Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Z radością, ukontentowaniem i chlubliwością jechał Don Kichot swoją drogą, mieniąc się być, dla wiktorji, jaką odniósł, najznakomitszym na świecie rycerzem błędnym. Miał już za dokonane i do szczęśliwego przywiedzione kresu wszystkie przygody, które od tego czasu poczynając, przytrafić mu się miały. Mało dbał o czarodziejstwa i czarnoksiężników, i nie pamiętał już o niezliczonej wielości plag, które odebrał, w czasie swych sławnych rycerskich przewag, o pociskach kamiennych, co mu połowę zębów wybiły, o niewdzięczności galerników, i o zuchwalstwie Yangosów, którzy go mnóstwem kułaków obdarzyli. W końcu mówił do siebie, że gdyby tylko znalazł jakiś wybieg a sposób wyprowadzenia z omamienia pani Dulcynei, jużby i nie zazdrościł największej pomyślności najszczęśliwszemu rycerzowi błędnemu dawnych wieków.
Gdy Don Kichot był tak zatopiony w swych marzeniach, Sanczo Pansa rzekł:
— Czyli nie zdaje się, WPanu, rzeczą dziwną, że mam ciągle przed oczami wielki nos mego kmotra, Tomasza Ceciala?
— Zaliż mniemasz — odparł Don Kichot — że Rycerz z Lasu był bakałarzem Karrasco, zaś jego giermek, Tomaszem Cecialem twoim kmotrem?
— Nie wiem, co mam rzec — rzekł Sanczo — ale to pewna, że nikt inny jak tylko on, nie mógł mieć tyła wiadomości o mojej żonie, dzieckach i domu.
Jego oblicze, gdy tylko odjął ten nos szpetny, okazało się obliczem Tomasza Ceciala, takiem, jakiem je widziałem, niezliczone razy we wsi. Domy nasze przytykają do siebie. Także dźwięk jego głosu był ten sam.
— Pomówmy rozumnie, Sanczo — rzekł Don Kichot. — Cóż jest za podobieństwo, aby bakałarz Samson Karrasco przybył tutaj, jako rycerz błędny, z bronią nacierającą i odpierającą, na rozprawę ze mną? Zaliż jestem jego nieprzyjacielem? Zaliż mu dałem kiedykolwiek przyczynę być mi nienawistnym? Czy jestem jego współmiłośnikiem, czyli też on rycerskiem rzemiosłem się para, aby miał być zawistny o sławę, com ją sobie zdobył?
— Z tem wszystkiem — odparł Sanczo — cóż powiedzieć na to, że ten rycerz, kimby on i nie był, jest podobny istotnie do bakałarza Karrasca, zaś jego giermek do Tomasza Ceciala, mego kmotra. Jeżeli to jest zaczarowanie, jak WPan powiadasz, czyli nie można było inszego kogo naśladować i na wzór brać, tylko tych dwóch?
— Wszystko to — rzekł Don Kichot — jest tylko sztuczką i niecnym fortelem tych złośliwych czarnoksiężników, co mnie prześladują. Przewidzieli, że odniosę zwycięstwo i odmienili twarz rycerza, zwyciężonego w obliczu mego przyjaciela, bakałarza, aby przyjaźń, jaką do niego żywię, stanęła między ostrzem mojej szpady, a niezawodnem ramieniem mojem, szanując i łagodząc słuszny i sprawiedliwy gniew mój i aby ten, co na moje życie dybał, podstępnie i zdradliwie, ostał się sam przy życiu. Na potwierdzenie tej prawdy, wiesz już sam, Sanczo, przez eksperjencję, która cię omylić, ani oszukać nie może, że dla czarnoksiężników jest rzeczą wielce łatwą przedzierzgnąć jeden ludzki pozór w drugi, uczynić z piękności szpetność, zaś z szpetności piękność, gdyż zaledwie przed dwoma dniami widziałeś na własne oczy niezrównaną panią Dulcyneę z Toboso, w całym niezaćmionym blasku jej przyrodzonej piękności i osobnego wdzięku, podczas gdy ja oglądałem ją pod pozorem paskudnej i obrzydliwej chłopianki, z oczami zaropiałemi i ustami, co smrodliwy dech wydawały. Nie trzeba się tedy dziwić, że przemyślni czarnoksiężnicy, co to nieszczęsne przedsięwzięcie uczynili, dali też rycerzowi pozór Samsona Karrasco, a twemu kmotrowi pozór jego giermka, aby mi tylko odjąć sławę zwycięstwa. Ale z tem wszystkiem, mam przyczynę pocieszenia się, gdyż przecież odniosłem zwycięstwo nad mym nieprzyjacielem, nie bacząc na kształt, który ten wziął na się.
