Szkice i obrazki (Prus)/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Szkice i obrazki | |
Podtytuł | Tom I | |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom V—VII | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Drukarnia Narodowa | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
Onegdaj był wielki ruch w Warszawie, że nie powiem w całej Europie. Gdyby wizyty, listy i bilety wizytowe notowano na giełdzie, mielibyśmy przykład wartości, która w dniu 1-go stycznia każdego roku podskakuje przynajmniej o tysiąc procent. Później spada do zera.
W dniu tym stosunkowo najwięcej niszczy się kaloszy, zawiasów u drzwi, farby na podłogach, rączek od dzwonków i śliny. Każdy ma kogoś do odwiedzenia. Przytem nikt na cudze słowa nie zwraca uwagi i ani innym, ani sobie nie wierzy.
Krótko mówiąc, tworzy się zamęt, podczas którego rej wodzą nogi, języki, puste karety, litografowane kartki i posłańcy. Zato w sercach jest zupełnie cicho, a w głowach ciemno.
Chaos ten nazywa się składaniem życzeń noworocznych. Tylko dzieci, którym ofiarowano nieoczekiwane podarunki, patrzą na podobne widowisko z dobrą wiarą. Dorośli są w usposobieniu dość pesymistycznem. Przyjmujący odwiedziny tłumią ziewania, goście pracują nad tem, aby nie wzruszać ramionami, wypłacający kolędę nie mają humoru, i ledwie obdarowani doświadczają nieco żywszych uczuć, klnąc, albo wyśmiewając ofiarodawców.
Niektórzy, aby uwolnić się od szczerych i błogosławieństwo ściągających życzeń, uciekają z domów, albo okładają się dobrowolnym podatkiem dla ubogich. Na widok rubryki „W miejsce składania powinszowań noworocznych“ mimowoli chce się zapytać: czy 10 rs. pana X., albo 25 rs. pana Y. są dowodem jego współczucia dla biednych, czy też nienawiści dla przyjaciół i znajomych?
Cóżto za siła przemienia w owym dniu ludzi na wędrowną szarańczę? Stary obyczaj — mówiono, i przez jakiś czas zadawalniano się tem objaśnieniem.
Dziś wyraz „obyczaj“ stał się tak bezbarwny i pozbawiony treści, jak sama rzecz, którą ma pretensją objaśnić. Z tego powodu uczony mój przyjaciel, dr. Ochorowicz, wynalazł inny termin, a mianowicie: „szczątkowe zjawisko w rozwoju życia społecznego“.
Termin ten wzięty został z dziedziny zoologji i anatomji. W naukach tych „organem szczątkowym“ nazywa się taki organ, który niegdyś pewnemu gatunkowi zwierząt oddawał usługi rzeczywiste, lecz obecnie nie oddaje żadnych.
Organami szczątkowemi są naprzykład dwa tylne palce, niedostające do ziemi — pewnego gatunku zwierząt gruboskórnych, albo skrzydła u bezlotka i strusia, które to ptaki latać już nie umieją. Włosy na ciele ludzkiem są organem szczątkowym z owej epoki, kiedy przodkowie nasi uważali odzież za przesąd, kontentując się własną szerścią. Włosy na głowie u człowieka dorosłego nie mają również wartości praktycznej, tylko wywołują zbyteczne koszta, podczas gdy w wieku pacholęcym były one tym organem użytecznym, za pomocą którego światli nauczyciele wlewali w serca i umysły nasze, idee — prawdy, piękna i dobra.
Z tego powodu ludzie mądrzy łysieją, ponieważ im włosy już bezwzględnie na nic się nie zdały.
Wreszcie nasz uroczysty frak, bez którego niepodobna być dobrze widzianym w towarzystwie, jest organem szczątkowym z tej epoki, kiedy ród ludzki począł wstydzić się ogonów i zasłaniał je zapomocą trzech ćwierci łokcia tkanin.
Zrozumiawszy, co jest „organ szczątkowy“, łatwo już pojmiemy, co znaczy ochorowiczowskie „szczątkowe zjawisko w rozwoju społecznym“.
I tak:
Dlaczego służący chodzi za swoim panem?
Oto dlatego, że w epoce wojen wszystkich przeciw wszystkim, rycerz zaatakowany od frontu mógł się sam bronić, ale oficyny musiał ubezpieczać zapomocą służby. Wówczas taki tryb chodzenia miał racją bytu, dziś jest — „zjawiskiem szczątkowem.“
Dlaczego mężczyzna podaje kobiecie prawą rękę?
W czasach barbarzyńskich mężowie niekiedy bijali żony. Gdy więc który z nich chciał okazać swej połowie usposobienie przychylne, wsuwał jej prawą rękę pod ramię, jakby mówiąc: „Widzisz przecież, że ci teraz nic nie zrobię.“
Dlaczego kochanek klęka przed ubóstwioną?
Dawniej penitent, skazany na ucięcie głowy, klękał, aby swemu oprawcy zrobić wygodę. W czasach liberalnych kochankowie zużytkowali to na własną korzyść, dając do zrozumienia pannom, że już dla nich całkiem stracili głowy.
A dlaczego gospodarz wychodzi za gośćmi?
Jest to znowu zjawisko szczątkowe, jasno dowodzące, że ongi gospodarze wobec przyjaciół byli mniej pewni swoich naczyń i garderoby w przedpokoju.
Widzimy więc, że były epoki, w których dzisiejsze „zjawiska szczątkowe“ posiadały treść pełną życia. Zdaje się, że i wiele dzisiejszych treściwych faktów staną się kiedyś tylko szczątkowemi. Umysły wyższe przewidują tę ewentualność, i z tego powodu mamy ludzi, którzy już w naszych czasach płacenie — naprzykład weksli w terminie — uważają za zjawisko szczątkowe.
Najmniej domyślny czytelnik odgadnie teraz, że powinszowania noworoczne należą do zjawisk szczątkowych i są tylko odblaskiem wypadków, przy których ludzie wypowiadali słowa: „Bóg ci daj szczęście!“ — z pulsem przyspieszonym, temperaturą podniesioną, okiem iskrzącem się, pod wpływem wezbranego uczucia.
Ale jakie to były wypadki, jacy ludzie, jakie uczucia?... Kto dziś wie! Gdyby można zebrać ich rozsypane popioły, ocucić zastygłe życie i zapytać... Usłyszelibyśmy może niejedną ciekawą historją, niejedną pożyteczną naukę.
Jeżeli kiedy, czytelniczko, napotkasz młodego człowieka, którego twoje oczki, twoje dołki na twarzy, twój zresztą biust — przyprawią o lekki zawrót głowy i inne chorobliwe przypadłości... Jeżeli znajdziecie się kiedy sami w altance... Jeżeli on zacznie mówić zwięźle, krótko i bez sensu...
Wówczas pozwól, aby cię wziął za rączkę, i zapytaj go, niech ci wyjaśni: w jakim to dniu wszelakie życzenia miały cechę szczerości?
Później zapisz sobie ten dzień, abyś wiedziała i w zgrzybiałej starości wnukom swoim objaśnić potrafiła: kiedy się to zaczął nowy rok dla świata? Nie ten nowy rok, który zasuszeni astronomowie oznaczają zapomocą lunet południkowych i zegarów, wybijających sekundy, ale ten, w którym można było wierzyć słówkom, choćby przesadnie życzliwym.
Trwa to bardzo krótko. Optyczna oś południkowej lunety i noworoczna gwiazda ledwie przez mgnienie oka formują jedną linją prostą, ale pamięta się takie rzeczy, ach! jak długo. Dzięki właśnie temu — ludzie posiadają kalendarz.
Nim jednak dla ciebie nadejdzie nowy rok, zechciej tymczasem posłuchać niżej przytoczonego wyjaśnienia życzeń.
Twój zakochany zrobiłby to niezawodnie dokładniej, no — ale co on, to nie ja...
Najdawniejszym bogaczem świata był Ofir. Ziemie jego na tydzień drogi ciągnęły się wzdłuż Tygru. Miał dwa tysiące niewolników, nad nimi stu ekonomów i włodarzy, i wielką moc bydła.
Działo się to wkrótce po wygnaniu człowieka z raju. Słońce, które z orszakiem planet uchodzi około sześćdziesięciu miljonów mil rocznie, biegnąc wciąż naprzód, nie zdążyło jeszcze wyjść za obręb przestrzeni pierwotnej. Nie widzieli już ludzie ówcześni tego miejsca, skąd przylatują i dokąd odlatują dusze, i wielu z nich przestało wierzyć w życie wiekuiste, a także w nagrody i kary. Miejsce to skryło się już za gwiazdami. Ale przy dniu pogodnym jeszcze można było widzieć w niebie Jehowę, siedzącego na tronie złotym z jaspisowemi kolumnami. Dokoła — wyżej i niżej (tak się zdawało patrzącym z ziemi) wisiały wagi zasług ludzkich. Gdy kto umierał, wagi jego znikały. Gdy się kto rodził, wagi jego zawieszano, a wtedy talerz, na którym leżały skarby doczesne, i ten, na którym były skarby wieczne — stał w równej mierze. Dopiero z biegiem życia jeden albo drugi talerz przeważał.
Ponieważ jednak życie wiekuiste stracono z oczu, a życie doczesne w owych czasach było piękne, więc każdy modlił się o skarby znikome i tem więcej był rad, im bardziej szala jego na stronę doczesną przeważała. Tylko ubodzy, którzy ani jednej palmy nie posiadali na własność, i niewolnicy, których bito, widzieli na niebie wielką obfitość skarbów wiecznych — i — płakali nad sobą.
Waga Ofira co rok mocniej pochylała się w stronę majątku doczesnego, i wszyscy mu zazdrościli, a Ofir sam był kontent.
Jednego dnia (miał Ofir już lat sto dwadzieścia i chodząc, opierać się musiał na prawnukach), ekonomowie i włodarze jego złożyli mu rachunki ostatnich zbiorów.
Było dwadzieścia tysięcy owiec, dziesięć tysięcy bydła, cztery tysiące wielbłądów, trzy tysiące niewolników, pięćset osłów, sto tysięcy miar ryżu, dziesięć tysięcy miar oliwy i nieprzebrane mnóstwo innych rzeczy. Każdy sykl wypożyczony przynosił bogaczowi sto syklów, a kto procentu nie płacił, stawał się jego niewolnikiem.
Kupcy z Zachodu, którzy u Ofira kupowali ryż, deski cedrowe i szerść zwierząt, zeznali pod przysięgą, że takiego jak on bogacza nie było jeszcze na ziemi.
I Ofir cieszył się. A gdy słońce zaszło, wsparty na dwu prawnukach, poszedł spać do izby, która zamiast dachu miała szkarłatny namiot nad sobą.
Był to dla Ofira dzień wielki, lecz dla niewolników taki jak inne.
Gdy powiał gorący wiatr od południa i rozsunął makaty, bogacz widział zdaleka ognie zapalone przy młynach, które stu mocno okutych niewolników obracało. A jeżeli który ustał albo chciał wody zaczerpnąć z kałuży dla zmoczenia warg spiekłych, włodarze siekli go tęgiemi batami od stóp do głów. I całą noc słychać było w tamtej stronie turkot młynów, szczęk łańcuchów, chlustanie batami i wycie niewolników. Czasem tylko młyn nagle stawał, co było znakiem, że jakiś niewolnik wyzionął ducha, a wtedy jego wagi zdjęto z nieba.
Gdy powiał chłodniejszy wiatr od północy i rozsunął makaty, bogacz widział w tamtej stronie długi szereg jaskiń, gdzie spali niewolnicy. Stamtąd dolatywały go chrapania znużonych pracą, płacz matek i kwilenie niemowląt. Czasem który człowiek, przywalony innym, bo było ciasno w jaskiniach, zrywał się ze snu i wydobywał na wierzch, a wtedy klęli go i potrącali inni, że im spać nie daje. Czasem spadał który w obrzydłą wilgoć i — topiąc się — ryczał. Innym złe robactwo zasnąć nie pozwalało, i ci, siedząc, rozmawiali między sobą o lepszych czasach.
Niekiedy na niebie ukazywały się nowe wagi, na których skarby wieczne i skarby doczesne stały w równej mierze. Wtedy Ofir wiedział, że mu przybywa jeden niewolnik. Rozpamiętując zaś, co widział i słyszał, rzekł do siebie, że wszystko jest dobrze.
Chciał się modlić za tyle dobrodziejstw i podniósł oczy ku niebu. Tam na złotym tronie z jaspisowemi kolumnami siedział wielki Jehowa, z obliczem spokojnem, i patrzył daleko, daleko, aż gdzie błyskawice spojrzeń jego stwarzały nowe piętra nieskończoności i światy przeogromne.
Wtedy pomyślał Ofir:
„Co będzie, jeżeli Pan na mnie spojrzy? Czy pod jego wzrokiem nie rozpadłaby się w proch ziemia cała?“
Wtedy zobaczył nad głową Wszechmocnego wagi z napisem: Wagi Ofira. Jeden ich talerz, ze „skarbami wiecznemi“, był tak lekki, że unosił się wgórę aż tam, gdzie już nic nie było. Drugi talerz, ze „skarbami doczesnemi“, zdawał się wciąż pochylać nad zamyślonem czołem Stwórcy. Ile razy który niewolnik jęknął, albo bat chlustnął, albo kobieta zapłakała, — tyle razy talerz „skarbów doczesnych“ pochylał się mocniej, aż gięła się belka wagi.
Jeszcze chwila, a wagi Ofirowe potrącą Przedwiecznego...
Bogacz struchlał i uczuł straszny ból. Zdawało mu się, że najmocniej poraniony niewolnik, przysypany w swojej kałuży mrowiskiem robactwa — jest szczęśliwszy od niego.
A tymczasem młyn turkotał, dzwoniły łańcuchy, wyli ludzie, i wagi Ofirowe spadały wciąż niżej.
Na wschodzie ukazał się biały rąbek. Słońce nie mogło wejść nad ziemię, z obawy, aby nie zobaczyć, jak Pana potrącą wagi bogacza. Drzewa stuliły liście, ptactwo upadło na ziemię, a dzikie zwierzęta kryły oblicza swoje w piasku pustyni.
Cały świat czekał na jakieś wielkie nieszczęście.
Wtedy Ofir szepnął zsiniałemi ustami:
— Całoroczny dochód mój oddaję niewolnikom!...
Na niebie waga drgnęła, i talerz skarbów doczesnych poszedł nieco wgórę, choć daleko mu było do skarbów wiecznych.
Świat odetchnął i pokazał się skrawek słońca.
Ofir zwołał ekonomów i kazał wszystkie roboty na dzień dzisiejszy wstrzymać, a potem sprowadzić niewolników przed siebie.
Waga podniosła się znowu wgórę.
Gdy przyszli zdziwieni i zatrwożeni niewolnicy, Ofir rzekł do nich:
— Będziecie wykąpani dziś w wodzie czystej, a rany wasze będą wytarte oliwą...
Wagi szły wgórę.
— Zamiast świńskiej żołędzi jeść będziecie mąkę. Łańcuchy zdejmą z was i bić przestaną. Dostaniecie płótna dla siebie i żon waszych i po dwa sykle pieniędzy.
Wagi szły wgórę.
Niewolnicy z początku milczeli z bojaźni: czy ich pan nie zwarjował? Ale gdy poczęto rozdawać im: mąkę, oliwę, płótno i po dwa sykle pieniędzy, rozległ się okrzyk trzech tysięcy poranionych ludzi:
— Niech cię Bóg błogosławi!... Niech ci da szczęście!...
Wagi wciąż szły do równej miary, i już widać było talerz „skarbów wiecznych“ — choć jeszcze bardzo wysoko.
Niewolnicy rozbiegli się do bliskiego miasteczka i poczęli kupować zabawki dla dzieci. Ten chwytał batożek, inny świstawkę glinianą, inny papierowego kozaka, albo grzechotkę.
Gdy zaś wrócili do swoich jaskiń, usłyszano rzecz niezwykłą. Oto zamiast płaczu niewiast i kwilenia niemowląt rozległy się śmiechy, krzyki, świstania, strzelania z batożków i grzechotanie.
Waga Ofira spadła nagle do równej miary, i bogacz stał się jak dziecię, które przychodząc na świat, tyle posiada skarbów doczesnych, ile wiecznych.
Aż Jehowa, którego uszu dolatywały tylko płacz i skargi, usłyszawszy w ziemi Ofira śmiechy, błogosławieństwa, świstanie i grzechotanie dzieci, — zadziwił się.
I oderwawszy wszechmocny wzrok swój od nieskończoności, w którą był zapatrzony — spojrzał na Ofira.
Starzec padł, jakby w niego sto gromów uderzyło, i już nie podniósł się. Duszę jego, niewinną jak dziecię, porwał wicher nadziemski i odniósł w odległą krainę, gdzie Adam z Ewą zażywają wiekuistej młodości, i gdzie litościwy Abel tuli na własnej piersi łzami zalanego bratobójcę Kaina.
Przygoda Ofira stała się sławną na cały świat i przez długi czas panowała po nim na ziemi bojaźń boska.
Na pamiątkę zaś synowie, wnuki i prawnuki Ofira, każdego roku po zbiorach i rachunkach, dawali niewolnikom swoim dzień wypoczynku i obsypywali ich darami, przyjmując wzamian modlitwy, błogosławieństwa i życzenia wszelkiej pomyślności.
Ale słońce z orszakiem planet biegnie wciąż naprzód z prędkością sześćdziesięciu miljonów mil rocznie, skutkiem tego ludzie stracili z oczu miejsce, skąd przychodzą i dokąd wracają dusze, ale co gorzej — nie widzą już Jehowy i onych wag ze skarbami doczesnemi i wiecznemi.
Wieść o przygodzie Ofira, biegnąc przez tysiące pokoleń, ucichła. Jego zaś dary dla niewolników, z miłości ku Jehowie rozdane, stały się później „zjawiskiem szczątkowem w życiu społeczeństw“.
Bogaci gratyfikują i dziś na Nowy Rok, odtrąciwszy poprzednio właściwą sumę z zarobków. Niewolnicy i dziś błogosławią ich, w duszy przeklinając.
A jak się tam dzieje z wagami na niebie? Który talerz mocniej przeważa? Kto to wie!...
Wszechmocny też, do którego uszu dolatuje mało okrzyków radosnych, lecz dużo klątw i płaczu, nie spogląda już na ziemię. Dał przecie światu prawa niezawodne, ludziom przebiegły rozum i współczucie, — czegóż więc chcieć od Niego?
Pani hrabina, podczas wizyty w zakładzie sierot, spostrzegła na korytarzu niezwykłą scenę: czterech chłopców wydzierało sobie podartą książkę, dość żwawo okładając się kułakami.
— Zdaje mi się, dzieci, że się bijecie?... — zawołała przestraszona dama. — Zato żaden nie dostanie pierniczka i jeszcze pójdzie klęczyć.
— Bo, proszę pani, on mi zabrał „Robinsona“! — tłomaczył się jeden chłopiec.
— Nieprawda, bo to on!... — zaprzeczył drugi.
— Widzisz, jak kłamiesz! — zawołał trzeci. — To ty odebrałeś mi „Robinsona“.
Zakonnica objaśniła damę, że mimo pilnego dozoru, podobne wypadki trafiają się dosyć często, dzieci bowiem łakną czytania, a książek zakład nie posiada.
W sercu pani hrabiny zatliła się jakaś iskra. Ponieważ jednak nużyło ją myślenie, więc starała się zapomnieć o tem. Dopiero w salonie radcy, gdzie wypadło mówić o rzeczach pobożnych i dobroczynnych, opisała wypadek w zakładzie, wraz z objaśnieniem zakonnicy.
Radca, słuchając, doznał też niezwykłego uczucia i, jako bieglejszy w sztuce myślenia, zawnioskował, że należałoby wysłać książki dla sierot. Przypomniał sobie nawet, że w szafie, czy w kufrze, posiada cały stos butwiejących druków, które niegdyś kupował dla swych dzieci; lecz... za ciężki już był do grzebania w rupieciach.
Wieczorem radca znalazł się u pana Z., któremu całe życie upływało na oddawaniu drobnych usług ludzkości, zawartej między siódmą a trzecią klasą urzędowej hierarchji. Chcąc mu zrobić przyjemność, radca opowiedział panu Z. to, co hrabina widziała w zakładzie i słyszała od zakonnicy, dodając ze swej strony, że — wypada postarać się o książki dla sierot.
— Nic prostszego! — wykrzyknął pan Z. — Wstąpię jutro do redakcji „Kurjera“ i wpłynę na nich, ażeby zrobili ogłoszenie.
Na drugi dzień pan Z. wbiegł zadyszany do „Kurjera,“ na wszystkie świętości błagając redakcję, ażeby wezwała ogół do składania książek dla sierot.
Trafił szczęśliwie, ponieważ brakowało do numeru kilkuwierszowej wiadomości sensacyjnej. Jakoż referent wydziału uczuciowego siadł i napisał:
„Gromadka dzieci, zostających pod opieką publiczną, cierpi na brak książek.
„Maleństwo tęskni.
„Pamiętajcie o duszach głodnych!“
Potem, gwiżdżąc, wyszedł na obiad.
W parę dni później, w niedzielę, przed zamkniętemi drzwiami redakcji spotkałem ubogo odzianego człowieka z rękoma czarnemi jak u kominiarza, a wraz z nim szczupłą dziewczynkę, niosącą pakę starych książek.
— Czego pan sobie życzy?
Ufarbowany człowiek uchylił czapki i odparł nieśmiało:
— Przynieśliśmy, proszę pana, kilka książek dla tych „głodnych“, co panowie pisali...
A szczupła dziewczynka dygnęła, rumieniąc się, o ile jej na to pozwalały początki blednicy.
Wziąłem od niej książki i oddałem redakcyjnemu chłopcu.
— Jakże się pan nazywa? — spytałem.
— Proszę pana, a naco to? — odparł zmieszany.
— Musimy przecież wydrukować, kto dał książki.
— O! to nie potrzeba, proszę pana; ja przecie jestem ubogi człowiek, z fabryki kapeluszy... To nie potrzeba...
I odszedł wraz z mizerną córeczką.
Obok mnie stał uczony profesor fizyki, i zapewne skutkiem tego przyszedł mi na myśl — telegraf nowej konstrukcji.
Główną stacją był zakład sierot, boczną — robotnik z fabryki kapeluszy; gdy jeden zasygnalizował „baczność“, drugi natychmiast odpowiedział. Gdy jeden zażądał, drugi przyniósł.
Wieczorem, jak zwykle, przyszedł do mnie mój szkolny kolega. Mieszkaliśmy obaj na wsi, o kilka wiorst od siebie, i widywaliśmy się prawie codzień. Był to przystojny blondyn, którego łagodne oczy mogły rozmarzyć niejedną kobietę. Mnie pociągał jego niewzruszony spokój i trzeźwość umysłu.
Tego dnia spostrzegłem, że mu coś dolega; patrzył w ziemię i gorączkowo uderzał się po nogach szpicrutą. Nie uważałem za stosowne pytać go o powód widocznego zakłopotania, ale on sam zaczął.
— Wiesz — odezwał się — miałem dziś głupi wypadek.
Zdziwiłem się; było rzeczą prawie niepodobną, ażeby „głupi wypadek“ mógł się zdarzyć tak panującemu nad sobą człowiekowi.
— Mieliśmy — mówił dalej — z rana we wsi pożar. Spaliła się chałupa...
— A tyś może skoczył w ogień?... — przerwałem mu trochę drwiącym tonem.
Wzruszył ramionami, i zdawało mi się, że się lekko zarumienił; zresztą może mu padł na twarz blask zachodzącego słońca.
— Zapaliły się — ciągnął po przerwie — konopie na strychu u chłopa, a w kilka minut później strzecha. Czytałem w tej chwili jakiś zajmujący rozdział Say’a, ale na widok kłębów czarnego dymu i płomyków, wydobywających się ze szczelin przy kominie, opanowała mnie filisterska ciekawość i powlokłem się na miejsce. Ludzie byli przy robocie, więc zastałem zaledwie kilka osób: dwie baby, lamentujące nad nieszczęściem, organiścinę, która obrazem św. Florjana zażegnywała pożar, i chłopa, który medytował, trzymając w obu rękach pustą konewkę. Od nich usłyszałem, że chałupa zamknięta, bo gospodarz z kobietą wyszli w pole.
„Oto nasz system budowania!... — pomyślałem. — Dom płonie, jakby go prochem nabito...“
Istotnie w ciągu paru minut cały dach stał w płomieniu: dym gryzł w oczy, a ogień tak mocno przypiekał, że z obawy o żakietę musiałem cofnąć się o parę kroków.
Tymczasem nadbiegło więcej ludzi z osękami, siekierami i wodą: jedni poczęli wywracać płot, któremu nic nie groziło, inni leli wodę z konewek w taki sposób, że nie tknąwszy ognia, przemoczyli do nitki zgromadzonych, a jedną babę wywrócili na ziemię. Nie robiłem im żadnych uwag, wiedząc, że nic nie grozi dalszym budynkom; chata zaś była nie do uratowania.
Nagle ktoś krzyknął: — „Tam jest dziecko, ten mały Stasiek!...“ — „Gdzie?...“ — spytano. — „W chałupie, śpi w nieckach pod oknem... Ino który wybij szybę, a jeszcze wyciągniesz żywego...“
Nikt się jednak nie ruszył. Słoma na dachu już spłonęła, a krokwie żarzyły się, jak rozpalone druty.
Wyznaję, że, gdym to usłyszał, serce drgnęło mi w niezwykły sposób.
„Jeżeli nikt nie idzie — pomyślałem — więc ja pójdę... Na uratowanie chłopca wystarczy pół minuty. Czasu aż nadto, ale — jakież piekielne gorąco!...“
„No, ruszże się który! — wołały baby. — O wy, psie dusze, nie warciśta nazywać się chłopami!...“ — „To leź sama w ogień, kiedyś taka mądra! — ofuknął ktoś z tłumu. — Tam pewna śmierć, a dziecko, słabe, jak kurczę, i tak już nie żyje...“
„Ładnie! — pomyślałem — nikt nie idzie, a ja jeszcze się waham! Chociaż — szepnęła mi rozwaga — jakie licho ciągnie mnie do bezcelowej awantury?... Czy ja wiem, gdzie leży dzieciak?... Może wypadł z niecek?...“
Belki już były zwęglone i z głuchym trzaskiem zaczęły się wyginać.
„Ale trzeba wkońcu wedrzeć się tam — myślałem — każda sekunda jest droga. Dzieciak przecie nie może spalić się, jak robak.“ — „Lecz jeżeli już nie żyje?... — odpowiedziało zastanowienie — w takim razie szkoda nawet surduta...“
Zdaleka odezwał się straszny krzyk kobiecy: „Ratujcie dziecko!...“ — „Trzymajcie ją!... — zawołano w odpowiedzi. — Skoczy w ogień i zginie...“
Usłyszałem za sobą jakieś szamotanie i ten sam krzyk: „Puszczajcie!... to moje dziecko!...“ — „Ciągnij ją wpół!...“ — odpowiedziano.
Nie mogłem wytrzymać i rzuciłem się naprzód. Owionął mnie żar, dym, dach zatrzeszczał, jakby go rozdarto, z komina posypały się cegły. Poczułem, że mi się tlą włosy i — cofnąłem się rozgniewany: „Co za głupi sentymentalizm — pomyślałem — dla garstki ludzkich popiołów robić z siebie straszydło?... Jeszcze powiedzą, że tanim kosztem chciałem zostać bohaterem!...“
Wtem potrąciła mnie jakaś młoda dziewczyna, biegnąca do chaty. Usłyszałem brzęk wybitych szyb, a gdy nagły wiatr odgarnął tuman dymu, zobaczyłem ją w oknie, tak silnie pochyloną do wnętrza izby, że widać było jej nieumyte nogi.
„Co ty robisz, warjatko? — krzyknąłem — tam już jest trup, nie dziecko...“ — „Jagna! chodzi tu!...“ — zawołano z tłumu.
Pułap zapadł się, aż iskry sypnęły do nieba. Dziewczyna znikła w dymie, a mnie pociemniało w oczach.
„Ja—gna!...“ — powtórzył lamentujący głos.
„Zara!... zara!...“ — odpowiedziała dziewczyna, przebiegając koło mnie zpowrotem.
Z wysiłkiem dźwigała w rękach chłopca, który, obudziwszy się, wrzeszczał wniebogłosy.
— Więc dziecko żyje? — spytałem.
— Jak najzdrowsze.
— A dziewczyna... czy to jego siostra?
— Gdzież tam! — odparł — zupełnie obca; nawet służy u innego gospodarza i ma najwyżej piętnaście lat.
— I nic się jej nie stało?
— Opaliła sobie chustkę i trochę włosów. Idąc tu, widziałem ją; skrobała przed sienią kartofle i coś sobie nuciła fałszywym głosem. Chciałem jej wyrazić moje uznanie, nagle jednak przyszły mi na myśl: jej dziki zapał i mój rozsądny takt wobec cudzego nieszczęścia, i... taki mnie wstyd ogarnął, że nie śmiałem do niej przemówić ani wyrazu.
— My już tacy!... — dodał i począł szpicrózgą ścinać rosnące przy drodze badyle.
Na niebie zaczęły się pokazywać gwiazdy, i chłodny wiatr przyniósł od stawu rechotanie żab i kwilenie zabierających się do snu ptaków wodnych. Zwykle o tej porze obaj układaliśmy projekta na przyszłość, lecz dziś żaden ust nie otworzył. Zato zdawało mi się, że dokoła nas szepczą krzaki:
Pewnej nocy spotkałem na Ewangelickim placu mego przyjaciela, Karola. Wałęsał się tam i napowrót, z zadartą głową, w dziwnie bezładny sposób: biegał w zygzak, stawał, cofał się, zbaczał, depcząc przytem trawniki i potrącając się o młode drzewka.
Zdawało mi się, że ma spieczone usta, a na twarzy niezdrowy rumieniec.
Nieodrazu mnie poznał i zaczął mówić z gorączkowym pośpiechem:
— Śmiejesz się?... Wiem, uważasz mnie za warjata. Swoją drogą, nie oddałbym mego obłędu za twój doktrynerski spokój. Co mnie tam wasze wielkie kwestje!... Miłość — to kwestja...
— Wyglądasz kogoś? — spytałem.
— A naturalnie! — odparł tonem bez potrzeby zuchwałym. — Myślisz, że się będę zapierał? Wcale nie! Powiem ci więcej: trawię tu na czekaniu całe wieczory i jestem szczęśliwy, gdy po tygodniowej włóczędze spotkam i popatrzę na nią — choćby przez kilka minut.
— W każdym razie jest to dosyć jednostajne zajęcie.
— Urozmaicam je, niekiedy myśląc — że mnie już kocha, a niekiedy odgadując: czy mnie kocha? Czasami wynajduję sobie zabawę losową i przechodząc z jednego końca placu na drugi, liczę kroki: „kocha“ — „nie kocha“, „kocha“ — „nie kocha“... Ale dziś wymyśliłem grę, która mi lepiej przypadła do usposobienia. Oto wybieram na niebie jakąś gwiazdę, a potem na placu wyszukuję taki punkt, z którego mógłbym spostrzec ją na szczycie kościelnej kopuły. Gdy znajdę podobne miejsce odrazu, a moja gwiazda błyśnie tuż nad krzyżem, to znaczy — „kocha...“
— A często trafiasz?
— Dosyć... i to mi sprawia nieopisaną rozkosz.
— No, dobranoc — rzekłem.
— Och! — szepnął, targając mnie za rękę — dziwi cię to, iż znalazł się człowiek, który ma odwagę mówić głośno, że kocha i jak kocha?...
Odszedłszy kilkanaście kroków, stanąłem przy chodniku, a mój przyjaciel na nowo zaczął praktykę, taczając się jak pijany.
Na skręcie jednej ze ścieżek placu, tuż około zakochanego, mignęły dwa cienie. Para i samotnik nie spostrzegli się nawzajem; on bowiem był wciąż zatopiony w gwiazdach, a oni w rozmowie. Szli pod rękę, zwolna i tak blisko siebie, że zdawali się tworzyć jedną całość. Dama pochyliła głowę na ramię mężczyzny, a on, zdaje się, że ściskał jej rączkę.
Gdy zbliżyli się do chodnika, padło na nich światło latarni. Damą była ona, mężczyzną — drugi mój przyjaciel, pan Józef.
Przywitali się ze mną krótko, aby zbyć. Tylko ona nerwowo ścisnęła mnie za rękę i, topiąc zamglone oczy w moich okularach, rzekła półgłosem:
— Spodziewam się, że Karol nie będzie wiedział o tem, ani słówka...
I odeszli, lecz ona, jeszcze raz odwróciwszy się, pogroziła mi i głosem, podobnym do szmeru gołębich skrzydeł, dodała:
— Bo będę się bardzo gniewać!...
Na ulicy Miodowej, codzień około południa można było spotkać jegomościa w pewnym wieku, który chodził z placu Krasińskich ku ulicy Senatorskiej. Latem, nosił on wykwintne, ciemno-granatowe palto, popielate spodnie od pierwszorzędnego krawca, buty, połyskujące jak zwierciadła — i — nieco wyszarzany cylinder.
Jegomość miał twarz rumianą, szpakowate faworyty i siwe, łagodne oczy. Chodził pochylony, trzymając ręce w kieszeniach. W dzień pogodny nosił pod pachą laskę; w pochmurny — dźwigał jedwabny parasol angielski.
Był zawsze głęboko zamyślony i posuwał się zwolna. Około Kapucynów dotykał pobożnie ręką kapelusza i przechodził na drugą stronę ulicy, ażeby zobaczyć u Pika: jak stoi barometr i termometr, potem znowu zawracał na prawy chodnik, zatrzymywał się przed wystawą Mieczkowskiego, oglądał fotografje Modrzejewskiej — i szedł dalej.
W drodze ustępował każdemu, a potrącony, uśmiechał się życzliwie.
Jeżeli kiedy spostrzegał ładną kobietę, zakładał binokle, aby przypatrzeć się jej. Ale że robił to flegmatycznie, więc zwykle spotykał go zawód.
Ten jegomość był to — pan Tomasz.
Pan Tomasz trzydzieści lat chodził ulicą Miodową i nieraz myślał, że się na niej wiele rzeczy zmieniło. Toż samo ulica Miodowa pomyślećby mogła o nim.
Gdy był jeszcze obrońcą, biegał tak prędko, że nie uciekłaby przed nim żadna szwaczka, wracająca z magazynu do domu. Był wesoły, rozmowny, trzymał się prosto, miał czuprynę i nosił wąsy, zakręcone ostro do góry. Już wówczas sztuki piękne robiły na nim wrażenie, ale czasu im nie poświęcał, bo szalał — za kobietami. Coprawda, miał do nich szczęście i nieustannie był swatany. Ale cóż z tego, kiedy pan Tomasz nie mógł nigdy znaleźć ani jednej chwili na oświadczyny, będąc zajęty, jeżeli nie praktyką, to — schadzkami. Od Frani szedł do sądu, z sądu biegł do Zosi, którą nad wieczorem opuszczał, ażeby z Józią i Filką zjeść kolacją.
Gdy został mecenasem, czoło, skutkiem natężonej pracy umysłowej, urosło mu aż do ciemienia, a na wąsach pokazało się kilka srebrnych włosów. Pan Tomasz pozbył się już wówczas młodzieńczej gorączki, miał majątek i ustaloną opinją znawcy sztuk pięknych. A że kobiety wciąż kochał, więc począł myśleć o małżeństwie. Najął nawet mieszkanie, z sześciu pokojów złożone, urządził w niem na własny koszt posadzki, sprawił obicia, piękne meble — i — szukał żony.
