna substancjo wszystkich błędnych rycerzy! Idź z Bogiem, o waleczności zapamiętała, o serce ze stali i ramię z bronzu. Niech cię Stwórca świata powróci zdrowym i całym i pozwoli ci oglądać raz jeszcze światłość tego życia, którą porzucasz, aby się zakopać w bezdennej ciemności.
Krewniak Bazylego podobne modły zanosił. Don Kichot zaś spuszczał się do jaskini, coraz wołając, aby mu sznura nie skąpili. Gdy już więcej jak sto sążni powroza wydali, zaś głosy, dobywające się z głębi lochu, umilkły, do tej myśli przyszli, że, skoro sznura nie staje, tedy i czas nazad Don Kichota wyciągać. Zaczekawszy z pół godziny, zaczęli sznur z wielką łatwością zwijać, nie czując żadnego ciężaru. Z tej oznaki poznali, że Don Kichot musiał w przepaści pozostać. Sanczo, zgoła o tem nie wątpiąc, płakał gorzkiemi łzami i ciągnął coprędzej linkę, aby się upewnić. Wyciągnąwszy kilkadziesiąt sążni sznura, uczuli ciężar, co ich niezmiernie pocieszyło. W końcu, jeszcze dziesięć sążni wydobywszy, uznali wyraźnie Don Kichota, do którego Sanczo rzekł:
— Witaj nam, witaj, w dobrem zdrowiu Wasza Miłość! Jużem rozumiał, że tam zostaniecie.
Aliści Don Kichot ani słowa nie odparł. Dobywszy go z jamy całego, ujrzeli, że ma oczy zawarte, jakby spał. Rozwiązali go i na ziemi położyli, ale mimo to się nie ocknął. Jęli nim potrząsać, tarmosić i przewracać go na wszystkie strony, tak iż począł wreszcie przychodzić do siebie, i przeciągać się, jakby się był obudził z głębokiego i twardego snu. Obejrzawszy się na wszystkie strony, jak człek ogłupiały, rzekł:
— Niech wam Bóg przebaczy, przyjaciele, za to, żeście mnie pozbawili najmilszego życia i najpiękniejszego widoku, jakie kiedykolwiek udziałem śmiertelnika były. Teraz uznaję, że wszystkie rozkosze świata jak sny i mary mijają, albo też więdną jak kwiecie polne! O nieszczęśliwy Montesinosie![6] O Durandarcie, raniony zdradliwie! O żałosna Belermo! O litości godna Guadiano! O wy, nieszczęsne córy Ruidery, które przez wód waszych obfitość, okazujecie niezmierność łez, wypłakanych przez piękne oczy!
Krewniak Bazylego i Sanczo słuchali pilnie słów Don Kichota, które tak wyrażał, jakby je sobie z wnętrzności z niezmierną boleścią dobywał. Prosili go usilnie, aby im objaśnił słów tych znaczenie i opowiedział, co w tem piekle widział.
— I wy to piekłem zowiecie? — zapytał Don Kichot. — Miejsce to na taką nazwę nie zasługuje, jak to zaraz sami obaczycie!
Prosił, aby mu dali coś do posilenia się, bowiem wielki głód odczuwał. Wówczas rozciągnęli na zielonej murawie zgrzebne płótno krewniaka i zasiadłszy wkrąg, jęli w przykładnej zgodzie smakować i pożywiać się z zapasów swoich sakiew.
Gdy płótno uprzątnięto, Don Kichot rzekł: „Niechaj nikt z was nie podnosi się z miejsca! Słuchajcie uważnie, moje dzieci, co wam teraz powiem“.
- ↑ Salomon daje obraz idealnej żony „Mulier diligens corona est viro suo“. Fray Luis de León napisał „La perfecta Casada“, nawiązując do tych słów Salomona.
- ↑ Clemencin mówi, że na kościele Magdaleny w Salamance stał Anioł, który w jednej ręce trzymał grzywę włosów, a w drugiej wazę z olejkami. Był to symbol świętej, namaszczającej nogi Chrystusa. Akwedukt Vecinguerra odprowadzał z Kordoby do Guadalquiviru nieczystości i wody deszczowe. Fontanny madryckie z XVII wieku nazywały się „Leganitos“, „Lavepies“ i „Priora“.
- ↑ Traktat „De rerum inventoribus“ (1499) pióra pisarza włoskiego Wirgiljusza Polidora, cieszył się wielką popularnością w XVI i XVII wieku.
- ↑ W pobliżu miasteczka Ruidera, w prowincji Manczy, znajduje się słynna „Cueva de Montesinos“, pochodząca z czasów rzymskich lub kartagińskich. Azorin w książce swojej „La Ruta del Don Quijote“ opisuje ją obszernie.
- ↑ „Nuestra Senora de la Pena de Francia“ — sanktuarjum hiszpańskie, między Salamanką a Ciudad Rodrigo. „Trinidad de Gaeta“ — kościół i klasztor, ufundowany w Gaecie przez króla Ferdynanda II Aragońskiego (1479-1516).
- ↑ Niektóre „romances“ hiszpańskie, cyklu karolińskiego mówią o walecznych czynach Montesinosa, legendarnego synowca króla francuskiego. Montesinos zemścił się na Don Tomillas, który prześladował jego rodziców („Muchas veces oi decir“). Rosiflorinda zakochała się w bohaterze, nie widząc go wcale, tylko na odgłos jego sławy. Jest to prawdziwy klejnot ludowej poezji lirycznej:
„En Castilla está un castillo — que se llama Rocafrida,
el castillo llaman Roca — y la fuente llaman Frida,
el pie teniá de oro — y almenas de piata fina:
entre a mena y almena — esta una piedra zafira;
tanto relumbra de noche — como el sol a mediodiá.
Dentro estaba una doncella — que llaman Rosaflorida;
siete condes la demandan — tres duques de Lombardia;
a todos los desdenaba — tanta es su lozania
Enamoróse de Montesinos — de oidas, que no de vista...