Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXIII
O RZECZACH PRZEDZIWNYCH, KTÓRE NIEZATRWOŻONY DON KICHOT MIAŁ WIDZIEĆ W GŁĘBOKOŚCIACH JASKINI MONTESINOS

Była blisko godzina czwarta po południu i słońce, obłokami zakryte, nie sprawowało łagodnemi swemi promieniami zbytniego upału. Don Kichot, nienękany już gorącem, jął opowiadać swoim znamienitym wspołecznikom o tem, co widział w jaskini Montesinos.
„Na dwanaście lub czternaście sążni wgłąb jaskini, znajduje się obszerny zakręt i wklęsłość, zdolna pomieścić wóz, zaprzężony w muły. światłość przenika tam przez rozpadliny i dziury, które dodają widoku z wierzchu ziemi. Spostrzegłem ten zakręt, gdy już byłem zmęczony zawieszeniem na powrozie i spuszczaniem się wgłąb, bez tego, abym jakąś drogę miał sobie naznaczoną; umyśliłem przeto wejść tam i trochę wczasu zażyć. Zawołałem wówczas na was, abyście więcej sznura nie opuszczali, wpóki was znów nie ostrzegę, aleście mnie snać nie usłyszeli. Zwinąwszy sznur, który mi spuszczaliście, uczyniłem zeń okrąg; usiadłem i jąłem przemyślać, jak mam dalej sobie postąpić, aby dojść do spodu głębokości, (nie miałem przecie nikogo, coby mi dopomógł.) Gdym w tej myśli i tem pomieszaniu tkwił, zdybał mnie sen. Później przebudziłem się, nie wiedząc sam, jak ani kiedy, i znalazłem się na środku najrozkoszniejszej łąki, którą natura stworzyć, a fantazja wynaleść mogła. Otworzyłem oczy, przetarłem je rękami, i poznałem, że nie śpię, lecz że jestem na jawie, całkiem ze snu wyczmucony. Nie przestając na tem doświadczeniu, macałem się po głowie i po ciele całem, chcąc się upewnić, czy to ja sam byłem, czy też jakieś mamiące straszydło pozór mój na się wzięło. Ale dotknięcia, zamysły i rozważania, które czyniłem, przeświadczyły mnie, iż to ja sam byłem w istocie, taki, jakim i teraz jestem. Wtem podał mi się na widok królewski, wspaniały zamek, którego mury i ściany zdały się być z przezroczego kryształu. Ujrzałem, że otwierają się dwoje drzwi i że jakiś starzec szedziwy do mnie się zbliża. Ubrany był w szatę z rasy fijoletowej, tak długą, że się za nim po ziemi wlokła, ramiona i piersi przewiązane miał wstęgą z zielonego atłasu, na głowie nosił biret czarny, medjolański; biała broda za pas mu przechodziła. Zamiast broni miał różaniec, którego ziarna na Ave-Marja, były tak duże jak orzechy, Ojcze-Nasze, jak jaja strusie. Pozór, chód, poważność i okazałość tego starca wiele mi zadziwienia sprawiły. Zbliżył się do mnie i, uściskawszy mnie serdecznie, rzekł:
„Już oddawna, waleczny rycerzu, Don Kichocie z Manczy, my omamieni, oczekujemy cię w tej jaskini, abyś odkrył światu cuda, które się zawierają w otchłani Montesinos; dzieło to i ta przygoda zachowane są dla twej niezłomnej odwagi i nieustrasznego serca. Pójdź za mną, szlachetny i znamienity rycerzu, gdyż chcę ci pokazać wspaniałości, które się kryją w tym pałacu przezroczystym. Jam jest jego kasztelanem i rządcą wieczystym, zaś imię moje jest Montesinos, skąd poszła nazwa jaskini całej.
Zaledwie mi rzekł, iż się zwie Montesinosem, prosiłem go, aby mi oznajmił, czyli to prawda co rozgłaszają na bierni, a mianowicie że małym puginałem dobył z piersi serce Durandarta i zaniósł je pani Belermie, według zlecenia tegoż Durandarta, danego na łożu śmierci.[1] Odparł, że to wszystko prawda rzetelna tylko, że miast krótkiego, czy tez długiego puginału, użył do tego sztyletu, kończastego i ostrzejszego od szydła.