— Jeden Bóg zna całą prawdę — odparł Sanczo. Znał on do gruntu sprawę przedzierzgnięcia pani Dulcynei, które z jego fortelu się zrodziło, nie mógł więc zadowolić się fantastycznemi wywodami swego pana. Nie chciał jednak w spór wchodzić, obawiając się, aby, słówkiem jakiemś niebacznem, nie odkryć swego oszukania.
Zostawali właśnie w tych rozmowach, gdy zbliżył się do nich ktoś, tą samą drogą jadący. Siedział na pięknej, szpakowatej klaczy, miał na sobie opończę z przedniego zielonego sukna, obramioną szarym aksamitem, na głowie zaś kapuzę letnią, aksamitną takiejż barwy. Rząd na konia, z krótkiemi strzemionami, był odpowiedniej szarej i zielonej barwy. Przy boku miał szablę, maurytańskim kształtem, wiszącą na szerokim temblaku zielonym i suto złotem przetykanym. Ciżmy były tegoż koloru, co i temblak. Ostrogi nie były złote, lecz zielono szmelcowane, a tak glansowne i błyszczące, że lepszy miały pozór, niż szczerozłote. Podróżny, zbliżywszy się, pozdrowił dwornie naszego rycerza i jego giermka, i byłby minął ich, dodając klaczy ostrogi, gdyby go nie zatrzymały słowa Don Kichota.
— Jeśli, WPan, jedzie tą samą drogą, a nie spieszy się zbytnio, uczyni mi rzecz miłą, gdy pospołu z nami jechać zechce.
— Wprawdzie — odparł szlachcic na klaczy — miałem tąż samą myśl, alem się obawiał, aby Wasz rumak czegoś nieprzystojnego z moją klaczą nie uczynił.
— Wasza Miłość — rzekł Sanczo — może spokojnie zawściągnąć cugli swojej świerzopie, gdyż nasz rumak jest bardzo wstrzemięźliwy i przystojny. Nigdy w podobnych okolicznościach żadnego plugastwa nie popełnił, a gdy mu się raz przytrafiło wdać się w zaloty, mój pan i ja w siedmnasób kazaliśmy mu za to zapłacić.
Jeszcze raz, Waszej Miłości, powtarzam, że możesz wstrzymać klacz swoją, gdyż choćby nie wiem jakie nęty w sobie miała, rumak nasz ani na nią nie spojrzy.
