Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXIV
W KTÓREM SIĘ OPOWIADA O TYSIĄCU ANDRONÓW, RÓWNIE NIEPOTRZEBNYCH, JAK I KONIECZNYCH DO ZROZUMIENIA TEJ WIELKIEJ HISTORJI

Ten, co przełożył ową wielką historję Cyda Hameta Benengeli, mówi, iż doszedłszy do kapitulum, w którem się zawiera opis przygody w jaskini Montesinos, znalazł na marginesie te słowa, własną ręką Hameta napisane:
„Nie mogę w to uwierzyć, aby walecznemu Don Kichotowi mogły się zdarzyć wszystkie te przytrafienia. Wszystkie inne przygody, dotąd opisane, są możliwe do podobieństwa, ale ta w jaskini Montesinos, nie ma żadnego dowodu rzetelności, bowiem obręby rozumu przechodzi. Nie lza mniemać, aby Don Kichot, prawy i szczery szlachcic, rycerz tego wieku najszlachetniejszy, miał się kłamstwem kalać; nawet gdyby go na męki wzięto, łgarstwaby z niego nie dobyto. Z drugiej strony zważam, że to zdarzenie, ze wszelkiemi okolicznościami, tak gładko opowiedział, iż nie jest do wiary podobne, aby w tak krótkim czasie taką kupę bajęd i bzdur miał wynaleźć. Jeśli ta przygoda nieprawdziwą się być wydaje, nie jest to moja wina. Przepisałem ją, nie roztrząsając zali jest fałszywa, czy też prawdziwa. Ty, czytelniku, który jesteś człekiem roztropnym, uczyń sąd do swej woli, gdyż ja tego uczynić nie mogę. Jednak pospolicie to za pewne mają, że Don Kichot, na łożu śmierci będąc, odwołał swoje słowa i rzekł, że całą tę przygodę zmyślił, bowiem zdało mu się, że przypada ona dobrze do tych przygód, co je w księgach rycerskich czytywał. Dalej autor na ten kształt rzecz swoją prowadzi:
Krewniak Bazylego niepomału się dziwował zarówno śmiałości Sanczo Pansy, jak i cierpliwości jego pana, sądząc, że pociecha oglądania damy, chocia zaczarowanej, ułagodziła umysł Don Kichota. Gdyby tak nie było, przymówki Sancza sto plag na jego plecyby ściągnęły. Zdało mu się, że giermek aż nadto był zuchwały wobec pana swego.
— Ja, panie Don Kichocie — rzecze krewniak — mam ten czas, zużyty na podróż z WPanem, za dobrze obrócony, bowiem cztery sobie przysporzyłem zyski: pierwszy jest, że poznałem Waszą Miłość, co sobie za wielkie i osobne szczęście przypisuję, drugie, że uznałem, co się zawiera w jaskini Montesinos, a takoż dowiedziałem się o przeistoczeniu Guadiany i jezior Ruidery, co będzie znacznem przyozdobieniem mego Owidjusza hiszpańskiego, trzecie, iż powziąłem wiadomość o starożytności kart do grania, których używano już za czasów cysarza Karola, jak to wnosić można ze słów, które wyrzekł Durandarte, w przytomności WPana; gdy po długiej mowie Montesinosa, ocknął się i rzekł: „Cierpliwości i zmieszajmy karty“. Tego rzeczenia nie mógł się nauczyć, będąc zaczarowany, lecz w czasie, gdy się znajdował we Francji, za panowania Karola Wielkiego. To odkrycie zda mi się wielce stosowne do innej księgi, którą piszę: „Przydatek do Wirgiljusza Polidora“.
W samej rzeczy mniemam, że zapomniał on w swem dziele namienić o wynalazku kart, co ja w mojej księdze do wiadomości podam. Jest to rzecz wielkiej wagi, zwłaszcza, że mogę dać zaświadczenie tak poważnego i prawdomównego człeka, jak pan Durandarte. Czwartym zyskiem jest, że poznałem nieomylnie źródło rzeki Guadiany, dotąd całemu światu nieznane!
— WPan ma rację — rzekł Don Kichot — ale jeśli otrzymasz pozwolenie podać księgi do druku, o czem prawdę mówiąc powątpiewam, chciałbym wiedzieć, komu je przypiszesz? Nie brak w Hiszpanji wielkich i znakomitych panów, którym przypisać je mogę — odparł krewniak.
