Przeklęte szczęście/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przeklęte szczęście |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom V—VII Szkice i obrazki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Pan Józef i pani Helena Wilscy zaślubieni byli dopiero od pół roku. Działo im się dobrze na tym świecie, choć — nie najlepiej. Mieli trzy pokoje, w nich mebelki, takie tam, — nieosobliwe; parę obrazów oleodruków, które im ofiarował drużba, i starą sługę Mateuszowę, która przyszła Bóg wie skąd, ale jeść gotowała niezgorzej.
Do inwentarza tego pani Helena wniosła niewiele. Naprzód kanarka, którego wraz z klatką podarowała jej ciotka. Ciotczysko ubogie, to i prezent nie był kosztowny, ale że jadł i śpiewał, cieszono się więc nim i powieszono w oknie, jak należy.
Razem z kanarkiem wkwaterował się kuferek z bielizną, jeszcze jeden kuferek z sukienkami, pudło z kapeluszem i toaleta niewiadomo z czem. Dorożkarz, który przywiózł to biedactwo, dostał pół rubla i był kontent, a Helunia, ustawiwszy kuferki, pudełko i toaletkę na właściwych miejscach, także była kontenta, nawet bardziej niż dorożkarz.
W kilka dni po wprowadzeniu się do nowego gniazda, pomiarkowawszy, że jej czegoś brak, sprawiła sobie fartuszek z kieszeniami i napierśnikiem. Czysty to był fartuszek jak złoto i miał u dołu falbanki; młoda gosposia ubrała się w niego czem prędzej i chodziła całą dobę, trzymając ręce w kieszeniach, a nazajutrz schowała go do szafy, gdzie leży po dziś dzień. Prawdę powiedziawszy, nie było do czego stroić się w fartuszek.
W tydzień potem przybył nowy frasunek w domu, w następstwie którego pani Helena zawiesiła w oknach bardzo gęste muślinowe firanki. Mąż przyznał, że dobrze zrobiła, choć nie wiedział dlaczego; ale ja wiem. Miał ten pan brzydki, choć nie zupełnie grzeszny zwyczaj często całować żonę. Całował ją w pierwszym pokoju, w drugim i trzecim, na krześle, pod lustrem i przy oknie, a zawsze w sposób wyczerpujący. Naprzód w lewą rączkę, potem w prawą rączkę (albo naodwrót), potem w szyjkę z czterech stron, potem w buzię ze wszystkich stron...
Są fakty, dowodzące, że panią Helenę całusy nie nudziły, ani martwiły, lecz niewątpliwem jest, że w czasie tych uroczystości odwracała głowę od okna. Mąż przyznawał, że jest to zabawne, choć nie wiedział, dlaczego odwracała głowę od okna, ale żona wiedziała, że robi to z obawy. Naprzeciw nich bowiem było inne okno, a w niem pewien żółty starzec z rzadkiemi faworytami siwemi. Ile razy młodzi poczynali się całować, tyle razy staruch ukazywał się w swojem oknie, w białej szlafmycy, z ponsowym fontaziem na wierzchu, i śmiał się, mrużąc oko i pokazując jeden ząb taki żółty, jak on sam.
Helunia ze złości kupiła dziesięć łokci muślinu i pozasłaniała wszystkie okna. Od tej pory, zamiast skrzywionej twarzy sąsiada, widziała tylko ponsowy fontaź jego szlafmycy, który trząsł się jak galareta, prawdopodobnie z wielkiej irytacji. Dobrze tak dziadziskowi, niech się nie śmieje!...
Na śmierć zapomnieliśmy dodać, że oprócz niewielkich kufrów, pudełka, toaletki i kanarka, przyniosła Helenka na nowe gospodarstwo jeszcze coś. Ale co?... Nie suszcie sobie, ludzie, głowy napróżno, bo nigdy nie zgadniecie!... Oto przyniosła parę rączek drobnych, białych i pulchnych, a z niemi pracowitość mrówki; do tego zwój włosów gęstych i miękkich jak jedwab, i dwoje oczu jak pogodne niebo; wreszcie nosek zadarty, i usta koralowe, i zęby drobne a białe, i serce takie szczere a czyste, takie kochające i wierne, jakiego, ach! ludzie dobrzy, trudno między nami odszukać.
Pewnego dnia (miała już wtedy lat siedemnaście), dzisiejszy mąż jej, a ówczesny student szkoły politechnicznej, rzekł do niej:
— Chciałbym pani coś powiedzieć...
— Niech pan powie — odparła.
— Kiedy się boję!...
— To musi być coś niedobrego?