Podróżny wstrzymał wodze koniowi, zadziwiony obliczem i postawą naszego rycerza. Don Kichot był bez szyszaka, który Sanczo przytwierdził do tylnego łęku oślej kulbaki. Jeśli jednak kawaler w zielonej opończy patrzył ciekawie na Don Kichota, to ten niemniej mu się przypatrywał, domyślając się, iż musi to być człek znacznej kondycji. Mógł liczyć około pięćdziesięciu lat, włosy miał szpakowate, nos orli, cała postać tchnęła wesołością i statecznością. Z jego pozoru i ubioru wnosić było można, że to człek jakowyś znaczny. Kawaler w zielonej opończy osądził zaś Don Kichota z Manczy za nadzwyczajnego cudaka, któremu podobnego, jako żywo, nigdy w życiu nie widział, zadziwiła go długość szyji, wysoka postawa, chudość i żółtość oblicza, zbroja, postawa, pełna powagi i statku: podobnego, żywego konterfektu w tych okolicach już od wieków nie widziano. Don Kichot dobrze zważył tę ciekawość, z jaką podróżny mu się przyglądał i z jego zadziwienia wyczytał chęć najrychlejszego dowiedzenia się o nim. Nasz rycerz, który był dworny i zawsze gotów przypodobać się całemu światu, uprzedził pytanie podróżnego i rzekł:
— Nie zadziwia mnie to, Wasza Miłość, żeście osłupieli, zważywszy ten mój pozór, tak odmienny i niezwykły. Przestaniecie się zadziwiać, gdy Wam rzeknę, że jestem rycerzem
z tych, co jak lud powiada,
szukaniem przygód są zabawni.
Porzuciłem moją ojczyznę, dałem w zastaw dobra moje, wyzułem się z wszystkich moich dostatków i rzuciłem się w ramiona fortuny, aby mnie wiodła tam, gdzie jej się podoba. Chciałem przywołać do życia umarły zakon rycerstwa błędnego; już wiele czasu upływa, gdy usterkając tutaj, tam padając, tu znów chodząc głową nadół, a tam się podnosząc, dopełniłem znaczną część moich zamysłów. Wspomagałem wdowy, ochraniałem panienki, świadczyłem usługi mężatkom i sierotom, co jest przyrodzoną powinnością rycerzy błędnych. Dla tych licznych, dzielnych i chrześcijańskich czynów, zasłużyłem już sobie na to, aby mój żywot na piśmie uwieczniono, wśród wszystkich świata narodów. Trzydzieści tysięcy ksiąg o mojej historji już wydrukowano,[1] a jeszcze ze trzydzieści miljonów razy druk ten powtórzą, jeżeli tylko temu wola boska nie zapobieży.
Przeto, mówiąc, w krótkich słowach, albo lepiej w jednem słowie, wiedzcie, że jestem Don Kichot z Manczy, zwany takoż Rycerzem Posępnego Oblicza. I lubo składanie samemu sobie pochwał, raczej poniża niż wynosi, jednakoż jestem przymuszony czasem to czynić, gdy nie masz nikogo, coby mnie w tem wyręczył.
Dlatego tedy Mości Panie, ani ten rumak, ani ta kopja, ani ta tarcza, ani ten giermek, ani te wszystkie bronie, pospołu wzięte, ani żółtość i chudość oblicza mego nie powinny w Was już odtąd zadziwienia budzić, gdyż wiecie już kim jestem i jaką profesję sprawuję.
Rzekłszy to, zawarł mowę Don Kichot, zaś Kawaler w zielonej opończy zwlekał z responsem, tak jakby słów stosownych znaleść nie mógł. Po długiej chwili milczenia rzekł wreszcie:
— Dobrzeście odgadali, Mości Panie, po mem zadziwieniu ciekawość, jaka mnie zdjęła, aliści nie udało wam się wywieść mnie z tego osłupienia, które mną na Wasz widok owładło. Rzekliście panie, że po uwiadomieniu kim jesteście, powinienem przestać się zadziwiać, tymczasem ja przeciwnie, jeszcze bardziej zaciekawiony jestem. Jakże to być może, aby jeszcze dziś znajdowali się na świecie rycerze błędni i aby drukowano historję o prawdziwych czynach rycerskich? Nie mogę dać wiary, iż chodzą dziś po ziemi ci, co dają wspór wdowom, mają pieczę nad dziewicami, strzegą czci mężatek i ochraniają sieroty, gdybym się o tem nie przeświadczył, ujrzawszy na własne oczy WPana. Bogu Najwyższemu chwała! Dzięki historji, o której Wasza Miłość mówi, a w której pomieszczono sławne i prawdziwe Wasze czyny rycerskie, pójdzie w niepamięć niesłychana mnogość bajęd o rycerzach błędnych, co cały świat napełniała, z krzywdą dla dobrych obyczajów i szkodą dla ksiąg budujących.