— Nie tak ich jest wielu — rzecze Don Kichot — nie przeto, aby zasługiwać na takowe nie mieli, lecz, że ich przyjmować nie chcą, aby nie być później przymuszonymi dawać nagrody za trud i grzeczność autorów. Znam poprawdzie jednego księcia[1] który sam jeden za wszystkich innych stanąć może i zaletami swemi wady i braki innych pokryć, z tak znaczną zaletą, że gdybym to powiedział, niechybnie wzbudziłbym zawiść w kilku wspaniałych sercach. Ale zostawmy to na drugi raz, teraz zaś jedzmy szukać noclegu.
— Blisko stąd — rzekł krewniak Bazylego — znajduje się pustelnia pewnego starca, który dawniej, jak mówią, był żołnierzem. Jest to człek miłosierny, roztropny i prawy chrześcijanin. Obok pustelni, własnym kosztem, postawił domek, który, chociaż mały, może kilku gości pomieścić.
— A czy ten pustelnik ma przypadkiem kury — zapytał Sanczo.
— Mało takich jest teraz — odparł Don Kichot — coby kur nie mieli. Dzisiejsi pustelnicy różnią się znacznie od tych, co na pustyniach Egiptu mieszkając, okrywali się liśćmi palmowemi i żyli korzonkami. Nie lza mniemać jednak, abym, mówiąc dobrze o tamtych, chciał o tych źle się wyrażać, pragnę jeno rzec, że pokuty naszego wieku nie mogą się równać z ostremi umartwieniami wieków dawnych. Nie znaczy aby przez to, ci pokutnicy dobrzy i świątobliwi być nie mieli, przynajmniej ja ich mam za takich. Obłudnik utajony, który chce mieć pozorność człeka cnotliwego, mniejsze czyni zgorszenie, niż niecnota, grzeszący jawnie.
Tak rozmawiając, ujrzeli nagle idącego ku nim człeka, który spieszno dążąc, przynaglał kijem muła, obładowanego dzidami i halabardami. Zbliżywszy się do nich, pokłonił im się i dalej pośpieszał.
Don Kichot zawołał:
— Zatrzymaj się, poczciwcze, gdyż mi się zdawa, ze dążysz z wielką szybkością.
— Nie mogę się zastanowić, WPanie — odparł tamten — bo ta broń, co ją WPan widzisz, jutro ma być użyta, dlatego też rad nie rad pospieszam. Ostańcie z Bogiem, jeśli zaś jesteście ciekawi dla kogo oręż wiozę, wiedzcie, że dzisiejszą noc spędzę w karczmie, która blisko pustelni się znajduje. Jeśli tą samą drogą zdążacie, znajdziecie mnie tam, zaś ja opowiem rzeczy zadziwiające. Jeszcze raz niech Bóg ostanie z wami!
To rzekłszy, tak szybko muła pognał, że Don Kichot nie miał czasu zapytać się, co to były te rzeczy zadziwiające, ale że był zawsze ciekaw rzeczy nowych, umyślił przeto nocować w karczmie, a nie w domku pustelnika, jak radził krewniak Bazylego.
Dosiedli tedy wierzchowców i zdążali drogą, która wiodła prosto do karczmy. Stanęli tam, nim jeszcze noc zapadła. Krewniak rzekł, iż nieźleby było wstąpić do pustelni, aby się czegoś napić. Sanczo, usłyszawszy to, poskoczył zaraz na ośle, a za nim udał się Don Kichot i przewodnik. Zły los Sanczy sprawił, ze pustelnika nie było w domu, tylko jego zastępca. Zażądali najlepszego i najdroższego wina, ale tamten odparł, ze jego pan nie trzyma u siebie wina. Jeżeli jednak życzą sobie wybornej wody źródlanej, da im jej dostatek, wielce ochotnie.
— Gdybym chciał wody — odparł Sanczo — mógłbym jej zaczerpnąć z tych studni, co są koło drogi. O wesele Kamacza, o obfitości domu Don Diega! Ileż razy wasze wspomnienie do żałości mnie pobudzi!