— Ten sztylet — rzecze Sanczo — musiał być roboty Ramona de Hocés z Sevilli.
— Nie wiem — odparł Don Kichot — ale nie jest do podobieństwa, aby sztylet był od tego płatnerza, bo Ramon de Hocés żył w naszym wieku, tamto zaä nieszczęście zdarzyło się przed wiekami, pod Roncesvalles. Ale to uwiadomienie jest bez znaczenia dla wątku i istności tej prawdziwej powieści.
— To prawda — potwierdził krewniak Bazylego — ale dalej rzecz swoją prowadźcie, panie Don Kichocie, bowiem słucham Was z wielką ciekawością i przyjemnością.
— Nie mniejszej pociechy i ja doznaję, rozpowiadając tę historję — odparł Don Kichot. Mówię więc, że cny starzec, Montesinos, wprowadził mnie do kryształowego pałacu, a właściwie do sali wspaniałej i całej z alabastru, gdzie miły chłód panował. Był tam nagrobek marmurowy roboty wybornej; leżał na nim rycerz rozciągnięty na całą długość ciała. Nie był z marmuru, bronzu, ani jaspisu, jak są zwykle postacie na grobowcach leżące, ale z kości i ciała. Miał rękę prawą (włosami obrosłą i muskularną, co było znakiem wielkiej siły) położoną na sercu. Zanim się Montesinosa o coś zapytać zdołałem, ten, widząc mnie zadziwionego i przypatrującego się bacznie grobowcowi, rzekł:
„Ów jest przyjacielem moim, Durandarte, kwieciem i zwierciadłem rycerstwa błędnego, sławnym kochankiem i najdzielniejszym rycerzem. Merlin, sławny czarownik francuski, który, według tego, co pospolicie powiadają, jest synem djabła, zaś o którym ja mniemam, że synem djabła[2] nie jest, ale za to sądzę go umiejętniejszym i zdatniejszym od samego szatana, trzyma tu zaczarowanego Durandarta pospołu ze mną i z wielu innemi, tak mężczyznami, jak i damami. Jak i dlaczego jest zaczarowany nikt nie wie; powiedzą to lata, które przyjdą (jak mi się zdaje dzień ten jest już niedaleki). Ale co mnie najbardziej zadziwia to, że pewien jestem, iż Durandarte umarł w moich ramionach i że, gdy tylko ducha wyzionął, wyjąłem z wnętrzności jego serce, które miało należytej wagi dwa funty. Piszący o przyrodzonych własnościach powiadają, że ten, co ma serce wielkie, jest większą dzielnością uposażony, niż ten, co ma serce małe. Nie pojmuję, jak to może być, aby ten rycerz wieku swego dokończywszy, teraz się żalił i co pewien czas wzdychał, jakby był przy życiu. Gdy Montesinos słów tych dokończył, nieszczęsny Durandarte zawołał:

„O krewniaku Montesinie,
Prośbą mą ostatnią było,
Abyś, gdy już będę martwy,
Gdy dusza uleci z ciała,
Rozpruł pierś mą ostrym mieczem,
Wyjął serce me dymiące
I Belermie cnej je zaniósł“

Usłyszawszy to, dostojny Montesinos, ukląkł przed nieborakiem-rycerzem i ze łzami w oczach, rzekł doń na ten kształt:
„Panie Durandarcie, o najmilszy z krewniaków moich, w dzień zaguby naszej wypełniłem już to, coście mi wypełnić rozkazali; wydobyłem twoje serce, jak mogłem najlepiej, tak, iż najmniejszej odrobiny nie zostało we wnętrznościach. Otarłem je chustką koronkową i, zabrawszy je z sobą, ruszyłem w drogę do Francjej; przedtem jednak oddałem twoje ciało ziemi, płacząc tak rzewliwie, że łez tych starczyłoby na umycie do czysta rąk, które krwią się zbrukaly, grzebiąc się w wnętrznościach twoich. Co więcej, o miły mój krewniaku, w pierwszej wsi, którą napotkałem, jadąc z Roncevaux, nasypałem