— Wieleby rzec można — odparł Don Kichot — w materji, czy historję rycerzów błędnych są zbiorem bajęd, czy nie.
— A któżby mógł o tem wątpić — rzekł Kawaler w zielonej opończy — że te księgi są kłamliwe i opaczne?
— Ja o tem wątpię — odparł Don Kichot — ale na ten czas materję tę pozostawmy. Jeśli podróż nasza się przeciągnie, posiadam nadzieję w Bogu, że dam poznać WPanu, jak źle i błędnie uczynił, idąc za tymi, którzy twierdzą, że historję te nie są prawdziwe.
Te ostatnie słowa Don Kichota sprawiły podejrzenie podróżnemu, iż Don Kichot musi być jakimś półgłówkiem. Czekał jeszcze na inne rzeczenia, aby lepszą pewność powziąć. Nim jednak nowe dyskursy zawiązali, Don Kichot poprosił go, aby mu opowiedział o swoim stanie, skoro już powiadomiony został o jego życiu i kondycji. Ten w zielonej opończy odparł:
— Jestem szlachcicem, panie Rycerzu Posępnej Postaci, urodzonym w pobliskiej tu wsi, gdzie za bożą pomocą dziś jeszcze wieczerzać będziemy. Jestem człekiem dość majętnym, a zowię się Diego de Miranda. Wiodę życie, w towarzystwie swojej żony, synów i przyjaciół. Moje zabawy zwyczajne są polowanie i ryb łowienie, ale nie trzymam sokołów ani chartów, zaledwie kilka kuropatw ułaskawionych, oraz żwawe łasice. Mam ze sześć tuzinów ksiąg, tak łacińskich, jak i w języku ludowym pisanych, jedne służą do historji, drugie do nabożeństwa; księgi rycerskie jeszcze przez progi domu mego nie przeszły. Mam większe upodobanie w czytaniu dzieł świeckich, niżli duchownych, jeśli one tylko zacny argument wywodzą, cieszą językiem polerownym i inwencją swoją ciekawość i podziw budzą — prawdę rzekłszy, mało takich dzieł jest dzisiaj w Hiszpanji. Nieraz biesiaduję w gronie moich cnych sąsiadów i przyjaciół i często ich w domu swoim goszczę. Biesiady te są skromne, złożone z potraw smacznych, ale nie wymyślnych. Z całej duszy nienawidzę oszczerstw i ścierpieć nie mogę, aby w mojej przytomności na kogoś kalumnje miotano; nie wtrącam się do życia innych, ani oczami rysia na cudze sprawy nie patrzę. Słucham mszy świętej każdego rana, część dóbr swoich ubogim oddaję, nie chełpiąc się jednak ze swych dobrych uczynków — nie chcę, aby fałszywa pycha i obłuda wtargnęły do duszy mojej. Są to dwaj nieprzyjaciele, którzy najbardziej czujną duszą owładnąć mogą. Staram się pogodzić tych, co w kłótliwości trwają, mam wielkie nabożeństwo do Najświętszej Marji Panny i ufność pokładam niezachwianą w miłosierdziu naszego Pana i Stwórcy.[2]
Sanczo Pansa przysłuchiwał się bacznie tej opowieści szlachcica. Zdało mu się, że to jest życie poczciwe i święte i że ten, co je wiedzie, winien cuda czynić, skoczył tedy ze swego osła, schwycił za lewe strzemię i ucałował kilka razy stopy szlachcica, mając serce w piersiach zmiękczone i łzy w oczach. Szlachcic ujrzawszy to, zapytał:
— Co to ma znaczyć, mój przyjacielu? Za cóż mi tak nogi całujesz?