— Kocham panią.
Helenka otworzyła usta ze zdziwienia, a potem odpowiedziała:
— A wie pan, że... to dobrze.
— A pani mnie kocha?
— Czy ja wiem?...
— A będzie pani czekać na mnie?
— O, niezawodnie!
— Mam pani słowo. Jak skończę szkołę, pobierzemy się.
— Proszę być przyzwoitym! — zgromiła go Helunia.
Tyle tylko mówili o miłości, a we trzy lata pobrali się.
Władysław był mechanikiem, co jego żonę obchodziło niewiele, i miał opinją zdolnego i szlachetnego człowieka, a to ją obchodziło więcej. Miał przytem ładną figurę, czarną brodę i włosy, piwne oczy i piękną twarz, — co Helunię obchodziło jeszcze więcej. Wreszcie kochał ją, a ona za nim szalała.
Rezultatem takiej kombinacji zdrowia, urody i przywiązania była wielka radość w trzech pokoikach na drugiem piętrze, przez całe pięć miesięcy bez czegoś. Od kilkudziesięciu dni jednak na horyzoncie małżeńskim ukazał się punkt czarny: Władysław nie miał roboty!
Bankier Welt, przy którym Wilski w ciągu roku zarobił półtora tysiąca rubli, jakoś od dnia ślubu zaniedbał mechanika, a wreszcie zupełnie się od niego odsunął. Pozostały oszczędności, nadzieje i robota dorywcza, wszystko to jednak nie wystarczało na utrzymanie domu. Ograniczono więc wydatki, zmieniono ostatnią dwudziestopięciorublówkę i... wydano przedostatniego rubla!...
Dzień ten był bardzo przykry dla małżonków. Władysław, unikając wzroku żony, zamknął się w swoim pokoju po to, aby robić sobie wyrzuty, że unieszczęśliwił kochającą go kobietę. Helunia znowu, widząc męża zmienionym ze smutku, sobie przypisywała kłopoty i mówiła:
— Mój Boże! gdyby on się ożenił z bogatą?... Jabym chyba umarła, ale nacóżem ja się zdała komu na świecie?!...
Zeszłego kwartału sprawiłam sobie aż za dziesięć rubli sukienkę!... Ach! gdyby ją kto odkupił!...
Tak myślała, stąpając na palcach i oglądając swoje kwiatki. Niekiedy podchodziła pod zamknięte drzwi mężowskiego pokoju i słuchała. Ale tam było cicho. Natomiast z kuchni dolatywał łoskot przesuwanych rondli, a z okna świergotanie kanarka.
— Czego ten kanarek tak wrzeszczy?... — odezwał się nagle Władysław z odcieniem niecierpliwości w głosie.
— On już będzie cicho! — odpowiedziała Helenka, a następnie, zbliżywszy się do klatki, dodała półgłosem:
— Cicho, mój ptaszeczku, cicho!... Pan się gniewa na nas, cicho!...
Kanarek spojrzał na nią naprzód jednem okiem, potem drugiem, ruszył ogonem na prawo i na lewo, a potem zaświergotał jeszcze głośniej.
Przestraszona Helenka nakryła mu klatkę czarnym szalem, i ptak uspokoił się.
— Teraz pewnie będzie spał — rzekła i przystąpiła do drzwi mężowskich.
Położywszy jednak rękę na klamce, jakby spłoszona swoją śmiałością, cofnęła się na środek pokoju i stała tak parę chwil, tłumiąc oddech w piersiach.
— Nie można mu przeszkadzać! — rzekła i, wprowadzając w czyn tę uwagę, otworzyła drzwi.
— Czyś mnie wołał, Władziu? — spytała.
— Nie.
Zbliżyła się ostrożnie do siedzącego męża i pocałowała go.
— Myślałam, żeś mnie wołał.
— Ten kanarek mnie drażni — odparł Władysław.
— Przykryłam go, już śpi.
Znowu go pocałowała.
— A jeżeli będziesz czego potrzebował — mówiła dalej — to zawołaj... Jestem ciągle w drugim pokoju...
I znowu go pocałowała.
Potem popatrzyła chwilę na smutną twarz męża i wyszła pocichu, zamykając drzwi za sobą...
„Rzekł onego czasu Pan Bóg: Nie być człowiekowi samemu...
„A gdy stworzył Pan z ziemi wszelki zwierz polny...
„Tedy przypuścił twardy sen na Adama, i zasnął; i wyjął jedno żebro jego i zbudował Pan z żebra onego (które wyjął z Adama) niewiastę i przywiódł ją do Adama...“
O, Panie! o, Panie!