Wyjechali tedy z pustelni i nazad ku karczmie się obrócili. Po pewnym czasie ujrzeli na drodze jakiegoś młodzieńca; szedł wolnym krokiem, przeto wkrótce złączyli się z nim. Otrok niósł na ramieniu szpadę, do której uczepione było zawiniątko. Miał w niem zapewne pludry, płaszcz okolisty i koszulę. Jego suknia była z pliszu, z podwójnemi rękawami, przetykana połyskującym atłasem, a koszula na wierzch wyrzucona; pończochy były jedwabne, zaś trzewiki czworokątne, na wzór tych, które noszą dworzanie w Madrycie.[2]
Mógł mieć osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Był to dzieciuk rzeźki i wesoły. Aby drogą się nie nudzić, śpiewał piosenki. Gdy się doń zbliżyli, kończył właśnie jedną, którą krewniak Bazylego zapamiętał:

Patrzebą naglony,
W obce dążę strony;
Może wojny bogi
Los odmienią srogi!

Don Kichot pierwszy do niego przemówił.
— Bardzo letko ubrany jesteście, panie gładyszu! Dokąd to droga wiedzie, jeśli zapytać się wolno?
— Gorącość i ubóstwo są powodem, że tak ubrany chodzę. Idę teraz na wojnę! — odparł dzieciuk.
— Jakto, przez ubóstwo? — zapytał Don Kichot.
— Mości Panie — rzecze otrok — mam w tem tłomoczku pludry aksamitne, które są towarzyszami tego kabatu. Gdy je w drodze zedrę, przybywszy do miasta, nie będę się mógł wydać przystojnie, a na inne mnie nie stać. To jest przyczyna, dla której idę tak ubrany, pragnąc chłodu zażyć. Mniemam, że na dwanaście mil stąd znajduje się chorągiew piechoty; spodziewam się do niej zaciągnąć. Znajdę tam podwody zbywające, co mnie przewiozą, aż na miejsce wsiadania na okręty, którem, jak mówią, jest Kartagena. Wolę mieć za pana króla i służyć mu na wojnie, niż wysługiwać się jakiemuś hołyszowi w mieście.
— A przysporzyliście sobie przynajmniej jakiegoś profitu? — zapytał krewiak Bazylego.
— Gdybym był służył jakiemuś grandowi Hiszpanji, albo u którego znamienitego pana ostawał, — odparł młodzian — niechybnie miałbym dziś wszystkiego za dosyć; gdyż ta jest korzyść służby u wielkich panów, że z izby czeladnej[3] wychodzi się na świat już jako kapitan, albo chorąży, dostatnio uposażony. Ale ja nieborak służyłem zawsze łowcom urzędów i próżniakom, bez żadnej profesji, którzy tak źle karmią swoich służących i tak im skąpo płacą, że na nakrochmalenie kołnierza trzeba połowę zasług wydać. Cudby był, gdyby pokojowy u takich panów mógł coś wskórać.
— Czy podobna — rzecze Don Kichot — abyś przez te lata, coś je na służbie strawił, nie mógł sobie przynajmniej dobrej sukni wysłużyć?
— Dano mi tylko dwie — odparł paź. — Aliści, jako odejmuje się strój duchowny temu, co opuszcza zakon, do którego przedtem należał, zwracając mu jego szatki świeckie, takoż i moi panowie, ukończywszy sprawy, co je u dworu mieli i powróciwszy do domu, odejmowali mi liberję, w której jeno na pokaz paradowałem.