— Pozwól mi, WPan, tak się całować — odparł Sanczo — Wasza Miłość wydaje mi się być pierwszym świętym, jakiego widzę na koniu, w ciągu całego życia mego.
— Nie jestem świętym — rzekł szlachcic — jeno wielkim grzesznikiem. To ty, mój przyjacielu, dla tej pokory, jaką okazujesz, musisz być człekiem dobrym i poczciwym.
Sanczo wlazł z powrotem na burdę swego osła, sprawiwszy to, że Don Kichot, mimo swej głębokiej melancholji, uśmiechnął się szczerze rozradowan, a Don Diego odnowa się zadziwił.
Don Kichot zapytał szlachcica, czy ma dużo potomstwa, przydając, że starożytni filozofowie, pojęcia prawdziwego Boga zbyci, najwyższe dobro zakładali w darach przyrodzenia, fortuny, ilości przyjaciół i dobrych dzieci.
— Mam jednego tylko syna, panie Don Kichocie — odparł szlachcic — i może za szczęśliwszego niż jestem, bym się poczytywał, gdybym go wcale nie miał. Nie jest on zły, ale nie jest i tak dobry, jakbym sobie tego życzył. Młodzieniec ten około osiemnastu wiosen liczy, sześć lat strawił na studjach w Salamance. ucząc się greki i łaciny. Gdy chciałem, aby do innych sciencji przeszedł, znalazłem go tak zatopionego w umiejętności rymotwórstwa (jeśli tylko poezję sciencją nazwać można), że już i nie było sposobu zachęcić go, aby się przyłożył do studjów prawa, czy teologji, która jest wszystkich nauk królową. Chciałem z niego uczynić luminarza naszego rodu, gdyż żyjemy przecie w wieku, gdy to królowie nasi w wielkiem zachowaniu mają pisma cnotliwe i przystojne, bowiem pisma bez cnoty je zdobiącej, są jak perły, na gnojowisku leżące. Cały dzień trawi na rozważaniu, czy Homer słusznie, czy niesłusznie orzekł coś w pewnym wierszu Iliady, czy Marcialis nieprzystojnie się wyraził w jednym ze swoich epigramatów, czy te i tamte wiersze Wergiljusza w tym, czy innym sensie rozumieć należy? Rozmawia tedy ciągle jeno z księgarni tych poetów, o których namieniałem, a takoż z dziełami Horacjusza, Persjusza, Juvenala i Tibulla; poetów dzisiejszych, a zwłaszcza tych, co w języku ludowym piszą, lekce sobie waży. Mimo tej odrazy, jaką żywi dla poezji, językiem ludowym pisanej, jest teraz zatrudniony układaniem glossy na cztery wiersze, które mu, jak mniemam, z Salamanki przysłano.