Ale człowiekowi dojrzałemu trudno zrobić wybór. Ta była za młoda, a tamtą uwielbiał już zbyt długo. Trzecia miała wdzięki i wiek właściwy, ale nieodpowiedni temperament, a czwarta posiadała wdzięki, wiek i temperament należyty, ale... nie czekając na oświadczyny mecenasa, wyszła za doktora...
Pan Tomasz jednak nie martwił się, ponieważ panien nie brakło. Ekwipował się powoli, coraz usilniej dbając o to, ażeby każdy szczegół jego mieszkania posiadał wartość artystyczną. Zmieniał meble, przestawiał zwierciadła, kupował obrazy.
Nareszcie porządki jego stały się sławne. Sam nie wiedząc kiedy, stworzył u siebie galerją sztuk pięknych, którą coraz liczniej odwiedzali ciekawi. Że zaś był gościnny, przyjęcia robił świetne i utrzymywał stosunki z muzykami, więc nieznacznie zorganizowały się u niego wieczory koncertowe, które nawet damy zaszczycały swoją obecnością.
Pan Tomasz był wszystkim rad, a widząc w zwierciadłach, że czoło przerosło mu już ciemię i sięga wtył do białego jak śnieg kołnierzyka, coraz częściej przypominał sobie, że bądź co bądź trzeba się ożenić. Tem bardziej, że dla kobiet wciąż czuł życzliwość.
Raz, kiedy przyjmował liczniejsze niż zwykle towarzystwo, jedna z młodych pań, rozejrzawszy się po salonach, zawołała:
— Co za obrazy... A jakie gładkie posadzki!... Żona pana mecenasa będzie bardzo szczęśliwa.
— Jeżeli do szczęścia wystarczą jej gładkie posadzki — odezwał się na to półgłosem serdeczny przyjaciel mecenasa.
W salonie zrobiło się bardzo wesoło. Pan Tomasz także uśmiechnął się, ale od tej pory, gdy mu kto wspomniał o małżeństwie, machał niedbale ręką, mówiąc:
— I i i!...
W tych czasach ogolił wąsy i zapuścił faworyty. O kobietach wyrażał się zawsze z szacunkiem, a dla ich wad okazywał dużą wyrozumiałość.
Nie spodziewając się niczego od świata, bo już i praktykę porzucił, mecenas całe, spokojne uczucie swoje skierował do sztuki. Piękny obraz, dobry koncert, nowe przedstawienie teatralne, były jakby wiorstowemi słupami na drodze jego życia. Nie zapalał się on, nie unosił, ale — smakował.
Na koncertach wybierał miejsca odległe od estrady, ażeby słuchać muzyki, nie słysząc hałasów i nie widząc artystów. Gdy szedł do teatru, obeznawał się wprzódy z utworem dramatycznym, ażeby bez gorączkowej ciekawości śledzić grę aktorów. Obrazy oglądał wówczas, gdy było najmniej widzów, i spędzał w galerji całe godziny.
Jeżeli podobało mu się coś, mówił:
— Wiecie państwo, że to jest wcale ładne.
Należał do tych niewielu, którzy najpierwej poznają się na talencie. Ale utworów miernych nigdy nie potępiał.
— Czekajcie, może się jeszcze wyrobi! — mówił, gdy inni ganili artystę.
I tak zawsze był pobłażliwy dla niedoskonałości ludzkiej, a o występkach nie rozmawiał.
Na nieszczęście, żaden śmiertelnik nie jest wolny od jakiegoś dziwactwa, a pan Tomasz miał także swoje. Oto — nienawidził kataryniarzy i katarynek.
Gdy mecenas usłyszał na ulicy katarynkę, przyśpieszał kroku i na parę godzin tracił humor. On, człowiek spokojny — zapalał się, jak był cichy — krzyczał, a jak był łagodny — wpadał w gniew, na pierwszy odgłos katarynkowych dźwięków.
Z tej swojej słabości nie robił przed nikim tajemnicy, nawet tłomaczył się:
— Muzyka — mówił wzburzony — stanowi najsubtelniejsze ciało ducha, w katarynce zaś duch ten przeradza się w funkcją machiny i narzędzie rozboju. Bo kataryniarze są poprostu rabusie!
Zresztą — dodawał — katarynka rozdrażnia mnie, a ja mam tylko jedno życie, którego mi nie wypada trwonić na słuchanie obrzydliwej muzyki.
Ktoś złośliwy, wiedząc o wstręcie mecenasa do grających machin, wymyślił niesmaczny żart — i... wysłał mu pod okna dwu kataryniarzy. Pan Tomasz zachorował z gniewu, a następnie, odkrywszy sprawcę, wyzwał go na pojedynek.
Aż sąd honorowy trzeba było zwoływać dla zapobieżenia rozlewowi krwi o rzecz tak małą napozór.
Dom, w którym mecenas mieszkał, przechodził kilka razy z rąk do rąk. Rozumie się, że każdy nowy właściciel uważał za obowiązek podwyższać wszystkim komorne, a najpierwej panu Tomaszowi. Mecenas z rezygnacją płacił podwyżkę, ale pod tym warunkiem, wyraźnie zapisanym w umowie, że katarynki grywać w domu nie będą.
Niezależnie od kontraktowych zastrzeżeń, pan Tomasz wzywał do siebie każdego nowego stróża i przeprowadzał z nim taką mniej więcej rozmowę:
— Słuchaj-no, kochanku... A jak ci na imię?...
— Kazimierz, proszę pana.
— Słuchajże, Kazimierzu! Ile razy wrócę do domu późno, a ty otworzysz mi bramę, dostaniesz dwadzieścia groszy. Rozumiesz?...
— Rozumiem, wielmożny panie.
— A oprócz tego będziesz brał ode mnie dziesięć złotych na miesiąc, ale wiesz zaco?...
— Nie mogę wiedzieć, jaśnie panie — odpowiedział wzruszony stróż.
— Zato, ażebyś na podwórze nigdy nie puszczał katarynek. Rozumiesz?...
— Rozumiem, jaśnie wielmożny panie.
Lokal mecenasa składał się z dwu części. Cztery większe pokoje miały okna od ulicy, dwa mniejsze — od podwórza. Paradna połowa mieszkania przeznaczona była dla gości. W niej odbywały się rauty, przyjmowani byli interesanci i stawali krewni albo znajomi mecenasa ze wsi. Sam pan Tomasz ukazywał się tu rzadko i tylko dla sprawdzenia, czy wywoskowano posadzki, czy starto kurz i nie uszkodzono mebli.
Całe zaś dnie, o ile nie przepędzał ich za domem, przesiadywał w gabinecie od podwórza. Tam czytywał książki, pisywał listy, albo przeglądał dokumenta znajomych, którzy prosili go o radę. A gdy nie chciał forsować wzroku, siadał na fotelu naprzeciw okna i zapaliwszy cygaro, zatapiał się w rozmyślaniach. Wiedział on, że myślenie jest ważną funkcją życiową, której nie powinien lekceważyć człowiek, dbający o zdrowie.
Z drugiej strony podwórza, wprost okien pana Tomasza, znajdował się lokal, wynajmowany osobom mniej zamożnym. Długi czas mieszkał tu stary urzędnik sądowy, który spadłszy z etatu, przeniósł się na Pragę. Po nim najął pokoiki krawiec; lecz, że ten lubił niekiedy upijać się i hałasować, więc wymówiono mu mieszkanie. Później sprowadziła się tu jakaś emerytka, wiecznie kłócąca się ze swoją sługą.
Ale od św. Jana, staruszkę, już bardzo zgrzybiałą i wcale zasobną, pomimo jej kłótliwego usposobienia, wzięli na wieś krewni, a do lokalu sprowadziły się dwie panie, z małą, może ośmioletnią dziewczynką.
Kobiety utrzymywały się z pracy. Jedna szyła, druga wyrabiała pończochy i kaftaniki na maszynie. Młodszą z nich i przystojniejszą dziewczynka nazywała mamą, a starszej mówiła: pani.
I u mecenasa i u nowych lokatorów okna przez cały dzień były otwarte. Kiedy więc pan Tomasz usiadł na swoim fotelu, doskonale mógł widzieć, co się dzieje u jego sąsiadek.
Były tam sprzęty ubogie. Na stołach i krzesłach, na kanapie i na komodzie leżały tkaniny, przeznaczone do szycia, i kłębki bawełny na pończochy.
Z rana kobiety same zamiatały mieszkanie, a około południa najemnica przynosiła im niezbyt obfity obiad. Zresztą każda z nich prawie nie odstępowała od swojej turkoczącej maszyny.
Dziewczynka zwykle siedziała przy oknie. Było to dziecko z ciemnemi włosami i ładną twarzyczką, ale blade i jakieś nieruchawe. Czasami dziewczynka, zapomocą dwu drutów, wiązała pasek z bawełnianych nici. Niekiedy bawiła się lalką, którą ubierała i rozbierała powoli, jakby z trudnością. Czasami nie robiła nic, tylko siedząc w oknie, przysłuchiwała się czemuś.
Pan Tomasz nie widział nigdy, ażeby dziecię to śpiewało, lub biegało po pokoju, nie widział nawet uśmiechu na bledziutkich ustach i nieruchomej twarzy.
— Dziwne dziecko! — mówił do siebie mecenas i począł przypatrywać się jej uważniej.
Spostrzegł raz (było to w niedzielę), że matka dała jej mały bukiecik. Dziewczynka ożywiła się nieco. Rozkładała i układała kwiaty, całowała je. Wkońcu związała napowrót bukiecik, włożyła go w szklankę wody i usiadłszy w swojem oknie, rzekła:
— Prawda, mamo, że tu jest smutno...
Mecenas zgorszył się. Jak mogło być smutno w domu, w którym on od tylu lat miał dobry humor!
Jednego dnia, mecenas znalazł się w swoim gabinecie około czwartej. W tej godzinie słońce stało naprzeciw mieszkania jego sąsiadek, a świeciło i dogrzewało bardzo mocno. Pan Tomasz spojrzał na drugą stronę podwórza, i widać zobaczył coś niezwykłego, gdyż z pośpiechem założył na nos binokle.
Oto co spostrzegł:
Mizerna dziewczynka, oparłszy głowę na ręku, położyła się prawie nawznak w swojem oknie — i — szeroko otwartemi oczyma patrzyła prosto w słońce. Na jej twarzyczce, zwykle tak nieruchomej, grały teraz jakieś uczucia: niby radość, a niby żal...
— Ona nie widzi! — szepnął mecenas, opuszczając binokle. W tej chwili doświadczył kłócia w oczach na samą myśl, że ktoś może wpatrywać się w słońce, które ziało żywym ogniem.
Istotnie, dziewczynka była niewidomą od dwu lat. W szóstym roku życia zachorowała na jakąś gorączkę; przez kilka tygodni była nieprzytomna a następnie tak opadła z sił, że leżała jak martwa, nie poruszając się i nic nie mówiąc.
Pojono ją winem i buljonami, więc stopniowo przychodziła do siebie. Ale pierwszego dnia, kiedy ją posadzono na poduszce, zapytała matki:
— Mamo, czy to jest noc?...
— Nie, moje dziecko... A dlaczego ty tak mówisz?
Ale dziewczynka nie odpowiedziała; spać się jej chciało. Tylko nazajutrz, gdy w południe przyszedł lekarz, spytała znowu:
— Czy to jeszcze jest noc?...
Wtedy zrozumiano, że dziewczynka nie widzi. Lekarz zbadał jej oczy i zaopinjował, że trzeba czekać.
Ale chora im bardziej odzyskiwała siły, tem mocniej niepokoiła się swojem kalectwem...
— Mamo, dlaczego ja mamy nie widzę?...
— Bo tobie oczki zasłoniło. Ale to przejdzie.
— Kiedy przejdzie?...
— Niedługo.
— Może jutro, proszę mamy?
— Za kilka dni, moja dziecino.
— A jak przejdzie, to niech mi mama zaraz powie. Bo mi jest bardzo smutno!...
Mijały dnie i tygodnie w ciągłem oczekiwaniu. Dziewczynka poczęła już wstawać z łóżeczka. Nauczyła się chodzić po pokoju omackiem; sama ubierała się i rozbierała, powoli i ostrożnie.
Ale wzrok nie wracał.
Jednego razu mówiła:
— Prawda, mamo, że ja mam niebieską sukienkę?...
— Nie, dziecko, masz popielatą.
— Mama ją widzi?
— Widzę, moje kochanie.
— Tak jak i w dzień?
— Tak.
— Ja także będę widziała wszystko za kilka dni?... Nie, może za miesiąc...
Ale ponieważ matka nie odpowiedziała jej nic, więc mówiła dalej:
— Prawda, mamo, że na dworze ciągle jest dzień?... A w ogrodzie są drzewa, tak jak dawniej?... Czy do nas przychodzi ten biały kotek z czarnemi łapami?... Prawda, mamo, że ja widziałam siebie w lustrze?... Niema tu lustra?...
Matka podaje jej lusterko.
— Trzeba patrzeć tutaj, o tu, gdzie jest gładkie — mówiła dziewczynka, przykładając lustro do twarzy. — Nic nie widzę! — rzekła. — Czy i mama nie widzi mnie w lusterku?
— Widzę cię, moja ptaszyno.
— Jakim sposobem?... — zawołała dziewczynka żałośnie. — Przecie jeżeli ja nie widzę siebie, to już w lustrze nie powinno być nic...
A tamta, co jest w lustrze, czy ona mnie widzi, czy nie widzi?...
Ale matka rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
Najmilszem zajęciem kaleki było dotykać rękoma drobnych przedmiotów i poznawać je.
Jednego dnia przyniosła jej matka lalkę porcelanową, ładnie ubraną, za rubla. Dziewczynka nie wypuszczała jej z rąk, dotykała jej noska, ust, oczu, pieściła się nią.
Poszła spać bardzo późno, wciąż myśląc o swej lalce, którą ułożyła w pudełku, wysłanem watą.
W nocy zbudził matkę szmer i szept. Zerwała się z pościeli, zapaliła świecę i zobaczyła w kąciku swoją córkę, już ubraną i bawiącą się lalką.
— Co ty robisz, dziecino? — zawołała. — Dlaczego nie śpisz?...
— Bo już przecie jest dzień, proszę mamy — odparła kaleka.
Dla niej dzień i noc zlały się w jedno i trwały zawsze...
Stopniowo pamięć wzrokowych wrażeń poczęła zacierać się w dziewczynce. Czerwona wiśnia stała się dla niej wiśnią gładką, okrągłą i miękką, błyszczący pieniądz był twardym i dźwięcznym krążkiem, na którym znajdowały się jakieś znaki w płaskorzeźbie. Wiedziała, że pokój jest większy od niej, dom większy od pokoju, ulica od domu. Ale wszystko to jakoś — skróciło się w jej wyobraźni.
Uwaga jej skierowała się na zmysł dotyku, powonienia i słuchu. Jej twarz i ręce nabrały takiej wrażliwości, że zbliżywszy się do ściany, czuła o kilka cali lekki chłód. Zjawiska odległe oddziaływały na nią tylko przez słuch. Przysłuchiwała się więc po całych dniach.
Poznawała posuwisty chód stróża, który mówił piskliwym głosem i zamiatał podwórko. Wiedziała, kiedy jedzie z drzewem chłopski wózek drabiniasty, kiedy — dorożka, a kiedy — kary, wywożące śmiecie.
Najmniejszy szelest, zapach, oziębienie się albo rozgrzanie powietrza nie uszło jej uwagi. Z niepojętą bystrością pochwytywała drobne te zjawiska i wysnuwała z nich wnioski.
Raz matka zawołała służącej.
— Niema Janowej — rzekła kaleka, siedząc jak zwykle w kąciku. — Poszła po wodę.
— A skąd wiesz o tem? — zapytała zdziwiona matka.
— Skąd?... Przecież wiem, że brała konewkę z kuchni, potem poszła na drugie podwórze i napompowała wody. A teraz rozmawia ze stróżem.
Istotnie z za parkanu dolatywał szmer rozmowy dwu osób, ale tak niewyraźny, że tylko z wysiłkiem można go było usłyszeć.
Lecz nawet rozszerzona sfera zmysłów niższych nie mogła kalece zastąpić wzroku. Dziewczynka uczuła brak wrażeń i zaczęła tęsknić.
Pozwolono jej chodzić po całym domu, i to ją nieco uspakajało. Wydeptała każdy kamień na podwórzu, dotknęła każdej rynny i beczki. Ale największą przyjemność robiły jej — podróże do dwu całkiem odmiennych światów: do piwnicy i na strych.
W piwnicy powietrze było chłodne, ściany wilgotne. Przygłuszony turkot uliczny dolatywał zgóry; inne odgłosy niknęły. To była noc dla ociemniałej.
Na strychu zaś, szczególniej w okienku, działo się całkiem inaczej. Tam hałasu było więcej niż w pokoju. Kaleka słyszała turkot wozów z kilku ulic; tu skupiały się krzyki z całego domu. Twarz jej owiewał ciepły wiatr. Słyszała świergot ptaków, szczekanie psów i szelest drzew w sąsiednim ogrodzie. Tu był dla niej dzień...
Niedość na tem. Na strychu częściej niż w pokoju świeciło słońce, a gdy dziewczynka skierowała na nie przygasłe oczy, zdawało jej się, że coś widzi. W wyobraźni budziły się cienie kształtów i barw, ale takie niewyraźne i pierzchliwe, że nic przypomnieć sobie nie mogła...
W tej właśnie epoce matka połączyła się ze swoją przyjaciółką i przeniosła się do domu, w którym mieszkał pan Tomasz. Obie kobiety cieszyły się z nowego lokalu, ale dla niewidomej zmiana miejsca była prawdziwem nieszczęściem.
Dziewczynka musiała siedzieć w pokoju. Na strych i do piwnicy nie wolno było chodzić. Nie słyszała ptaków ani drzew, a na podwórzu panowała straszna cisza. Nigdy tu nie wstępowali handlarze starzyzny, ani druciarze, ani śmieciarki. Nie puszczano bab, śpiewających pieśni pobożne, ani dziada, który grał na klarnecie, ani kataryniarzy.
Jedyną jej przyjemnością było wpatrywanie się w słońce, które przecież niezawsze jednakowo świeciło i bardzo prędko kryło się za domami.
Dziewczynka znowu poczęła tęsknić. Zmizerniała w ciągu kilku dni, a na jej twarzy ukazał się wyraz zniechęcenia i martwości, który tak dziwił pana Tomasza.
Nie mogąc widzieć, kaleka chciała przynajmniej słuchać wciąż najrozmaitszych odgłosów. A w domu było cicho...
— Biedne dziecko! — szeptał nieraz pan Tomasz, przypatrując się smutnemu maleństwu.
„Gdybym mógł dla niej co zrobić?“ — myślał, widząc, że dziecko jest coraz mizerniejsze i codzień niknie.
Zdarzyło się w tych czasach, że jeden z przyjaciół mecenasa miał proces, i jak zwykle oddał mu do przejrzenia papiery z prośbą o radę. Wprawdzie pan Tomasz nie stawał już w sądach, ale jako doświadczony praktyk, umiał wskazać najwłaściwszy kierunek akcji i wybranemu przez siebie adwokatowi udzielał pożytecznych objaśnień.
Sprawa obecna była zawikłana. Pan Tomasz im więcej wczytywał się w papiery, tem bardziej zapalał się. W emerycie ocknął się adwokat. Nie wychodził już z mieszkania, nie sprawdzał, czy starto kurz w salonach, tylko, zamknięty w swoim gabinecie, czytał dokumenta i notował.
Wieczorem stary lokaj mecenasa przyszedł z codziennym raportem. Doniósł, że pani doktorowa wyjechała z dziećmi na letnie mieszkanie, że zepsuł się wodociąg, że odźwierny, Kazimierz, zrobił awanturę ze stójkowym i poszedł na tydzień — do kozy. Zapytał wkońcu: czy pan mecenas nie zechce widzieć się z nowo przyjętym stróżem?...
Ale mecenas, pochylony nad papierami, palił cygaro, puszczał kółka dymu, a na wiernego sługę nawet nie spojrzał.
Na drugi dzień pan Tomasz jeszcze siedział nad aktami; około drugiej zjadł obiad i znowu siedział. Jego rumiana twarz i szpakowate faworyty, na szafirowem tle pokojowego obicia, przypominały „studja z natury“. Matka ociemniałej dziewczynki i jej wspólniczka, robiąca pończochy na maszynie, podziwiały mecenasa i mówiły, że wygląda na czerstwego wdowca, który ma zwyczaj od rana do wieczora drzemać nad biurkiem.
Tymczasem mecenas, choć przymykał oczy, nie drzemał wcale, tylko rozmyślał nad sprawą.
Obywatel X. w roku 1872 zapisał swemu siostrzeńcowi folwark, a w roku 1875 — synowcowi kamienicę. Synowiec twierdził, że obywatel X. był warjatem w roku 1872, a siostrzeniec dowodził, że X. oszalał dopiero w roku 1875. Zaś mąż rodzonej siostry nieboszczyka składał nieulegające wątpliwości świadectwa, że X. i w roku 1872 i w 1875 działał jak obłąkany, a cały swój majątek jeszcze w roku 1869, czyli w epoce zupełnej świadomości, zapisał siostrze.
Pana Tomasza proszono o zbadanie, kiedy naprawdę X. był warjatem, a następnie, o pogodzenie trzech powaśnionych stron, z których żadna nie chciała słuchać o ustępstwach.
Gdy tak mecenas nurzał się w powikłanych kombinacjach, zdarzył się dziwny, trudny do pojęcia wypadek.
Na podwórzu, pod samem oknem pana Tomasza, odezwała się — katarynka!...
Gdyby zmarły X. wstał z grobu, odzyskał przytomność i wszedł do gabinetu, aby pomóc mecenasowi w rozwiązywaniu trudnych zagadnień, z pewnością pan Tomasz nie doznałby takiego uczucia, jak teraz, gdy usłyszał katarynkę!...
I żeby to przynajmniej była katarynka włoska, z przyjemnemi tonami fletowemi, dobrze zbudowana, grająca ładne kawałki! Gdzie tam! jakby na większą szykanę, katarynka była popsuta, grała fałszywie ordynaryjne walce i polki, a tak głośno, że szyby drżały. Nadomiar złego, trąba, od czasu do czasu odzywająca się w niej, ryczała jak wściekłe zwierzę.
Wrażenie było potężne. Mecenas osłupiał. Nie wiedział, co myśleć i co począć. Chwilami gotów był przypuścić, że, przy odczytywaniu pośmiertnych rozporządzeń chorego na umyśle obywatela X., jemu samemu pomieszało się w głowie i że uległ halucynacjom.
Ale nie, to nie były halucynacje. To była rzeczywista katarynka, z popsutemi piszczałkami i bardzo głośną trąbą!
W sercu mecenasa, tego wyrozumiałego, tego łagodnego człowieka, zbudziły się dzikie instynkta. Uczuł żal do natury, że go nie stworzyła królem dahomejskim, który ma prawo zabijać swoich poddanych, i pomyślał, z jaką rozkoszą położyłby w tej chwili kataryniarza trupem!
A ponieważ u ludzi tego temperamentu, co pan Tomasz, bardzo łatwo w gniewnem uniesieniu przechodzi się od zuchwałych projektów do najstraszniejszych czynów, więc mecenas skoczył jak tygrys do okna i postanowił — zwymyślać kataryniarza najgorszemi wyrazami.
Już wychylił się i otworzył usta, aby krzyknąć: „Ty... próżniaku jakiś!...“ — gdy wtem usłyszał dziecięcy głos.
Spojrzał naprzeciwko.
Mała niewidoma dziewczynka tańczyła po pokoju, klaszcząc w ręce. Blada jej twarz zarumieniła się, usta śmiały się, a pomimo to z zastygłych oczu płynęły łzy jak grad.
Ona, biedactwo, w tym domu spokojnym, dawno już nie doświadczyła tylu wrażeń! Jak pięknem zjawiskiem wydawały się jej fałszywe tony katarynki! Jak wspaniałym był ryk trąby, która mecenasa mało nie przyprawiła o apopleksją!
Na dobitkę, kataryniarz, widząc uciechę dziecka, zaczął przytupywać wielkim obcasem w bruk i od czasu do czasu pogwizdywać, niby lokomotywa przed spotkaniem się pociągów.
Boże! jak on ślicznie gwizdał...
Do gabinetu mecenasa wpadł wierny lokaj, ciągnąc za sobą stróża i wołając:
— Ja mówiłem temu gałganowi, jaśnie panie, żeby natychmiast wygnał kataryniarza! Mówiłem, że od jaśnie pana dostanie pensją, że my mamy kontrakt... Ale ten cham! Tydzień temu przyjechał ze wsi i nie zna naszych obyczajów. No, teraz posłuchaj — krzyczał lokaj, targając za ramię oszołomionego stróża — posłuchaj, co ci sam jaśnie pan mecenas powie!
Kataryniarz grał już trzecią sztuczkę, tak fałszywie i wrzaskliwie, jak dwie pierwsze.
Niewidoma dziewczynka była upojona.
Mecenas odwrócił się do stróża i rzekł ze zwykłą sobie flegmą, choć był trochę blady:
— Słuchaj-no, kochanku... A jak ci na imię?...
— Paweł, jaśnie panie.
— Otóż, mój Pawle, będę ci płacił dziesięć złotych na miesiąc, ale wiesz zaco?...
— Zato, ażebyś na podwórze nigdy nie puszczał katarynek! — wtrącił śpiesznie lokaj.
— Nie — rzekł pan Tomasz. — Zato, ażebyś przez jakiś czas codzień puszczał katarynki. Rozumiesz?
— Co pan mówi?... — zawołał służący, którego nagle rozzuchwalił ten niepojęty rozkaz.
— Ażeby, dopóki się z nim nie rozmówię, puszczał codzień katarynki na podwórze — powtórzył mecenas, wsadzając ręce w kieszenie.
— Nie rozumiem pana!... — odezwał się służący z oznakami obrażającego zdziwienia.
— Głupiś, mój kochany! — rzekł mu dobrotliwie pan Tomasz.
No, idźcie do roboty — dodał.
Lokaj i stróż wyszli, a mecenas spostrzegł, że jego wierny sługa coś towarzyszowi swemu szepcze do ucha i pokazuje palcem na czoło...
Pan Tomasz uśmiechnął się, i jakby dla stwierdzenia ponurych domysłów famulusa, wyrzucił katarynce dziesiątkę.
Następnie wziął kalendarz, wyszukał w nim listę lekarzy i zapisał na kartce adresy kilku okulistów. A że kataryniarz odwrócił się teraz do jego okna i za jego dziesiątkę począł przytupywać i wygwizdywać jeszcze głośniej, co już okrutnie drażniło mecenasa, więc zabrawszy kartkę z adresami doktorów, wyszedł, mrucząc:
— Panie drogi — mówił do mnie jeden z przyjaciół, wielki dziwak — panie drogi, homeopaci mają znakomitą zasadę: „podobne leczy się podobnem.“ Przecież ospę nawet alopaci leczą ospą, a Pasteur wściekliznę chce leczyć wścieklizną. Ale naco te przykłady?... Opowiem panu fakt, na który patrzyłem, gdzie człowiek z urojonych strachów uleczył się zapomocą istotnego niebezpieczeństwa.
Po tym wstępie mój przyjaciel zapalił cygaro i ciągnął dalej:
— Pierwszy raz widziałem Alpy przed dwudziestoma laty, przyjechawszy do Thusis. W kilka dni po przybyciu do tego miasteczka, wybrałem się z pewnem towarzystwem na mały spacer. Przy tej jednak okazji najadłem się tyle strachu, że, zniechęcony, natychmiast opuściłem Thusis, a następnie przez kilka lat nie mogłem patrzeć na góry.
Na ową wycieczkę poszliśmy w sześć osób: było nas dwu Polaków, Niemiec, Anglik i dwie damy Francuzki, wszystko lokatorowie tego samego hotelu. Nie wzięliśmy przewodnika, ponieważ Anglik znał miejscowość, a szczyt, na który mieliśmy się drapać, zdawał się tak widocznym i łatwym, jak to krzesło na środku pokoju. Widziałem wprawdzie przez lunetę na stoku góry jakieś zmarszczki poprzeczne i podłużne, ale ponieważ nie były większemi od zagonów, nie myślałem o nich. Dziwiłem się nawet, że na taki spacerek wychodzimy z hotelu o dziewiątej rano; nie chcąc się jednak przyznawać, iż nie mam pojęcia o górach, nie robiłem żadnych uwag, a w podróży zachowywałem się jak turysta, który przedeptał Himalaje. To zjednało mi ogólny szacunek, a wyjątkową sympatją u Niemca.
Naturalnie, odpłacałem mu wzajemnością, był to bowiem niesłychanie miły człowiek, który miał, niestety! jedną wadę: chorował na zawroty głowy.
Drogę mieliśmy wesołą; wszyscy, nie wyłączając Anglika, zbytkowali jak dzieci; tylko ja byłem poważny, a Niemiec na każdej spadzistości oglądał się za siebie i cytował wyjątki z Wirgiljusza. Mówił, że jest to najlepszy sposób odwrócenia uwagi od tego, na co nie chcemy patrzeć.
— Więc i tutaj kręci się panu w głowie? — spytałem.
— Tak — odparł szybko — ale... nie mówmy o tem, bo nie zrobię ani kroku naprzód.
Umilkłem, a mój Niemiec coraz głośniej deklamował Wirgiljusza i coraz częściej oglądał się za siebie. Raz nawet schwycił mnie za rękę i szepnął do ucha:
— Pański spokój jest dla mnie źródłem odwagi. Gdyby pana tu nie było, ustałbym w drodze, albo... karkbym skręcił...
Zimny pot wystąpił mi na czoło, ponieważ stan mojej duszy był zupełnym kontrastem tego, co biedny towarzysz wyobrażał sobie o mnie.
Przedewszystkiem mocno mnie niepokoiło to, że, pomimo dwugodzinnej podróży, góra, na którą mieliśmy wejść, wcale się do nas nie zbliżyła: zdawało mi się, że ciągle stoi od nas mniej więcej o wiorstę drogi. Ale moje zakłopotanie dosięgło zenitu, gdy nagle, góra, dokąd zbliżaliśmy się, znikła, a zamiast niej zobaczyłem ogromne masy ziemi i skał, które zaczynały się gdzieś głęboko w dole, a kończyły — chyba pod gwiazdami.
Ściana, na którą wdrapywaliśmy się, miała formę olbrzymich schodów, ze stopniami po kilkaset kroków wysokiemi. Stanąwszy pod takim stopniem, myślałem, że to już szczyt, lecz po kwadransie wchodzenia przekonywałem się, że zamiast na szczycie, znajdujemy się na nowym stopniu, albo na małem poletku, za którem stoi jeszcze jeden stopień. I tak bez końca.
Droga tymczasem stawała się coraz dzikszą. Znikły lasy, trawa, kosodrzewina, nawet ziemia — gruntowa. Stąpaliśmy po warstwie kamieni, coraz większych i coraz łatwiej usuwających się z pod nóg. Coraz gęstszą gromadą otaczały nas olbrzymie czuby gór, przystrojonych kitami obłoków, albo wąwozy, dyszące mgłą niebieskawą.
Niekiedy fałdy góry wygładzały się; niknęły jej wielkie stopnie i tarasy, a zamiast nich widziałem pochyłą ścianę, która wymykała mi się z pod nóg i biegła stromo aż do szafirowych lasów, drzemiących o wiorstę głęboko. Raz, gdym na chwilę zapomniał, że jestem na górze, przywidziało mi się, że stoję na równinie, która nagle uchyla mi się pod nogami; część jej podnosi się aż do nieba, a druga część spada gdzieś aż do wnętrza ziemi. Uczułem zawrót głowy i, aby nie stoczyć się, chwyciłem za ramiona idącego przede mną Niemca. On przyśpieszył kroku, i znaleźliśmy się w miejscu mniej stromem.
— Dziękuję panu... — szepnął, mocno ściskając mi rękę. — Już mi lepiej... Uratowałeś mi życie...
Osłupiałem ze zdumienia. A tymczasem, idące przed nami damy poprawiały na sobie szale i sukienki, które, według ich opinji, układały się niedosyć estetycznie.
— Ogromny upał! — rzekła jedna.
— Co za niewygodna droga! — biadała jej towarzyszka.
Po kwadransie spokojniejszej drogi, ściana, na którą wstępowaliśmy, skończyła się. Zobaczyłem, że ze wszystkich stron otaczają nas nagie albo śniegiem pokryte wierzchołki gór, że między nami i niemi niema nic, a raczej jest tylko powietrze. Nie wiem dlaczego, uczułem w tej chwili jakąś spokojną dumę i bezprzedmiotowy zachwyt.
— Jesteśmy na szczycie — rzekł Anglik i skłoniwszy się damom, zapalił cygaro.
— Prześliczny widok! — zawołały obie panie.
Wydobyły z kieszeni lusterka i zaczęły poprawiać sobie nieco patargane włosy.
— Druga godzina! — odezwał się mój rodak po polsku. — Djabli wzięli obiad, a może i kolacją...
Niemiec tymczasem usiadł i, pochyliwszy twarz do ziemi, począł deklamować Wirgiljusza.
— Czy widzisz pan Thusis? — spytałem go. — Wygląda jak kilka ziarnek grochu.
— Nic nie widzę i na nic nie patrzę — odparł. — Nadewszystko nie wiem, czy stąd zejdę!...
Anglik spostrzegł bladość na jego twarzy, pokręcił głową i podał mu flaszkę koniaku. Chory biedak wypił, trochę odpoczął i uspokoił się.
Siedzieliśmy z kwadrans, gdy zerwał się wiatr dosyć chłodny. Właśnie spoglądałem w kierunku Thusis i zobaczyłem szczególne zjawisko. W głębokim wąwozie, który leżał u nóg naszych, błękitna mgła nabrała jaśniejszej barwy, potem zrobiła się niebieskawą, blado-niebieską, nareszcie zupełnie białą. A potem szybko zaczęła wypełniać wszystkie doliny, tak, że zdawało się, iż otacza nas morze mleczne, po którem szczyty gór pływają. I nietylko pływają, ale stopniowo zaczynają zanurzać się i tonąć. Widziałem wyraźnie jakiś ruch między mgłą i górami, ale przeraziłem się, gdym spostrzegł, że szczyt, na którym stoimy, poczyna spadać nadół... Byłbym przysiągł, że spadamy na rozpostarty pod nami obłok, ku któremu zbliżaliśmy się ogromnie prędko.
— Co to znaczy? — zapytała jedna z dam Anglika.
— Mgła podnosi się w górę — odparł nieco zasępiony. — Musimy schodzić — dodał.
„A więc to nie my spadamy, tylko mgła podnosi się ku nam!...“ — pomyślałem znacznie spokojniejszy.
Ale obłoki mają prędkie skrzydła. Jeszcze nie zdążyliśmy powstać z siedzenia, a już mgła otoczyła nas ze wszech stron, i, pomimo dnia, zrobiło się tak ciemno, że nie widzieliśmy nawet o parę kroków. Na rękach i twarzach poczuliśmy wilgoć, potem zaczął padać deszcz, potem deszcz ze śniegiem, a potem śnieg tak gęsty, jak u nas podczas zawiei.
Pomimo to, szliśmy, trzymając się za ręce, droga bowiem była bezpieczna, a Anglik znał ją wybornie. Niekiedy pod nogami usuwały nam się śliskie kamienie, a wówczas — zjeżdżaliśmy kilka łokci nadół wśród ogromnego śmiechu. Najgłośniej śmiał się Niemiec, który nabrał doskonałego humoru od chwili, kiedy mgła zasłoniła mu spadek góry i przepaści pod nią leżące.