trochę soli w wasze serce aby nie wydzielało smrodliwej woni i abym je mógł przedstawić jeśli już nie świeże, to przynajmniej solone, pani Belermie, którą mądry Merlin tutaj w zaczarowaniu trzyma, pospołu ze mną, z naszym giermkiem Guadianą, damą Ruiderą, jej siedmioma córkami, dwiema krewniaczkami i wielu twymi innymi znajomymi i przyjaciółmi. Ciocia już pięćset lat upływa, nikt z nas me umarł. Brak tylko Ruidery, z jej córkami i siostrzenicami, których łzy tak zmiękczyły Merlina, że przez politowanie przemienił je w tyleż jezior. Jeziora te, przez tych, co na święcie żyją, w prowincji Manczy, zowią się jeziorami Ruidera. Siedem cór należy do króla Hiszpanji, zaś dwie siostrzenice do kawalerów zakonu świętego. Guadiana twój giermek, który nieustannie opłakiwał twoje nieszczęście, został przemieniony w rzekę, nazwaną od jego imienia.[3] Gdy wypłynął na wierzch ziemi i odkrył słońce innego nieba, z żalu, że się oddala od ciebie, zapadł się w wnętrze ziemi, ale jakoże nie można zmienić swego biegu, przyrodzonego, miejscami wychodzi z pod ziemi i ukazuje się słońcu i ludzkim oczom. Jeziora, o których namieniłem, pospołu z różnemi strumyczkami i źródłami, powiększają jego spław, tak iż pełen okazałości do królestwa portugalskiego wstępuje. Acz, w którąkolwiekby się nie udał stronę, wszędzie będzie nosił na się znamię smutku i melankolji. Nie chce nawet w łonie swych wód żywić ryb dobrego smaku, jeno ryby pospolite i suche, bardzo rożne od ryb złotego Tagu.[4] To, co wam teraz mówię, o mój miły powinowaty, nie raz i nie dwa już wam powiadałem, ale że mi nie odpowiadasz, przeto mniemam, ze mnie nie słuchasz, albo mi wiary nie dajesz, co mnie nieznośnie martwi i nęka. Chcę ci dać teraz jedno uwiadomienie, które jeśli nie będzie zdolne do ulżenia dolegliwości, przynajmniej twoich niepomyślności nie powiększy. Wiedz zatem, że masz przed sobą (otwórz oczy, a sam to ujrzysz) wielkiego rycerza, o którym mądry czarnoksiężnik Merlin tyle rzeczy przepowiedział, chcę rzec, Don Kichota z Manczy, co z większą sławą niż w wiekach zeszłych, odrodził w naszym wieku już zapomniane rycerstwo błędne. Mam otuchę, że dzięki jego faworom i mężności z długiego zaczarowania zwolnieni zostaniem, bowiem wspaniałe czyny są zachowane do wypełnienia ludziom wielkim. A jeśli to teraz do skutku nie przyjdzie — odparł Durandarte głosem osłabionym i żałosnym — jeśli się tak nie stanie, miej cierpliwość, miły krewniaku, i czekaj nowej sposobności. Rzekłszy to, odwrócił się na drugi bok, powracając do swego zwykłego milczenia. Wtem usłyszeliśmy okropne krzyki i płacze, którym towarzyszyły głębokie wzdychania i zawodzenia żałosne. Obróciłem głowę i ujrzałem przez ściany kryształowe dwa orszaki nader cudnych dziewic, przechadzających się po sali. Wszystkie były w żałobie, z białymi, tureckimi zawojami na głowach. Na końcu orszaku postępowała dama, pełna dostojności, która już z jej chodu przebija. Była także na czarno ubrana, zaś na twarzy miała zasłonę białą, tak długą, że się po ziemi wlokła. Zawój na głowie był dwa razy większy niż innych panien. Brwi miała złączone, nos nieco płaski, usta szerokie, wargi czerwone, a zęby, które czasem okazywała, białe, chociaż przyrzadkie i nierówne.