Na to odparł Don Kichot:
— Dzieci, WPanie, są częścią wnętrzności swoich rodziców. Czyli są zatem złe, czy dobre, miłować je trzeba, tak jak się miłuje duszę, co nas życiem darzy. Do powinności rodziców należy prowadzić je, od lat najmłodszych, drogą cnoty, dobrej edukacji i poczciwych, chrześcijańskich obyczajów, aby do wieku źrałego przyszedłszy, stały się podporą ich starości i potomności chlubą. Nie zdaje mi się, aby dobrze było, do tej, czy innej sciencji je przymuszać, chocia i nie zawadzi im łagodnie pewne rzeczy przekładać. Gdyż celem nauki nabywania nie jest pane lucrando, o który szczęśliwy żak ubiegać się nie potrzebuje, będąc nawszem darami nieba opatrzony — jestem tego mniemania, że trza mu dać wolę iść za swoją skłonnością i dozwolić, by wybór nauki, według swego upodobania uczynił. Lubo poezja, bardziej do zabawy, niż do pożytku służy, jednakoż nie czyni zawstydzenia temu, co ją uprawia, Poezja, panie bracie, jest, według mego sądu, wdzięczną, w doskonałej piękności celującą panienką, o którą inne mnogie dziewice mają staranie, aby ją najbogaciej przystroić, ozdobić i wysoce dostojny dać jej pozór. Owe panienki są to różne umiejętności, a sciencje, których usługami cieszyć się winna, zdobiąc ich wzamian swoim splendorem. Tej pięknej dziewicy nie Iza włóczyć po ulicach, ani na placach, czy w zakątach pałaców na widok wystawiać. Jest utworzona z alchimji, tak szlachetnej, że ten, co jest w niej zawołany, zamieni ją snadnie w czyste złoto najwyższego waloru. Ten, co ją posiada, winien ją trzymać w ryzie, i nie zwolić, by się wynaturzyła w wszetecznych satyrach i uszczypliwych sonetach; żadną miarą kupczyć nią niewolno, tak w bohatyrskich poematach, żałosnych tragedjach, jak w wesołych i dobrze ułożonych komedjach; ciemne pospólstwo i facecjoniści winni nie mieć do niej przystępu, jakoże nie są zdolni poznać i uszanować skarbów, jakie się w niej zawierają. Nie myślcie przytem, panie, że pospólstwem zowię jeno ludzi niziuchnego i podłego stanu, bowiem dla mnie każdy nieuk, choćby był księciem i panem do pospólstwa się liczy.
Ten, co się poezją para, zachowując jednak bacznie kondycje, o których tu namieniałem, będzie się cieszył sławą i estymą wśród wszystkich nacyj świata.
Co zaś, WPan, powiadasz, że jego syn nie szanuje teraźniejszej poezyj, w naszym języku pisanej, to widzi mi się, że nie ze wszystkiem ma w tem słuszną przyczynę, a oto moje racje: Wielki Homer nie pisał po łacinie, gdyż był Grekiem, Wirgiljusz nie pisał po grecku, gdyż był Rzymianinem. W samej rzeczy wszyscy starożytni poetowie pisali w swoim języku rodowitym i nie szukali cudzoziemskich języków, aby swoje wysokie myśli wyrazić. Skoro tak było, tedy obyczaj ten powinien się dziś na wszystkie nacje rozciągnąć, tak, aby rymotwórca niemiecki nie był pogardzany dlatego, że w swoim języku wiersze składa, jako kastylijski, czy baskijski. Syn WPana (tak jak ja to sobie imaginuję) nie lekceważy kastylijskiej poezji, jeno poetów, którzy, prócz języka kastylijskiego, innej mowy nie znają, ani nie są zawołani w tych umiejętnościach, coby mogły ich przyrodzone talenta upiększyć i wspór im okazać. Ale i w tym gruba omyłka kryć się może, gdyż jak się pospolicie i sprawiedliwie mówi — człek poetą się rodzi.[3] Trza przez to rozumieć, że prawdziwy poeta z żywota matki na ten świat wychodzi, zaś mając tę skłonność, którą mu niebo dało, bez żadnych studjów i sztuczek składa rzeczy, co świadczą o prawdzie rzeczenia: „est Deus in nobis“.[4] Powiem takoż, iż ten, co jest poetą od natury, zaś natchnienie swoje sztuką wspomaga, stanie się jeszcze większym poetą i prześcignie znacznie, tego wierszopisa, co tylko, przy pomocy samej sztuki, chce na ten tytuł zasłużyć. Rzetelnie mówiąc, sztuka nigdy natury nie jest zdolna prześcignąć, może ją tylko doskonalszą uczynić: gdy się sztuka z naturą połączy, a natura ze sztuką, to jedność ta doskonałego poetę wydaje. Kończąc moją przemowę, radzę WPanu, aby dał swemu synowi wolę pójścia po drodze, nad którą jego gwiazda świeci. Będąc tak w naukach usilnym, i przestąpiwszy już szczęśliwie przez pierwszy próg i stopień umiejętności, jakim jest języków znajomość, dostąpi, przy ich pomocy, wierzchołka pięknej sztuki pisania, która jest przyzwoita szlachcicowi, z intraty swej żyjącemu i tak go zdobi i wyróżnia, jak mitra biskupa, albo jurystę długa szata.