Po jednem takiem poślizgnięciu się zjechaliśmy nie dwa albo trzy, ale ze trzydzieści łokci nadół. Już damy zaczęły krzyczeć: „ach! ach!“ — kiedy pęd nasz zwolniał, i uczuliśmy pod nogami twardą skałę.
Niemiec, bardzo zadowolony, powstał pierwszy i wyciągnąwszy kij, chciał iść naprzód. Ale zatrzymał go Anglik.
— Za pozwoleniem — rzekł — muszę zorjentować się, gdzie jesteśmy.
Posunął się kilka kroków po omacku i wnet rozpłynął się we mgle.
— Ho! ho!...
Znowu wrócił, ale na jego twarzy dostrzegliśmy niepokój.
— Może przyda się panu busola? — spytał go mój rodak.
— Ależ naturalnie, pokaż pan! — odpowiedział Anglik, niecierpliwie chwytając w rękę małą busolę, którą mój rodak ozdabiał dewizkę zegarka.
Anglik patrzył, kręcił busolą i głową, wreszcie klasnął językiem.
— Musimy zatrzymać się, dopóki mgła nie przejdzie — rzekł z uśmiechem do dam.
A do nas szepnął:
— Zbłądziliśmy; jesteśmy zupełnie w innej stronie góry...
— A jak wysoko stoimy?... — zapytał Niemiec.
— Może w połowie góry, zresztą... czy ja wiem?
— A może tu jest gdzie przepaść?... — spytał znowu Niemiec.
— I za to nie ręczę — odparł Anglik. — W każdym razie brzegi tej skały są bardzo spadziste.
Damy siedziały zachmurzone.
— Szkoda, żeśmy nie wzięły maszynki do czekolady — odezwała się jedna z nich.
Było już po czwartej, kiedy dmuchnął silny wiatr z boku i na chwilę odsłonił horyzont.
Dreszcz przebiegł mi po skórze. Zobaczyłem, że siedzimy jakby na gzymsie, kilkanaście łokci szerokim. Za nami stała spadzista ściana góry, pokryta śliskiemi kamieniami, po których w tej chwili niepodobna było się wdrapywać, a przed nami — o wiorstę niżej — dolina...
O zejściu z gzymsu w stronę doliny nie mogło być mowy, w tem bowiem miejscu skalista ściana góry spadała prawie prostopadle.
— Kiedyż ruszymy, panowie? — odezwała się jedna z dam.
— Jak mgła przejdzie — odpowiedział Anglik.
— A jeżeli do nocy nie przejdzie?
— To będziemy tu nocowali.
— Pan żartuje?...
— Wcale nie — odparł z powagą. — Wpadliśmy w pułapkę i musimy być cierpliwymi.
— Więc dawajcie, panowie, jakieś hasła — wtrąciła druga. — Okolica nie jest przecież pusta, może kto usłyszy...
— Właśnie tak chcemy zrobić...
Mój ziomek miał rewolwer, z którego począł strzelać w stronę doliny. Ale huk był tak słaby, żem wątpił, aby go kto usłyszał.
Tymczasem mgła gęstniała coraz bardziej. Damy owinęły się w szale i siedziały smutne, a Niemiec chodził tam i napowrót, z oznakami wielkiego rozdrażnienia.
Nagle wziął mnie za rękę i odprowadził nabok. Twarz jego miała dziki wyraz.
— Panie — rzekł zmienionym głosem — wiem, że siedzimy nad przepaścią, a choć jej nie widzę, na samą myśl o niej czuję tak straszny zawrót głowy, że... nie wytrzymam dłużej...
— Więc cóż pan zrobisz?... — zapytałem zdumiony.
— Rzucę się! Wolę zginąć, niż tak cierpieć... Pana tylko ostrzegam o tem; inni niech nic nie wiedzą...
— Oszalałeś?...
— Tak... czuję, że oszalałem...
W tej chwili zbliżył się Anglik i, nim się opamiętałem, pochwycił szalonego. Chciał związać mu ręce, a do mnie rzekł półgłosem:
— Zarzuć mu chustkę na głowę...
Ale nieszczęśliwy wyrwał się, odepchnął nas obu i pobiegł wzdłuż gzymsu, na lewo.
Po chwili usłyszeliśmy ciężki upadek i stłumiony grzechot toczących się kamieni...
— Co się tam dzieje? — zawołała jedna z dam, usłyszawszy hałas.
— Nic — odparł głucho Anglik. — Nasz towarzysz próbuje wejść na górę...
A do mnie szepnął:
— Ani słowa o tem, bo inaczej reszta pójdzie za nim. W takiej chwili szał jest zaraźliwą chorobą. Przykre położenie...
Wypił potężny łyk konjaku, poczęstował mnie, a potem... ładnym tenorem zaintonował arją z jakiejś operetki. Zachmurzone Francuzki rozjaśniły twarze i zaczęły śpiewać razem z Anglikiem. Nawet mój rodak zapomniał o obiedzie i zawtórował im fałszywym basem, nieustannie myląc się w melodji.
Tylko ja milczałem, zdumiony i przerażony. Ten śpiew nad przepaścią, po tak strasznym wypadku, dał mi poznać nadludzką odwagę Anglika, ale i grozę położenia.
— Śpiewaj pan! — zawołała do mnie jedna z dam. — Jest to najlepszy sposób na nudy i zimno.
— Może także zwróci na nas uwagę górali — dodała druga.
I zaczęli we troje nową arją, jeszcze weselszą. Tym razem mój ziomek darł się bez ceremonji, po polsku, w te słowa:
„Żeby cię djabli porwali, Angliku, razem z twoją górą! Gdybym nie bał się Szwajcarów, zjadłbym cię zamiast cielęciny na obiad“.
Anglik bardzo uprzejmie zwracał do niego twarz pobladłą i wywijał takt ręką.
Wtem... usłyszeliśmy jakiś głos zdołu. Anglik zerwał się na równe nogi i pobiegł w tę stronę gzymsu, z której rzucił się Niemiec.
— Hop! hop! — wołano zdołu.
— Hop! hop! — odpowiedzieliśmy chórem.
Obie damy pocałowały się z radości.
— Nie zabiłem się! — wołał głos. — Schodźcie państwo tędy nadół!... Pyszna droga!...
Ze zdumieniem poznaliśmy głos naszego Niemca.
— Z tego gzymsu panowie możecie zeskoczyć, jest zaledwo kilka łokci wysoko... Ale damy trzeba znieść na ramionach — krzyczał Niemiec.
— Chwała Bogu! — zawołał mój ziomek — przynajmniej zjem dziś kolacją!...
I skoczył prosto w mgłę.
Usłyszeliśmy znowu grzechot kamieni i biadający głos ziomka:
— A niech go piorun trzaśnie z taką drogą!... Pewniem nogę wywichnął...
Poczem usłyszeliśmy w dole rozmowę. Widocznie już spotkał się z Niemcem.
Zkolei zeszliśmy wszyscy, pomimo protestu pań, które w żaden sposób nie chciały stawać na ramionach Anglika. Wkońcu jednak rozmyśliły się: skała bowiem w tem miejscu tworzyła rodzaj progu, wysokiego na trzy do czterech łokci, skąd trzeba było albo skakać, albo schodzić przy pomocy osoby, stojącej na dole.
Opuściwszy fatalny gzyms, znaleźliśmy się na spadzistym stoku, od góry do dołu zasypanym kamieniami. To też nie szliśmy, ale staczaliśmy się z ogromną szybkością i hałasem, wziąwszy się we czworo za ręce: panie w środku, a my z Anglikiem na skrzydłach. Poniżej nas, trochę z boku, ujrzeliśmy we mgle jadące dwa cienie: był to mój ziomek i niedoszły samobójca — Niemiec. Pomimo wielkiej szybkości, nieomal przez kilka minut toczyliśmy się po stromym spadku góry. Im jednak spadaliśmy niżej, tem bardziej mgła rzedniała; nareszcie w połowie spadku ujrzeliśmy dolinę, a na niej kilka pasterskich szaletów.
Gdy w kwadrans później zeszliśmy się wszyscy na łące, Anglik, wziąwszy Niemca pod rękę, rzekł do pań:
— Czy panie wiedzą, że przed godziną ten człowiek chciał się zabić?
Samobójca, zawstydzony, odszedł nabok, a Francuzki, widząc powagę, z jaką Anglik mówił, zaczęły się śmiać. Nawet mój ziomek uważał to za doskonały koncept. Ale gdyśmy opowiedzieli wypadek, jedna z dam rozpłakała się, a druga dostała spazmów.
Istotnie chwilowemu szaleństwu naszego towarzysza zawdzięczaliśmy życie. Gzyms bowiem wisiał nad przepaścią, a tylko w tem miejscu, skąd skoczył Niemiec, można było zejść w dolinę bez narażenia się na śmierć.
Reszta jego przygody była dosyć prosta.
Rzuciwszy się ze skały, trafił na warstwę kamyków, a chcąc prędzej skończyć ze swoim zawrotem głowy, biegł przed siebie na oślep. Po kilku minutach wyminął strefę mgły i zobaczył — drogę bezpieczną. Wtedy, ochłonąwszy ze wzruszenia, z niemałym trudem wdrapał się znowu na górę, aby nas z niej sprowadzić.
— No, i co pan powiesz — zakończył mój przyjaciel — że od tego wypadku Niemiec najzupełniej pozbył się zawrotu głowy... Został nawet członkiem klubu alpejskiego, a dziś jego nazwisko spotykam na liście turystów, którzy wchodzą na najwyższe szczyty...
Niektórzy ludzie mają pociąg do zbierania osobliwości, kosztowniejszych, lub mniej kosztownych, na jakie kogo stać. Ja także posiadam zbiorek, lecz skromny, jak zwykle w początkach.
Jest tam mój dramat, który pisałem jeszcze w gimnazjum na lekcjach języka łacińskiego... Jest kilka zasuszonych kwiatów, które trzeba będzie zastąpić nowemi, jest...
Zdaje się, że niema nic więcej, oprócz pewnej bardzo starej i zniszczonej kamizelki.
Oto ona. Przód spłowiały, a tył przetarty. Dużo plam, brak guzików, na brzegu dziurka, wypalona zapewne papierosem. Ale najciekawsze w niej są ściągacze. Ten, na którym znajduje się sprzączka, jest skrócony i przyszyty do kamizelki wcale nie po krawiecku, a ten drugi, prawie na całej długości, jest pokłuty zębami sprzączki.
Patrząc na to, odrazu domyślasz się, że właściciel odzienia zapewne codzień chudnął i wreszcie dosięgnął tego stopnia, na którym kamizelka przestaje być niezbędną, ale natomiast okazuje się bardzo potrzebnym zapięty pod szyję frak z magazynu pogrzebowego.
Wyznaję, że dziś chętnie odstąpiłbym komu ten szmat sukna, który mi robi trochę kłopotu. Szaf na zbiory jeszcze nie mam, a nie chciałbym znowu trzymać chorej kamizelczyny między własnemi rzeczami. Był jednak czas, żem ją kupił za cenę znakomicie wyższą od wartości, a dałbym nawet i drożej, gdyby umiano się targować. Człowiek miewa w życiu takie chwile, że lubi otaczać się przedmiotami, które przypominają smutek.
Smutek ten nie gnieździł się u mnie, ale w mieszkaniu bliskich sąsiadów. Z okna mogłem codzień spoglądać do wnętrza ich pokoiku.
Jeszcze w kwietniu było ich troje: pan, pani i mała służąca, która sypiała, o ile wiem, na kuferku za szafą. Szafa była ciemno-wiśniowa. W lipcu, jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, zostało ich tylko dwoje: pani i pan, bo służąca przeniosła się do takich państwa, którzy płacili jej trzy ruble na rok i codzień gotowali obiady.
W październiku została już tylko — pani, sama jedna. To jest niezupełnie sama, ponieważ w pokoju znajdowało się jeszcze dużo sprzętów: dwa łóżka, stół, szafa... Ale na początku listopada, sprzedano z licytacji niepotrzebne rzeczy, a przy pani, ze wszystkich pamiątek po mężu, została tylko kamizelka, którą obecnie posiadam.
Lecz w końcu listopada, pewnego dnia, pani zawołała do pustego mieszkania handlarza starzyzny i sprzedała mu swój parasol za dwa złote i kamizelkę po mężu za czterdzieści groszy. Potem zamknęła mieszkanie na klucz, powoli przeszła dziedziniec, w bramie oddała klucz stróżowi, chwilę popatrzyła w swoje niegdyś okno, na które padały drobne płatki śniegu, i — znikła za bramą.
Na dziedzińcu został handlarz starzyzny. Podniósł do góry wielki kołnierz kapoty, pod pachę wetknął dopiero co kupiony parasol i, owinąwszy w kamizelkę ręce czerwone z zimna, mruczał:
— Handel, panowie... handel!...
Zawołałem go.
— Pan dobrodziej ma co do sprzedania? — zapytał, wchodząc.
— Nie, chcę od ciebie coś kupić.
— Pewnie wielmożny pan chce parasol?... — odparł Żydek.
Rzucił na ziemię kamizelkę, otrząsnął śnieg z kołnierza i z wielką usilnością począł otwierać parasol.
— A fajn mebel!... — mówił. — Na taki śnieg, to tylko taki parasol... Ja wiem, że wielmożny pan może mieć całkiem jedwabny parasol, nawet ze dwa. Ale to dobre tylko na lato!...
— Co chcesz za kamizelkę? — spytałem.
— Jake kamyzelkie?... — odparł zdziwiony, myśląc zapewne o swojej własnej.
Ale wnet opamiętał się i szybko podniósł leżącą na ziemi.
— Za te kamyzelkie?... Pan dobrodziej pyta się o te kamyzelkie?...
A potem, jakby zbudziło się w nim podejrzenie, spytał:
— Co wielmożnego pana po take kamyzelkie?!...
— Ile chcesz za nią?
Żydowi błysnęły żółte białka, a koniec wyciągniętego nosa poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Da wielmożny pan... rubelka! — odparł, roztaczając mi przed oczyma towar w taki sposób, ażeby okazać wszystkie jego zalety.
— Dam ci pół rubla.
— Pół rubla?... taky ubjór?... To nie może być! — mówił handlarz.
— Ani grosza więcej.
— Niech wielmożny pan żartuje zdrów!... — rzekł, klepiąc mnie po ramieniu. — Pan sam wi, co taka rzecz jest warta. To przecie nie jest ubjór na małe dziecko, to jest na dorosłe osoby...
— No, jeżeli nie możesz oddać za pół rubla, to już idź. Ja więcej nie dam.
— Ino niech się pan nie gniewa! — przerwał, mięknąc. — Na moje sumienie, za pół rubelka nie mogę, ale — ja zdaje się na pański rozum... Niech pan sam powie: co to jest wart, a ja się zgodzę!... Ja wolę dołożyć, byle to się stało, co pan chce.
— Kamizelka jest warta pięćdziesiąt groszy, a ja ci daję pół rubla.
— Pół rubla?... Niech będzie już pół rubla!... — westchnął, wpychając mi kamizelkę w ręce. — Niech będzie moja strata, byle ja z gęby nie robił... ten wjatr!...
I wskazał ręką na okno, za którem kłębił się tuman śniegu.
Gdym sięgnął po pieniądze, handlarz, widocznie coś przypomniawszy sobie, wyrwał mi jeszcze raz kamizelkę i począł szybko rewidować jej kieszonki.
— Czegoż ty tam szukasz?
— Możem co zostawił w kieszeni, nie pamiętam! — odparł najnaturalniejszym tonem, a zwracając mi nabytek, dodał:
Niech jaśnie pan dołoży choć z dziesiątkę!...
— No, bywaj zdrów! — rzekłem, otwierając drzwi.
— Upadam do nóg!... Mam jeszcze w domu bardzo porządne futro...
I jeszcze z za progu wytknąwszy głowę, zapytał:
— A może wielmożny pan każe przynieść serki owczych?...
W parę minut znowu wołał na podwórzu: „Handel! handel!...“ — a gdym stanął w oknie, ukłonił mi się z przyjacielskim uśmiechem.
Śnieg zaczął tak mocno padać, że prawie zmierzchło się. Położyłem kamizelkę na stole i począłem marzyć to o pani, która wyszła za bramę niewiadomo dokąd, to o mieszkaniu, stojącem pustką obok mego, to znowu o właścicielu kamizelki, nad którym coraz gęstsza warstwa śniegu narasta...
Jeszcze trzy miesiące temu, słyszałem, jak w pogodny dzień wrześniowy rozmawiali ze sobą. W maju pani raz nawet — nuciła jakąś piosenkę, on śmiał się, czytając „Kurjera Świątecznego“. A dziś...
Do naszej kamienicy sprowadzili się na początku kwietnia. Wstawali dość rano, pili herbatę z blaszanego samowaru i razem wychodzili do miasta. Ona na lekcje, on do biura.
Był to drobny urzędniczek, który na naczelników wydziałowych patrzył z takim podziwem, jak podróżnik na Tatry. Zato musiał dużo pracować, po całych dniach. Widywałem nawet go i o północy, przy lampie, zgiętego nad stolikiem.
Żona zwykle siedziała przy nim i szyła. Niekiedy spojrzawszy na niego, przerywała swoją robotę i mówiła tonem upominającym:
— No, już dość będzie, połóż się spać.
— A ty kiedy pójdziesz spać?...
— Ja... jeszcze tylko dokończę parę ściegów...
— No... to i ja napiszę parę wierszy...
Znowu oboje pochylali głowy i robili swoje. I znowu po niejakim czasie pani mówiła:
— Kładź się!... kładź się!...
Niekiedy na jej słowa odpowiadał mój zegar, wybijając pierwszą.
Byli to ludzie młodzi, ani ładni, ani brzydcy, wogóle spokojni. O ile pamiętam, pani była znacznie szczuplejsza od męża, który miał budowę wcale tęgą. Powiedziałbym, że nawet za tęgą na tak małego urzędnika.
Co niedzielę, około południa, wychodzili na spacer, trzymając się pod ręce, i wracali do domu późno wieczór. Obiad zapewne jedli w mieście. Raz, spotkałem ich przy bramie, oddzielającej ogród Botaniczny od Łazienek. Kupili sobie dwa kufle doskonałej wody i dwa duże pierniki, mając przy tem spokojne fizjognomje mieszczan, którzy zwykli jadać przy herbacie gorącą szynkę z chrzanem.
Wogóle biednym ludziom niewiele potrzeba do utrzymania duchowej równowagi. Trochę żywności, dużo roboty i dużo zdrowia. Reszta sama się jakoś znajduje.
Moim sąsiadom, o ile się zdaje, nie brakło żywności, a przynajmniej roboty. Ale zdrowie nie zawsze dopisywało.
Jakoś w lipcu pan zaziębił się, zresztą niebardzo. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności, dostał jednocześnie tak silnego krwotoku, że aż stracił przytomność.
Było to już w nocy. Żona, utuliwszy go na łóżku, sprowadziła do pokoju stróżowę, a sama pobiegła po doktora. Dowiadywała się o pięciu, ale znalazła ledwie jednego, i to wypadkiem, na ulicy.
Doktór, spojrzawszy na nią przy blasku migotliwej latarni, uznał za stosowne ją przedewszystkiem uspokoić. A ponieważ chwilami zataczała się, zapewne ze zmęczenia, a dorożki na ulicy nie było, więc podał jej rękę, i idąc tłomaczył, że krwotok jeszcze niczego nie dowodzi.
— Krwotok może być z krtani, z żołądka, z nosa, z płuc rzadko kiedy. Zresztą, jeżeli człowiek zawsze był zdrów, nigdy nie kaszlał...
— O, tylko czasami! — szepnęła pani, zatrzymując się dla nabrania tchu.
— Czasami? to jeszcze nic. Może mieć lekki katar oskrzeli.
— Tak... to katar! — powtórzyła pani, już głośno.
— Zapalenia płuc nie miał nigdy?...
— Owszem!... — odparła pani, znowu stając.
Trochę się nogi pod nią chwiały.
— Tak, ale zapewne już dawno?... — pochwycił lekarz.
— O, bardzo... bardzo dawno!... — potwierdziła z pośpiechem. — Jeszcze tamtej zimy.
— Półtora roku temu.
— Nie... Ale jeszcze przed nowym rokiem... O, już dawno!
— A!... Jaka to ciemna ulica, a w dodatku niebo trochę zasłonięte... — mówił lekarz.
Weszli do domu. Pani z trwogą zapytała stróża: co słychać? — i dowiedziała się, że nic. W mieszkaniu, stróżowa także powiedziała jej, że nic nie słychać, a chory drzemał.
Lekarz ostrożnie obudził go, wybadał i także powiedział, że to nic.
— Ja zaraz mówiłem, że to nic! — odezwał się chory.
— O, nic!... — powtórzyła pani, ściskając jego spotniałe ręce. — Wiem przecie, że krwotok może być z żołądka, albo z nosa. U ciebie pewnie z nosa... Tyś taki tęgi, potrzebujesz ruchu, a ciągle siedzisz... Prawda, panie doktorze, że on potrzebuje ruchu?...
— Tak! tak!... Ruch jest wogóle potrzebny, ale małżonek pani musi parę dni poleżyć. Czy może wyjechać na wieś?
— Nie może... — szepnęła pani ze smutkiem.
— No — to nic! Więc zostanie w Warszawie. Ja będę go odwiedzał, a tymczasem — niech sobie poleży i odpocznie.
Gdyby się zaś krwotok powtórzył... — dodał lekarz.
— To co, panie? — spytała żona, blednąc jak wosk.
— No, to nic. Mąż pani wypocznie, tam się zasklepi...
— Tam... w nosie? — mówiła pani, składając przed doktorem ręce.
— Tak... w nosie! Rozumie się. Niech pani uspokoi się, a resztę zdać na Boga. Dobranoc.
Słowa doktora tak uspokoiły panią, że po trwodze, jaką przechodziła od kilku godzin, zrobiło się jej prawie wesoło.
— No, i cóż to tak wielkiego! — rzekła, trochę śmiejąc się, a trochę popłakując.
Uklękła przy łóżku chorego i zaczęła całować go po rękach.
— Cóż tak wielkiego! — powtórzył pan cicho i uśmiechnął się. — Ile to krwi na wojnie z człowieka upływa, a jednak jest potem zdrów!...
— Już tylko nic nie mów — prosiła go pani.
Na dworze zaczęło świtać. W lecie, jak wiadomo, noce są bardzo krótkie.
Choroba przeciągnęła się znacznie dłużej niż myślano. Mąż nie chodził już do biura, co mu tem mniej robiło kłopotu, że jako urzędnik najemny, nie potrzebował brać urlopu, a mógł wrócić, kiedyby mu się podobało i — o ile znalazłby miejsce. Ponieważ, gdy siedział w mieszkaniu, był zdrowszy, więc pani wystarała się jeszcze o kilka lekcyj na tydzień i za ich pomocą opędzała domowe potrzeby.
Wychodziła zwykle do miasta o ósmej rano. Około pierwszej wracała na parę godzin do domu, ażeby ugotować mężowi obiad na maszynce, a potem znowu wybiegała na jakiś czas.
Zato już wieczory spędzali razem. Pani zaś, aby nie próżnować, brała trochę więcej do szycia.
Jakoś w końcu sierpnia spotkała się pani z doktorem na ulicy. Długo chodzili razem. Wkońcu pani schwyciła doktora za rękę i rzekła błagalnym tonem:
— Ale swoją drogą niech pan do nas przychodzi. Może też Bóg da!... On tak się uspakaja po każdej pańskiej wizycie...
Doktór obiecał, a pani wróciła do domu, jakby spłakana. Pan też, skutkiem przymusowego siedzenia, zrobił się jakiś drażliwy i zwątpiały. Zaczął wymawiać żonie, że jest zanadto o niego troskliwa, że on mimo to umrze, a wkońcu zapytał:
— Czy nie powiedział ci doktór, że ja nie przeżyję kilku miesięcy?
Pani zdrętwiała.
— Co ty mówisz? — rzekła. — Skąd ci takie myśli?...
Chory wpadł w gniew.
— Oo, chodźże tu do mnie, o tu!... — mówił gwałtownie, chwytając ją za ręce. — Patrz mi prosto w oczy i odpowiadaj: nie mówił ci doktór?
I utopił w niej rozgorączkowane spojrzenie. Zdawało się, że pod tym wzrokiem mur wyszeptałby tajemnicę, gdyby ją posiadał.
Na twarzy kobiety ukazał się dziwny spokój. Uśmiechała się łagodnie, wytrzymując to dzikie spojrzenie. Tylko jej oczy jakby szkłem zaszły.
— Doktór mówił — odparła — że to nic, tylko że musisz trochę wypocząć...
Mąż nagle puścił ją, zaczął drżeć i śmiać się, a potem machając ręką, rzekł:
— No, widzisz, jakim ja nerwowy!... Koniecznie ubrdało mi się, że doktór zwątpił o mnie... Ale... przekonałaś mnie... Już jestem spokojny!...
I coraz weselej śmiał się ze swoich przywidzeń.
Zresztą taki atak podejrzliwości nigdy się już nie powtórzył. Łagodny spokój żony był przecie najlepszą dla chorego wskazówką, że stan jego nie jest złym.
Bo i z jakiej racji miał być zły?
Był wprawdzie kaszel, ale — to z kataru oskrzeli. Czasami, skutkiem długiego siedzenia, pokazywała się krew — z nosa. No, miewał też jakby gorączkę, ale właściwie nie była to gorączka, tylko — taki stan nerwowy.
Wogóle czuł się coraz zdrowszym. Miał nieprzepartą chęć do jakichś dalekich wycieczek, lecz — trochę sił mu brakło. Przyszedł nawet czas, że w dzień nie chciał leżyć w łóżku, tylko siedział na krześle ubrany, gotowy do wyjścia, byle go opuściło to chwilowe osłabienie.
Niepokoił go tylko jeden szczegół.
Pewnego dnia, kładąc kamizelkę, uczuł, że jest jakoś bardzo luźna.
— Czybym aż tak schudł?... — szepnął.
— No, naturalnie, że musiałeś trochę zmizernieć — odparła żona. — Ale przecież nie można przesadzać...
Mąż bacznie spojrzał na nią. Nie oderwała nawet oczu od roboty. Nie, ten spokój nie mógł być udany!... Żona wie od doktora, że on nie jest tak znowu bardzo chory, więc niema powodu martwić się.
W początkach września nerwowe stany, podobne do gorączki, występowały coraz silniej, prawie po całych dniach.
— To głupstwo! — mówił chory. — Na przejściu od lata do jesieni najzdrowszemu człowiekowi trafia się jakieś rozdrażnienie, każdy jest nieswój... To mnie tylko dziwi: dlaczego moja kamizelka leży na mnie coraz luźniej?... Strasznie musiałem schudnąć, i naturalnie dopóty nie mogę być zdrowym, dopóki mi ciała nie przybędzie, to darmo!...
Żona bacznie przysłuchiwała się temu i musiała przyznać, że mąż ma słuszność.
Chory codzień wstawał z łóżka i ubierał się, pomimo że bez pomocy żony nie mógł wciągnąć na siebie żadnej sztuki ubrania. Tyle przynajmniej wymogła na nim, że na wierzch nie kładł surduta, tylko paltot.
— Dziwić się tu — mówił nieraz, patrząc w lustro — dziwić się tu, że ja nie mam sił. Ależ jak wyglądam!...
— No, twarz zawsze łatwo się zmienia — wtrąciła żona.
— Prawda, tylko że ja i w sobie chudnę...
— Czy ci się nie zdaje? — spytała pani z akcentem wielkiej wątpliwości.
Zamyślił się.
— Ha! może i masz racją... Bo nawet... od kilku dni uważam, że... coś... moja kamizelka...
— Dajże pokój! — przerwała pani — przecież nie utyłeś...
— Kto wie? Bo, o ile uważam po kamizelce, to...
— W takim razie powinnyby ci wracać siły.
— Oho! chciałabyś tak zaraz... Pierwej muszę przecież choć cokolwiek nabrać ciała. Nawet powiem ci, że choć i odzyskam ciało, to i wtedy jeszcze nie zaraz nabiorę sił...
A co ty tam robisz za szafą?... — spytał nagle.
— Nic. Szukam w kufrze ręcznika, a nie wiem... czy jest czysty.
— Nie wysilajże się tak, bo aż ci się głos zmienia... To przecież ciężki kufer...
Istotnie, kufer musiał być ciężki, bo pani aż porobiły się wypieki na twarzy. Ale była spokojna.
Odtąd chory coraz pilniejszą zwracał uwagę na swoją kamizelkę. Co parę zaś dni wołał do siebie żonę i mówił:
— No... patrzajże. Sama się przekonaj: wczoraj mogłem tu jeszcze włożyć palec, o — tu... A dziś już nie mogę. Ja istotnie zaczynam nabierać ciała!...
Ale pewnego dnia radość chorego nie miała granic. Kiedy żona wróciła z lekcyj, powitał ją z błyszczącemi oczyma i rzekł, bardzo wzruszony:
— Posłuchaj mnie, powiem ci jeden sekret... Ja z tą kamizelką, widzisz, trochę szachrowałem. Ażeby ciebie uspokoić, codzień sam ściągałem pasek, i dlatego — kamizelka była ciasna... Tym sposobem dociągnąłem wczoraj pasek do końca. Już martwiłem się, myśląc, że się wyda sekret, gdy wtem dziś... Wiesz, co ci powiem?... Ja, dziś, daję ci najświętsze słowo, zamiast ściągać pasek, musiałem go trochę rozluźnić!... Było mi formalnie ciasno, choć jeszcze wczoraj było cokolwiek luźniej...
No, teraz i ja wierzę, że będę zdrów... Ja sam!... Niech doktór myśli, co chce...
Długa mowa tak go wysiliła, że musiał przejść na łóżko. Tam jednak, jako człowiek, który bez ściągania pasków zaczyna nabierać ciała, nie położył się, ale, jak w fotelu, oparł się w objęciach żony.
— No, no!... — szeptał — ktoby się spodziewał?... Przez dwa tygodnie oszukiwałem moją żonę, że kamizelka jest ciasna, a ona dziś naprawdę sama ciasna!...
No... no!...
I przesiedzieli, tuląc się jedno do drugiego, cały wieczór.
Chory był wzruszony, jak nigdy.
— Mój Boże! — szeptał, całując żonę po rękach — a ja myślałem, że już tak będę chudnął do... końca. Od dwu miesięcy, dziś dopiero, pierwszy raz, uwierzyłem w to, że mogę być zdrów.
Bo to przy chorym wszyscy kłamią, a żona najwięcej. Ale kamizelka — ta już nie skłamie!...
Dziś, patrząc na starą kamizelkę, widzę, że nad jej ściągaczami pracowały dwie osoby. Pan — codzień posuwał sprzączkę, ażeby uspokoić żonę, a pani codzień — skracała pasek, aby mężowi dodać otuchy.
„Czy znowu zejdą się kiedy oboje, ażeby powiedzieć sobie cały sekret o kamizelce?...“ — myślałem, patrząc na niebo.
Nieba prawie już nie było nad ziemią. Padał tylko śnieg, taki gęsty i zimny, że nawet w grobach marzły ludzkie popioły.
Kiedy na niebie dogasają blaski słońca, z ziemi wynurza się zmierzch. Zmierzch — wielka armja nocy, o tysiącach niewidzialnych kolumn i miljardach żołnierzy. Potężna armja, która od niepamiętnych czasów pasuje się ze światłem,pierzcha każdego poranku, zwycięża każdego wieczora, panuje od zachodu do wschodu słońca, a w dzień, rozbita, chowa się po kryjówkach i czeka.
Czeka w górskich przepaściach i miejskich piwnicach, w gąszczu lasu i w głębi ciemnych jezior. Czeka, kryjąc się w przedwiecznych jaskiniach ziemi, w kopalniach, po rowach, w kątach domów, w załamkach murów. Rozproszona i napozór nieobecna, wypełnia jednak wszystkie skrytki. Jest w każdej szczelinie kory drzew, w fałdach ludzkiego odzienia, leży pod najmniejszem ziarnem piasku, czepia się najcieńszej nici pajęczej i czeka. Wypłoszona z jednego miejsca, w okamgnieniu przenosi się na inne, korzystając z lada sposobności, aby powrócić tam, skąd ją wygnano, wedrzeć się na niezajęte stanowiska i zalać ziemię.
Kiedy gaśnie słońce, armja zmroków gęstemi szeregami wysuwa się ze swych ucieczek, cicha i ostrożna. Zapełnia korytarze domów, sienie i źle oświecone schody; z pod szaf i stołów wypełzuje na środek pokoju i obsiada firanki; przez lufty piwnic i szyby okien wysuwa się na ulice, w głuchem milczeniu szturmuje ściany i dachy, i zaczajona na szczytach, cierpliwie czeka, aż na zachodzie zbledną różowe obłoki.
Jeszcze chwilka, i nagle zerwie się olbrzymi wybuch ciemności, sięgającej od ziemi do nieba. Zwierzęta skryją się po legowiskach, człowiek ucieknie do domu; życie, jak roślina bez wody, skurczy się i pocznie usychać. Barwy i kształty rozpłyną się w nicestwie; trwoga, błąd i występek obejmą panowanie nad światem.
W takiej chwili, na pustoszejących ulicach Warszawy ukazuje się dziwna postać ludzka, z drobnym płomykiem nad głową. Szybko biegnie przez chodnik, jakby ją ścigały ciemności, przy każdej latarni zatrzymuje się na mgnienie i roznieciwszy wesołe światło, znika, jak cień.
I tak każdego dnia w roku. Czy na polach wiosna dyszy zapachem kwiatów, czy sroży się lipcowa burza, czy rozhukane na ulicach jesienne wichry miotają tumanami kurzu, czy w powietrzu kłębią się zimowe śniegi — on zawsze, skoro tylko nadejdzie wieczór, ze swym płomykiem przebiega miejskie chodniki, roznieca światło, a potem znika, jak cień.
Skąd się ty bierzesz, człowieku, i gdzie kryjesz się, że nie znamy twoich rysów, ani słyszymy głosu? Czy masz ty żonę albo matkę, która czeka twego powrotu? Albo dzieci, które, pozostawiwszy w kącie twoją latarkę, wdzierają ci się na kolana i obejmują cię za szyję? Czy ty masz przyjaciół, którym opowiadasz swoje pociechy i zgryzoty, albo choć znajomych, z którymi mógłbyś porozmawiać bodaj o codziennych zdarzeniach?
Czy ty wogóle posiadasz jaki dom, w którymby cię znaleźć można? imię, którem możnaby ciebie zawołać? potrzeby i uczucia, któreby cię robiły takim, jak my, człowiekiem? Czyli też jesteś naprawdę istotą bezkształtną, milczącą i nieujętą, co ukazuje się tylko o zmroku, roznieca światło, a potem znika, jak cień?
Odpowiedziano mi, że jest to naprawdę człowiek, a nawet dano jego adres. Poszedłem do wskazanego domu i zapytałem stróża:
— Czy u was mieszka ten, co zapala latarnie po ulicach?
— U nas.
— A gdzie?
— W tamtej komórce.
Komórka była zamknięta. Spojrzałem przez okno, alem tylko zobaczył tapczan przy ścianie, a obok niego na wysokim kiju latarkę. Latarnika nie było.
— Powiedz mi przynajmniej, jak on wygląda?