Trzymała w ręku chustkę cienką, w której, jak mi się zdawało, było owinięte serce, wyjęte z ciała wyschniętego na wiór, tak było bowiem suche i wystałe. Montesinos mi opowiedział, że cały ten orszak składa się z dworek Durandarta i Belermy, które pospołu ze swem państwem tam w zaczarowaniu przebywają. Ta zaś, co na końcu postępowała i serce niosła, była sama Belerma. Cztery razy co tydzień czyniła ona ze swemi pannami to żałosne obchodzenie, śpiewając, albo raczej jęcząc, nad ciałem i sercem swego krewniaka Durandarta. Montesinos rzekł mi także, że jeśli nie wydaje mi się tak urodziwą, jak ją opisują, płynie to ze smutnych nocy i smutnych dni, które pędzi w tem zaczarowaniu, co zresztą widać po jej oczach zapadłych i zaćmionej barwie twarzy. Ta żółtość oblicza i te sińce pod oczami nie są z przyczyny miesięcznych niewieścich upławów, bowiem od długich miesięcy, a nawet lat już ich wcale nie miewa, jeno z bólu, jaki jej serce odczuwa, z przyczyny tego serca, które, będąc w ręku niesione, przypomina jej nieszczęścia nieboraka-kochanka. Gdyby nie to, zaledwieby jej w piękności, wdzięku osobnym i wesołości dotrzymała kroku wielka Dulcynea z Toboso, tak wychwalana w tych okolicach i na całym świecie sławiona!
— Dosyć na tem — odpowiem — panie Montesinosie! Opowiadajcie jeno swoją historję, jak się to należy. Przyrównania są zawsze nienawistne i dlatego nie należy jednej osoby z drugą sztychować. Nieporównana Dulcynea z Toboso, jest tem, czem jest, a pani Belerma, tem czem jest i czem była; nie mówmy już o tem.
Na to Montesoins odparł:
„Wybaczcie mi, panie Don Kichocie, przyznaję, żem się pomylił, mówiąc, że pani Dulcynea, z ciężkością tylko do prymu piękności Balermy mogłaby się ubiegać, bowiem zasłyszawszy, że Wasza Miłość jest jej rycerzem, winienem był się wprzód w język ugryźć, albo też przyrównać panią Dulcyneę do nieba samego.
Ta uniżoność i przeprosiny Montesina uspokoiły mego umysłu porywczość i gniewne wzruszenie, jakie uczułem, usłyszawszy, że Dulcyneę do Balermy przyrównano.
— Dziwuję się bardzo — rzecze Sanczo — że Wasza Miłość nie wskoczył na kark temu staruchowi, nie połamał mu żeber tęgiem nóg kopnięciem i wszystkich kłaków z brody mu nie powydzierał.
— Nie uczyniłbym dobrze, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot — ponieważ wszyscy winniśmy mieć starców w należytej czci i zachowaniu, choćby i nie byli rycerzami, zwłaszcza zaś ludzi szedziwych, w omamieniu pozostających. Zresztą wiem, że nie mamy sobie co wymawiać, nie zostaliśmy bowiem sobie nic dłużni w zapytaniach i odpowiedziach.
— Jakże to być może — zapytał krewniak Bazylego, — aby Wasza Miłość w tak krótkim czasie tyle rzeczy na dnie jaskini widział i w tak szczegółowe dyskursy wchodził?
— Dawnoż jest — zapytał Don Kichot — jak spuszczony byłem do tej przepaści?
— Nie więcej, jak godzina — odparł Sanczo.
— To niepodobne do wiary — rzecze Don Kichot — gdyż trzy razy noc mnie tam zaskoczyła i trzy razy widziałem słońce wschodzące, tak iż, według mego rachunku, musiałem spędzić trzy dni w tych miejscach dalekich i przed naszym wzrokiem zakrytych.
— Pan mój prawdę powiada — odparł Sanczo — bowiem jeśli wszystko, co mu się przytrafia, przez omamienie się dzieje, tedy, co my tutaj za godzinę rachowaliśmy, jemu tam na dole wydało się trzema dniami i trzema nocami.
— Tak być musi — odparł Don Kichot.