— Piękne to oszukaństwo — jak pewien Włoch powiada — odparł Don Kichot — powinniście jednak sobie to za wielkie szczęście poczytywać, iżeście wyszli ze dwora, takim zacnym zamysłem powodowani. Niemasz bowiem na świecie chwalebniejszej rzeczy i większy profit dającej, jak po pierwsze służyć Bogu, potem zaś swemu królowi, czyli panu naturalnemu, nadewszystko broni ćwiczeniem, które, jeśli już większych bogactw nie przysparza, to przynajmniej nie mniejszą sławą, niż pisma darzy — jakom to już nie raz i nie dwa namieniał. Aczkolwiek bowiem przy pomocy pism więcej majoratów utworzono, niż przy pomocy oręża, jednakoż te, które orężowi początek swój zawdzięczają, prym dzierżą, nad temi, co dzięki pismom powstały, taki ich bowiem splendor otacza. Zatrzymajcie w pamięci waszej, co wam teraz powiem, gdyż będziecie mieli z tego pożytek i ulżenie w trudach waszych: oddalajcie od imaginacji waszej wyobrażenia wszelkich niepomyślności, które się wam zdarzyć mogą, bowiem najgorszem nieszczęściem jest śmierć; jednakoż byleby tylko sławna była — najwyższem dobrem jest umrzeć. Zapytano pewnego dnia Juljusza Cezara, znakomitego cysarza Rzymian, jakaby śmierć była najlepsza. Odparł, że ta, o której się najmniej myśli. Śmierć najmniej spodziewana i najszybciej następująca. Aczkolwiek odpowiedział, jak poganin, prawdziwego Boga nie znający, jednakoż miał rację, jeżeli chodzi o wyjęcie z pod reguły przyrodzenia ludzkiego. Bowiem, założywszy, że czy was zabiją w pierwszej spotyczce, czy w pierwszej zamieszce, kulą z armaty wystrzelaną, czy też was miną w powietrze wysadzą — do jednego wszystko się tu ściąga. Dosyć na tem. że się umiera i że komedja odegrana została. Terencjusz powiada, że żołnierz, w bitwie poległy, piękniejszy być się zdawa od żołnierza, który żywot swój ucieczką salwuje i że dobry żołnierz tem większej zachwały sobie przysparza, im bardziej posłuszny jest swym kapitanom i tym, co dowództwo nad nim sprawują. Zważ przytem mój synu, że dla żołnierza lepiej jest proch wąchać, niźli piżmo. Gdy was sędziwa starość zaskoczy, na tem tak zacnej profesji sprawowaniu, gdybyście nawet mieli być ranami okryci, na jedną nogę chromać, lub ręką nie władać, przecie was nie zdybie bez honoru, którego nawet bieda pomniejszyć nie może. Należy, abyście twardo w to uwierzyli, bowiem już zaczyna się wydawać ustawy o godziwem zaopatrzeniu dla starych i kalekich żołnierzy, co jest słuszne bardzo, nie lza bowiem, aby ich traktowano tak, jak murzynów, którym wolność się zwraca, gdy są już starzy i do niczego nie zdatni. Panowie, wyrzucając ich z domów, pod pokrywką wolności, czynią ich niewolnikami głodu, któremu ujść mogą, chyba tylko drogą śmierci. Na ten czas nic wam już więcej nie powiem, chyba to jeno, abyście wsiedli na grzbiet mego konia i wraz ze mną do oberży się udali. Tam powieczerzamy wspólnie, jutro zaś wyruszycie w dalszą drogę, którą, oby Bóg wam dobrą zdarzył, tak jak na to wasze zacne zamysły zasługują.
Paź nie chciał wejść na grzbiet rumaka, zgodził się jednak na wspólną wieczerzę w oberży. Tymczasem Sanczo Pansa wyrzekł te słowa: „Niech Bóg mi będzie na pomocy! Zaliż to możliwe, aby człek, który podobnie piękne rzeczy mówił, jak te, które tu rzeczone zostały, mógł twierdzić, iż widział owe dziwactwa w jaskini Montesinos? Jednakoż jedźmy dalej i niech będzie, jako chce!
Zajechali do karczmy, gdy już słońce ku zachodowi się skłaniało. Sanczo przekonał się, nie bez wielkiego ukontentowania, że pan jego wziął oberżę za prawdziwy zajazd, nie zaś za zamek, jak to miał w obyczaju. Zaledwie przez próg przestąpili, gdy Don Kichot zapytał oberżystę o nowiny o człeku, niosącym halabardy i lance. Karczmarz odparł, że człek ten znajduje się w stajni, gdzie swego muła oporządza; krewniak Bazylego i Sanczo toż samo uczynili ze swemi bydlętami, przeznaczając dla Rossynanta najlepszy w tej stajni żłób i miejsce.




  1. Cervantes korzysta z okazji, aby pochwalić swego protektora, hrabiego Lemos. Wielokrotnie, w ustępach różnych swych dzieł, autor „Don Kichota“ daje jednak wyraz swej goryczy w stosunku do wysoko postawionych osobistości, które mało dbały o księgi im dedykowane.
  2. Modę tę wprowadził książę de Lerrna, aby ukryć spuchliznę na nogach.
  3. Pojęcie o tej brudnej, ciemnej, znajdującej się na parterze izbie, gdzie jadała czeladź, dają nam realistyczne sceny komedji „La Tinellaria“ de Torres Naharro i komedji Aretina „La Cortigiana“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.