— Kto go tam wie — odparł stróż, wzruszając ramionami. — Sam go nawet dobrze nie znam — dodał — bo po dniu nigdy w izbie nie siedzi.
W pół roku przyszedłem drugi raz.
— A dziś niema w domu latarnika?
— Oho! — rzekł stróż — niema i nie będzie. Wczoraj go pochowali. Umarł.
Stróż zamyślił się.
Zapytawszy o kilka szczegółów, pojechałem na cmentarz.
— Pokażcie mi, grabarzu, gdzie tu wczoraj pochowano latarnika?
— Latarnika?... — powtórzył. — Kto go tam wie! Trzydziestu pasażerów było wczoraj.
— Ależ on pochowany w oddziale najuboższych.
— Takich zwaliło się dwudziestu pięciu.
— Ale on leżał w niemalowanej trumnie.
— Takich zwieźli szesnaście.
Tym sposobem nie poznałem ani twarzy, ani nazwiska, ani nawet nie widziałem jego grobu. I został tem po śmierci, czem był za życia: istotą widzialną tylko o zmroku, niemą i niepochwytną, jak cień.
Kto nie był na wystawie, niech śpieszy ją zobaczyć. Niech śpieszy, bo życie jest krótkie, a podobne widowiska urządzają się tylko raz na lat kilkanaście. Niech śpieszy, bo niedługo z czubatych dachów, które widać przez parkan, spadnie las chorągwi, a sama wystawa zamieni się na kupę desek i pusty plac Ujazdowski...
Kto więc nie był, niech nie ociąga się, nie zwłóczy, nie odkłada na jutro, bo nie wiemy, na jak długo straci sposobność ujrzenia dziwnego miasta, bardzo dziwnego, najdziwniejszego wynalazku z tych, jakie porobił fantastyczny wiek XIX-ty.
Miasto — rzecz znana. Niejeden widział wielkie miasta europejskie, słyszał o azjatyckich i wie, że nawet całkiem dzicy ludzie, zupełnie nadzy ludożercy także budują miasta. Nietylko ludożercy: nawet bobry, pszczoły, mrówki i termity wznoszą tłumne budowle, które również możnaby nazwać miastami.
Miasto więc we Francji i w Tasmanji, nad syberyjskiemi rzekami, których brzegu nie tknęła ludzka noga, pod strzechą ula i pod pniem sosny w naszych lasach, zawsze znaczy jedno i to samo. Jest ono zbiorową siedzibą żywych istot, nazywających się ludźmi czy bobrami, mrówkami albo pszczołami, wszystko jedno, lecz — istot żywych. Tak było od czasów Memfisu i Ekbatany aż po wiek XIX-ty, w którym dopiero przyszła ludziom chimeryczna myśl budowania miast... dla rzeczy martwych...
Osobliwe to miasta! W północnej strefie widzisz budynki tak przewiewne, jakie wznoszą się tylko pod równikiem, a tak lekkie, jak gdyby ten spokojny kraj był siedliskiem ciągłego trzęsienia ziemi. Widzisz ściany z płótna, z rzeźbionych desek, z brył węgla, albo z żelaznej koronki. Widzisz pałacyki, gdzie nikt nie mieszka, domy bez drzwi i okien, schody, po których nikt nie stąpa. W kaplicach, zamiast ołtarzy, rozpierają się szafy, napełnione perkalem, albo płótnem; w pawilonie, podobnym do obory, ściany kosztowniej są wytapetowane niż dom bogacza; w rajtszuli słychać dźwięki organów. Spotykasz kolumnadę, o jakiej nie marzono w Grecji: z beczek i rur kanalizacyjnych, a pod przejrzystym dachem szereg pieców. W namiocie rzymskich legjonistów kryją się dziecinne wózki i kolebki; w półciemnym damskim buduarze widzisz zbiór nasion i czujesz zaduch klajstru; w jarmarcznym straganie sprzedają na kubki i łokcie najmistyczniejszą siłę natury — elektryczność...
Wszystkie te budowle ustawiono pod sznur, przedzielono ulicami, obwieszono girlandami, festonami i trójbarwnemi chorągwiami. Zdaje ci się, iż wpadłeś do miasta, którego ludność obchodzi jakieś wesołe święto, przyczem nie brakuje odgłosu dzwonów, ani muzyki, ani nawet stukania kufli.
Lecz właściwi mieszkańcy tych pałaców, kaplic, stodół, obór, namiotów i straganów, we wspaniałych teremach siedzą bez ruchu, nawet bez śladu życia. Nie zapraszają cię, abyś ich odwiedził, nie kryją się, gdy przychodzisz. Są obojętni dla pochwał i niewyczerpanie pobłażliwi dla natręctwa. Na swoich uroczystych miejscach siedzą bez dumy, ale i bez zakłopotania, spokojni i jednostajni jak wieczność. Każdemu patrzą prosto w oczy, bez pokory wobec członków komitetu, bez dreszczu wobec sędziów, bez ziewania wobec pospolitych śmiertelników. Cechą wspólną im wszystkim jest nadludzkie poczucie godności, które posiada każdy, bez względu jak się nazywa: lokomobilą czy imbrykiem, srebrnym puharem, który będzie nagrodą wyścigowego zwycięzcy, czy kolczastym drutem, któremu całe życie zejdzie na niepuszczaniu bydła w szkodę.
Dziwne, bardzo dziwne miasto! Więc śpieszcie się je zobaczyć. Śpieszcie zobaczyć, z jaką powagą świętują i przyjmują hołdy rzeczy martwe, których nikt nie uczył dobrego wychowania. Śpieszcie zobaczyć mały stołeczek, który w zwykłych czasach jest małym stołeczkiem pod nogi, a dziś fenomenem, odwiedzanym przez dygnitarzy świeckich i duchownych. Uczcie się łagodności od machiny parowej, której siła jest tak wielka, że jednym zamachem zdruzgotałaby słonia i wieloryba, a mimo to między szprychami jej potężnego kola siadają dzieci. Przekonajcie się, że pendzle ze szczeciny mają własną estetykę, i że skromna igła przechodzi cały system edukacyjny o bajecznej ilości trzydziestu klas!... Zobaczcie, jak wygląda jaśnie-oświeconość mosiądzu, wyczyszczonego pomadą do metali, i znajdźcie tak starożytnego szlachcica, którego ród przy węglu kamiennym nie byłby parwenjuszem. Porównajcie waszą litość z tkliwością opatrunkowej waty albo plasterka do nagniotków, i dobroczynność waszych serc z twardością młyńskiego kamienia, któremu cały świat zawdzięcza chleb powszedni.
Bardzo szczególne miasto...
Nawet słońce, dowiedziawszy się o jego cudach, stanęło nieruchome nad Ujazdowskim placem i tak szeroko otwiera zdziwioną źrenicę, że wywołuje nieznośny upał. Pod jego wpływem z fontann ledwo sączy się strudzona woda, piwo wysycha w kuflach, a herbata w szklankach zmniejsza się o czwartą część objętości. Pod jego wpływem treść wspaniałego pawilonu nasion zredukowała się do kilku kwart zboża, a warszawskie krawiectwo i szewctwo zupełnie wyschły i wcale ich nie widać. Skutkiem gorąca tkaniny nabierają własności papieru, na papierach wykwitają napisy w językach ciepłego klimatu, a miejsce, przeznaczone na radomski pawilon, skurczyło się tak, iż niepodobna wybudować pawilonu, a tem samem wystawić okazów z Radomia.
Inne przedmioty, nasycone upałem, rozszerzają się nad wszelką miarę. Medal pamiątkowy, wybity w szopie za dwadzieścia groszy, na spiekocie, w rękach roznoszącego katalogi chłopca, podwaja wartość i kosztuje czterdzieści. W sercach niektórych wystawców tak nabrzmiewa ambicja, że zaczyna kipieć gniewem, parować plotkami, a nawet grozić wybuchem, który chciałby rozsadzić wyrok sędziów, komitet, wystawę, cały świat... Wzburzenie to ukoić może tylko jakiś niesłychanie wielki i niesłychanie złoty medal, połączony ze zniesławieniem wszystkich współzawodników.
Około dziesiątej rano plac był pusty, i jeszcze doskonale odróżniałeś każdego sędziego od każdego członka komitetu, którzy nawet mogli, gdyby im się tak podobało, na wszystkich alejach wystawy urządzać piesze wyścigi, pojedyńczo, sekcjami lub całemi oddziałami, wedle programu.
Ponieważ jednak płochość nie licuje z powagą urzędu, czcigodne więc te osoby oddawały się przyjemnościom ruchu tylko w sposób umiarkowany i uroczysty, który dowodził, że już znajdują się w krytycznej chwili sądzenia okazów i lada dzień uszczęśliwią wystawców licznem potomstwem złotych, srebrnych i bronzowych medali. Było tak pusto, że każdy wystawca nietylko poznawał swoich sędziów, ale jeszcze mógł porównywać ich wielkość z wysokością kotłów gorzelniczych, które, wyznajmy to, w powyższem zestawieniu wydawały się karłami.
Ale około południa, na placu, obok sędziów, ukazał się tłum pospolitych ludzi, który, znowu skutkiem wzmagającego się gorąca, dosięgnął niebywałych rozmiarów.
Wówczas zaś, ku zgorszeniu pełnych szacunku wystawców, zdarzyła się rzecz niesłychana.
W napływającej fali widzów sędziowie poczęli rozpuszczać się i tonąć.
Naprzód znikły ich niestrudzone nogi, potem piersi pełne obywatelskich uczuć, potem głowy, rzucające tyle światła na obecny stan naszego przemysłu, a nareszcie i kapelusze, które łagodziły oślepiające blaski swoich podstaw. Wkońcu zaś, gdy tłum zalał wszystkie aleje, napełnił wszystkie pawilony i opanował wszystkie kufelki, sędziowie rozpłynęli się w nim, jak cukier w wodzie. Tylko słabe migotanie ukazujących się gdzie niegdzie kokard i tabliczek, podtrzymywało w wystawcach otuchę, że jeszcze niewszystko zginęło, i że, gdy ludzki przybór opadnie, znajdą się na jakiej mieliźnie, jeżeli nie cali sędziowie, to przynajmniej pamiątki po nich w formie medali i listów pochwalnych.
Tłum wciąż przybierał i płynął niewiadomo dokąd.
Alejami szerokiemi płynął jak rzeka, w wąskich przejściach zamieniał się na wartki potok, rozbijał się i rozpryskiwał o wielkie kotły cukrownicze, na środku drogi tworzył wiry, a przy budynkach pienił się sukniami i piórami kobiet. Wlewał się do pawilonów, otaczał szafy, ocierał o ściany i znowu wypływał nazewnątrz, aby ustąpić miejsca nowej fali kołyszących się głów i turniur.
I gdy tak wszyscy tworzyli jedną masę ruchomą a bezwładną, którą popychała fatalność, każdej z tych kropli białych, czarnych, niebieskich, różowych i popielatych zdawało się, że ona coś wie, czegoś chce i czegoś szuka. Szuka czegoś nowego i niesłychanego, coby wypełniło pustkę jej duszy; szuka czegoś, co nazywa się zadowoleniem.
I każdej z tych kropli, póki była w domu, zdawało się, że to coś znajdzie na ulicy; wyszedłszy na ulicę, pomyślała, że owe coś znajdzie dopiero na placu wystawy. Zobaczywszy gromadę ludzi i budynków, szepnęła: „Otóż jest!...“ — i weszła w tłum najgęstszy, poczęła zaglądać do każdego pawilonu, każdej szafy, w każdy słoik i w każde oczy. Co chwilę zdawało się jej, że już ma owe coś, i znowu mówiła: „Otóż jest!...“
Przyjrzawszy się jednak bliżej, zobaczyła tylko parę znanych wąsików, albo sztukę perkalu, albo farbę jaskrawego koloru, albo błyszczący medal cynowy.
Niekiedy świsnęła lokomobila, zagrała muzyka, albo znudzony próżniak pociągnął za serce wielkiego dzwonu.
Na każdy z tych odgłosów, w dwudziestu tysiącach serc budziła się nowa otucha, dwadzieścia tysięcy ust szeptało: „Otóż jest!...“ — dwadzieścia tysięcy istot, obdarzonych wolną wolą, biegło do świstawki lub dzwonu, i — znowu przekonywano się, że to tylko dzwon albo świstawka, a bynajmniej nie owe coś, czego szukają.
Mimo to każdy wciąż szukał, spodziewał się, doznawał zawodu i — znowu szukał lub czekał dalej. Zarówno zwiedzający, którzy nic nie zobaczyli, jak i odbierający bilety, którym nic osobliwego nie udało się pochwycić; zarówno czujna policja i straż ogniowa, jak i zmęczeni wystawcy, którym ta jedna myśl spędzała sen z oczu, że coś przyjdzie do ich szafki, że z ich drutów, pieców, albo trzewików stanie się coś nadzwyczajnego, że szeleszczące na dachach chorągwie, piasek, co skrzypi pod nogami przechodniów, i wiatr, co porusza festony pawilonów, nie szeleszczą dla własnej przyjemności, ale im, wystawcom, zapowiadają — coś...
Tymczasem obok świętujących przedmiotów, którym składano hołdy, i obok ludzi, którzy szukali tego na wystawie, czego nie mogli znaleźć nawet we własnych sercach, wystąpiła trzecia potęga — kurzu. Kurz, zbiorowisko niewidzialnych i niepochwytnych jednostek, równie ciekawy i natrętny jak ludzie, lecz od nich nieskończenie potężniejszy. Kurz, który nietylko chodził po ulicach i ścieżkach, ale wzbijał się nad pawilony, odpoczywał na chorągwiach i drzewach. Nie płacąc za bilet wejścia, widział on więcej niż ci, którzy kupowali loże, więcej niż ci, co sądzili a nawet urządzali wystawę. Zaglądał do niewykończonych pawilonów, przeskakiwał sznury, których nie wolno przekraczać, wciskał się do szaf ze srebrem, do kranów machin, do papierów obradującego komitetu, i obejmował w posiadanie nawet to, na czem leżały napisy „Nie tykać!“ On wszystkiego dotykał, nie wyłączając kwiatów, włosów, a nawet trzewików damskich. Strudzony, odpoczywał na cukrach i piernikach, zgrzany kąpał się w piwie, albo chłodził w lodach, a potem wciskał się między ręce i rękawiczkę, rozgrzewał na szyjach i dla odmiany ssał najpiękniejsze usta. Gdzie on nie był, czego on nie wiedział, ten najpotężniejszy z maluczkich i pogardzanych!
W takich warunkach pamięć o zdrowiu nakazywała iść na piwo. Poszedłem, i na szczęście, w najciemniejszym kącie, przy stoliku tak małym, że go nie spostrzegli inni, znalazłem jedno wolne krzesło. Na drugiem już siedział jakiś człowiek, którego ponsowa twarz i załzawione oczy wskazywały, że bawi tu oddawna, nie przynosząc zakładowi uszczerbku.
Był to mężczyzna w średnim wieku. Miał wyszarzany surdut z bardzo osobliwym garniturem guzików, włosy desperata i fizjognomją marzyciela, który się niekiedy upija. Rozpięty, nie pierwszej czystości kołnierzyk, przewiązany był krawatem, któremu nici wypowiadały służbę; na klapie surduta widać było blade plamy zeszłotygodniowego sosu i świeże strugi piwa, które pił z telegraficzną szybkością, upominając się o coraz nowy kufel.
Dziwny ten towarzysz długą chwilę przypatrywał mi się szklanym wzrokiem. Nagle rzekł:
— Pan wystawca?
— Nie.
— Bo i ja nie. Raz w życiu byłem głupi, żem należał do wystawy, ale tylko raz. Wystarczyła mi jedna wystawa, jak jedna kąpiel memu bratu, gorzelnikowi, co wpadł do zacierowej kadzi i nawet nie miał czasu obetrzyć się. Dobrze skąpaliśmy się obaj, niech djabli!... Dziś muszę pić i za siebie, i za niego... Proszę jeszcze kufelek...
Oparł łokcie na stole, brodę na dłoniach i patrząc na mnie czerwonemi oczyma, mówił dalej:
— Widzę, że pan ciekawy, co mi się stało? (Wcale nie byłem ciekawy). Więc opowiem całą rzecz dla nauki, ażeby pan kiedy i sam nie puszczał się na wystawę, i jeszcze innym zakazał.
Odrzucił się na poręcz krzesła i nagle zapytał:
— Czy pan wie, kto ja jestem?... Nie z nazwiska, Boże broń, bo nazwisko głupstwo. Można nazywać się Bonapartem, a być tylko lampartem albo osłem. Fach to grunt! Co człowiek robi, to fundament. Otóż ja jestem z profesji — guzikarz... Tak, panie, guzikarz. Może pan się śmieje?...
— Ani myślę.
— Prawda, widzę, że pan się nie śmieje, ale są tacy, co śmieją się i nawet mówią: „Wielka mi rzecz guzikarz! Guzik, prawie to samo, co pętelka...“ Nie dalej, panie, jak przed tygodniem, powiedział mi to jeden szewc. Zaraz dałem mu w ucho, ale gałgan usunął się, a ja zrzuciłem na ziemię trzy butelki z bufetu. Myślałem, że trupem padnę z gniewu i ze zmartwienia. Wypłoszył mi trzy ruble z kieszeni za nic, jakby z ołtarza zdjął!
Tymczasem, panie, guzik to wielka rzecz. Ja, panie, dwadzieścia lat zastanawiałem się nad guzikami i jeszczem nie objął ich wszelakich właściwości!...
Po jednym guziku, panie, poznasz, kto wojskowy, kto urzędnik i z jakiej dekasterji, kto cywilny, a kto kapłan. Chłop guzików nie nosi, a Żydzi, ledwo przyszyli do chałatów guziki, już — biorą nas za łeb. Uczeń, co ma oberwane guziki, pewnie stoi na złej stancji, ale chłopak sierota, co dba o swoje guziki, kiedyś zrobi majątek. W małżeństwie, panie, ja nigdy nie pytam się: jak ze sobą żyją? — ale patrzę: jakie mąż ma guziki?...
A ile razy, panie, guzik stał się przyczyną nieszczęścia!... Jest tu elegant, prawda, że goły jak ogórek, ale rok temu miał żenić się z panną bardzo bogatą. Byli już po słowie, no i co pan powie? Jednego dnia, na balu, urwał mu się guzik w środku tańca, a panna tak go znienawidziła, że od tej pory patrzeć na niego nie może. Poszedł majątek! i jeszcze chłopa do dziś dnia wyśmiewają...
A w polityce, myśli pan, że guziki nic nie znaczą? Kiedy Prusacy w roku 1870-tym we stu konwojowali cały pułk francuski do fortecy, to co im dla bezpieczeństwa zrobili? Nie wiązali chłopów, tylko oberznęli im wszystkie, wszyściuteńkie guziki. Rozumieli gałgany, że taki, co musi nieść w ręku całe odzienie, nie będzie robił polityki.
Proszę jeszcze jeden kufelek!...
Taki jest, panie, mój fach.
Dwadzieścia pięć lat pracuję nad guzikami i nietylko ręką, ale głową...
Na nieszczęście — westchnął — u nas nie szanuje się pracy ani pomysłu, a na wystawach daje się nagrody i ogląda tylko tych, co już mają pieniądze i reputacją.
Wzruszony, wypił duszkiem kufel piwa, kazał podać jeszcze jeden i znowu mówił:
— Zawsze byłem bardzo zdatny do wszystkiego.
Terminowałem nawet krócej, a w parę lat po wyzwolinach zostałem majstrem. Wtedy przyszło mi na myśl zreformować guziki, no — i dokazałem tego.
Guzik, panie, zwykle się przyszywa, często urywa, a zawsze psuje odzież. Otóż ja wymyśliłem takie zmiany:
W miejscach odzienia, gdzie wypadają guziki, robiłem dziurki i wbijałem kółka mosiężne, takie, jak w gorsetach.
W każdą dziurkę kładłem uszko guzika i — z tyłu przesadzałem zatyczkę. O, tak...
I pokazał mi swój surdut, do którego guziki były przymocowane w ten właśnie sposób.
— Akurat — ciągnął dalej — przypadła wystawa. Wynająłem miejsce, wystąpiłem z całą szafką guzików i z gotowym garniturem ubrania, według mojego pomysłu.
Proszę jeszcze jeden kufelek!...
Com ja, panie, wycierpiał przez ten czas, to mi Pan Bóg chyba za moje grzechy policzy. Ludzie włóczyli się po wystawie, jak i dziś, całemi bandami; robili tyle kurzawy, żeś świata nie dojrzał. Ale, myśli pan, że który obejrzał uważnie moje guziki, wypytał się, zastanowił nad wynalazkiem? Niejednemu sam zacząłem pokazywać i opowiadać, ale frant, nie doczekawszy końca, machnął ręką i szedł dalej. Cieszyli się, że widzą tyle gratów różnokolorowych i błyszczących, ale żaden nie pomyślał: co dzieje się w sercu biednego wystawcy, którego praca i pomysły marnieją w biały dzień i jeszcze w takiem miejscu, gdzie właśnie powinny być odznaczone i zyskać nagrodę.
Przyszli wkońcu sędziowie. Jeden był wielki pan, który nigdy nie widywał oddzielnie guzików i myślał, że one szyją się razem z surdutem. Drugi, prawda, że się znał i nawet dobrze, ale tylko na budownictwie, a trzeci na bydle. Zawołali więc do pomocy krawca.
Krawiec zgóry wpadł na mnie.
„Czyś pan zwarjował! — mówi — a toż od tych dziurek popsuje się odzienie?“
„A od przyszywania guzików nie psuje się?“ — pytam.
„Ale u mnie — on mówi — guziki przyszywa cały dzień dwóch chłopaków. Jak pan wprowadzisz swoje dziurki i zatyczki, to robotę skończą w godzinę, i co potem?... Może mają książki czytać?... Phy!...“
No, i nie dali mi nic, panie, żadnej nagrody, żadnej pochwały. Nikt mi nawet nie powiedział: „Bóg ci zapłać, ty głupi, żeś myślał nad dobrem ludzkości...“ Eh!... nikt nawet nie spojrzał na moją robotę...
Kiedym, panie, po wystawie wynosił z szopy moje manatki, zdawało mi się, że w tem miejscu odgryźli mi kawał życia. Bo nie trzeba mówić, że zadłużyłem się, pracując przeszło rok nad moim wynalazkiem, a wierzyciele, panie, widząc, że mnie nikt nie uznał, rzucili się jak smoki. Straciłem sklep, warsztat...
Przed wystawą, nogę mi zawracała jedna grzebieniarka, wdowa, ale jeszcze niebardzo sparciała i trochę pieniężna. Po wystawie ja ją pytam: kiedyż będzie wesele? (bo mnie już o pieniądze zaczęli dusić). A ona:
„Kiedy wesele?... widzisz go!... Cóż to acan myślisz, że ja chciałabym opaskudzić się w takiego guzikarza, co groszem nie zalatuje i nawet medalu nie dostał?“
„A pani — mówię — masz medal? Zepsułaś mi szczęście całego życia!...“
A ona zaraz zaczęła wrzeszczeć, żebym jej oddał dziesięć rubli, co pożyczyłem na szafkę...
Uderzył pięścią w stół i mruknął:
— Podły świat! W tych czasach najlepiej być wielką świnią, jak ten „Samson,“ bo on prędzej doczeka się medalu i sławnej reputacji, niż człowiek, co dba o innych i robi wynalazki... Na jednej tylko wystawie zmarnowałem sobie życie, a dziś, kiedy widzę głupich, którzy całemi dniami stoją przy swoich szafkach, czekając na dobre słowo publiki, ogarnia mnie taki żal, taki straszny żal...
Powiesiłbym się, gdyby nie to, że — trzymam ćwiartkę na loterji...
Płacić!
Zapłacił za niezliczoną ilość kufli i chwiejąc się na nogach, wyszedł bez pożegnania.
W tej chwili wbiegł mój przyjaciel i namówił do wejścia na szczyt pawilonu-kiosku, w którym mieszczą się dwa pisma, katalog wystawy, salon prasy, telefon, teleskop, oświetlenie elektryczne i mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy, jak w arce Noego.
Weszliśmy na balkon, mało co niższy od piramidy Cheopsa, ale — ja nic nie widziałem ze szczytu; może być, że nie miałem humoru. Zato mój przyjaciel był zachwycony wszystkiem: i tem, co Bóg stworzył na niebie i na ziemi, i tem, co komitet zbudował na Ujazdowskim placu, i tem, co pan Jung poświęcił na rogu alei rolniczo-przemysłowej, i tem, co pan Sulistrowski do wierzenia podał w swoim katalogu.
— Muszę cię też kiedy — rzekłem do przyjaciela — zapoznać z pewnym guzikarzem.
— Guzikarzem?... Dajże mi spokój z guzikarzami! Ja prezentuję się tylko tym, co wyrabiają maszyny parowe, nie guziki...
Pan Józef i pani Helena Wilscy zaślubieni byli dopiero od pół roku. Działo im się dobrze na tym świecie, choć — nie najlepiej. Mieli trzy pokoje, w nich mebelki, takie tam, — nieosobliwe; parę obrazów oleodruków, które im ofiarował drużba, i starą sługę Mateuszowę, która przyszła Bóg wie skąd, ale jeść gotowała niezgorzej.
Do inwentarza tego pani Helena wniosła niewiele. Naprzód kanarka, którego wraz z klatką podarowała jej ciotka. Ciotczysko ubogie, to i prezent nie był kosztowny, ale że jadł i śpiewał, cieszono się więc nim i powieszono w oknie, jak należy.
Razem z kanarkiem wkwaterował się kuferek z bielizną, jeszcze jeden kuferek z sukienkami, pudło z kapeluszem i toaleta niewiadomo z czem. Dorożkarz, który przywiózł to biedactwo, dostał pół rubla i był kontent, a Helunia, ustawiwszy kuferki, pudełko i toaletkę na właściwych miejscach, także była kontenta, nawet bardziej niż dorożkarz.
W kilka dni po wprowadzeniu się do nowego gniazda, pomiarkowawszy, że jej czegoś brak, sprawiła sobie fartuszek z kieszeniami i napierśnikiem. Czysty to był fartuszek jak złoto i miał u dołu falbanki; młoda gosposia ubrała się w niego czem prędzej i chodziła całą dobę, trzymając ręce w kieszeniach, a nazajutrz schowała go do szafy, gdzie leży po dziś dzień. Prawdę powiedziawszy, nie było do czego stroić się w fartuszek.
W tydzień potem przybył nowy frasunek w domu, w następstwie którego pani Helena zawiesiła w oknach bardzo gęste muślinowe firanki. Mąż przyznał, że dobrze zrobiła, choć nie wiedział dlaczego; ale ja wiem. Miał ten pan brzydki, choć nie zupełnie grzeszny zwyczaj często całować żonę. Całował ją w pierwszym pokoju, w drugim i trzecim, na krześle, pod lustrem i przy oknie, a zawsze w sposób wyczerpujący. Naprzód w lewą rączkę, potem w prawą rączkę (albo naodwrót), potem w szyjkę z czterech stron, potem w buzię ze wszystkich stron...
Są fakty, dowodzące, że panią Helenę całusy nie nudziły, ani martwiły, lecz niewątpliwem jest, że w czasie tych uroczystości odwracała głowę od okna. Mąż przyznawał, że jest to zabawne, choć nie wiedział, dlaczego odwracała głowę od okna, ale żona wiedziała, że robi to z obawy. Naprzeciw nich bowiem było inne okno, a w niem pewien żółty starzec z rzadkiemi faworytami siwemi. Ile razy młodzi poczynali się całować, tyle razy staruch ukazywał się w swojem oknie, w białej szlafmycy, z ponsowym fontaziem na wierzchu, i śmiał się, mrużąc oko i pokazując jeden ząb taki żółty, jak on sam.
Helunia ze złości kupiła dziesięć łokci muślinu i pozasłaniała wszystkie okna. Od tej pory, zamiast skrzywionej twarzy sąsiada, widziała tylko ponsowy fontaź jego szlafmycy, który trząsł się jak galareta, prawdopodobnie z wielkiej irytacji. Dobrze tak dziadziskowi, niech się nie śmieje!...
Na śmierć zapomnieliśmy dodać, że oprócz niewielkich kufrów, pudełka, toaletki i kanarka, przyniosła Helenka na nowe gospodarstwo jeszcze coś. Ale co?... Nie suszcie sobie, ludzie, głowy napróżno, bo nigdy nie zgadniecie!... Oto przyniosła parę rączek drobnych, białych i pulchnych, a z niemi pracowitość mrówki; do tego zwój włosów gęstych i miękkich jak jedwab, i dwoje oczu jak pogodne niebo; wreszcie nosek zadarty, i usta koralowe, i zęby drobne a białe, i serce takie szczere a czyste, takie kochające i wierne, jakiego, ach! ludzie dobrzy, trudno między nami odszukać.
Pewnego dnia (miała już wtedy lat siedemnaście), dzisiejszy mąż jej, a ówczesny student szkoły politechnicznej, rzekł do niej:
— Chciałbym pani coś powiedzieć...
— Niech pan powie — odparła.
— Kiedy się boję!...
— To musi być coś niedobrego?
— Kocham panią.
Helenka otworzyła usta ze zdziwienia, a potem odpowiedziała:
— A wie pan, że... to dobrze.
— A pani mnie kocha?
— Czy ja wiem?...
— A będzie pani czekać na mnie?
— O, niezawodnie!
— Mam pani słowo. Jak skończę szkołę, pobierzemy się.
— Proszę być przyzwoitym! — zgromiła go Helunia.
Tyle tylko mówili o miłości, a we trzy lata pobrali się.
Władysław był mechanikiem, co jego żonę obchodziło niewiele, i miał opinją zdolnego i szlachetnego człowieka, a to ją obchodziło więcej. Miał przytem ładną figurę, czarną brodę i włosy, piwne oczy i piękną twarz, — co Helunię obchodziło jeszcze więcej. Wreszcie kochał ją, a ona za nim szalała.
Rezultatem takiej kombinacji zdrowia, urody i przywiązania była wielka radość w trzech pokoikach na drugiem piętrze, przez całe pięć miesięcy bez czegoś. Od kilkudziesięciu dni jednak na horyzoncie małżeńskim ukazał się punkt czarny: Władysław nie miał roboty!
Bankier Welt, przy którym Wilski w ciągu roku zarobił półtora tysiąca rubli, jakoś od dnia ślubu zaniedbał mechanika, a wreszcie zupełnie się od niego odsunął. Pozostały oszczędności, nadzieje i robota dorywcza, wszystko to jednak nie wystarczało na utrzymanie domu. Ograniczono więc wydatki, zmieniono ostatnią dwudziestopięciorublówkę i... wydano przedostatniego rubla!...
Dzień ten był bardzo przykry dla małżonków. Władysław, unikając wzroku żony, zamknął się w swoim pokoju po to, aby robić sobie wyrzuty, że unieszczęśliwił kochającą go kobietę. Helunia znowu, widząc męża zmienionym ze smutku, sobie przypisywała kłopoty i mówiła:
— Mój Boże! gdyby on się ożenił z bogatą?... Jabym chyba umarła, ale nacóżem ja się zdała komu na świecie?!...
Zeszłego kwartału sprawiłam sobie aż za dziesięć rubli sukienkę!... Ach! gdyby ją kto odkupił!...
Tak myślała, stąpając na palcach i oglądając swoje kwiatki. Niekiedy podchodziła pod zamknięte drzwi mężowskiego pokoju i słuchała. Ale tam było cicho. Natomiast z kuchni dolatywał łoskot przesuwanych rondli, a z okna świergotanie kanarka.
— Czego ten kanarek tak wrzeszczy?... — odezwał się nagle Władysław z odcieniem niecierpliwości w głosie.
— On już będzie cicho! — odpowiedziała Helenka, a następnie, zbliżywszy się do klatki, dodała półgłosem:
— Cicho, mój ptaszeczku, cicho!... Pan się gniewa na nas, cicho!...
Kanarek spojrzał na nią naprzód jednem okiem, potem drugiem, ruszył ogonem na prawo i na lewo, a potem zaświergotał jeszcze głośniej.
Przestraszona Helenka nakryła mu klatkę czarnym szalem, i ptak uspokoił się.
— Teraz pewnie będzie spał — rzekła i przystąpiła do drzwi mężowskich.
Położywszy jednak rękę na klamce, jakby spłoszona swoją śmiałością, cofnęła się na środek pokoju i stała tak parę chwil, tłumiąc oddech w piersiach.
— Nie można mu przeszkadzać! — rzekła i, wprowadzając w czyn tę uwagę, otworzyła drzwi.
— Czyś mnie wołał, Władziu? — spytała.
— Nie.
Zbliżyła się ostrożnie do siedzącego męża i pocałowała go.
— Myślałam, żeś mnie wołał.
— Ten kanarek mnie drażni — odparł Władysław.
— Przykryłam go, już śpi.
Znowu go pocałowała.
— A jeżeli będziesz czego potrzebował — mówiła dalej — to zawołaj... Jestem ciągle w drugim pokoju...
I znowu go pocałowała.
Potem popatrzyła chwilę na smutną twarz męża i wyszła pocichu, zamykając drzwi za sobą...
„Rzekł onego czasu Pan Bóg: Nie być człowiekowi samemu...
„A gdy stworzył Pan z ziemi wszelki zwierz polny...
„Tedy przypuścił twardy sen na Adama, i zasnął; i wyjął jedno żebro jego i zbudował Pan z żebra onego (które wyjął z Adama) niewiastę i przywiódł ją do Adama...“
O, Panie! o, Panie!
Pokój Władysława był obszerny i widny, jak przystało na pracownią technika. Prócz niezbędnego biurka, szezlonga i krzeseł, był tam stół do rysunków, mały warsztat ślusarski i stolarski do robienia modelów, książki, plany, modele i mnóstwo narzędzi, które mają przywilej budzenia ciekawości profanów. Na wszystkiem tem jednak znać było bezrobocie. Ani jeden wiórek, ani jedna szczypta opiłków nie zanieczyściły warsztatu. Tusz i karmin w miseczkach wyschły, plany pożółkły, a na rajzbretach i rozpoczętych rysunkach leżała warstwa kurzu.
Władysław czytał z hydrauliki rozdział o turbinach. Gdy weszła żona, z niewymowną goryczą przypomniał sobie, że przed tygodniem żądano od niego planu turbinowego młyna, wczoraj zaś odpowiedziano mu, że młyn kto inny zbuduje.
— Miałem też poco pracować lata całe, wśród niedostatku! — szeptał, pomyślawszy, że owym lepszym od niego ktosiem był cieśla od wiatraków, który plany z patyków układał.
Po tej uwadze rzucił hydraulikę i wziął się do rachunku całkowego. Tu wzrok jego padł na formułę: T(l) = T(2) = 1, i otóż przypomniał sobie, że ma tylko jednego rubla w domu!
— Ja mógłbym jeść przez parę dni suchy chleb, do któregom się przyzwyczaił, — ale ona?!...
„O mnie nie myśl, mój Władziu... Ja mogę jeść suchy chleb, nieraz mi się to przecież zdarzało...“
Obejrzał się, ale w pokoju nie było nikogo. Teraz dopiero przypomniał sobie, że słowa te przed kilkoma dniami powiedziała mu Helunia.
„Ja tam z państwem za jedno; jak państwu tak i mnie!...“ odpowiedziało echo wspomnień głosem Mateuszowej.
— Wielki Boże! jakiż ze mnie egoista!... — pomyślał, i krew uderzyła mu do twarzy.
Z tem wszystkiem, na trzy osoby jest w domu rubel!...
Odwrócił kilkanaście kart książki i trafił na formułę prawdopodobieństwa zdarzenia przyszłego ze zdarzeń przeszłych.