— Czy Wasza Miłość jadł tam coś przez ten przeciąg czasu? — zapytał krewniak Bazylego.
— Nie tknąłem ani kęsa strawy — odparł Don Kichot — i nawet chęci żadnej nie miałem.
— A ci zaczarowani czy co jadają? — znów zapyta tenże.
— Nie jedzą — odparł Don Kichot — i żadnych nieczystości z siebie nie wydzielają; wnosić tylko można, że im paznokty, włosy i brody rosną.
— Zaliż sypiają? — zapytał Sanczo.
— I tego nie czynią — rzecze Don Kichot — przynajmniej przez trzy dni, jak się tam znajdowałem, żaden z nich, jako i ja, oczu nie zmrużył.
— Bardzo się dobrze ku temu ściąga — odparł Sanczo — przysłowie, które powiada: Z jakim przestajesz, takim się stajesz. Dopóki, WPan, przebywasz między zaczarowanymi, nie dziwota, że nie jadasz, ani nie sypiasz. Zawczasu mi jednak Wasza Miłość daruj, jeśli powiem, że niech mnie djabeł porwie, jeśli wierzę choć odrobinę w to wszystko, coście przed chwilą opowiadali.
— Jakże to nie wierzysz? — rzecze krewniak Bazylego — zaliżbyś miał pana Don Kichota za łgarza i szalbierza? Gdyby nawet chciał, nie umiałby w tak krótkim czasie wynaleźć takiej kupy łgarstw.
— Nie wierzę, aby mój pan kłamał — odparł Sanczo.
— Cóż tedy rozumiesz? — zapytał Don Kichot.
— Mniemam — rzecze Sanczo — że pan Merlin i czarownicy, co omamili tę całą zgraję ludzi, których Wasza Miłość tam widział i z nimi gadał, nabili WPanu głowę wszystkiemi temi dobrze ułożonemi bajędami, któreś WPan już nam opowiedział, krom tych, co jeszcze do opowiedzenia pozostają.
— Wszystko to być mogło, Sanczo — odparł Don Kichot — aliści tak nie jest, bowiem to, co tutaj opowiedziałem, widziałem na własne oczy i własnemi tego dotykałem rękami. Ale co powiesz na to, co ci teraz oznajmię? Wpośród innych dziwów niesłychanych, pokazanych mi przez Montesinosa (opowiem ci o nich szczegółowie w dalszej podróży, bowiem nie wszystkie są teraz dla nas wielkiej wagi) ujrzałem trzy dziewki wiejskie, które przebiegały przez te urocze pola i łąki, skacząc jak kozy i tęgo harcując. Ledwie je obaczyłcm. zaraz uznałem, że jedna z nich jest nieporównaną Dulcyneą z Toboso, zaś dwie drugie jej towarzyszkami, z któremi rozmawialiśmy wyjeżdżając z Toboso.
„Zapytałem Montesinosa zaliby je znał? Odparł, że nie, ale, że, według jego rozumienia, muszą to być jakieś znaczne damy zaczarowane, które niedawno się na tych łąkach pojawiły. Rzekł mi także, iż dziwować się nie powinienem, ponieważ znajduje się tam obfitość dam różnych, z wieków zeszłych i czasu dzisiejszego. omamionych pod różnemi postaciami, pośród których uznaje królowę Ginebrę i jej damę, Quintanionę, która zmieszała Lancelotowi wino, gdy ten z Bretanji powrócił.
Sanczo, usłyszawszy, co jego pan prawi, mało nie zdechł od śmiechu, znał on bowiem prawdę o fałszywem zaczarowaniu Dulcynei, którego sam był sprawcą, czarownikiem i poręczycielem. Poznał więc z tego nieomylnie, że jego pan jest człekiem z mózgu obranym i szaleńcem naschwał.
— W złą godzinę i w zły dzień — rzecze Sanczo — spuściliście się, WPanie, do tych czeluści i na swoje nieszczęście spotkaliście pana Montesinosa, który Was do takiego stanu przywiódł. Tutaj na ziemi mieliście rozum całkowity a dostateczny, jakiego Wam Bóg udzielił, przepowiadaliście sentencje i rozumne zdania na każdą okoliczność, a takoż na każdym kroku udzielaliście rad, teraz zaś wygadujecie największe głupstwa, jakie sobie tylko wystawić można.