Obruszaj się, WPan, na swego syna, gdy będzie pisał satyry, szarpiące dobrą cześć bliźniego, karaj go, i drzyj mu te papiery obelżywe. Ale jeśli będzie składał wiersze na modłę Horacego, piętnując występek, jak to poeta łaciński udatnie czynił, chwalić go winieneś, gdyż wolno jest rymotwórcy przeciwko invidii pisać, chłostać różne wady i zawistnych piętnować, byleby bez wymieniania imion.
Tymczasem są i tacy poetowie, co dla złośliwego i publicznego cudzej sławy uszczypku, gotowiby byli zgodzić się na wygnanie na wyspy Pontu. Poeta, przystojny w swoich obyczajach, przystojność także w swoich wierszach zachowa, bowiem pióro jest językiem duszy. Jakie myśli w głębi ducha się poczną, taki będzie pism jego owoc. Królowie i książęta, widząc ludzi mądrych, cnotliwych i dostojnych, którzy są zawołani w pięknej sztuce rymotwórstwa, wielce ich sobie cenią, wywyższają ich, hołdy im świadczą, a także koronują ich liśćmi tego drzewa, w które piorun nie uderzy, jakby na świadectwo, że nie lza tykać i obrażać tych, co na skroniach podobne wieńce noszą.
Szlachcic w zielonej opończy zadziwił się wielce, wysłuchawszy tej mowy Don Kichota; tak, iż zaczął sobie nawet naganiać skrycie, że był powziął myśl o szaleństwie Don Kichota.
Tymczasem Sanczo, któremu cały ten dyskurs niezbyt do smaku przypadł, zboczył nieco z drogi, aby poprosić o trochę mleka pasterzy, którzy w pobliżu owce swoje paśli.
Gdy szlachcic wielce ukontentowany z dyskursu, w którym Don Kichot tyle mądrości wykazał, chciał znów zacząć rozmowę, rycerz nasz, podniósłszy głowę, obaczył jadący mu naprzeciw wóz, przybrany chorągwiami, na których widniały herby królewskie. Mniemając, że gotuje się jakaś nowa przygoda, zawołał gromkim głosem na Sanczę, aby ten podał mu jego hełm. Sanczo, usłyszawszy głos swego pana, opuścił co tchu pasterzy i, pobudziwszy do biegu swego siwca, przybył wkrótce tam, gdzie go oczekiwał Don Kichot, któremu się zdarzyć miała straszliwa i szalona przygoda.
- ↑ Upojony swoją sławą, Don Kichot nie jest tu zbyt ścisły w rachunku. Dzisiaj jednak można naprawdę liczyć na miljony egzemplarze nieśmiertelnego dzieła.
- ↑ Diego de Miranda jest żywym portretem szlachcica, którego Antonio de Guevara uczynił bohaterem swego dzieła: „Monosprecio de corte y alabanza de aldea“. Te same zamiłowania, te same gusty i ten sam program spokojnego i wygodnego życia, dalekiego od gwaru wielkiemiejskiego!
- ↑ Podobnie w „Cyganeczce“ (rozdz. IV) i w „Drodze na Parnas“ daje Cervantes wyraz swemu wysokiemu pojęciu o prawdziwej i szczerej poezji i słusznemu gniewowi na fałszywych poetów.
- ↑ „Diego de Miranda“ przypomina „Człowieka poczciwego“ Reja i „Pana Podstolego“ Krasickiego.Początek znanego wiersza Owidjusza: „Est Deus in nobis; agitante calescimus illo“.