— Jeżeli przez czterdzieści dni nie miałem roboty, jakie jest prawdopodobieństwo, że ją jutro dostanę?
— Jedna czterdziesta pierwsza! — odpowiedziała formuła.
— Ciekawym bardzo, jakie też jest prawdopodobieństwo, że zostanę złodziejem lub samobójcą?...
Formuła milczała.
Przez okno widać było śnieg topniejący na dachach, parę napuszonych wróbli i skraj nieba. Władysław podniósł oczy na niebo i pomyślał, że dziś jest połowa marca, i że nie prędzej jak w maju dostanie miejsce rysownika w fabryce, z pensją trzydziestu rubli na miesiąc, za dziesięć godzin pracy!...
Odrzucił rachunki i wziął Maksymy Epikteta. Filozof niewolnik bywał często lekarzem zbolałej duszy; Władysław otworzył książkę i począł kartki przewracać.
„Wygnaj twoje pragnienia i obawy — mówił mędrzec — a pozbędziesz się tyrana“.
„O, ślepy i niesprawiedliwy! Mógłbyś tylko zależeć od siebie, a chcesz zależeć od tysiąca rzeczy, które ci są obce i które oddalają cię od prawdziwego dobra!...“
Władysław nagle przestał czytać i słuchał. W drugim pokoju szeptano.
— Pani! — mówiła Mateuszowa — kobieta masło przyniosła.
— Nie wezmę dziś — odparła Helunia.
— Śliczności masło, pan takie lubi...
— Niech przyjdzie na drugi raz.
— Co tu czekać na drugi raz?... ona już nie przyjdzie tak prędko! Zresztą... ja kupię za swoje, to pani mi odda. Mam przecie trzynaście rubli...
Chwila milczenia. Władysławowi ręce opadły.
— Powiedziałam Mateuszowej, że nie chcę! — odparła Helunia.
Służąca oddaliła się, mrucząc.
— Mam rubla! — szepnął Władysław. Potem przypomniał sobie, że dziś jest środa, i że jutro przyjdzie do nich na obiad pewien ubogi student, brat zmarłego kolegi.
„Nie pragnij, aby w świecie działo się tak, jak ty chcesz, ale chciej, aby się działo tak, jak się dzieje, a będziesz zawsze zadowolony“.
Władysław ruszył ramionami, złożył książkę i upadł na szezlong. Podobna filozofja dobrą była dla ludzi, którzy wypiwszy czarną kawę, idą spać po smacznym obiedzie, albo dla tych, w których cierpienie wypleniło już wszelkie uczucia.
Leżąc na szezlongu, przymknął oczy, jak człowiek, który chce przypatrzyć się wnętrzu swojego ducha, i ze zdumieniem rozmyślał, z jak małych przyczyn niekiedy wielkie powstają boleści!
— Jutro — mówił — nie będzie już w domu ani grosza. Gdybym był sam, śmiałbym się z tego, ale mam żonę... Ach! jej rezygnacja zabija mnie!... Od czterdziestu dni prosiłem, żebrałem o pracę i nie dano mi jej... Dziś techników więcej, niż szewców.
Wyjechać niema gdzie i niema poco. Umrzeć?... O, Boże! a któż przy niej zostanie?... Jeżeli rzeczy zaczną sprzedawać...
A jeżeli pojutrze już obiadu nie będzie?...
— Władziu!... Władziu!... patrz!... — krzyknęła nagle Helenka, wbiegając do pokoju.
— Co to jest?...
— W twojej kamizelce znalazłam pięć rubli... Wzięłam ją do naprawy i w górnej kieszeni... Patrz!...
Władysław usiadł na szezlongu, a żona upadła mu na szyję.
— Widzisz, jaki Pan Bóg łaskaw?... Mieliśmy tylko rubla w domu, tyś się martwił, widziałam to, i otóż mamy pieniądze. To na parę dni nam wystarczy, a potem będziesz miał robotę!
— Skąd?... — spytał mąż.
— Czy ja wiem skąd?! — odparła, pieszcząc go. — Ale przecież mieć musisz, bo to już ostatnie pieniądze!
— Dziecko!
— Ciekawam bardzo, skąd one się tam wzięły?
— Przypominam sobie. Zdał mi ktoś resztę, ja schowałem pięć rubli do kamizelki, a potem pomyślałem, żem zgubił. Rok już tam leżą!
— No, widzisz, jak to nie trzeba się martwić. No, uśmiechnij się! Tak, dobrze... Więc nie podziękujesz żonie, że ci stare kamizelki naprawia?... Ach! ty nic dobrego... Już trzeci dzień płakać mi się chce! Nie mówisz nic do twojej żony kochanej, na kanarka się gniewasz, desperujesz po kątach. No, przeproś żonę!... Tylko prędzej!... Jeszcze raz!...
Władysław czuł, że pod wpływem tego szczebiotania, a może i znalezionych pięciu rubli, spokojność mu powraca. Uśmiechnął się ze swojej rozpaczy i nie mógł wierzyć prawie, że tak drobna rzecz, jak znalezienie trochy pieniędzy, może przywrócić zachwianą równowagę i zniszczyć wielką burzę duchową.
— Każę już dawać obiad — mówiła Helenka. — Mamy zupę piwną ze śmietaną, z grzankami i z serem i jeszcze kartofle osmażane.
— Uważam, że zupę rachujesz co najmniej za cztery potrawy?
— Ale, bo widzisz, dla ciebie kazałam jaj ugotować.
— A dla siebie?
— Ja jaj nie lubię. Ale zresztą... w tej chwili przyszedł mi apetyt. Każę dołożyć z parę, dla mnie i dla Mateuszowej.
Niebawem zrzędna Mateuszowa podała obiad, a Władysław zdjął szal z klatki. Kanarek, zobaczywszy światło, zatrzepotał się i począł świergotać. Towarzyszyły mu wróble na dworze, krople rosy, obficie spływające z dachu, i wesoły śmiech Helenki.
Teraz Władysławowi nie wiadomo skąd przyszła na myśl wiosna. Przypomniał sobie, że dzieckiem jeszcze będąc, wybiegł pewnego dnia do ogrodu, po wielkim deszczu. Trawa, wczoraj blada, dziś była zielona jak szmaragd, drzewa, okryte wczoraj pączkami, dziś pełne były młodych listków. Na ziemi stały kałuże wody, na niebie jaśniała tęcza, a w jego duszy dziecięcej obudziło się coś, czego jeszcze nazwać nie umiał.
Wszystko to przypomniało mu się bardzo dokładnie, skutkiem czego uściskał i ucałował żonę, która mimochodem spojrzawszy przez firankę, dostrzegła w oknie po drugiej stronie śpiczastą szlafmycę z fontaziem i żółtą twarz chytrego staruszka.
Chudy starzec śmiał się jak dawniej i jeszcze mocniej przymrużał oko, lecz tym razem Helenka nie gniewała się na niego. Miłosierny Bóg tak już ten świat urządził, że młodzi mężowie cieszą się na nim pięciorublówkami, młode żony mężami, a staruszkowie radością młodych!...
W parę dni, małżonkowie mieli jeszcze całkowite trzy ruble, lecz widoków na robotę nie było. Mimo to cieszyli się jak dzieci i nie bez powodu. Dziś był u nich na herbacie dawny a wypróbowany przyjaciel Władysława, zarazem drużba obojga, Józef Grodzki, który w przejeździe z pod gór Uralskich do Londynu, wstąpił na kilkanaście godzin do Warszawy.
Grodzki, z powołania inżynier, od pół roku mieszkał na granicy Azji i robił tam fortunę. Był to blondyn niski i tłusty, mówiący głośno, śmiejący się jeszcze głośniej, przytem energiczny, trzeźwego umysłu i z najlepszem sercem chłopak. Kochał Wilskich, jak własną rodzinę, i przywiózł im z odległej swojej siedziby gościńca: parę chińskich filiżanek, okruch rodzimego złota i kawał malachitu.
W tej chwili troje naszych przyjaciół siedzieli przy herbacie, a Grodzki opowiadał im swoje dzieje, które zakończył w następujący sposób:
— No, a wam jakże się powodzi?... Spodziewam się, że dobrze! Ja mam wprawdzie sześć tysięcy rubli pensji, lecz w kraju, gdzie nie wierzą w skarpetki i chustki do nosa, człowiek, chcący żyć po europejsku, musi dużo wydawać. To też zaledwie uciułałem sobie tysiąc rubli i te złożyłem dzisiaj w naszym banku. Nędza!... co?...
Usłyszawszy to, Helenka podniosła na męża swoje słodkie szafirowe oczy z dziwnie żałosnym wyrazem, a Władysław lekko brwi zmarszczył. Grodzki uchwycił w przelocie tę niemą rozmowę biedaków, czegoś się domyślił i rzekł:
— Z tem wszystkiem mam duży kłopot. Obstalowano u mnie projekt tartaka parowego i takiegoż młyna. Wierny zasadzie: drzyj łyko, dopóki się da, przyjąłem obstalunki, zaceniłem po trzysta rubli sztukę, a pieniądze wziąłem zgóry. Dziś, za karę, będę musiał szukać technika, któryby je wykonał, — a czasu nie mam.
— Możeby Władzio?... — wtrąciła śpiesznie Helenka, oblewając się purpurowym rumieńcem.
Władysław siedział jak na szpilkach.
— Władzio?... — odparł Grodzki. — Najchętniej oddam mu robotę, byle ją tylko raczył przyjąć. No, i cóż ty, Władysławie?...
— Przyjmę!
— Brawo!... Tak to rozumiem, skończymy interes w dwu wyrazach. Notatki i pieniądze dam ci zaraz. — Z temi słowy inżynier wydobył z kieszeni bajecznej wielkości pugilares, pełen pieniędzy, weksli i notat, wyjął stamtąd kawałek papieru, zapełnionego cyframi, sześć storublowych bankocetli i wszystko to położył na stole.
— Wydobyłeś nas z ciężkiego kłopotu! — zawołał Władysław, ściskając go za rękę. Poczem opowiedział mu o swojem położeniu.
— Niepoczciwi! — wykrzyknął inżynier. — Gdybyżeście byli do mnie choć słówko napisali, pożyczyłbym wam kilkaset rubli na parę lat bez procentu!...
Po podziękowaniach i obustronnych zapewnieniach o przyjaźni, rozmowa skierowała się na inny przedmiot.
— Cóż, Władysławie, jakże będzie z naszą spółką i fabryką?... — zapytał, śmiejąc się, Grodzki.
— Dojrzewa w biurku! — odparł tym samym tonem Władysław.
— Trzeba pani wiedzieć — mówił inżynier, zwracając się do Helenki — że mąż jej codzień tworzył nowy projekt, a każdy filantropijny, choć zresztą bardzo rozsądny. Między innemi namawiał nas, w szkole jeszcze, abyśmy, powróciwszy do kraju i dorobiwszy się pieniędzy, założyli fabrykę płótna...
— Na którą pan ma obecnie tysiąc rubli, a Władysław żonę — przerwała Helenka.
— I to jest kapitał — odparł Grodzki. — Otóż nasza fabryka miała, mówię pani, miała stanowczo wyrugować płótna zagraniczne i wywołać przewrót w tego rodzaju zakładach krajowych. Władysław zaprojektował nowy system wentylacyjny dla zdrowia robotników, dalej tantjemy i emeryturę znowu dla nich. Dalej czytelnią dla dorosłych, bardzo znakomitą szkołę dla dzieci i pewien rodzaj seminarjum dla praktykantów.
— Marzenia!... — wtrącił ze smutkiem Władysław.
— Pozwól sobie powiedzieć — odparł Grodzki — że wolę te marzenia naszej młodzieży od knajpiarstwa i burszynady studentów niemieckich. Powiem ci nawet więcej, że twoje marzycielskie projekta uczyły nas na obczyźnie myśleć o kraju i jego potrzebach, i że one to właśnie zjednały ci serca wszystkich. Nie opuszczaj zatem rąk. Nie uda nam się fabryka płótna, to założymy kuźnią wzorową; nie uda się szkoła techniczna, to sprobujemy otworzyć porządne warsztaty. Ja wcale za wygranę nie daję. Dziś jestem na drodze do majątku i honorem ci ręczę, że skoro zbiorę kilkanaście tysięcy rubli, przypomnę ci twoje projekta.
Gadatliwemu inżynierowi świeciły się oczy, gdy to mówił. Cała jego fizjognomja wyrażała energją, zapał, a nadewszystko ufność we własne siły, której znękany nieco Władysław nie posiadał już w takim stopniu.
— Ile to potrzeba pieniędzy na fabrykę! — odezwała się Helenka, kręcąc głową.
— Zapewne, że wiele! Z tem wszystkiem jednak mąż pani, gdyby umiał kuć żelazo na gorąco, mógł był już dawno utworzyć podobną fabrykę.
— Ja?... jakim sposobem?... — zapytał zdziwiony Władysław.
— Cha! cha! nie pamiętasz, serce?... — wykrzyknął Grodzki. — Trzeba było myśleć o fabryce pół roku temu, wówczas, gdy się w tobie kochała pani bankierowa Welt...
— We mnie?... bankierowa Welt?... — powtórzył jeszcze bardziej zdumiony Wilski.
— O, prostaku! o, baranku niewinny! — wołał Grodzki. — Cały świat wiedział, że szaleje za nim ta poczciwa kobiecina, a on nie wie o tem do dziś dnia. Cha! cha! cha!
Helenka, słuchając, zapomniała o samowarze, skutkiem czego gorąca woda przelała się już przez wierzch szklanki. Drobny ten wypadek skierował rozmowę na inny temat i pozwolił Władysławowi ukryć niespodziane, lecz wielkie zakłopotanie, jakiego w tej chwili doświadczył.
Około jedynastej wieczór Grodzki, który musiał nazajutrz rano wyjechać, pożegnał swoich przyjaciół i na zakończenie rzekł:
— Pani Heleno! znienawidzę was, jeżeli w kłopotach nie odwołacie się do mnie. Jestem człowiekiem z jednej sztuki, nie lubię ceremonij między swoimi, a kogo kocham, to już całem sercem.
Rozrzewniona Helenka serdecznie ścisnęła go za rękę.
— No, a ty Władysławie — dodał — bierz się na ostro i rób pieniądze. Na honor! jesteś jedynym facetem, w którego rękach radbym widzieć miljony, bo wiem, żebyś je puścił, ale z pożytkiem i dla ogółu, i dla bliskich tobie!...
Gdy Grodzki wyszedł, Helena zajęła się sprzątaniem, Władysław zaś począł chodzić po pokoju i myśleć. W duszy jego ścierały się dwie idee: jedną z nich były obstalowane przez Józefa modele, drugą... Drugą Władysław chciał gwałtem za obręb świadomości wyrzucić.
— Kotły obstaluję u mosiężnika... — myślał.
— Bankierowa Welt kochała się w tobie — szeptał jakiś głos.
— Ciekawym, ile mnie będą kosztować? — mówił znowu Władysław.
— Kochała cię, czy słyszysz?... — powtórzył ten sam głos.
Władysław poszedł do swego pokoju i począł przeglądać notatki, zostawione przez Grodzkiego. Nagle odwrócił głowę: zdawało mu się, że za jego krzesłem stoi jakieś widziadło, które mu nieustannie szepcze do ucha:
— Kochała cię!...
Wilski rzucił się na szezlong, oparł głowę na rękach i utkwił wzrok w suficie. W tej chwili moce nadziemskie opanowały jego duszę, i oto co widział:
Pewnego dnia, młody, dziwnej piękności człowiek, ubrany we frak, jak przystało na suplikanta, wszedł do gabinetu bankiera Welt.
Znakomity finansista siedział przed biurkiem, na którem leżało mnóstwo otwartych książek, tudzież stosy zapisanego papieru — i — czytał. Uwaga jego była tak mocno zajęta, że dopiero po upływie dwu minut zdołał spostrzec młodzieńca, który w prostocie ducha wywnioskował stąd, że bankier musi być wielkim człowiekiem.
Gdy Welt zbudził się ze swych głębokich rozmyślań, rzekł, uchylając haftowanej czapeczki:
— Ach! to pan Wilski?... stokrotnie przepraszam! Pozwól pan, że zatrzymam czapeczkę na głowie. Człowiek tak wiele pracuje umysłowo, że aż doświadcza strzykań. Co pan rozkaże?...
Wilski, zamiast odpowiedzi, podał mu list. Bankier spojrzał na pieczątkę i zdjął czapeczkę.
— Wiem, to pisze mój przyjaciel, książę... Często ze sobą korespondujemy. Dobry chłopak! tylko strasznie demokratyczny...
Potem otworzył list i w miarę odczytywania, mówił:
— „Najuprzejmiej polecam łaskawym względom...“ Dobrze! „Najzdolniejszy uczeń na wydziale mechanicznym...“ Bardzo pięknie! „Wielki medal złoty...“
— Panie Wolski...
— Nazywani się Wilski.
— Panie Wilski, to musi być duży ten wielki złoty medal, który pan dostał?...
— Dosyć.
— Tak, ja to wiem!... Niech pan bez ceremonji siada, bardzo proszę.
Zaproszenie było zbyteczne, ponieważ Wilski sam już bez ceremonji usiadł.
Skończywszy czytać, Welt mówił dalej:
— Po tym liście dom mój jest dla pana otwarty. Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Pan będziesz łaskaw pofatygować się do nas co czwartek na herbatę, począwszy od dziś dnia, o wpół do dziesiątej wieczór.
— Czy mogę spodziewać się?... — wtrącił Wilski.
— Może się pan spodziewać najdystyngowańszego towarzystwa w salonach mojej żony.
— Miałem w tej chwili na myśli posadę techniczną.
— Ach! pan miał na myśli posadę?... O tem jeszcze pogadamy.
Wilski pożegnał go i zabierał się do wyjścia.
Nagle bankier zawołał:
— Ale, ale!... panie Wilski... Jak pan będzie pisał list do księcia, to proszę mu się pięknie kłaniać ode mnie.
Tego samego dnia na herbacie poznał Władysław panią Welt. Była to kobieta w sile wieku, nie tyle piękna, ile majestatyczna, a zarazem pociągająca. Śniada jej twarz miała wyraz powagi i słodyczy, a czarne oczy dziwnie rozmarzały ludzi.
W ciągu wieczora pani domu kilka razy przez czas dłuższy rozmawiała z Wilskim, który, mając głowę nabitą rozmaitemi planami, mówił tylko o nich. Bankierowa słuchała go uważnie i patrzyła na niego tak jakoś szczególnie, że Władysław, powróciwszy do domu, spać nie mógł.
Na drugi dzień Welt dal Wilskiemu korzystne zajęcie i uroczyście wezwał go do jak najczęstszych wizyt.
— Ona cię kochała!... — szeptał mu uporczywie głos, pod wpływem którego pewne fakty ukazywały się Władysławowi w nowem zupełnie świetle.
Na jednem z czwartkowych zebrań, gdy Wilski rozmawiał z bankierową o swem studenckiem życiu, zbliżył się do nich pewien nowiniarz i opowiedział, że jakaś dama uciekła z kochankiem.
— Kobiety dla miłości wiele robią! — zakończył dowcipniś z uśmiechem.
Pani Welt surowo spojrzała na niego, a gdy odszedł, rzekła do Władysława swym spokojnym i przejmującym głosem:
— Tak, kobiety dla miłości wiele robią, lecz mężczyźni nie umieją tego ocenić!
To powiedziawszy, wstała i nie patrząc na Wilskiego, przeszła do innej grupy.
Innym razem, gdy rozwijał przed nią plan towarzystwa budowlanego, przerwała mu nagle, mówiąc:
— Czy pan z kobietami zawsze rozmawiasz tylko o inżynierji?
— To zależy — odparł — z niektóremi mówię o sztukach pięknych, co zresztą jest bardzo nudne.
— Ach, tak! — odpowiedziała. — Mów pan zresztą cokolwiek.
Przymknęła oczy, oparła głowę na fotelu i z wyrazem spokojnego zachwytu na twarzy słuchała o potrzebie asfaltowania fundamentów, o kranach wodociągowych i gazie w mieszkaniach, a nadewszystko o żelaznem belkowaniu.
Wilski był w dziwnej pozycji. Miał narzeczonę, którą kochał, i znał kobietę, do której ciągnęły go instynkta. Gdy rozmawiał z panią Welt, czuł, że mu w żyłach płynie coś nakształt roztopionego ołowiu; lecz wrażenie to nigdy nie trwało przez czas dłuższy.
Niekiedy, ośmielony jej spojrzeniami, postanawiał wspomnieć coś o miłości. Przy najlżejszej jednak wzmiance tego rodzaju, wzrok bankierowej stawał się chłodny, a na ustach zarysowywał się wyraz pogardliwy i niechętny. Przechodził wówczas do kwestyj obojętnych, i znowu wszystko było dobrze.
Z początku Wilski głowę tracił wobec tej zagadki, zczasem jednak oswoił się z nią i myślał:
„Jaka szkoda, że ta kobieta jest tak chłodna i myśli tylko o kwestjach finansowych i technicznych. Gdyby nie to, ludzie warjowaliby z jej przyczyny, a najpierwej sam mąż!...“
I o niej to powiedział Grodzki, że szalała za Władysławem!
— To być nie może! — mruknął Wilski, otrząsając się z marzeń i powstając z szezlonga. — Pani Welt jest kobietą z marmuru i... banknotów...
— A jednak kochała cię — szeptał głos.
— Głupstwo! — odparł z uśmiechem Władysław. — Kochała mnie, a przecież jej mąż nie daje mi teraz żadnego zajęcia.
— Od jak dawna? — spytał głos.
— Od... dnia ślubu mego — odpowiedział Władysław.
— A zarazem od dnia, w którym pani Welt, dowiedziawszy się o twym ślubie, ciężko zachorowała... — dorzucił głos.
Zimny pot wystąpił na czoło Wilskiemu. Podszedł do okna i przysłuchiwał się padającemu deszczowi.
Wtedy ktoś zbliżył się do niego na palcach, otoczył mu rękoma szyję, przycisnął wilgotne usta do jego ust spieczonych i rzekł nieśmiało i cicho:
— Ale ty jej nie kochasz?...
Wilski oprzytomniał.
— Ciebie tylko kocham, Heluniu, ciebie i... pracę!...
— Ale mnie troszeczkę więcej... taką małą troszeczkę?...
— Taką dużą!... — odpowiedział mąż ze śmiechem.
Mary pierzchły.
Był już początek kwietnia; śniegi znikły, a po ulicach przewiewał wiatr wiosenny. Wróciwszy pewnego dnia z miasta, Władysław przyniósł żonie kilka listków trawy, zawiadomił ją o tem, że widziano skowronki w polu i że dziś siada do obstalunków Grodzkiego.
Do tej pory nie zajmował się niemi, miał bowiem od jednego z inżynierów miejscowych pilną robotę, nad którą kilkanaście dni i kilka nocy przepędził.
Jakoż rozpiął papier na rajzbrecie i zatemperował ołówki.
— Wiesz, Władziu — oderwała się Helenka — że niedługo wyjmiemy okna podwójne? Ale prawda! przeszkadzam ci... Już nic nie będę mówiła. Może ci tusz rozetrzeć?
W tej chwili wszedł do przedpokoju jakiś człowiek.
— A co to? — zapytała Helenka.
— Telegram z Krakowa do pana Władysława Wilskiego. Proszę o pokwitowanie.
— Z Krakowa?... — rzekł nieco zdziwiony Władysław, odbierając kopertę. — Daj mu tam dziesięć groszy, Heluniu.
Gdy otworzył depeszę, zdziwił się jeszcze bardziej, przeczytawszy co następuje:
Wierny sługa ś. p. Edwarda winszuje. Pogrzeb wczoraj.
Czekam na rozkazy. — Kłopotowicz.
— Co to jest? — zapytała Helenka.
— Nie rozumiem! — odparł Wilski. — Przypuszczam tylko, że mój stryj umarł i że jego plenipotent zwarjował.
— Twój stryj umarł, ten bogacz?... Może ci co zapisał?...
Władysław machnął ręką z uśmiechem.
— To się po nim nie pokaże! W ciągu całego życia dał mi trzydzieści rubli, i wątpię, aby był po śmierci hojniejszy.
— W każdym razie coś w tem jest — rzekła Helenka.
— Co ma być! — odpowiedział Władysław i usiadł do roboty.
W kwadrans później Helenka odezwała się znowu:
— Żeby ci tak choć z dziesięć tysięcy zapisał?...
— Nie bój się, nie zapisze.
— No, pocałuj żonę.
Władysław polecenie najsumienniej wykonał, lecz roboty nie porzucił.
W godzinę przyszedł drugi telegram tej treści:
Hrabia P. daje za willę nad Renem pięćdziesiąt tysięcy reńskich. Nieboszczyk zapłacił trzydzieści tysięcy. Czekam tydzień.
Adwokat X.
— Poszaleli widocznie! — mruknął Władysław, rzucając depeszę na ziemię.
— Ależ, kochany Władziu, w tem coś jest — mówiła wzruszona Helenka. — Widocznie stryj musiał ci tę willę zapisać...
— Dzieciństwo! całe życie usuwał się ode mnie...
— W każdym jednak razie trzeba coś robić.
— Ja też robię rysunki dla Grodzkiego.
W tej chwili przyszedł trzeci telegram:
Kraków dnia... Władysław Wilski, inżynier-mechanik w Warszawie. — Zmarły Edward Wilski zapisał panu sto tysięcy reńskich gotówką, pięćkroć w nieruchomościach. Testament u mnie. Pogrzeb wczoraj. Czekam na polecenia.
Adwokat Y.
— Czy to być może, Władziu?... — krzyknęła Helenka, klaszcząc w ręce.
W pokoju stał woźny z telegrafu.
— Winszuję jaśnie wielmożnemu panu dobrej nowiny! — rzekł.
Władysław dał mu złotówkę. Woźny wyszedł, skrobiąc się w głowę i mrucząc.
— Władziu! — zawołała znowu Helenka — ty musisz iść...
— Dokąd?
— Czy ja wiem dokąd?... chyba do telegrafu.
— Poco?
— Czy ja wiem poco?... O, Boże! jakież to szczęście!...
Wyszła do swego pokoiku i klękła przed obrazem. W tej chwili jednak zerwała się, wybiegła do kuchni i uściskała zdziwioną i uradowaną Mateuszowę. Potem znowu uklękła i zmówiła pacierz.
Wróciwszy do pracowni, zastała męża rysującego.
— Ależ daj pokój, Władziu! — zawołała. — Czy może być, aby to ciebie nie obeszło?... Doprawdy, że ja się ciebie boję!... Ile to na nasze pieniądze wyniesie?
— Prawie pół miljona rubli — odpowiedział spokojnie Wilski.
— I ty się nie cieszysz nic?... Nic, ale to zupełnie nic?...
Władysław położył ołówek, wziął żonę za ręce i topiąc w niej wzrok poważny, rzekł:
— Powiedz mi, Heluniu, czy od tych kilkunastu minut przybyło mi sił, zdrowia, rozumu, uczciwości?... Prawda, że nie!... A przecież to są największe skarby.
-— Zawsze jednak pół miljona...
— Jesteśmy tylko kasjerami, w rzeczywistości bowiem pieniądze te nie do nas należą. Powiedz sama, czy potrafimy je przejeść, przepić lub wydać na zabawy, a zresztą czyby to było uczciwie?...
Helenka uwiesiła mu się na szyi i okryła pocałunkami.
— O, mój mężu! — zawołała. — Nie rozumiem cię, ale widzę, żeś zupełnie inny, niż wszyscy ludzie.
Niedługo potem, jakby nic nigdy nie zaszło, zmieniła kanarkowi wodę, dosypała siemienia i wzięła się do szycia koszul mężowskich.
— To płótno — myślała — jest tak grube, jak było pierwej. Dobrze mówi Władzio, że majątek nic nie zmienia!
Była już zupełnie spokojną.
Wilski tymczasem wciąż rysował. Gdy zapadł zmrok, począł chodzić w milczeniu po swej pracowni, potem zapalił światło i zbliżył się znowu do rajzbretu.
Teraz dostrzegł, że zrobił w planie ważną omyłkę. Rozdarł go więc i na skrawku papieru zaczął pisać jakieś proporcje i cyfry pojedyńcze, z których ostatnią była: dwadzieścia pięć tysięcy.
— Dwadzieścia pięć tysięcy! — szepnął — to znaczy przeszło sześćdziesiąt rubli dziennie bez pracy i kłopotów!...
W czemby to umieścić? — mówił dalej. — Papiery ciągle zmieniają wartość, a przytem pożar... złodzieje!... Banki?... Któryż bank daje bezwzględną pewność!... Domy... A wojna i bombardowanie?...
„Prawdziwe szczęście — przypomniał mu Epiktet — trwa wiecznie i nie może być zniszczone. Wszystko, co nie posiada tych dwu własności, nie jest prawdziwem szczęściem.“
Wilski słyszał echo tych wyrazów w swej duszy, lecz nie rozumiał ich. Czuł, że w tej chwili pewne zdania są dla niego tylko pustym dźwiękiem, i że ich treść pierzchła wraz z ubóstwem. Natomiast z głębin umysłu jego wynurzyły się inne zdania, dziwnym jakimś, nieznanym mu dotychczas opromienione blaskiem:
„Najwyższa zręczność — mówił La Rochefoucault — polega na tem, aby dokładnie znać prawdziwą wartość rzeczy.“
— To pewna — szepnął Wilski — że nie znam dotychczas wartości dwudziestu pięciu tysięcy rocznego dochodu.
Było już późno. Znużona Helenka ostrożnie uchyliła drzwi:
— Ty jeszcze pracujesz, Władziu?
— Tak! — odpowiedział, nie podnosząc głowy.
— Dobranoc ci!... Takie masz gorące czoło!...
— Jak zwykle.
— Mógłbyś dziś wcześniej się położyć, masz już przecie majątek... Dobranoc!
Omyliła się. Miljony odbierają sen.
Teraz przyszedł Władysławowi na myśl Grodzki. Wspomnienie inżyniera spotęgowało rumieńce na jego twarzy.
— Dobry chłopak — rzekł — ale strasznie szorstki.
Zkolei myślał o fabryce płótna, o swojej starej ciotce, biednym rękawiczniku, który mu jakiś czas darmo obiady dawał, o ludziach niemających roboty, o projektach obrachowanych na ogólny pożytek, i niewymowna gorycz napełniła mu serce. Przypomniał też sobie pewnego staruszka w piaskowym surducie, znakomitego filozofa i pesymistę, z którym się poznał w Paryżu. I przed nim Władysław często rozwijał swoje ogromne plany. Starzec słuchał go zawsze z pobłażliwym uśmiechem i w konkluzji rzekł:
— Wielkie idee, oprócz wielu złych, mają jedną dobrą stronę. Oto: stanowią pewien rodzaj umysłowej wizykatorji dla ludzi młodych i zdolnych, lecz ubogich!...
— Tak! — szepnął Władysław. — Majątek mój jest za duży na to, aby go oknem wyrzucić, a za mały na uszczęśliwienie świata. Gdybym go rozdzielił tylko między swoich współobywateli, na każdego z nich wypadłoby niecałe trzynaście groszy!...
Ostatnia ta uwaga zapieczętowała szereg medytacyj. Wilski wstał z krzesła i przeszedł się po pokoju, jak człowiek, który już wie, co mu robić wypada.
„Cnoty toną w interesie, jak rzeki w morzu“ — powiedział La Rochefoucault. Miał rację.
Władysławowi głowa pałała, pulsa biły jak młoty. Otworzył lufcik i odetchnął głęboko. Na dworze była noc i cisza, w jego pokoju dogorywała lampa.
Gdy odwrócił głowę, zdawało mu się, że wśród pomroki niknie przeciwległa ściana pracowni, odsłaniając przed jego oczyma wykwintny buduar, pełen bogatych sprzętów i upajającej woni. Na fotelu, pokrytym ciemno-zielonym aksamitem, siedziała, a raczej leżała kobieta z głową odrzuconą wtył, z przymkniętemi oczyma i wyrazem zachwytu na śniadej twarzy.
— Mów cokolwiek! — szeptało widmo. — Niech usłyszę głos twój...
— Ach! ach! — rozległ się jęk w pokoju Helenki.
Wilski wybiegł tam.
— Co ci jest, Heluniu?... — zawołał.
— To ty, Władziu?... Nic... śniło mi się coś, zresztą nie wiem...
— Może nasze miljony? — spytał z uśmiechem.
Nie odpowiedziała nic i zasnęła znowu.
Szatan i obłęd panują zawsze w nocy; dzień jest ojcem zdrowego sądu. Wilski z rana wstydził się wczorajszych przywidzeń i myślał spokojnie o obowiązkach, których nikt wprawdzie nie mógł mu narzucić, lecz które tkwiły w jego duszy.
Głos rozsądku i sumienia przypominał mu ludzi, od których doświadczył dobrodziejstw, i projekta, które obecnie mógł wykonać. Wstał trzeźwy, ubrał się szybko i wyszedł do biura telegraficznego, aby donieść o swej fortunie Grodzkiemu i wezwać go na wspólnika.
Do czego na wspólnika? — jeszcze nie wiedział.
W połowie drogi na ulicy usłyszał, że go ktoś woła. Obejrzał się i zobaczył karetę, z której wysiadał Welt.
— Szedłeś pan do mnie! — rzekł bankier tonem niezachwianej pewności. — Winszuję! Podobne wypadki trafiają się nader rzadko.
— O czem pan mówisz?
— Rozumie się, że o pańskich miljonach. Ja wiem wszystko! Traf cudowny! Kasa moja jest na pańskie usługi, i dziś nawet mogę panu ofiarować sto tysięcy na osiem procent. Nigdzie pan taniej nie dostaniesz.
Oszołomiony Władysław milczał.
— Naturalnie, zgadzasz się pan — mówił dalej Welt. — Siądźmy do mojej karety... Musisz się pan wyekwipować przyzwoicie. Zaraz panu odliczę pieniądze, a w wolnym czasie pogadamy o pańskim projekcie towarzystwa budowlanego, które mnie zachwyca! Stangret zawróć! Jechałem właśnie do pana. Trzeba służyć społeczeństwu w miarę środków, panie Wilski, to moja zasada. Musimy mieć towarzystwo budowlane!
Gdy stanęli na miejscu, bankier rzekł:
— Każę przygotować rewers, a tymczasem racz pan wstąpić do mojej Amelci.
Wilski machinalnie poszedł na górę i za chwilę już był w salonie.
Czekał minutę... dwie... W połowie trzeciej ukazała się bankierowa.
Była bardzo blada i podając Władysławowi rękę, zmienionym głosem rzekła:
— Dawnośmy się nie widzieli!...
Na twarz jej wybiegł rumieniec.
Nastąpiło chwilowe milczenie, które znowu przerwała pani Welt.
— Dziś dowiedziałam się o pańskiem... nie wiem, jak nazwać... Ludzie nazywają to szczęściem. Jeżeli istotnie szczęście, w takim razie szczerze... serdecznie panu winszuję!
Wilski pocałował ją w rękę. Była gorąca jak ogień, lecz sztywna.
Potem mówili o rzeczach obojętnych, początkowo z pewnego rodzaju przymusem, następnie śmielej. Nagle usłyszeli na schodach głos Welta.
Pani Amelja zmieniła przedmiot rozmowy i zapytała prędko.
— Wszak wyjeżdżasz pan do Krakowa?
— Zapewne...
— Kiedyż?
— Jeszcze dokładnie nie wiem.
— Ja chciałabym także wyjechać.