— Znam cię, Sanczo — odparł Don Kichot — i dlatego nie zważam na to, co bajesz trzy po trzy.
— Ani ja — rzecze Sanczo — nie zważam na to, co, WPan, prawisz od rzeczy, choćbyś mnie WPan bił i zabijał za to, co rzekłem i co jeszcze powiem, chyba, że się w słowach swoich poprawicie i mówić poczniecie rzetelnie. Ale rzeknijcie mi teraz bez gniewu, po czem uznaliście naszą panią, Dulcyneę? A jeżeliście do niej mówili, coście jej oświadczyli i co Wam odpowiedziała?
— Uznałem ją — powie Don Kichot — po sukniach, które miała te same, jak w ten czas, gdyś mi ją wskazał, przemówiłem do niej, ale ona nic nie odrzekła, przeciwnie, obróciła się tyłem i pomknęła odemnie tak szybko, żeby jej chyża strzała nie doścignęła. Chciałem pobiec za nią, i uczyniłbym to niechybnie, gdyby Montesinos mnie nie zatrzymał, mówiąc, iż byłby to trud próżny, zwłaszcza, że zbliżała się już godzina, gdy miałem wyjść z tego abisu i na świat powrócić. Rzekł mi także, że, gdy czas pewien spłynie, będę miał zawiadomienie w jaki sposób Balerma, Durandarte i wszyscy ich wspołecznicy odczarowani zostali. Ale rzeczą, która mnie najbardziej zmartwiła ze wszystkiego, co tam spostrzegłem i zważyłem, było, że jedna z dworek pani Dulcynei przysunęła się do mnie nieznacznie i rzekła mi pocichu ze łzami w oczach: „Moja pani Dulcynea z Toboso całuje ręce Waszej Miłości i prosi uwiadomienia o zdrowiu WPana, a że jest w nagłej potrzebie, uprasza najpokorniej o pożyczenie jej pół tuzina realów na zastaw tej spódnicy nowej barchanowej, co ją tutaj przysyła. Przyrzeka na słowo poczciwe, że je odda wprędce. Zdumiałem się, poselstwa tego wysłuchawszy, obróciwszy się przeto do Montesinosa, zapytałem go: „Zali to możliwe, panie Montesinosie, aby tak znakomici zaczarowani w niedostatku ostawali? — Wierzajcie mi, Wasza Miłość — odpowie — że potrzeba wszędzie się wciska, wszędzie się rozciąga, wszelkiego stanu ludziom dokucza i nie przepuszcza nawet osobom zaczarowanym. Jeśli pani Dulcynea z Tobolo przysyła do WPana o pożyczenie sześciu reali, pod zastaw tak zacny, który tej sumy warta, nie pozostaje nic innego do czynienia, jak dać jej te pieniądze, bowiem, ani chybi, w potrzebie ciężkiej być musi. Nie będę brał zastawu — odparłem — i nie dam tyle, ile żąda, mam bowiem tylko cztery reale przy duszy. Rzekłszy to, wręczyłem mu te, coś mi je dał Sanczo na jałmużnę dla ubogich, w podróży spotykanych.
„Powiedzcie, moja miła, waszej pani — rzekłem — że mi ciężą nieznośnie na sercu troski jej i utrapienia i że pragnąłbym z całej duszy być Fucarem,[5] aby złu zaradzić. Niechaj wie jednak, że nie mogę i nie chcę cieszyć się dobrem zdrowiem, będąc pozbawiony jej widoku i możności miłej z nią rozmowy, przeto z całego serca ją proszę, aby się dała oglądać swemu niewolnikowi, rycerzowi zasmuconemu. Powiedzcie jej także, że, gdy najmniej się tego spodziewać będzie, usłyszy o przysiędze i ślubie, jaki uczyniłem, na wzór ślubowania markiza mantuańskiego, który, znalazłszy swego krewniaka Boduina bliskim skonania, zaklął się, że nie będzie jadał chleba na obrusie i że wiele podobnych prywacyj znosić będzie, wpóki się nie pomści; ja takoż przysięgam, że nie spocznę i ze przebiegać będę siedem części świata, z większą usilnością niż to czynił infant portugalski, Don Pedro,[6] aż nie zjednam odczarowania Jejmość Dulcynei. „Wszystko to, a i więcej jeszcze — odparła dworka — winien jesteś, Wasza Miłość, mojej pani! Potem, wziąwszy cztery reale, zamiast ukłonu i podziękowania, wywróciła w powietrzu dwa kozły.