— Kiedy? — spytał znowu Wilski, czując, że mu serce bić przestaje.
Pani Amelja zawahała się.
— To jeszcze nie jest pewne — rzekła.
Bankier wstępował na schody.
— W piątek wieczór... — dodała szybko stłumionym głosem.
Welt wszedł do salonu; porozmawiali chwilę razem, poczem zabrał Wilskiego do swej kancelarji. Tam przez dobrą godzinę liczyli pieniądze, a wreszcie pożegnali się bardzo serdecznie.
— Ja, panie — rzekł bankier wkońcu — jestem człowiekiem, którego do rany przyłożyć można. Ja dla projektów pańskich miałem zawsze wielką sympatją, i gdyby nie... No, pan wiesz, jak kobiety bywają ostrożne!... Sądzę także, że nie pogniewasz się pan na Amelcię, jeżeli powiem, że ona nam najwięcej przeszkadzała w porozumieniu się. Ale wczoraj zwyciężyłem ją stanowczo! Pan jesteś człowiek pomysłowy i szczęśliwy, a to w interesach dużo znaczy...
Gdy Władysław był już we drzwiach, Welt zawołał:
— Ale!... ale!... Wiesz pan co?... Mówmy sobie ty! Między przyjaciółmi i wspólnikami nie powinno być ceremonij. To moja zasada, Władziu!
Wróciwszy do domu, Wilski zastał już kilka biletów wizytowych od przyjaciół, którzy go wczoraj jeszcze nie znali, i kilka prośb od osób ubogich, które cudem chyba dowiedziały się o jego fortunie.
— Oto jest natura ludzka! — rzekł ze śmiechem.
— W każdym jednak razie wesprzesz, Władziu, tych biedaków. Któż wie, czy i oni już oddawna ostatniego rubla nie wydali? — odpowiedziała Helenka.
Władysław obiecał ich wesprzeć; śmiejąc się, opowiedział żonie o serdeczności Welta, pokazał jej pieniądze i zawiadomił, że w piątek wieczór musi wyjechać do Krakowa.
— To pojutrze! — szepnęła Helenka, blednąc. — Tak mi będzie smutno...
Uścisnął ją i już nic więcej nie mówili o podróży.
Następnego dnia powiedział jej o wynajęciu nowego mieszkania.
— Wziąłem na Krakowskiem pięć pokoi, przedpokój i kuchnią za osiemset rubli...
— Tak nam tu było dobrze! — odpowiedziała Helenka. — O!... już na nowem mieszkaniu nie spotka nas szczęście.
— Prócz tego — mówił mąż — będziemy mieli eleganckie meble, lokaja, pokojówkę i dobrą kucharkę.
— A cóż się stanie z Mateuszową?
— Ach! prawda... Zresztą, pomyślimy o niej jeszcze.
Nadszedł dzień wyjazdu, wietrzny, pochmurny i słotny. Wilski był zadumany. Helenka wzdychała. Oboje nie tknęli obiadu i z niepokojem oczekiwali wieczora.
Około ósmej Helenka rzekła:
— Odprowadzę cię na kolej, dobrze?...
— Daj pokój, aniołku, możesz się zaziębić.
O dziewiątej na podwórze zajechał powóz.
Władysław powoli włożył paletot i torbę podróżną. W pokoju śmiertelne panowało milczenie...
— Za parę tygodni wrócę... — rzekł stłumionym głosem.
— Wrócisz?... — szepnęła Helenka, opierając głowę na jego piersiach.
W tej chwili jakiś szorstki przedmiot dotknął ręki Wilskiego. To stara Mateuszowa całowała go.
Wybiegł śpiesznie za drzwi, lecz w połowie schodów zatrzymał się. Zdawało mu się, że go ktoś obejmuje za nogi.
Chwilę pomyślał i wrócił na górę głęboko wzruszony. Stojąca w przedpokoju Helenka upadła mu na szyję i rzewnie płakała.
— O, nie zapomnij o mnie! — mówiła, łkając.
Powtórnie wyszedł, a tym razem wybiegła za nim Helenka.
— Władziu!
— Co każesz?
Znowu uwiesiła mu się na szyi, ściskała go namiętnie i szeptała:
— Nie zapomnisz?... wrócisz?...
Siedząc w powozie, podniósł jeszcze oczy do góry i w oknie drugiego piętra zobaczył uchyloną roletę i jakiś cień.
Powóz wyjechał z podwórza.
— O, nie zapomnij o mnie...
Mgła zawisła nad ulicami, latarnie rzucały czerwony blask, dokoła rozlegały się kroki przechodniów i turkot wozów.
— Nie zapomnisz?... wrócisz?... — szeptało echo.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wilski dojechał do dworca wzruszony i rozdrażniony. Oddał pakunki tragarzowi i pobiegł wprost do salonu pierwszej klasy.
Zastał tam kilkanaście osób, same twarze obce. To uspokoiło go. Odetchnął jak człowiek, którego minęło niebezpieczeństwo, i jeszcze raz pożegnał w myśli Helenkę.
W tej chwili usłyszał głos wchodzącego Welta.
— Cudownie! więc i ty wyjeżdżasz?
— Jak widzisz.
— Wyobraź sobie, że i Amelcia jedzie. Wysyłam ją do Krakowa w pewnym interesie, który wymaga... no, wiesz czego?... Tego tylko, co ona ma.
Pani Welt była milcząca i nie w humorze.
Wilski wyszedł po bilet. Gdy wrócił, rzekł bankier ze śmiechem:
— Patrz, co to są kobiety! Onegdaj zdecydowała się jechać, dziś grymasiła, a w tej chwili powiada, że się boi zaziębienia, i że chętnie zostałaby do jutra.
— Może to i słusznie — odparł Wilski chłodno. — Szkoda, żeś mnie nie zapoznał z interesem, byłbym ci go załatwił.
— Gdzież znowu! Ty masz głowę zaprzątniętą miljonami, a tu sprawa pilna i wymaga zimnej krwi. Nie, to tylko ona dobrze załatwi!
Zadzwoniono, i podróżni poczęli zajmować miejsca. Nagle Władysławowi uderzyła fala krwi do głowy: ujrzał on między fałdami powłóczystej sukni — kształtną i drobną nóżkę bankierowej...
Na ten widok zapomniał o żonie, o wzruszeniu i o niesmaku, jakiego doznał przed chwilą.
— Siadajże, Władysławie! — krzyknął bankier.
Rozległy się okrzyki pożegnania, pociąg ruszył, lecz Władysław nie uważał tego. Nie mógł tchu złapać.
— Oryginalna pozycja! — odezwała się nagle pani Welt. — W tej chwili widziałam Świegotnickiego i jestem pewna, że jutro w całej Warszawie mówić będą, żem uciekła z panem, w asystencji i za upoważnieniem męża.
— I cóż nam to szkodzi? — spytał Wilski, topiąc w niej pałające spojrzenie.
— Panu niewiele, mnie więcej! — odparła poważnie.
— W każdym razie fakt już się stał, i cokolwiek...
Nie dokończył, ujrzawszy wzrok Amelji. Zarazem jednak teraz dopiero zauważył, że byli sami.
Nastało długie milczenie, w ciągu którego bankierowa obojętnie wyglądała przez okno, a Wilski... resztę przytomności utracił.
Nagle, tuż przy nogach pani Welt, upadła mu rękawiczka. Gdy się schylił, aby ją podnieść, uczuł, że rękaw jego paletota obtarł się zlekka o jej bucik.
Teraz zdało mu się, że w ciele, zamiast muskułów, ma rozgrzane stalowe sprężyny, że mu piersi pękną, lub że go własny oddech spali. Podniósł oczy na Amelją i pomyślał, że gdyby między nią i nim ustawiono mur bagnetów, rozbiłby go jak kępę trzciny.
— Spodziewam się, że mnie pan zapoznasz ze swoją żoną?... Będę panu bardzo wdzięczna!... — rzekła bankierowa głosem, który jak ostrze noża przeszył mu serce.
W milczeniu i gorączce czekał do rana. Gdy pociąg stanął na granicy, Wilski posłał telegram do żony.
W Krakowie Władysław rozszedł się z bankierową prawie na chłodno, a następnie zajęty interesami kilka dni jej nie widział. W ciągu tego czasu zapoznał się bliżej ze stanem swego majątku, odebrał od Helenki parę listów, pełnych tęsknoty i wezwań do przyjazdu, i przypomniał też sobie dawnych znajomych, ludzi po większej części ubogich, dla których postanowił coś zrobić.
W końcu pierwszego tygodnia odebrał list z Warszawy i bilet z Krakowa. Poznał pismo na obu i wziął się do pierwszego.
List z Warszawy pisał ubogi student, który u Wilskich bywał na obiadach co czwartek. Młody człowiek w prostych, lecz serdecznych wyrazach powinszował Władysławowi spadku i wyraził żal z tego powodu, że nie mógł go przed wyjazdem osobiście pożegnać.
— Biedaczysko! — rzekł Władysław. — Sprobuję też posłać mu pieniądze. Wiem, że się nie obrazi, gdy z nim szczerze, choć listownie pogadam.
Następnie otworzył bilet, który zawierał te słowa:
Nigdy nie spodziewałam się, abyś pan mógł skazać swoją współrodaczkę na śmierć z nudów. Czekam dziś z herbatą. A bientôt. — A. Welt.
Wilski ruszył ramionami. Ponieważ zaś było dosyć wcześnie, wyszedł więc do miasta.
Błądząc machinalnie po ulicach, dostrzegł na jednej z nich sklep szewcki z wystawą, a na niej, między obfitą kolekcją różnokolorowego obuwia — mały, czarny, węgierski bucik.
Postał tu chwilę i znowu począł błądzić. Na twarz wystąpiły mu ciemne rumieńce, a umysł opanowały pomieszane marzenia.
I widział się w Warszawie w ciasnej izdebce na poddaszu. Pokój był zimny, a on zrozpaczony i głodny.
Nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek niski, pękaty i uśmiechnięty, z czapką w ręku. Był to sąsiad jego z poddasza, ubogi rękawicznik.
— Co pan każe? — spytał go Władysław.
— Ja nie każę, ja przyszedłem prosić — odparł gość.
Panie! — mówił dalej — co tu między nami w bawełnę owijać. Niech mi pan zrobi jedną łaskę...
— Jaką, panie?
— Niech pan pozwoli u siebie w piecu zapalić i obiad sobie przysyłać!
— Ależ...
— Już wiem, co pan powie — przerwał rękawicznik — ale to się na nic nie zda. Pan jesteś młody, uczony, możesz jeszcze mieć stanowisko na świecie, i jeżeli nie mnie, to dzieciom moim oddasz te obiady z procentem... No, panie!... bo nie odejdę stąd.
I z temi słowy zacny człowiek wyciągnął do Wilskiego rękę. Biedacy uściskali się, i nastąpiła zgoda.
W tej chwili między tym obrazem z przeszłości a bogaczem teraźniejszości stanęło widmo czarnego węgierskiego bucika. Władysław ocknął się i poszedł do bankierowej.
Zastał ją w salonie z bukietem róż. Uśmiechnęła się i podając mu rękę, rzekła tonem łagodnej wymówki:
— Nie powinnam się witać z panem!
— Tłomaczą mnie zajęcia — odparł Wilski.
— Ale wytłomaczą pana wtedy dopiero, jeżeli dzisiejszy wieczór mnie poświęcisz. Bywam niekiedy dziwnie zmęczona, a gdybym wówczas nie zobaczyła twarzy sympatycznej i nie usłyszała głosu...
...Czy ja wiem, cobym zrobiła?!...
Wilski słuchał jej zdumiony i rozmarzony...
Cały wieczór mówili o kwiatach, o wiośnie i okolicach górskich, jak student z pensjonarką, półgłosem, jak w pokoju chorego.
Około jedynastej Władysław, zabierając się już do odejścia, rzekł:
— Czy dasz mi pani jeden z tych kwiatów?
— Naco?...
— Na pamiątkę dnia dzisiejszego.
— To prawda — odparła — że w życiu mało jest dni podobnych.
A potem, urywając różę, dodała:
— Weź ją pan jako symbol naszej przyjaźni.
Oczy jej były wilgotne.
Władysław wrócił do domu jak pijany, nie wiedząc co myśleć i w co wierzyć. Gdy upadł na łóżko, drżał, jak w febrze, i usnął w gorączce, mrucząc przez zaciśnięte zęby:
— Bądź co bądź, ona mnie kocha!... Byłbym bydlęciem, gdybym odpychał to szczęście, lub rujnował je niecierpliwością...
Na drugi dzień został przez panią Welt zaproszony na obiad. Przed wyjściem przypomniał sobie ubogiego studenta i posłał mu pieniądze wraz z krótkim listem, który podług niego był bardzo przyjacielski, w istocie zaś wskazywał oziębłość i roztargnienie.
Od tej pory los jego był już zdecydowany. Do żony pisywał listy coraz rzadziej, donosząc jej o powikłaniu interesów, u bankierowej zaś bywał coraz częściej i dłużej. Wierny jednak zasadzie cierpliwości, zadawalniał się rozmową, uściskiem ręki i spojrzeniami, które codzień stawały się bardziej rozmarzone i namiętne.
Niekiedy zdawało mu się, że nowicjat jego trwa zbyt długo. Wówczas próbował być śmielszym, lecz pani Welt jednocześnie stawała się ozięblejszą. Władysław szalał. Bywały chwile, że chciał wracać do Warszawy, lecz postanowienia jego prędko słabły i mówił:
Jeszcze jeden dzień... ostatni!...
Była już połowa maja. Bankier naglił żonę do powrotu, i pani Amelja coraz częściej poczęła o tem wspominać.
— Jeszcze jeden dzień tylko!... — prosił Wilski.
— Masz pan racją — odpowiedziała i znowu zostawali.
Interesa były już ukończone, dobra po nieboszczyku sprzedane, gotówka w rękach Władysława, ale on o to nie dbał, dla niego cały świat skupiał się w gabinecie bankierowej, a całe życie streszczało się w tej jednej myśli:
„Jeszcze jeden dzień!...“
Miljonowy spadek był złotą nicią, po której do duszy jego wkradła się straszna choroba. Wiedział o niej, rozumiał, że się z niej uleczyć potrzeba, i czuł, że się uleczy, ale kiedy?...
Przeklęte szczęście!
Pewnego dnia odebrał dwa listy z Warszawy.
Jeden był z pieniędzmi i pochodził od ubogiego studenta. Młodzieniec zwracał przysłane banknoty i w słowach pełnych szacunku, ale też i wielkiego żalu, dał mu poznać, że nie prosił o jałmużnę i że jej nie przyjmuje.
— Źle się stało — szepnął zmartwiony Władysław — lecz sprobujemy to odrobić.
Przeklęte szczęście!
Drugi list był od żony.
Helenka donosiła, że złożyli jej wizytę bogaci krewni, których znała w dzieciństwie. Państwo ci gwałtem zapraszali ją na wieś, dodając, że ponieważ sami wyjeżdżają zagranicę, ofiarują jej więc cały dom. Tak byli pewni, że ofiary ich nie odrzuci, iż zostawili w Warszawie swój powóz i służącego.
W dopisku ostrożnie nadmieniła, że i lekarze kazali jej na wieś wyjechać.
O powrocie jednak Władysława nie było żadnej wzmianki. On przecież uwagi na to nie zwrócił, i nic dziwnego! Nie był Duchem Świętym, aby wiedzieć, co w Warszawie mówią o jego stosunkach z bankierową.
Mimo to list ten przeraził Wilskiego.
— Helenka widocznie jest chora — myślał. — Może to co groźnego?... Muszę wracać.
Wieczorem, jak zwykle, poszedł do pani Welt, a gdy od niej wrócił, napisał list do żony. Prosił ją, aby koniecznie na wieś wyjechała, i doniósł, że wkrótce sam do niej przyjedzie.
Nim zasnął, zdawało mu się, że widzi żonę swoją bladą i smutną, która z ogromnej odległości wyciąga do niego rączki szczupłe i jak alabaster przejrzyste.
— Ty wrócisz?... — mówiło echo.
— Jeżeli zobaczę Helenkę, wyrzeknę się Amelji — szepnął, a potem dodał:
— Zrobiłbym wielkie głupstwo!...
Obudziwszy się, wysłał list, a w parę dni potem odebrał telegram, że Helenka już wyjechała na wieś.
Pobiegł do pani Welt i wesoło zawołał:
— Wracajmy!
— Czas już wielki — odpowiedziała.
I wrócili znowu razem i znowu na dawnej stopie.
— Jeszcze jeden dzień!... — myślał Władysław.
Przeklęte szczęście!...
W końcu czerwca, Welt wyjechał zagranicę, zostawiając majątek pod opieką żony, a żonę pod opieką przyjaciela. Miasto trzęsło się od plotek, o których osoby interesowane, jak zwykle, najmniej wiedziały.
Helenka pisywała do męża niewiele i rzadko. Gdyby uważniej czytywał jej listy, uleczyłby się może prędzej. Na nieszczęście, nie był teraz zdolnym do tego. Płynęły miesiące, a on szalał i mizerniał, zaniedbując wszystko i wszystkich.
Pani Welt dostrzegła to, i gdy raz byli sami, rzekła:
— Wyglądasz pan dziś bardzo interesująco.
— Czy nie domyślasz się pani powodu? — zapytał stłumionym głosem.
— Mój Boże! znam się wprawdzie trochę na finansowości, ale o medycynie nie mam pojęcia — odpowiedziała, patrząc na brylant swego pierścionka.
— W tym razie wystarcza znajomość najpospolitszych uczuć ludzkich!... — rzekł, przysuwając do niej krzesełko.
— Najpospolitsze uczucia ludzkie nie zasługują na to, aby się niemi zajmować — odparła wyniośle.
Wilski zerwał się z krzesła i w najwyższem wzburzeniu zawołał:
— Czuję, że powinienem uciec od pani!...
— A ja czuję, że powinieneś pan zostać! — szepnęła, patrząc mu figlarnie w oczy.
Władysław usiadł znowu i wziął ją za rękę.
W tej samej chwili jednak ktoś zadzwonił i wszedł do salonu.
W końcu sierpnia, kiedy miłosne uniesienia Władysława dosięgły zenitu, odebrał on od Grodzkiego z Londynu telegram tej treści:
„Z modelami zrobiłeś mi przykry zawód. Odeszlij przynajmniej notatkę, którą ci zostawiłem“.
Depesza ta rozgniewała Wilskiego, bez namysłu więc odpisał:
„Zwracam pieniądze, notatka gdzieś zginęła.“
Na to nie odebrał już odpowiedzi.
Większą część dnia przesiadywał u bankierowej. Gdy była z nim, pożerał ją wzrokiem; gdy wyszła, myślał o niej, lub z rozkosznym niepokojem przysłuchiwał się szelestowi jej sukni.
Pewnego dnia, w czasie jej nieobecności, ukląkł i ucałował miejsce na dywanie, które zazwyczaj dotykały jej stopy.
Począł miewać widzenia na jawie coraz częstsze, a niekiedy symboliczne. Raz zdawało mu się, że na skrzydłach z listów zastawnych wzleciał na szczyt wysokiej skały, z której zaraz potem spadł w przepaść.
Innego dnia, jakoś we wrześniu, wracając do swego mieszkania, spotkał na schodach dawną znajomość. Był to ów litościwy sąsiad z poddasza, rękawicznik, strasznie wynędzniały i ubogo ubrany.
— Ach! to pan?... — rzekł Władysław, otwierając drzwi.
— A ja! Przyszedłem... Przyszedłem dowiedzieć się o zdrowiu jaśnie pana — odparł biedak, zdejmując czapkę.
— Dziękuję! Tak, mam się nieźle! — rzekł Wilski i zamknął drzwi za sobą.
W kilka godzin później pomyślał, że niegdyś karmiciel jego musi być w ciężkiej potrzebie. Zapragnął dowiedzieć się o jego mieszkaniu i w tym celu chciał zadzwonić na służącego. Wyciągnął nawet rękę, ale że dzwonek stał na drugim końcu biurka, dał więc pokój.
Nie było to znużenie ciała, ale coś nakształt psucia się duszy. Piorun orzeźwiłby go niewątpliwie.
Miewał też chwile opamiętania. W jednej z takich chwil rzekł do siebie:
— Trzeba raz skończyć!...
Postanowienie to musiało być bardzo poważne, Wilski bowiem orzeźwił się po niem i z wyrazem stanowczości w fizjognomji poszedł do bankierowej.
Zastał ją w karecie; wyjeżdżała właśnie do Botanicznego Ogrodu. Otrzymawszy zezwolenie, usiadł obok niej i pojechali razem.
Gdy byli w ogrodzie, Amelja rzekła:
— Patrz pan, jak już liście więdną!
— Liście więdną, serca więdną... Tylko kiedy dla pierwszych wiosna powtarza się co rok, dla drugich jedna jest tylko wiosna i jedna jesień.
Słowa to były prorocze, on jednak nie wiedział, do kogo się odnosiły.
Zajęli ławkę na małem wzgórzu, skąd cudny roztaczał się widok.
— Tu — mówiła Amelja — gnieżdżą się w maju roje słowików. Często siadałam tu i przysłuchiwałam się ich śpiewom. Ale teraz już odleciały...
Wilski oparł rękę na kolanie, głowę na ręku i milcząc, patrzył w ziemię.
— Uważam, że jesteś pan jakiś nieswój.
— Masz pani racją! — odparł, podnosząc głowę — nie jestem swój, ale...
— Ale?
— Ale... twój!...
Wziął ją za rękę; uścisnęła go lekko i patrzyła mu w oczy dobrotliwie.
Uczuł gwałtowne bicie serca, szum w uszach i... przyciągnął ją do siebie. Nie broniła się.
Wtedy otoczył ją ramieniem i przysunął swoją pałającą twarz do jej twarzy.
— Nareszcie!... — szepnął.
— Panie! — zawołała błagalnym głosem — zaklinam cię, wyjdźmy stąd...
Powstał już inny. Czuł siły i pewność siebie, o których oddawna zapomniał. Podał Amelji rękę, przyjęła i szła niepewnym krokiem.
Gdy siedli do karety, osunęła się w głąb i przymknęła oczy.
Konie pędziły jak wiatr, a w kilka minut potem byli już w domu.
Wbiegła prędko na schody i weszła do buduaru, a Wilski obok niej. Gdy padła na fotel, ukląkł i przypił się do jej ręki.
— Ty mnie kochasz — mówił — powiedz, że mnie kochasz. Niech choć raz dowiem się prawdy!...
W pokojach był mrok.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wróciwszy do domu, zasnął twardo, i sen cofnął go o kilka miesięcy wstecz. Marzył, że się żegna z Helunią.
Żona jego była dziwnie mizerna; z jej niegdyś szafirowych, a teraz pobladłych oczu płynęły łzy. Uwiesiła mu się na szyi, lekka i nieujęta jak mgła, i bezdźwięcznym głosem szeptała:
— Powrócisz?... ty powrócisz!
Zerwał się na równe nogi i uczuł na twarzy dwie łzy gorące. Pot zimny oblał go, ręce mu drżały.
Była dopiero czwarta rano.
Nie położył się już i sam na kominku ogień rozpalił.
Siedząc przed ogniskiem, patrzył na dogorywające głownie i myślał... Co myślał? Ty, Stwórco, znasz niepokoje sumienia, które szarpią kły zgryzot!
Około siódmej rzekł:
— Jestem już inny!...
Pewnem jest, że miljony swoje oddałby teraz za żebracze łachmany, byleby w fałdach ich znalazł spokojność.
Przeklęte szczęście!
— Tak, jestem inny! — mówił Władysław. — Gdy los zdjął ze mnie uzdę niedostatku, zawróciło mi się trochę w głowie, ale dziś wytrzeźwiałem.
Zresztą, może się i lepiej stało. Nabrałem doświadczenia, a choć straciłem trochę czasu, majątek przecież jest nietknięty!...
W tej chwili przyszła mu na myśl żona. Wyjął jej fotografją z biurka i wpatrywał się długo i rzewnie.
— Czy przebaczysz mi?...
Uśmiechnięte usta Heluni z całą łatwością wyszeptały wyraz przebaczenia, lecz niestety! uśmiech ten z innych pochodził czasów.
Wilski był wesoły jak dziecko; otworzył okno, z rozkoszą upajał się chłodnem powietrzem poranku i cieszył się widokiem złotych chmur, które wędrowały, Bóg wie skąd, może z tamtych stron, gdzie Helenka mieszka obecnie?
— O, gdybym ci mógł teraz upaść do nóg, aniele mój, najczystsza duszo!... — szepnął.
Zadzwonił, wszedł służący.
— Zamów mi ekstrapocztę na dziś wieczór, na dziewiątą — rzekł Wilski.
— Rozumiem...
— Ale, ale!... Co się stało z naszym kanarkiem?
— Zdechł, proszę jaśnie pana.
— Kupże teraz dwa: samca i samiczkę, i klatkę z gniazdem.
Służący wyszedł.
— Jerzy! — zawołał znowu Wilski, a gdy służący wrócił, dodał:
— Czy nie wiesz, co się dzieje z Mateuszową, która u nas dawniej służyła?
— Służy teraz na Piwnej ulicy; była tu nawet parę razy.
— Sprowadzisz ją do mnie i powiesz, żeby podziękowała za miejsce, bo wróci do nas.
Po chwili dodał:
— Jeszcze słowo! Gdzie mój warsztat i narzędzia?
— Na strychu, jaśnie panie.
— Trzeba je oczyścić i ustawić w moim pokoju.
Służący wyszedł, trzymając się za głowę.
— Chryste elejson! — mówił prostaczek — a to coś do niego przystąpiło!... Jeszcze i nas gotów porozpędzać.
I za chwilę podzielił się wiadomościami z kucharką i pokojówką.
Wilski tymczasem szybko ubierał się, mówiąc:
— Ucieszy się, gdy jej wszystko opowiem. O, Heluniu!... O, błogosławione miljony!...
Począł coś wesołego gwizdać, lecz nie tyle z radości, ile raczej dla przytłumienia niepokoju, który gdzieś na dnie duszy nurtował.
Gdy wyjechał do miasta, wstąpił do biura telegrafu i napisał do Grodzkiego depeszę:
Serdecznie cię przepraszam za mimowolny zawód. Byłem chory. Przyjeżdżaj natychmiast, najlepiej odrazu z dymisją.
Telegram ten wysłał do Londynu i Petersburga.
— Dzielny to umysł! — mówił Władysław. — Przy jego pomocy odgrzebię najpraktyczniejszy z moich planów i zacznę żyć...
...Dla ciebie, Heluniu! a przez ciebie dla innych...
Potem pojechał do uniwersytetu zasięgnąć wiadomości o ubogim studencie. Po wielu poszukiwaniach spotkał jego kolegę.
— Co się dzieje z W.? — spytał.
— Dokładnie panu nie potrafię powiedzieć — odparł student. — Wiem tylko, że się wypisał z uniwersytetu i wyjechał na guwernerkę, gdzieś aż na Podole.
— Dlaczego się wypisał? — zawołał przerażony Władysław.
— Co pan chce! Trudno się uczyć, mając w gotowiźnie dziesięć palców.
— To pierwszy! — mruknął Wilski i pojechał do biura adresowego dowiedzieć się o rękawiczniku.
Dano mu trzy adresy.
Jeden z nich zaprowadził go na ulicę Ogrodową, gdzie znalazł jakiegoś nieznanego człowieka.
— Mam jeszcze dwa!
Zamknął oczy i ciągnął na los szczęścia.
Tym razem pojechał na Pragę i dowiedział się, że adresat jest brukarzem.
Z trzecią kartką dostał się aż pod Wolskie rogatki. Wszedł do parterowego drewnianego domku i znalazł w nim izbę ciasną, ciemną i wilgotną, lecz próżną.
— Gdzie jest rękawicznik, który tu mieszkał? — spytał stróża, dając mu rubla do ręki.
— Kto go tam wie, jaśnie panie! Tydzień temu jak go zlicytowali i podział się gdzieś z synkiem.
— Miał przecie żonę i troje dzieci?
— Żonę? Mieszkał tu od ś-go Jana, alem żony nie widział, a dwoje najstarszych dzieci zmarły jeszcze w sierpniu.
— Drugi... trzeci i czwarty... — szepnął Wilski. — Chciałem do Helenki pojechać z faktami, ale mi ich widać zabraknie... O, Boże!
Nad wieczorem znalazł w biurze telegraficznem odpowiedź. Z Petersburga odpisano:
Grodzki jeszcze nie wrócił.
Z Londynu zaś:
Grodzki wyjechał.
— Pewnie wraca morzem — pomyślał Władysław i wysłał znowu telegram do Petersburga, błagając przyjaciela, aby natychmiast przyjechał.
Tymczasem Grodzki wracał lądem i już opuścił Berlin. Depesze nie znalazły go.
Wilski od rana nie był u siebie i nic nie jadł; trucizna niepokoju starczyła mu za najlepsze potrawy. Do domu też wrócić nie miał odwagi; wszedł więc do Saskiego Ogrodu, upadł na ławkę i pogrążył się w bolesnych dumaniach.
— Cztery ofiary!... — mówił. — Ja jestem winien, to prawda!... ale za co oni cierpieli i cierpią?
Zapomniał, że ludźmi, prócz praw moralnych, rządzą jeszcze prawa fizyczne. Zapomniał też, że społeczeństwo jest całością, w której, gdy jedna cząstka nie pełni swoich obowiązków, giną inne.
Gdy wrócił do mieszkania, służący, który mu drzwi otworzył, patrzył na niego ze zdziwieniem.
— Czy nie było kogo? — spytał Wilski.
Był list.
Władysław chciał zapalić świecę, ale rozsypał zapałki. Palce zesztywniały mu, i służący musiał go wyręczyć.
List, pisany przez nieznajomą osobę, był tej treści:
Wielmożny Panie
i Dobrodzieju!
Aczkolwiek obcy, ośmielam się wziąć pióro do ręki i parę tych wyrazów, w interesie jego zacnej i świątobliwej małżonki nakreślić. Do tej pory wyraźne życzenie tej szlachetnej i wzorowej pod każdym względem białogłowy postanowienia moje hamowało.
Nie mówiąc wiele, bo to w podobnych wypadkach jest najgorsze i często prowadzi do wyrzeczenia tego, czego człowiekby nie chciał, uwiadamiam Wielmożnego Pana Dobrodzieja z wszelką ostrożnością, że taż Jego najszanowniejsza małżonka ma się wcale niedobrze. Powiedziałbym: bardzo niedobrze, ale nie chcę przedwcześnie trapić go wiadomościami, które i tak zbyt prędko, niestety!...
Wilski już nie kończył. Spojrzał tylko na drugą stronę zapisanego arkusza i przekonał się, że list pochodzi od miejscowego proboszcza.
Z gorączkowym pośpiechem narzucił na siebie futro, wziął pieniądze i w tej chwili wyjechał na pocztę, gdzie zażądał czterech koni. W godzinę potem był już daleko za miastem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na drugi dzień, około piątej wieczorem, pocztyljon z ostatniej stacji, który wiózł Władysława, odwrócił się do niego i wskazując biczyskiem na wzgórek, okryty żółkniejącemi już drzewami, rzekł:
— Oto tu, jaśnie panie, folwark Boża Wola...
— Boża Wola? — powtórzył Wilski.
— Piękny majątek, jaśnie panie!... Ziemia pszenna, las niewycięty, nowy dwór, na stawie młyn... Zwyczajnie jak u rzetelnej szlachty.
— Boża Wola!... — wyszeptał Władysław.
Przejeżdżali około ogrodu, z poza obumierających drzew którego widać było białe ściany dworu. Wilski rzucił pocztyljonowi pięć rubli, wysiadł z bryczki i przeskoczył niskie sztachety.
— O, to mu pilno!... — dziwił się pocztyljon, trzymając czapkę w rękach.
Władysław zadyszany, nieprzytomny, przebiegł ogród i stanąwszy na szczycie wzgórka, przez szklane drzwi oplecionego winogradem ganeczku, ujrzał kilka wysokich świec, ustawionych w jednym rzędzie.
Zamknięte na klucz drzwi prysły pod naciskiem jego ręki.
Na niskiej, okrytej dywanem sofie, w czarnej wełnianej sukience (którą znał tak dobrze w dniach ubóstwa!), z krzyżem w głowach i świętym obrazkiem w rączkach, otoczone zapalonemi świecami, leżały zwłoki Heluni.
Wilski usiadł na krześle, oparł załamane dłonie na kolanach i patrzył bezmyślnie na jedną ze świec, z której duże krople roztopionego wosku spływały.
W uchylonych drzwiach widać było głowy ciekawej służby, która szeptała między sobą:
— To pewno mąż?... Jużci, że mąż!...
Po upływie paru minut weszła jakaś stara kobieta, widocznie szafarka. Przeżegnała się, parę razy westchnęła i stanąwszy obok Władysława, poczęła mówić szpitalnym głosem:
— Ach! biedactwo, a takie młode i dobruteńkie!... że też to Bóg miłosierny nie wolał śmierci na mnie starą dopuścić!... Robiłam ja, panie, com mogła. Dawałam jej mleka codzień świeżego, wody żywicznej, kwasu ogórkowego, okadzałam, zażegnywałam, ale wszystko na nic! Choruteńka już, nieboże, przyjechała z Warszawy!... Mówiłam nieraz: trzeba jaśnie panu dać znać, ale ona: nie!... i nie!... A w ostatnim już tygodniu powiedziała: „Moja Borkosiu! wynieście mnie na górkę, stamtąd lepiej widać!...“ I po całych dniach, mówię panu, nic — tylko słuchała, czy gdzie bryczka nie zatrajkocze, czy kto drzwiami nie skrzypnie. Ale że nikt nie jechał, ani wchodził, to mówiła po cichu: „Oj! już ja go widać nigdy nie zobaczę... Nigdy!...“ W ostatnim dniu kazała sobie dać papier i ołówek. Myślałam, że będzie list pisać, gołąbka moja, ale gdzie zaś!... Pisała tylko: „Władzio... Władzio... mój Władzio!... Już nigdy nie wróci!...“ Ale, prawda! jaśnie pan po podróży. Może pan jajecznicy pozwoli, bo tak na razie niema nic z mięsa...
Wyszła z pokoju i już za drzwiami kończyła:
— A światłość wiekuista niechaj jej świeci!...
Władysław wstał z krzesła, popatrzył na żółtą jak wosk twarz zmarłej, na ciemne jak glina powieki i ściskając ją za chłodne i zesztywniałe rączki, szepnął:
— Heluniu, to ja!...
Zdawało mu się, że widzi żonę swoją w oknie górnego pokoju, nasłuchującą turkotu bryczki.
— Heluniu! to ja... — powtórzył. — Już jestem!... spojrzyj na mnie...
— O, już go nigdy nie zobaczę!... nigdy!... — mówiło widmo.
— Ja przecież jestem, spojrzyj na mnie, Heluniu!... — jęknął Wilski.
— Tak długo czekam i nie doczekam się nigdy!... — szlochało widmo, rozpływając się we mgle.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na drugi dzień proboszcz i gromadka ludzi odprowadzała czarną trumienkę na wiejski cmentarz. W połowie drogi orszak ten spotkał bryczkę pocztową, z której wyskoczył Grodzki i stanął obok postępującego za trumną Władysława.
Przez cały czas Wilski był prawie nieprzytomny. Nie patrzył na nikogo i milczał.
Na cmentarzu jakiś głos odezwał się:
— Otwórzcie trumnę, może ją jeszcze zechce zobaczyć.
Władysław zdawał się nie słyszeć tego. Nie słyszał też ciężkiego łoskotu brył ziemi, walącej się na trumnę, ani żałosnych dźwięków pieśni:
„Witaj Królowo nieba i Matko litości!“
Gdy już wszyscy towarzyszący pogrzebowi rozeszli się, Grodzki dotknął ramienia Władysława i rzekł:
— Chodź ze mną...
— Jestem przeklęty! — odpowiedział Wilski.
— Jesteś tylko chory. Chodź ze mną.
— Czekała mnie... czy ty słyszysz?... Czekała i czekać będzie w tym strasznym grobie, ale już nie zobaczy mnie nigdy... nigdy!...
Słońce zachodzi; a jak dogasający ogień chwilami jaśniej błyska, tak, przed nocą, puls życia uderza śpieszniejszem tętnem.
Krzaki, zwykle ciche, zagotowały się pożegnalnym gwarem ptaków; każdy śpiewa królowi dnia „dobranoc“, i każdy chce okazać się gorliwszym od innych. Z gościńca podniósł się złoty tuman kurzawy, słychać turkot wozów, niecierpliwy ryk bydła i przeciągłe nawoływania pastuchów. Z pól płynie dumka wracających od roboty dziewuch; w jaskrawych strojach wyglądają one jak białe i ponsowe makówki, co nagle ożyły i biegną za znikającem światłem.
Przed chatami tłoczą się zwierzęta i ludzie, skrzypią żórawie studzien i pluszcze woda, nalewana do koryt. W alejach spacerowego ogrodu słychać toczenie się dziecinnych wózków, wesoły szczebiot dzieci, śmiech nianiek i rozmowy letnich mieszkańców wsi, którzy śpieszą do domów ukryć się przed wieczornym chłodem.
Słońce dotknęło horyzontu, i ziemskie odgłosy zamilkły; jeszcze słychać szmer drzew, pochylających przed światłodawcą zielone konary. Łąki, lasy i pola oblały się żywszemi barwami i u stóp odchodzącego ojca rozlewają najpiękniejsze wonie. On, pieszcząc się z niemi, zasypał niebo i ziemię złotem, później otulił je w purpurę i wreszcie — zasłonił błękitem.
Cienie drzew rozciągnęły się na trawie, świat zmęczony ułożył się do snu, a nad nim czuwały: mrok i milczenie, ledwie zamącone cichym lotem nietoperza, który mknie bez szelestu, jakby lękał się obudzić śpiących. Nawet gadatliwe muchy i komary wiatr zapędził do ciemnych kątów, i zanim sam zdrzemnął się w polu, jeszcze spragnione liście pokropił świeżą rosą.
Kiedy pogasły światła w chatach, na wschodzie, białe jak puch obłoki zaczęły posrebrzać się i rzednąć. To księżyc nieśmiało wyjrzał ku ziemi, a spostrzegłszy na skraju nieba rąbek czerwonych blasków, pomyślał, że słońce jeszcze nie odeszło, i — skrył się za popielatą chmurę.
— Pójdź!... pójdź!... — zawołał do niego puszczyk z parku.
Księżyc po raz drugi spojrzał, lecz znowu cofnął się. Zdawało mu się, że na ziemi jest jeszcze za jasno.
— Pójdź! pójdź! — powtórzył głos z gęstwiny.
Wówczas księżyc odgarnął obłoki i ukazał się na błękitnem tle nieba, pełny i jasny, jak tarcza polerowanego srebra.
Teraz budziło się tajemnicze życie nocy. Z pod drzew i chałup wypełznęły czarne cienie i poczęły kłamać przed ziemią, że księżyc świeci lepiej niż słońce. Walący się mur poczerwieniał fałszywym rumieńcem; staw nabrał metalowego połysku, a pożółkłe ścierniska oblekły się zielonawą barwą i udawały trawę.
Słychać też głosy, ale nie takie jak w dzień — inne. Tu jękliwie zwołują się żaby, które z przed oczu słońca rozgania bocian. Tam cienki strumień wody nuci na stawidłach monotonną i żałosną melodją, przy której blada mgła tańcuje na oparzeliskach. Owdzie zarozumiałe koniki polne chwalą się, że są ładniejsze od skowronków.
Czasem wytarzany w błocie żuk grubym głosem wyśmiewa się z motyli; niekiedy szczeknie pies, którego zbudził przechodzień, albo rozpaczliwie zakwili pochwycony przez łasicę ptaszek...
Zapatrzony i zasłuchany, poszedłem do starego parku, który zdawał się być stolicą tych widziadeł i odgłosów. Alem niedługo przypatrywał się cudownym sprawom nocy. W alejach rozległy się okrzyki, śmiech i gonitwy towarzystwa dam, panienek i paniczów, którzy z dobrodziejstw księżycowego światła korzystali tak wesoło, że wobec nich — cała natura ucichła. Wszędzie było ich pełno: w klombach, na trawnikach, w alejach głównych i bocznych. Dla ukrycia się przed tą burzą radości, trzeba było wybrać najrzadziej odwiedzaną ścieżkę.
Księżyc powoli toczył się ku zenitowi, a razem z nim posuwały się cienie drzew, zakrywając jedne, odsłaniając inne miejsca. W czasie takiej zmiany dekoracji spostrzegłem, że i tu nie jestem sam. Na próchniejącej ławie siedział stary, niski i gruby człowiek z zadartą głową, rękami rozkrzyżowanemi na poręczy, i — patrzył w księżyc. A tak był zatopiony w swem widzeniu, iż nawet nie słyszał, że koło niego przeszedłem.
Wnet jednak obudzono go z marzeń. Wesołe towarzystwo odkryło tę ścieżkę i pędem poczęło biec ku ławce. Jednocześnie któryś z paniczów krzyknął ostrym dyszkantem:
— Bon jour, monsieur François!...
Stary człowiek wyprostował się.
— Ah!... bon jour!... Cóż państwa aż tu sprowadziło?... — mówił, skupiając rozproszone myśli.
W towarzystwie zaczęto śmiać się.
— Chcieliśmy zobaczyć, z kim pan ma schadzkę...
— Ładnie, monsieur François, robić tak tajemnicze wycieczki!...
— Pan François marzy...
— Nie, monsieur François poetyzuje na cześć panny Fifi...
— Kto jest panna Fifi?
— To ta złośnica Szwajcarka, która nie opuszcza żadnej mszy, ani rautu...
Tak mówili, wciąż śmiejąc się i wymijając monsieur François, który stał zawstydzony.
Cofnąłem się za drzewo.
— A któż jest monsieur François? — zapytała jedna z panienek najgłośniejszego panicza.
— To mój guwerner! — odpowiedział z akcentem ironji panicz, a potem dodał:
Dziwak, nudny jak lukrecja i skąpy jak licho. Bardzo jestem kontent, że rozstaniemy się z nim od wakacyj.
Z temi słowy skręcili w inną aleję.
Monsieur François znałem z widzenia, a ponieważ stał wciąż na miejscu, jakby niepewny co robić, zbliżyłem się do niego i powitałem.
— Piękna noc — rzekłem.
— A tak...
— Szkoda tylko, że w parku trochę za wesoło.
— Im zawsze wesoło — szepnął guwerner.
Niechętnie machnął ręką i usiadłszy na ławce, znowu patrzył w księżyc.
— Nie rozumiem — odezwał się — jak mogą lubić księżyc ludzie szczęśliwi? To patron tułaczów, symbol nieukojonej tęsknoty i śmierci. Cieszyć się przy jego blasku na jedno wychodzi, co tańcować przy katafalku.
Dziwną wydała mi się ta melancholja w człowieku, którego własny uczeń nazywał przed chwilą skąpcem. Wszak księżyc jest podobny do ogromnego talara — pomyślałem — i już za to samo powinienby cieszyć się sympatją monsieur François?...
Guwerner znowu rozkrzyżował ręce na poręczy i po długiej pauzie zaczął mówić, jakby marząc głośno:
— Księżyc to smutna gwiazda dla tych, którzy go znają, a straszna dla tych, którym wplątał się w życie...
Na te słowa wzburzyły się we mnie wszystkie wiadomości astronomiczne.
— Zdaje się — rzekłem — że dla księżyca nie jesteś pan sprawiedliwy. Co zaś do jego wpływu na ludzkie życie, to wiesz pan zapewne lepiej ode mnie, że czasy astrologji minęły...
— Tak pan powiadasz? — odparł, spoglądając na mnie przez ramię.
Jego drwiący ton zaciekawił mnie.
— Powtarzam to, com czytał — śpiesznie odpowiedziałem. — Ale będę panu wdzięczny, jeżeli nauczysz mnie czegoś nieznanego pod tym względem.
Stary guwerner udobruchał się i zaczął na nowo:
— Nie dziwię się pańskiej opozycji. Dla ludzi, od niepamiętnych czasów, niebo wydawało się przybytkiem spokoju i szczęścia. Tam widzimy niewzruszony porządek, stamtąd nigdy nie doleciało nas echo skargi, tam napozór kwitnie wiekuiste życie.
Istotnie, czem są planety? Mieszkaniami, jak nasza ziemia, gdzie widać atmosferę, obłoki, wody, lądy, a nawet pory roku, jak u nas. Czem są gwiazdy? Słońcami, z których każde rozlewa ciepło, blask, może nawet radość?...
Niebo to ogród pełen nieśmiertelnych kwiatów. Przykre więc ogarnia człowieka rozczarowanie, gdy dowie się, że wśród gwiazd, kipiących światłem i życiem, w dodatku najbliżej ziemi, wałęsa się olbrzymie cielsko trupa, który miljony lat oczekuje pogrzebu i nie może się go doczekać. To nasz księżyc, o, ten sam...
I wskazał ręką na jasną tarczę, która zdawała się uśmiechać smutno.
— Trup?... — szepnąłem. — Chyba za silny to wyraz.
— Za słaby! — przerwał guwerner. — Spojrzyj pan na światło księżyca — silne i zielonawe, jak zgnilizna. Przypatrz się ogólnym zarysom jego kształtu, co zobaczysz?... Puste oczodoły, zaklęsły nos, usta bez warg i zębów...
A jednak i taka powierzchowność mogłaby wydać się piękną w porównaniu z tem, co teleskop odkrył na księżycu. W najdzikszych okolicach podbiegunowych, w najbardziej osławionych jaskiniach ziemskich, nie spotkasz tak odrażających widoków, jakie przedstawia księżyc.
Spojrzyj na którąkolwiek z jego okolic. Co znajdziesz? Pustynią, bez śladu trawy, nawet pleśni, zasypaną rumowiskami, podziurawioną czeluściami wygasłych wulkanów. Zechcesz z niej uciec? — nie puszczą cię łańcuchy gór, sięgających ośmiu wiorst wysokości. Jedne z nich są jak olbrzymie sople lodu, inne jak pierścienie, inne jak prostopadłe ściany. A wszystko to spękane, połamane, podruzgotane i nad wszelki wyraz posępne.
Gwałtem odrywasz się od tych widoków i wznosisz oczy ku niebu, myśląc, że jego szafir ukoi ci znękaną duszę. Daremne wysiłki: tam niema ukojenia! Z powodu braku powietrza, niebo jest czarniejsze od kiru, na tle którego pali się słońce, jak pożar, i gwiazdy, jak grobowe pochodnie.
Nie szukaj tam gry kolorów. Słońce wschodzi bez zorzy, płonie czternaście dni bez przerwy, a potem znowu na czternaście dni pogrąża się w czarną otchłań. Sam jego blask służy tylko do uwydatnienia okropności widoków. Niema tam perspektywy powietrznej, dzikie kształty występują ostro, pełno jest złudzeń i zdumiewających kontrastów. Ludzkie oko traci wszelką miarę, odległości skracają się i wydłużają w sposób niemożliwy. Przedmioty jaskrawe wyskakują naprzód, blade cofają się wtył, a stąd każdy twój krok, każda zmiana w położeniu słońca wśród tej martwej natury wywołuje pozorny ruch, istny taniec upiorów.
Niema tam półcieni. Z jednej strony skały jest upał nie do wytrzymania i powódź oślepiających blasków, z drugiej, zamiast cieniu — noc, czarna jak smoła, i zimno, przechodzące wszelkie pojęcie.
Inna cudowna własność życia — dźwięk, również tam nie istnieje. Gdyby zawaliła się góra, uczułbyś tylko wstrząśnienie, ale nie usłyszałbyś nawet takiego szmeru, jaki u nas wydaje przelatujący komar. Ale góry tam nie walą się; co kiedy miało rozsypać się i upaść, już upadło, i dziś panuje taka cisza, że przy niej bicie pulsu w skroniach wydawałoby się człowiekowi podobnem do bicia piorunów, nie gdzieś nazewnątrz, tylko w nim samym.
Słowem, księżyc — to państwo śmierci, ale w formie tak złowrogiej, jaką ledwie możemy odgadnąć. U nas, po śmierci zaczyna się rozkład, czyli nowe życie; tam wcale niema rozkładu. Gdyby od nas na księżyc przeniesiono zwierzęta i rośliny, zmarłyby w ten sposób, że — natychmiast wyschłyby. Ale ich kształty i niektóre barwy, nie ulegając zmianie, po tysiącach lat zostałyby tem, czem w pierwszej chwili: widmami zwierząt i roślin.
W bocznej alei przesunęło się dwoje ludzi, rozmawiających półgłosem:
— Śliczny księżyc!... Czy pan nie lubi księżyca?
— Wolę oczy pani przy jego blasku.
— A w dzień?...
Odpowiedzi nie dosłyszałem.
Guwerner popatrzył na nich, pokiwał głową i mówił dalej:
— A jednak księżyc dawniej żył. Posiadał wodę, atmosferę, niewątpliwie jakieś istoty, rozwijające się i czujące. Lecz — umarł. A wiesz pan z jakiego powodu? — z tęsknoty...
Był on niegdyś częścią ziemi, jej synem, i — oderwał się od niej, jak ja... od Francji. Przez długi czas mogło mu się wydawać, że wróci. Ale nie wrócił i — z żalu umarł...
Wszystkie jego ruchy — to ciągłe szamotanie się z siłą postyczną, czy odśrodkową. On rwie się do ziemi, a niezasypiająca moc złego losu wciąż spycha go z drogi. Czasami niezmiernym wysiłkiem zbliży się do macierzystej planety, ale wróg nieubłagany wnet go zwycięża i odsuwa jeszcze dalej.
Tak bywa i z ludźmi!
Odetchnął i mówił:
— Dla ogółu, ruchy księżyca nie odznaczają się niczem osobliwem. Ujęto je w formuły matematyczne, i to wystarcza. Gdybyś pan jednak wiedział, jaki dramat tkwi — choćby w prostych odmianach księżycowego światła... Ale chcąc go odczuć, trzeba być takim jak księżyc tułaczem.
Podobne zmiany lunacji, jakie my widzimy na księżycu, księżyc mógłby spostrzegać na ziemi. I pomyśl pan, co za dziwny związek istnieje między temi zjawiskami...
Kiedy księżyc widzi ziemię w formie pełnej i wciąż rosnącej tarczy, myśli, że zbliża się do niej. Wtedy, ukojony nadzieją, zasypia i nie świeci, a my mówimy, że jest nów.
W tydzień później ziemia ukazuje mu się jako pół tarczy. Wtedy zaniepokojony księżyc zaczyna otwierać oko i patrzy: co będzie dalej?
Jeszcze później, ziemia już nie odbija słonecznych promieni w stronę księżyca i staje się dla niego niewidzialną. Wówczas przerażony księżyc, myśląc, że całkiem oderwał się od ziemi, otwiera całe oko i śledzi międzyplanetarne otchłanie. W kilka dni dostrzega mały skrawek światła, i znowu nieco spokojniejszy, stopniowo przymyka zmęczoną źrenicę, aż do zupełnego zaśnięcia.
— Tak, panie — dodał guwerner. — Na niebie i ziemi istnienie waha się między rozpaczą, nadzieją i krótkim odpoczynkiem. Ale szczęścia nigdy nie dosięga...
Wyznaję, że zastanowił mnie ten szczególny wykład astronomji, w którym fantastyczne przywidzenia pomieszały się z dokładnemi wiadomościami. Uderzyła mnie też pewna sprzeczność.
— Drogi panie — odezwałem się. — Powiedziałeś, że księżyc umarł, a jednak obecne zmiany lunacji tłomaczysz tęsknotą księżyca do ziemi. Jak to pogodzić?
Pokiwał głową i odparł:
— Bo widzisz pan i zapamiętaj to sobie, że na świecie „wszystko umiera, wyjąwszy — tęsknoty.“ Czuję, że i ja, gdybym umarł tu, między wami, tęskniłbym nawet w grobie. Zdaje mi się, że kości moje wyszłyby z ziemi i patrzyły tam...
Wskazał ręką na zachód.
Pojąłem, że stary guwerner dotknął jakiejś rany swego serca, i zamilkłem.
On poruszył się na ławce, jakby chcąc mnie pożegnać. Widocznie jednak rozmyślił się i nagle rzekł tonem pytającym:
— Pan wie, jak dawno nie byłem we Francji?... Trzydzieści lat. Trzydzieści lat nie widziałem swego kraju... — dodał zmienionym głosem.
Teraz domyślasz się pan, dlaczego zajmuje mnie wieczne tułactwo księżyca i skąd go tak dobrze rozumiem. Nie wiem zresztą, czy on tęskni; ale to pewna, że ja... za moją ziemią...
Wymówił to prawie szeptem i odwrócił się ode mnie. Długa chwila upłynęła, zanim uspokoił się o tyle, że mógł opowiadać dalej.
— Opowiem panu — rzekł — dzieje, chwilami nieprawdopodobne, a jednak dosyć zwyczajne. Dowiesz się, w jaki sposób martwy świadek naszych nocy, księżyc, kojarzył się z memi nieszczęściami, i jak wygląda siła odśrodkowa w życiu ludzkiem.
Zapalił cygaro i mówił:
— Z upodobania i ukształcenia jestem pedagogiem. Jeszcze będąc w szkołach, kiedy moi koledzy, w czasie rekreacji, bawili się w wojsko lub w teatr, ja uczyłem czytać dzieci naszych służących. Skończywszy zaś uniwersytet, poprostu utonąłem w pracy nauczycielskiej.
Na nieszczęście, miałem dwie wady: jedną był brak protekcji, skutkiem czego nie awansowałem, drugą — żyłka reformatorska. Chciałem poprawić wady ówczesnej pedagogiki i — zyskałem silnych nieprzyjaciół. Nie wiedziałem jeszcze, że kto chce zrobić karjerę, nie powinien szukać, ale dogadzać panującemu smakowi.
Bądź jak bądź, po kilku latach walk i pracy, moje urzędowe i prywatne stosunki stały się nieznośnemi. Rozdrażniony i rozżalony, wziąłem dymisją jako nauczyciel i wyjechałem do Anglji. Jest temu lat trzydzieści.
Dodam tu nawiasowo, że kiedym opuszczał Paryż, jadąc nocnym pociągiem, świeciła na niebie pełnia. Ponieważ były kobiety, więc naturalnie dużo rozmawiano o księżycu. Damy twierdziły, że jest to gwiazda zakochanych, jakiś wiejski dzierżawca nazywał go słońcem cyganów i złodziei, a pewien starzec, który dotychczas niewielki udział przyjmował w rozmowie, odezwał się nagle:
— A ja państwu powiadam, że księżyc to planeta tułaczów. Kto urodzi się pod jego znakiem, nie znajdzie spokojnego kąta na ziemi, a niewiadomo, czy i po śmierci nie zostanie upiorem...
Wszyscy śmieli się z tych sentencyj, wypowiedzianych kaznodziejskim tonem; ale mnie dreszcz przeszedł. Nic dziwnego: dobrowolna emigracja z kraju zrobiła mnie drażliwym w tej kwestji.
Dla nas, Francuzów, Anglja jest szkołą publicznego życia. Jadąc tam, planowałem sobie, że dokończę mego ukształcenia, znajdę sympatją, jakiej nie miałem w kraju, że wreszcie zdobędę mająteczek i powróciwszy do Francji, założę pensjonat, w którym sam będę panem.
Istotnie Anglja nie zawiodła moich nadziei. Przemieszkałem w niej lat dziesięć, a czas ten był najszczęśliwszy w mojem życiu. Dojrzałem umysłowo, zdobyłem szacunek ludzi rozumnych, a nawet zebrałem pewien fundusz. Nie krępując się w wydatkach, odłożyłem tysiąc funtów szterlingów.
Przyjaciele moi zachęcali mnie, ażebym tam założył szkołę; ofiarowali mi nawet pomoc. Ale odmówiłem. Chciałem podzielić się z ziomkami doświadczeniem, nabytem w Anglji, a co ważniejsze, poczułem tęsknotę do kraju. Dopóki pracowałem, lata upływały mi jak dnie, lecz gdym już pomyślał o powrocie do Francji, minuty wydawały mi się za długie. W ciągu tygodnia zebrałem moje pieniądze i siadłem na statek, odjeżdżający do Brestu.
Był to piękny wieczór październikowy, a na niebie świecił księżyc w pełni. Patrzyłem na niego z zachwytem, przypominając sobie wyjazd z Paryża i lata tułactwa, które — jutro miały skończyć się dla mnie!...
Gdy w rozmowie zwierzyłem się przed kapitanem statku z moich sympatyj do księżyca, który nazwałem najpiękniejszą planetą, wzruszył ramionami i odparł:
— W gruncie rzeczy jest to planeta najsmutniejsza, bo już martwa.
I zaczął opisywać księżycowe krajobrazy, mniej więcej tak, jak ja panu o nich opowiadałem.
Zrobiło to na mnie przykre wrażenie, lecz nie straciłem otuchy. Czyliż ten martwy księżyc, patron tułaczów, nie odprowadzał mnie do Anglji? A przecie tam byłem szczęśliwy.
W sześć godzin po podniesieniu kotwic zerwała się burza, trwająca kilka dni. Statek nasz, wymknąwszy się z kanału, wyjechał na pełny ocean i z szybkością ptaka leciał na południe, wzdłuż brzegów Francji. W okolicach Rochelli zbliżyliśmy się do brzegów, ale o wylądowaniu nie było mowy. Znowu wypłynęliśmy na ocean, piorunem okrążyliśmy Finister i — niedaleko Lizbony — rozbiliśmy się...
W tym samym czasie podobny los spotkał kilkadziesiąt innych statków.
Zdarzenia tego nie zapomnę do końca życia. Kiedym usłyszał trzask ścian okrętowych i szum wody, wdzierającej się do wnętrza, ukląkłem pod masztem i, mimo sceptycyzmu, poleciłem duszę Bogu. Nagle pokład przechylił się, i — potężna fala zmyła mnie w morze. Machinalnie płynąc, w odzieniu ciężkiem jak ołów, uczułem, że jakaś martwiejąca ręka chwyta mnie za nogi... Później trafiłem na belkę, przy której ktoś ujął mnie za kark i zepchnął w wodę... Potem zobaczyłem wysoko, jakby na górze, łódź ratunkową i — straciłem przytomność.
Kiedym ocknął się, pierwszym przedmiotem, jaki spostrzegłem, był — biały kapelusz siostry miłosierdzia, która poiła mnie mocnem winem. Z ruchu jej ust domyśliłem się, że mówi do mnie; alem nie słyszał wyrazów, tylko jakiś szum. Chciałem odezwać się, lecz nie mogłem poruszyć szczękami; chciałem podnieść rękę, ale zabrakło mi siły.
Takie były pierwsze wrażenia. Powoli, wzmocniwszy się, dowiedziałem się, że od trzech tygodni leżę w lizbońskim szpitalu. Gdy mi podano lustro, zobaczyłem, że jestem podobny do szkieletu i że mam łysą głowę.
— A gdzie moje pieniądze? — zapytałem, z trudnością wymawiając wyrazy.
Zakonnica potrząsnęła głową, patrząc na mnie z politowaniem.
— Niema żadnych pieniędzy — odparła.
— Więc mnie okradziono?
— Nie okradziono pana, ale przez kilka godzin byłeś w morzu... Morze zjada nawet okręty!...
Nigdy nie byłem chciwym, ale dowiedziawszy się o tej stracie, zapłakałem jak dziecko. W tej chwili uczułem, że mi utonęło dziesięć lat życia...
„Z czem wrócę do Francji? — myślałem. — Czy mam jak żebrak wyciągać rękę do tych samych ludzi, których opuściłem przed laty?...“
Nie obchodził mnie już ani własny pensjonat, ani reformy w wychowaniu. Teraz chciałem mieć pieniądze na to tylko, ażeby spokojnie i zdala od ludzi żyć we Francji. Były to pragnienia człowieka, który stracił energją i zestarzał się w chorobie.
Leżąc na szpitalnem łóżku, marzyłem tylko o tem, aby co rychlej dostać jakąś pracę, zakopać się w niej na kilka lat, zbierać grosz do grosza, a potem wrócić do ojczyzny. Zdawało mi się, że oddaliłem się od niej na całe wieki.
Z naszego statku niewielu ocalało; tem gorliwiej zajęto się pozostałymi. Kilka osób odesłano do Francji, kilku dano posady na miejscu, a mnie, gdym wyzdrowiał, pewien bogaty Włoch, spekulant z Tunisu, zaproponował w swym domu posadę nauczyciela. Przyjąłem bez wahania; z równą obojętnością jechałbym do Australji, nawet do Laponji.
W Tunisie przebyłem lat sześć, wśród ciężkiej pracy. Wychowałem memu gospodarzowi dwu synów i córkę, a prócz tego udzielałem lekcyj w kilku innych domach europejskich. Dzieci były pojętne, ale zaniedbane i leniwe. Całe dnie pasując się z ich kaprysami i nieuwagą, czułem, że przestaję być pedagogiem entuzjastą, a robię się rzemieślnikiem.
Swoją drogą w ciągu pięciu lat odłożyłem przeszło dziesięć tysięcy franków i oddałem je memu gospodarzowi, który posiadał niesłychane szczęście w obrotach pieniężnych. Sumka moja w jego rękach szybko rosła; obliczałem, że na wyjazd będę miał z piętnaście tysięcy.
Znowu gorąco zatęskniłem do Francji i już za kilka miesięcy postanowiłem wracać, gdy wtem... mój gospodarz zbankrutował!...
W parę dni wyrzucono nas z pałacu, zabrano sprzęty, powozy i konie, a mój gospodarz musiał na rybackim statku uciekać do Genui.
Kiedym go w nocy odprowadzał do brzegu, padł mi w objęcia, szlochał i zaklinał się na świętych i sakramenta, że mi wszystko zwróci co do centyma.
— Przyjedź pan tylko do Genui. Mam tam familją i wierzycieli, i zaspokoję cię. Ciebie jednego mam na sumieniu, muszę cię spłacić!
W godzinę później statek odbił od brzegu. Jego żagle błyszczały jak srebro. Odwróciłem głowę i zobaczyłem — księżyc w pełni...
— Tknęło mnie niedobre przeczucie. No i co pan powiesz?... — zawołał stary guwerner. — W parę tygodni byłem w Genui, alem już nigdy nie zobaczył ani mego chlebodawcy, ani pieniędzy!
— Księżyc temu nie winien — wtrąciłem — choć była pełnia.
— I ja tak myślę — odparł. — Musisz pan jednak uznać, że księżyc tym razem przyświecał wielkiemu złodziejowi. Szkaradna gwiazda!...
Cygaro oddawna mu zgasło, więc zapalił je powtórnie i znowu opowiadał:
— W Genui zetknąłem się z pewną polską rodziną i z nią przyjechałem do waszego kraju, gdzie mieszkam lat trzynaście. Ludzie tutejsi są dobrzy, nawet zdolni, choć niestety, nie lubią pracować, a naturalnie i nie szanują cudzej pracy. Ich bożkiem jest zabawa, dla której wszystko poświęcają. Zato naukę traktują jak macochę, a nauczycieli jak kamerdynerów.<br
Ale mniejsza o nich. Wracam do mego losu.
Przed sześcioma laty, jedna z waszych zamożnych rodzin, u której byłem nauczycielem, otrzymała wielki spadek i, rozumie się, na jego cześć wybrała się do Paryża.
Jechałem i ja z nimi. A trudno opisać, com czuł, zbliżając się do ojczyzny, od dwudziestu czterech lat niewidzianej.
Podróż ciągnęła się parę miesięcy, zwiedzaliśmy bowiem wszystko, co leżało i nie leżało na drodze: Berlin, Wiedeń, Monachjum, Drezno... Moi państwo wszędzie zatrzymywali się i bawili cudownie; ja, pochłonięty jedną myślą, zaledwie pamiętam, co widziałem.
Nareszcie — dowlekliśmy się prawie do Strasburga. Lecz, kiedy już dosięgaliśmy granicy, zatrzymała nas depesza z Warszawy. Adwokat donosił memu panu, że jego spadek został zakwestjonowany, i wzywał go natychmiast do powrotu!...
Tego samego dnia już nocowaliśmy w Kolonji, pani bowiem zasłabła i musiała odpocząć.
Tak boleśnie pozbawiony nadziei zobaczenia Francji, wpadłem w rozpacz. Chciałem sam wracać i poprosiłem mego chlebodawcę, ażeby mi wypłacił należność. Gdym mu wytłomaczył pobudki tego kroku, szczerze mnie żałował; oświadczył jednak, że dopiero w Warszawie będzie mnie mógł zaspokoić, gdyż w tej chwili czuje brak pieniędzy.
Zdesperowany, wyszedłem na ulicę i znowu zobaczyłem — księżyc w pełni, szyderczo spoglądający na mnie z poza olbrzymiej katedry...
Wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy okrutne przypuszczenie: czy ja nie jestem, jak ten księżyc, skazany na wiekuiste tułactwo?... Jak on okrąża ziemię, czyliż ja nie okrążam Francji? Czy nie zbliżałem się do niej z północy, zachodu, południa, a teraz ze wschodu i — zawsze napróżno?... A ile razy myślałem, że choć dotknę nogą ojczystej ziemi, tyle razy, zdaje się, prawie niemożliwy zbieg wypadków odrzucał mnie od niej, nie pozwalając nawet spojrzeć zbliska...
Wiem, że moje przesądy co do księżyca wyglądają na obłęd, albo dzieciństwo. Ale, panie, przesąd jest zielskiem, które wyrasta z nieszczęścia. Czy nawet może nie być przesądnym człowiek, który trzy razy w tak straszny sposób doświadczył na sobie potęgi losowych wypadków?... A czem zresztą jest każde prawo, jeżeli nie ciągłem powtarzaniem się faktów, w gruncie rzeczy niezrozumiałych?...
Za miesiąc — mówił guwerner — kończą się moje teraźniejsze obowiązki. Ciężką pracą i drobiazgową oszczędnością, nieledwie zaparciem się, zebrałem kilka tysięcy rubli. Jest to niewiele. Szczęściem, dzisiejszy mój pan obiecał mi dać dwa tysiące rubli gratyfikacji, jeżeli... jeżeli syn jego do ostatka będzie ze mnie kontent!... Pojmujesz pan, ile kaprysów, ile upokorzeń znosić muszę dla uzyskania tych pieniędzy, które dla mnie stanowią przyszłość, bo już czuję brak sił, jestem zgnębiony i wyczerpany...
A jednak byłoby to niczem, gdybym, pośród wszystkich goryczy, miał pewność, że... nareszcie wrócę do kraju...
— Jestem przekonany, że tak będzie — odezwałem się.
Guwerner smutnie potrząsnął głową i odparł:
— Jesteś przekonany, bo nie wiesz, co to jest być zwyciężonym. Ludzie młodzi mają tak niewielkie doświadczenie, a tak obfite zapasy nadziei, miłości, pragnień, zresztą — wiary w siebie, że nawet nie pojmują niezwalczonej siły losu. Mnie możesz pan uważać za mazgaja, który nigdy nie umiał oprzeć się zewnętrznym okolicznościom; pomyśl jednak, ilu ludzi znanych z energji łamały kapryśne wypadki? Lecz i tego dowodu nie trzeba. Spojrzyj na księżyc, pomyśl, ile on waży setek miljonów centnarów, pomyśl, że nieustannie dąży do ziemi, i pomimo to nie spada, bo w każdej chwili zbija go z drogi tajemnicza potęga. Dla księżyca zwie się ona — siłą rzutu, dla człowieka — nieszczęściem; ale skutki są jednakowe — tułactwo!...
Kto mi zaręczy, że ja nie jestem igraszką jakiejś niezbadanej siły odśrodkowej? Wszakże jej potęgi doświadczam od lat trzydziestu. Kto mi da nadzieję, że wrócę do ojczyzny?... Alboż nie mogę w ciągu kilku tygodni umrzeć, czy zniedołężnieć? Ale i tego nawet nie trzeba. Mogę poprostu znowu stracić pieniądze, a choćby tylko nie dostać gratyfikacji, a wtedy co?... Miałżebym wstyd wracać na łaskawy chleb do kraju, który opuściłem w sile wieku, który mi wszystko dał, niczego wzamian nie żądając?...
Pracować dłużej w takich warunkach nie potrafię. We Francji odzyskałbym energją, ukoiwszy tęsknotę. Ale tu!...
Czuję, że jestem jak pociąg, który dojeżdża do stacji. Potrzebuję nowych zapasów siły, a tej u was nie znajdę.
Przez łączkę, oblaną światłem księżyca, przesunęło się znowu — dwoje, i doleciał nas urywek rozmowy:
— A na dobranoc?...
— Dostanie pan tę różę.
— I tyle?...
— Czy nie dosyć?...
— Przynajmniej niech ją pani dotknie ustami.
— Nie wolno.
— Nie wolno, to znaczy — nie chcę?
— Nie wolno, znaczy tylko... nie wolno...
I znikli, jak duchy.
Guwerner podniósł się z ławki i ciężkim krokiem szedł ku domowi.
W końcu alei rozległ się odgłos prędkiego biegu kilku osób i wołanie:
— Monsieur François! monsieur François!...
Nagle dopędził nas wychowanek guwernera w towarzystwie dwu innych paniczów.
— Monsieur François, niech mi pan zrobi jedną łaskę... — rzekł chłopiec tonem pieszczotliwym.
I uwiesiwszy się staremu na szyi, wywijał nogami w powietrzu.
— Dziesięć łask zrobię ci za taką prośbę! — odparł z uśmiechem guwerner. — Czegóż sobie życzysz tak gorąco?
Chłopak zaczął szeptać głosem przerywanym ze zmęczenia:
— Widzi pan, tam, na balkonie, pannę Fifi?... Już pół godziny siedzi w białym szlafroku, z podpartą brodą, i — wzdycha!... Sam słyszałem, że wzdycha... Z pewnością jest zakochana...
— Dajże jej spokój z zakochaniem! Prędzej ją zęby bolą — odparł guwerner.
— To wszystko jedno — przerwał chłopiec — bo... wie pan, co mi na myśl przyszło?... Oto, żeby pan przebrał się za trubadura i — zaśpiewał jej serenadę...
Guwerner odsunął go lekko.
— Pan nie chce?... — zdziwił się chłopak.
— Nie.
— Pan mi odmawia? — zawołał malec z gniewem.
Stary spojrzał na mnie i pokiwał głową. Odsunąłem się od nich.
— Jeżeli tak, więc — dziękuję panu! — mówił zirytowany chłopak. — Obiecałem, że pan będzie śpiewał serenadę... Całe towarzystwo czeka, a pan mi odmawia... Jestem skompromitowany!... — dodał, prawie szlochając.
Na drodze ukazała się wysoka dama, w płomienistej sukni i purpurowym szalu.
— Maman!... il ne veut pas śpiewać serenady... — zawołał chłopak, biegnąc naprzeciw niej.