— Ach, Święta Panno! — zawołał w tem Sanczo Pansa. — Czyż podobna, aby czarnoksiężnicy i ich omamienia miały tyle mocy, aby zepsować zdrowy rozum mego pana i jego głowę tak dziwacznem szaleństwem napełnić. O mój panie, dla miłości boskiej, zważcie, co mówicie, powróćcie do zdrowych zmysłów i nie dawajcie wiary tym bredniom, a bałamuctwom, które Was gubią i mózg wniwecz Wam obracają!
— Mówisz tym kształtem, Sanczo — odparł Don Kichot — gdyż mi sprzyjasz i dobrze mi życzysz. Ponieważ nie masz eksperjencji w rzeczach świata tego, tedy mniemasz za niepodobne te, co nie są łatwe do pojęcia. Ale przyjdzie czas, jakem ci to już raz przepowiedział, iż oznajmię ci rzeczy tak przedziwne, które w tej jaskini widziałem, że więcej powątpiewać nie będziesz mógł o tych, co je teraz ogłaszam.




  1. Durandarte był bohaterem poezji ludowej francusko-hiszpańskiej. Kuzyn Montesinosa, wziął swoje imię od niezłomnej szpady Durandal, którą nosił Roland. Roland ranny śmiertelnie w Roncenvaux, prosił Durandarte, aby po śmierci wyjął mu z piersi serce i zaniósł je Balermie („O Balerma, oh Balerma! — por mi mai fuiste enegendrada!“). Podobnie Amadis z Galji przed bitwą z monstrum Endriago, pochodzącem z Czarciej Wyspy, zaklinał swego giermka Gandolina, aby, jeśli zginie w pojedynku, wydarł mu z piersi serce i zaniósł je umiłowanej Orianie.
  2. O Merlinie z Galji, magu i proroku, mówią legendy celtyckie, zebrane w „Historia regum Britanniae“, napisanej w 1132-35 roku przez Geoffrey di Monmouth, biskupa z S. Asaph. Dzieło to, znane we Francji, dzięki czterem przekładom, przerobił na wiersz Robert Wace (1106-1175), kanonik z Bayeux. Jest to „Le Roman de Brut o Geste de Bretons“.
    Merlin, zakochawszy się w kobiecie z jeziora, Vivianie, został przez nią zdradziecko zamknięty w zaczarowanym grobowcu, znajdującym się w lesie Northes. Romanse bretońskie i „Livre d’Artus“ każą mu tam żyć wiecznie. Ariosto (Rol. Szal. II, 70-71, III 10-11), mówi, że w marmurowym grobie ma mieszkanie proroczy duch.
  3. W rzekę Guadiana został zamieniony nieszczęśliwy giermek Durandarta. Rzeka płynie korytem podziemnym na przestrzeni siedmiu mil od Penarroya, koło Argomasilla do Daimiel. Alegorycznie: giermek ucieka od światła słonecznego, aby ukryć swój ból.
  4. „Dorado“ — złocisty. Epitet ten literatura hiszpańska nadała rzece Tag, o której Plinjusz powiedział, że ma piaski złociste.
  5. Clemencin wyjaśnia, że Tucar albo Fuggar było to nazwisko znakomitej rodziny niemieckiej, pochodzenia szwajcarskiego, słynącej w Hiszpanji ze swych bogactw.
  6. Aluzja do legendy o Infancie portugalskim, który zwiedził cztery części świata. W 1570 roku pojawiła się w Saragossie książka: „Libro del infante don Pedro de Portugal que anduvo las cuarto partidos del mundo“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.