— A mówiłam ci — rzekła dama — ażebyś nie dawał słowa w imieniu osób, których nie jesteś pewny. Szkoda, że monsieur prawie na pożegnanie robi tak wielką przykrość Luciowi!
Czułem, że w tej chwili dwa tysiące rubli gratyfikacji wiszą na włosku...
— Co go mój honor obchodzi! — wzdychał malec. — Gdybym powiedział, że zabiję się w jego oczach, jeszczeby nie śpiewał.
— Więc nie da się pan ubłagać? — spytała dama.
— Lucio przesadza! — odezwał się guwerner. — Zresztą, jakże tu śpiewać serenadę, jeżeli niema gitary?... — dodał tonem żartu.
Chłopak wysunął się naprzód.
— Są skrzypce — rzekł. — Może pan grać na nich, jak na gitarze.
— A płaszcz?... a kapelusz?... — pytał zmieszany guwerner.
— Jest wszystko, i zaraz pana ubierzemy! — mówił chłopiec, znowu chwytając go za szyję. — Ach, jaki pan dobry!... ach, jak to będzie zabawnie!... Pomrzemy ze śmiechu...
Objął go wpół rękoma i szybko biegnąc, ciągnął w stronę gęstego klombu.
W kilka minut z poza krzaków wysunął się trubadur. Niski, gruby, w szerokim kapeluszu i połyskującej pelerynie, wyglądał w nocy jak strach na sowy.
Ostrożnie zakradł się pod balkon i stanął, oświetlony promieniami księżyca, naprzeciw dumającej panny Fifi. Usłyszałem cichy brzęk strun skrzypcowych, a potem jakąś wenecką serenadę, śpiewaną głosem fałszywym i zmęczonym.
Biało ubrana kobieta wychyliła się z balkonu, widocznie nie rozumiejąc, co to znaczy. Lecz poznawszy guwernera, krzyknęła:
— Stary błazen!...
Trubadur umilkł i szybko skrył się w cieniu balkonu. W sąsiednich klombach rozległ się ogromny śmiech.
— Cha! cha! cha!... — śmiało się kilkanaście różnych głosów, nad któremi górował zanoszący się dyszkant panicza. — Cha! cha! cha!...
Już panna Fifi cofnęła się z balkonu, a guwerner znikł, jakby wpadł pod ziemię, a oni jeszcze śmieli się sopranami, tenorami i dyszkantem. Aż śpiący na gałęzi obudził się ptak, i przestraszony, najeżywszy pióra, zaświergotał.
Potem śmiech zamienił się w wesołą rozmowę, potem wielokrotnie powtórzono słówko: „dobranoc!“ — i nareszcie wszystko umilkło. Zbudzony ptak mocniej objął palcami gałązkę i znowu zasnął. I śniło mu się w główce, schowanej pod skrzydło, że jest, jak niegdyś, małym ptaszkiem i że śpi w gnieździe, otulony gorącą piersią matki.
Było już po północy. Księżyc dosięgnął zenitu, a nad balkonem, pod którym guwerner śpiewał serenadę, stał obłok szczególnej formy. Zdawało mi się, że zamiast kłębów pary widzę olbrzymią mapę Francji, jaśniejącą blaskami.
∗
∗ ∗ |
Od tej nocy guwerner tak mnie unikał, że opuściłem wieś, nie mogąc spotkać go ani razu.
Później zapomniałem o nim. Lecz w kilka miesięcy, na Nowy Rok, otrzymałem z Paryża upominek w formie biletu z zabawnym rysunkiem.
Był tam mały, nagi chłopiec, grający na gitarze pod balkonem równie małej i nie lepiej ubranej dziewczynki.
Na odwrotnej stronie, u dołu, przeczytałem nazwisko: François X...
Wróciwszy cało z piątej kampanji w życiu, pułkownik w końcu roku 1871 wziął dymisją i osiadł w Lionie. Liczył sobie dopiero sześćdziesiąt pięć lat i wyglądał tak czerstwo, że przyjaciele namawiali go, aby się ożenił. Ale pułkownik nie chciał się żenić. Mówił, że wprawdzie ma jeszcze mocne nogi, lecz że go już znudziła adwokacka Francja, więc myśli wrócić do swoich. Z babą zaś miałby w drodze dużo kłopotu.
Chciał jechać natychmiast; zaczął nawet szukać kupca na swój domek z ogródkiem. Tymczasem przybyło do Lionu trzech rodaków i kolegów pułkownika z najpierwszej kampanji. Starzy odnaleźli się łatwo, jeszcze łatwiej odnowili znajomość i odtąd chodzili sobie we czterech. Chcąc pijać razem czarną kawę w polskiej kawiarence, musieli razem jadać obiad w jednej restauracji. Potem każdy mógł iść, gdzie go oczy poniosą, byle wieczorem stanął na czas do wista. Ponieważ jednak trafiały się spóźnienia, więc dla porządku, pilnowali się wzajemnie i — cały dzień chodzili razem, czasami po dwóch, czasem gęsiego, a zwykle rzędem.
Głównem zajęciem ich była rozmowa o dawnych kampanjach i o polityce bieżącej. W ciągu roku starzy odkryli wszystkie błędy Kossutha, Mac-Mahona, Bazaine’a i dawniejszych wodzów. W roku zaś następnym poukładali tak szczęśliwie plany wojen, że gdyby je wykonano, świat wyglądałby całkiem inaczej niż obecnie.
W trzecim roku jeden z nich umarł. Opłakali go jak brata, lecz w miesiąc po pogrzebie zadecydowali, że w polityce nieboszczyka tkwił wielki błąd: bo Bismarck, choć Niemiec, jest jednak genjalnym człowiekiem, i niewiadomo, na co się jeszcze może przydać.
W czwartym roku umarł im drugi kamrat, całkiem niespodzianie. Pułkownik aż położył się do łóżka ze zmartwienia i od tej pory z pozostałym kolegą nie grywał w wista, tylko w marjasza. Starzy mniej teraz rozmawiali ze sobą, ale zato czytywali więcej gazet. Rozejrzawszy się zaś i skombinowawszy to, co pisały dzienniki angielskie, z tem, co niekiedy bywało w niemieckich, doszli do wniosku, że Bismarck wcale nie jest taki zły, jak się wydaje, lecz — musi być ostrożny...
— W polityce, kochany kapitanie — mówił pułkownik — najpierwszą cnotą jest ostrożność. To rzecz daremna!...
— Zawsze byłem tego zdania, kochany pułkowniku — odparł kapitan. — I nawet, jeżeli sobie przypominasz, często broniłem Bismarcka...
— No, częściej mówiłeś, że to gałgan.
— Ja, pułkowniku?... To nieboszczyk Kudelski, a głównie Domejko, Panie świeć ich duszy...
Potem dodał:
Prawda, że dobrzy z nich oficerowie, ale — do polityki żaden nie miał głowy... choć obaj są już na boskim sądzie.
Nareszcie — pewnej zimy umarł i kapitan.
Pułkownik narazie nie okazał żalu; zajął się pogrzebem i sprawił taki, jaki należał się oficerowi dwóch armij. Nie uronił ani jednej łzy; ale gdy nad grobem rozległy się salwy piechoty, żegnającej kolegę, starzec nagle zachwiał się i padł, jakgdyby wszystkie strzały skierowano w jego piersi.
Ledwie go otrzeźwili. Przez kilka minut odpoczywał, potem, bez niczyjej pomocy, wsiadł do fiakra i kazał się odwieźć do domu.
Na drugi dzień w miejscowych dziennikach ukazało się ogłoszenie o sprzedaży domu pułkownika. Kupiec znalazł się prędko, a w tydzień później starzec gotował się do pożegnania gościnnej Francji na zawsze.
— Nie żal ci też, pułkowniku, opuszczać nas? — spytał go rejent, u którego robiono akt sprzedaży.
— Żal i nie żal — odparł starzec. — Żal, boście szlachetny naród, i warto za was krew przelewać. A nie żal — bo się u was dużo zmieniło... Gadacie tylko o handlu, pieniądzach, kuchni, zabawach... Wrócę ja lepiej do moich śniegów... Tam są inni ludzie, moi ludzie... Oni zrozumieją mnie, ja ich. A tu, u was, jest mi już strasznie pusto...
Rejent pokiwał głową, ale widząc gorączkę starca, nie wdawał się w perswazje. Zrozumiał on, że człowieka czasami porywa burza tęsknoty i niesie go jak liść, który, gdyby umiał myśleć, możeby i myślał, że wraca na swoje dawne drzewo i że znowu do niego przyrośnie.
Pułkownik udał się do Paryża, ułożył się o wypłacanie mu emerytury, przedstawił w ambasadzie swoje dokumenta i uzyskał paszport. Spotkał wielu przyjaciół, którzy namawiali go, ażeby odpoczął choć do lata. Ale napróżno. Starca, od chwili, gdy powiedział sobie, iż wraca do kraju, ogarnął taki niepokój, że poprostu — nie mógł sobie znaleźć miejsca.
W rozmowie był nieuważny, w towarzystwie cierpki. Gdy dla rozerwania się wziął jaki dziennik, zdawało mu się, że jest drukowany po polsku. Wszędzie na coś czekał, jakby lada chwilę miał ukazać się ktoś jeszcze nieznany, ale — od dawna wyglądany. Na bulwarach, ponad tysiącem świateł i gwarnem mrowiskiem ludzi, widywał ciche równiny, śniegiem pokryte, na horyzoncie czarne lasy, gdzie niegdzie małe domy ze słomianemi dachami, albo stare krzyże przy drogach.
Miał jakby dwie dusze. Jedną wywiózł z kraju, druga wyrosła w nim na obczyźnie i samowładnie rządziła przez lat czterdzieści kilka. Lecz nagle obudził się ów młody duch z całym zasobem wspomnień i pragnień. Było mu źle w Lionie, źle w Paryżu, źle w teatrze, źle w pociągu. W dzień przeszkadzał myśleć, a w nocy — zdawało się pułkownikowi, że ktoś rzuca nim po łóżku, wygania go z pokoju, że w nim szlocha i krzyczy rozdzierającym głosem:
— Odwieź mnie tam, do moich!...
Starzec opuścił Paryż, z wieloma osobami nie pożegnawszy się nawet, i dniem i nocą jechał do kraju. Wyprostowana figura i charakterystyczne ruchy zwróciły uwagę Niemców, którzy przypatrując się śniadej, suchej twarzy, jego podciętym białym wąsom i białej muszce na brodzie, odgadywali, że to musi być jakiś jenerał, a bodaj czy nie marszałek francuski.
— Pewnie jedzie z misją do Petersburga!... — szeptali Niemcy.
A że starzec wciąż wyglądał oknem, domyślali się, że bada niemieckie koleje, i — wróżyli wojnę na obu frontach.
Do granicy pociąg przyjechał nad ranem. Formalności paszportowe zabrały kilka godzin czasu. Jedni pasażerowie jedli, inni drzemali. Pułkownik nie mógł ani jeść, ani spać; wyszedł na spacer za stacją.
Szedł wzdłuż toru drogi żelaznej, może wiorstę, a może i dalej. Zaczęło świtać. Na wschodzie ukazał się jasny pasek, który stopniowo wzrastał, aż całe niebo przybrało barwę zielonego szkła, poplamionego szaremi, białemi i blado-różowemi obłokami.
Po dusznej atmosferze bufetu, chłodny wiatr orzeźwił starca, ale — nie uspokoił go. Pułkownikowi zdawało się, że gdy raz stanie na otwartem polu, na swojem polu, w jego piersi nie wytrzyma tęsknota, wyrwie się i gdzieś odleci, jak gołąb, wypuszczony z klatki. Lecz stało się inaczej: zamiast ukojenia, uczuł zdziwienie. Horyzont, niegdyś taki szeroki, wydał mu się ciasnym. Lasów nie widać, tylko tu i owdzie sterczą dymiące kominy fabryk. Nie widać ani chat, ani ogrodów przy nich, tylko posępne, ceglane domy na śnieżnych wydmach. Nawet wiatr, zamiast szumieć między gałązkami wierzbiny, tłukł się o nieskończenie długi szereg słupów, albo w telegraficznych dzwonkach płakał jak zabłąkana sierota.
To już nie ta ziemia, którą przed pół wiekiem opuścił!...
Na dworcu zadzwoniono. Pułkownik ledwie zdążył zająć miejsce w wagonie — i pociąg ruszył.
Przez całą drogę starzec rozglądał się, chcąc choć niejakąś nitkę nawiązać między rzeczywistością i wspomnieniami. Daremna praca! Inny kraj leży na dnie duszy, inny przed oczyma. Chłopi bez sukman, Żydzi bez lisich czapek, domy bez drzew, ziemia bez lasów. Nie był nawet pewny, czy ptaki nie straciły głosu.
Do Warszawy przyjechał już późno wieczór i umieścił się w drugorzędnym hotelu, który z pozoru przypominał dawne „zajazdy.“ Lecz i tu spotkało go rozczarowanie. Zamiast prostych sprzętów, obitych włosieniem albo skórą, jakie bywały za jego czasów, zastał modne meble, obrazy kobiet z półświatka, popsute elektryczne dzwonki i służbę w poplamionych frakach. Nie był to już stary „zajazd,“ ale zagraniczny hotelik w złym gatunku.
Przespawszy noc jako tako, pułkownik od rana wyszedł na miasto. Wziął dorożkę i kazał obwozić się po wszystkich znanych niegdyś ulicach. Niepojęte zmiany... Znikły wysokie, w białe i czerwone pasy malowane, słupy latarniowe, znikły dworki i rozległe ogrody, a miejsce ich zajęły szeregi ogromnych kamienic, zbudowanych po większej części bez ładu i smaku. Nawet tam, gdzie za jego czasów polowano na dzikie kaczki, stało dziś miasto duże, ruchliwe, ale — jakieś inne...
Ludzi zupełnie nie poznawał, ani z ubiorów, ani z fizjognomij. Co dziwniejsza, chwilami raziło go to, że nie słyszy gwaru francuskich rozmów, do których przez pół wieku nawykło ucho!
Po tej przejażdżce uczuł pustkę jeszcze większą, niż we Francji, i postanowił wejść w towarzystwo ludzi.
Miał tu znajomych między różnemi osobami, które spotykał w Paryżu, albo u wód.
Zanotował kilka nazwisk i poprosił hotelowego szwajcara o wyszukanie adresów. Na drugi dzień przyniesiono mu tylko jeden adres, człowieka dość majętnego, z którym przed dziesięcioma laty poznał się w Vichy.
Pułkownik natychmiast udał się do niego i szczęściem zastał w domu.
Gospodarz narazie nie poznał go, a poznawszy, zmieszał się. Gorączkowo ściskając gościa, troskliwie począł go wypytywać, czy nie miał kłopotów z paszportem? — a gdy uspokoił się co do tej kwestji, zapytał, jak też długo myśli bawić w Warszawie?
— Chciałbym tu osiedlić się, o ile, naturalnie, uda mi się zawiązać stosunki — odparł pułkownik.
— O!... stosunki u nas zawiązują się łatwo. Znajdzie tu pan może nawet i swego kolegę...
— Któż to?... — przerwał mu prędko starzec.
— Jest to także były oficer francuski. Biedaczysko!... przyjechał bez grosza i ledwo znalazł jakąś lichą posadę... Dziś nie może odżałować, że opuścił Francją. Och!... u nas bardzo trudno o zajęcie... tysiące młodzieży szuka go napróżno...
— No, ja tego nie potrzebuję — odparł gość, śmiejąc się pierwszy raz od paru miesięcy. — Mam trochę gotówki i emeryturę pułkownika.
Uśmiech tak widać ozdobił marsowatą twarz starca, że gospodarz, poprzednio dość chłodny, nagle wpadł w entuzjazm. Porwał gościa w objęcia, kilkanaście razy nazwał go pułkownikiem, przypomniał mu mnóstwo przyjemnych chwil, spędzonych razem w Vichy, przedstawił mu całą swoją rodzinę i zaklinał na wszystkie świętości, ażeby raczył uważać ten dom jak własny i ażeby jutro wieczorem zaszczycił go swoją wizytą.
— Będzie u nas parę osób — mówił zachwycony gospodarz — które z przyjemnością złożą hołd bohaterowi...
— Emerytowi!... — poprawił go pułkownik.
Pomimo tak szczególnego przyjęcia, pułkownik przyszedł na wieczór. W przedpokoju przyjął go sam gospodarz, ledwie nie zdjął mu kaloszy i z wielkim szumem wprowadził do salonu.
Był to wieczór tańcujący, więc starzec znalazł odrazu kilkadziesiąt osób. Porobił prędko znajomości z damami, z których jedna zapewniała go, że pamięta kampanją włoską, choć mogła znać na palcach węgierską — druga dziwiła się, że opuścił „ten piękny Paryż,“ a najmłodsza zapytała nieśmiało: czy pan pułkownik nie tańczy już nawet kadryla?...
Ponieważ przeszło siedemdziesięcioletni weteran już nie tańczył, więc, gdy odezwała się muzyka, pomimo całego szacunku — zapomniała o nim. Żołnierz z pod Solferino i Gravelotte musiał ustąpić bohaterom walca i kontredansa, tak samo jak we Francji.
Wyszedł do dalszych salonów; tam grano w karty. Gościnny gospodarz ofiarował się w tej chwili zebrać mu towarzystwo do wista z dwu radców i jednego prezesa; ale starzec podziękował, może przez pamięć dla swoich ostatnich kolegów od wista.
Więc i tu przestano się nim zajmować, z czego pułkownik był kontent, mogąc przypatrzeć się ludziom.
Przysłuchiwał się rozmowom. W jednym kącie mówiono o karnawale, w drugim o giełdowych kursach, w trzecim o płci pięknej, w czwartym o polityce, a mianowicie o tem, że nas Niemcy nieodwołalnie zjedzą.
Do tej grupy przyłączył się pułkownik, ale rozmawiał niedługo. Przechodząc od kwestji do kwestji, usłyszał wkońcu, że realna polityka powinna traktować wojnę jak interes przemysłowy, i że tylko taki szarlatan, jak Napoleon III, mógł wojować za cudze sprawy, dla idei.
Toż samo niejednokrotnie słyszał we Francji — pocóż więc ją opuścił?...
Starzec cichaczem wymknął się z balu i wrócił do swego zajazdu. Położywszy się do łóżka, począł marzyć, trochę we śnie, trochę na jawie. Gdy znużony tracił chwilami świadomość, zdawało mu się, że przestał być człowiekiem, lecz że jest krzyżem na zapadającym się grobie, w którym spoczęli jego dawni kamraci. Gdy zaś ocknął się, szeptał:
— Pocom ja tu wrócił?...
I uczuł tęsknotę za Francją.
Na drugi dzień przypadała niedziela. Starzec wstał późno i ubierał się powoli, namyślając się, kiedy wracać do Francji: dziś, czy jutro?... Tu był już obcym dla wszystkich i wszyscy dla niego.
Miał numer na dole. Gdy około dziesiątej podniósł roletę, spostrzegł, że przed jego oknem chodzi, tam i napowrót, jakiś ubogo odziany człowiek z małym chłopcem.
Był silny mróz, więc ubogi człowiek, dla rozgrzania się, tupał nogami w chodnik, uderzał się w ramiona, albo rozcierał zsiniałe z zimna ręce dziecka, które miało nieco przydługi surdut, słomiany kapelusz, nieobtarty nos i uszy podwiązane brudną chustką.
Ponieważ chodzący po podwórzu często spoglądał w okno pułkownika, starzec zwrócił na niego uwagę i spytał kelnera: co za jeden jest ten człowiek?
Kelner uśmiechnął się i odparł:
— To szewc!... Mieszka tu u nas pod strychem i chce swojemu chłopcu pokazać pana pułkownika...
— Mnie pokazać?... A skądże on wie, kto ja jestem?...
— Dowiedział się od służby...
Starzec zamyślił się, a tymczasem ubogi człowiek wciąż dreptał za jego oknem, albo rozcierał zmarznięte rączyny dziecku.
Pułkownik miał iść na śniadanie do miasta. Ubrał się więc śpieszniej i, zaciekawiony, wyszedł na podwórze.
Na jego widok człowiek z dzieckiem stanął jak wryty. Wykręcił czapkę na bakier, zmarszczył brwi, wyprężył się i zacisnął pięści, co wyglądało tak, jak gdyby chciał rzucić się na pułkownika, ale według jego pojęć znaczyło oddanie honorów.
Ponieważ jego syn chuchał sobie przez ten czas w ręce, więc, dla rozbudzenia uwagi, uderzył chłopca pięścią w kark, a sam wciąż patrzył na starca jak na wilka, myśląc, że postępuje według najściślejszych reguł wojskowej etykiety.
Starzec — zatrzymał się. Chciał coś przemówić do ubogo ubranego człowieka, ale brakło mu wyrazów, a przytem — było na podwórzu trochę ludzi. Więc tylko spojrzeli sobie w oczy, i pułkownik zwolna poszedł w stronę ulicy.
Wtedy szewc odezwał się do dziecka:
— Wojtuś!...
— Abo co?
— Będziesz, hyclu, taki?...
— Co nie mam być, oj! jej!... — odparło dziecko z zawalanym nosem.
— Pamiętaj, żebyś był, bobym ci zęby powybijał, choć urośniesz!...
Tymczasem pułkownik poszedł na śniadanie, ale jadł niewiele, bo śpieszył się. Potem wybiegł do miasta i wkrótce — wynajął sobie prywatne mieszkanie.
Brzydkie kamienice i nowi ludzie już go nie razili. A gdy wypadkiem mijał ulicę Karową i z niej spojrzał na Wisłę, zobaczył znowu taki rozległy horyzont jak niegdyś, takie same lasy, i uczuł ten orzeźwiający powiew, którego mu brakowało przez pół wieku.
Kiedy ś. p. sędzia Furdasiński przeniósł się tam, gdzie, wedle słów proboszcza, miał pobierać wiekuiste czynsze z kapitału swoich cnót i zasług, na Furdasówce nie było ani grosza długu.
Nie podobało się to jednak synowi i dziedzicowi zmarłego, który zawsze mawiał, że w tych czasach tylko Żydzi i mechesy nie mają długów, i — hipoteka zaczęła się obciążać.
Zresztą młody pan Furdasiński był poczciwy chłopak. Wstawał o szóstej i, jako rolnik z krwi i kości, hasał konno po polach do ósmej. Nieraz w tych wycieczkach upatrzył sobie ładną dziewczynę, której w najbliższe święto kupował gorset i chustkę, a nawet czasem, po upływie roku, dawał jej krowę i paręset złotych gotówką.
O ósmej pił śniadanie, potem uczył swego szpaka gadać lub gwizdać, koło południa jadł drugie śniadanie, po śniadaniu trochę drzemał, o czwartej spożywał obiad, a po obiedzie, albo znowu uczył szpaka i rozmawiał z ekonomem, albo jechał do sąsiadów, na partyjkę. Regularny tryb życia łamał się parę razy na rok, mianowicie w czasie karnawału i w czasie wyścigów; wtedy bowiem pan Furdasiński zabierał karetę, cztery konie, furmana, lokaja i chłopca i jechał na cały miesiąc do Warszawy.
Niekiedy po upływie miesiąca dwór sam wracał na wieś. Był to znak, że pan Furdasiński udaje się zagranicę.
Marszałek Mazajło-Skrobejko, najbliższy sąsiad, który miał trzy dorosłe córki, przez przyjaźń dla ś. p. sędziego, często upominał dziedzica, radząc mu, aby się jak najrychlej żenił.
— Myślę o tem — odparł pan Furdasiński. — Właśnie kupiłem meble.
Marszałek spojrzał z pod oka na fotele, obite amarantowym aksamitem, i na fortepian Bechsteina, okryty warstwą kurzu, i rzekł:
— No tak, meble!... Ale niepotrzebnie karmisz tyle służby w domu.
— A cóż, mam ich wygnać? Przecież na nas, na obywatelstwie, ciąży obowiązek dostarczania ludziom pracy, ażeby nie kradli.
— Te wędrówki do Paryża także nanic — mówił marszałek.
— Co też marszałek baje! Cóżbym ja był za Polak, żebym choć raz na kilka lat nie zajrzał do Paryża?... Paryż to jak Warszawa i Kraków.
— Wiedeńska wystawa także zjadła sporo grosza...
— Obywatel u nas nie może być tylko rolnikiem — odpowiadał pan Furdasiński. — Musimy badać przemysł.
— No, ale Monaco...
— Wszystko na świecie trzeba poznać! — przerwał mu młody dziedzic i zbliżywszy się do okna, w którem wisiała klatka ze szpakiem, zagwizdał walca Straussa.
Pojętny ptak pochwycił natychmiast melodją, lecz urwawszy ją w połowie, odśpiewał kilka taktów: „Rachelo, kiedy Pan...“ a zakończył: „Gdyby rannem słonkiem.“
Ponieważ młody dziedzic nie zmieniał trybu życia, więc majątek topniał z godną podziwu szybkością. Nawet marszałek stracił serce do syna swego przyjaciela i oświadczył publicznie, że nigdy nie miał zamiaru przyjąć go za swego zięcia, a jeżeli wstępował do Furdasówki, to tylko przez pamięć dla ś. p. sędziego. Przytem robił coraz surowsze wymówki młodemu panu i co kilka zdań powtarzał:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Przyszła nareszcie chwila, że pan Furdasiński nie obsiał pól, nie zapłacił procentów wierzycielom, ani rat w Towarzystwie Kredytowem. Cugowe konie schudły, służba rozbiegła się, sąsiedzi zerwali stosunki, a młody dziedzic — nie miał mięsa na obiad.
Otyły marszałek, usłyszawszy o tem, dostał małego ataku apopleksji. Tydzień leżał w łóżku, wreszcie pojechał do pana Furdasińskiego z ostatnią wizytą.
Właśnie dziedzic uczył swego szpaka arji: „La donna e mobile,“ kiedy zasapany marszałek wbiegł do salonu i rzuciwszy się na kanapę, zaczął:
— Cóżto, subhastują cię?...
— Podobno.
Marszałek wzruszył ramionami i podniósł oczy do nieba.
— A ileż ci zostanie z majątku, jeżeli wolno spytać?... — rzekł.
— Ze dwadzieścia tysięcy rubli...
— Te te te!... Towarzystwa masz dziesięć tysięcy. Długów hipotecznych...
— Parę tysięcy rubli.
— Parę?... — spytał oburzony marszałek. — Jest przeszło piętnaście tysięcy rubli zapisanych... A rewersa?
— No, tych śmieci będzie może na kilkaset rubli.
— Kilkaset? — krzyknął marszałek. — Wszyscy Żydzi lamentują, żeś bankrut i że im nie zapłacisz!... Posłuchaj — dodał, usiłując zapanować nad sobą. — Przez pamięć dla ś. p. ojca obrachowałem twoje długi i wartość majątku, nie wyłączając powozów i mebli. Otóż mówię ci — nie masz nic!... Grosza stąd nie wyniesiesz, jeszcze ci masa długów zostanie, bo za te grunta dadzą najwyżej po dwa tysiące rubli za włókę... Czeka cię nędza...
— Wszystko na świecie trzeba poznać! — odrzekł spokojnie pan Furdasiński.
Marszałek podniósł się z łoskotem.
— Władku! — rzekł — czy przez pamięć dla twego ś. p. ojca mogę co zrobić dla ciebie?
— Owszem — odpowiedział. — Może pan zechce przyjąć ode mnie na pamiątkę ten fortepian. Pyszny!... koncertowy Bechstein; ani razu na nim nie grałem...
Twarz marszałka zrobiła się fioletową. Zacisnął pięści i wrzasnął:
— Smar... Smaku nie masz acan!
Wybiegł z pokoju, a za chwilę przyszedł furman po czapkę, której wzburzony pan zapomniał.
Od tej chwili aż do dnia licytacji pan Furdasiński był już sam, jak palec. Nie tracąc jednak humoru, chodził po pokoju i palił fajkę, a jego szpak gwizdał kawałki rozmaitych melodyj, albo wołał:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Pan Furdasiński oburzył się.
— Wołaj — rzekł do szpaka — ośle jakiś, to, czegom ja cię uczył: „Złodzieje! Żydy!...“
— Djabli wzięli Furdasówkę!... — odpowiedział szpak, pilnie przypatrując się swemu panu.
Był pewien, że mówi dobrze.
Licytacja majątku przyniosła cały szereg niespodzianek. Naprzód majątek poszedł nie po dwa tysiące, lecz po dwa tysiące pięćset rubli włóka, skutkiem czego, dołączywszy sprzedaż mebli i zbytecznej garderoby, pan Furdasiński nietylko co do grosza spłacił najmniejsze nawet długi, ale jeszcze sam wziął do ręki około tysiąca rubli gotówką. Powtóre majątek kupił chłop z tej samej wsi, Kuba Grzyb, i odrazu na stół położył trzydzieści osiem tysięcy rubli.
Widząc, że chłop z siwemi włosami, nastroszonemi jak szopa, wydobywa z kobieli sturublowe bankocetle, pan Furdasiński odezwał się:
— I wy, Kubo, naprawdę kupujecie folwark?
Stary zdjął czapkę i pochylił mu się do nóg.
— Patrzyłby mi się — rzekł — folwarek choćby za pięćdziesiąt tysięcy, bo mam kupę hołoty, ale, za pozwoleniem jaśnie pana, wezmę i ten, bo zawdyk lepi, coby się swoje zostało przy swoich. Nowe pomiary to ta będą jeszcze nieprędko, więc trza kupić, kiej się nadarza okazja.
— I sami będziecie gospodarowali?... — spytał pan Furdasiński.
Stary znowu schylił mu się do kolan, aż siwemi lokami dotknął ziemi.
— A bo ja głupi, jaśnie panie — odparł — rwać się do tego, czemu jaśnie pan nie wydołał?... Ja tam, już do wezwania boskiego zostanę chłopem, a na ten folwarek sprowadzam se wokumona aż z pod Kalisza, tego Bydłoskiego, co go jeszcze jaśnie wociec za czasu pańszczyzny miał pisarzem prewentowym.
— A cóżto, bliżej nie mieliście kogo?
— Dopraszam się łaski jaśnie pana, to było tak — mówił chłop. — Jak ino Żydy wzięły gadać, co Furdasówkę zlicytują, to zaraz mój najstarszy zakładał se, żeby jaśnie pana uprosić na rządcego...
— No, ja nie... — przerwał Furdasiński, rumieniąc się.
— Właśnie też tak rzekła moja baba, że jaśnie panu nijako być u chłopa w obowiązku, a jeszcze ja se pomyślałem, że kiedy on nieboże na swojem nie mógł wydołać, to mu na cudzem będzie gorzej...
Pan Furdasiński zaczął przestępować z nogi na nogę.
— Więc wtedy — mówił chłop — rzekłem: bast! i zaraz se pomyślałem o Bydłoskim.
— Żeście o nim nie zapomnieli? — wtrącił były dziedzic — boć on u nas nie mieszka już ze dwadzieścia lat.
— O, ja jego dobrze pamiętam — rzekł chłop — bo on przecie nas bijał. I tak było, że raz jaśnie wociec kazał nam kilku wyasygnować po dziesięć witek za to, żeśmy trochę zaniedbali sianokos. I kiedy na mnie przyszła kolej, Bydłoski prawi: „Naści, chłopie, dziesięć letkich witek za pańskie siano, co zgniło. A tera, ino se wciąż ligaj, dołożę ci piętnaście mocnych za twoje zgnite siano.“ — Ha! — mówię — panie pisarzu, co prawda, to prawda: zepsułem se siano przez jarmark! A on jak mi nie sypnie!... Aż, z przeproszeniem jaśnie pana, w nosie mnie zakręciło... Zara se wtedy zmiarkowałem, że to człek sprawiedliwy — kończył chłop. — I rzekłem teraz do baby: Bydłoski będzie u nas gospodarował, bo już wtedy on dbał o nasze, kiedyśmy jeszcze sami nie dbali...
Wysłuchawszy z oznakami niecierpliwości rozwlekłej mowy chłopa, pan Furdasiński cofnął się do dworu. Chodził po pokoju, dumając i paląc fajkę, a szpak od czasu do czasu wrzeszczał:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Pan Furdasiński z początku tylko chrząkał, a wkońcu gniewnie zawołał:
— Dobrze zrobili, że wzięli!
Istotnie, czuł tu jakąś duszność, może dlatego, że właśnie zbliżała się pora letnich wycieczek, a może z innych powodów.
Nad wieczorem zobaczył przez okno nastroszoną siwiznę Grzyba.
Stary chłop cierpliwie stał przed gankiem, trzymając czapkę w ręku. Pan Furdasiński prędko wyszedł do niego.
— A czego to chcecie, Kubo? — spytał.
Chłopu trzęsła się głowa. Nagle podbiegł do byłego dziedzica i objął go za nogi.
— Ostańcie z nami, jaśnie panie — mówił stary. — Chleba nam tu nie zabraknie, a pudworu oddam wam do śmierci.
Pana Furdasińskiego tak zamdliło w sercu, jakby przed śniadaniem. Zaczął mrugać, ale cofnął się do ganku i odparł:
— Nie mogę... Nie wypada...
— Zaznacie wiele biedy na świecie — mówił stary.
— Wszystko trzeba poznać...
Stary podbiegł ku wrotom i machając czapką, wołał:
— Dzieci, żono, a chodźta żwawo, bo mnie nie słucha!...
Wtedy przed ganek wypadła gromada starszych i młodszych chłopów i kobiet, wielkim głosem zaklinając jaśnie pana, ażeby został.
Rzewnie zapłakał pan Furdasiński, ale zarazem oświadczył, że jeszcze dziś chce jechać do kolei.
— Chowajcie mi tu szpaka — prosił — dopóki miejsca nie znajdę... Potem go odeszlecie...
Grzyb poznał, że pan zaciął się.
— Ha! — rzekł — kiedy tak, to jedźcie, jaśnie panie. Ale, jeżeli wam bieda dokuczy, jak Bóg w niebie, dajcie mi znać. Zawdyk my, choć chłopi, wam najbliżsi...
Gdy zeszły na niebie gwiazdy, najstarszy syn Grzyba zajechał przede dwór porządnym wasągiem.
Pan Furdasiński wyniósł nieduży tłomoczek i z zapalonem cygarem siadł na wóz. Szpak, zbudzony światłem, ocknął się i krzyknął:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Małe, lecz silne koniki w parcianej uprzęży ruszyły z miejsca. Pana nie miał już kto żegnać, tylko głodne od paru dni psy podwórzowe, skamląc, podskakiwały do wozu; lecz od gościńca wróciły znowu do dworu, pilnować reszty dobytku. Myślały, że i dzisiaj ich pan wyjechał tylko na partyjkę w sąsiedztwo...
Szlachcic siedział ostro na wozie, w sławuckiej burce, w granatowej czapce z daszkiem na bakier, czerstwy, wyprostowany. Czasami, gdy wyjrzał na drogę, która ginęła we mgle nocnej, chwytał go za gardło jakby strach i żal. Ale wtedy mocno odchrząknął, głębiej zaciągnął się dymem cygara i mruczał:
— Wszystko na świecie trzeba poznać.
W Warszawie stanął w Europejskim hotelu, sprawił nowy garnitur i starał się odświeżyć zeszłoroczne znajomości. Spostrzegłszy jednak po tygodniu, że wydał kilkaset rubli i stracił serca swoich, wyniósł się do hotelu Saskiego. Po paru tygodniach wyprowadził się na Dziekankę, a stamtąd aż na Nowolipki, widząc z przerażeniem, że pieniądze uciekają mu jak woda ze spaczonej konewki.
Dużo też myślał o przyszłości. Z początku miał zamiar ożenić się z córką jakiego miljonera, kupić parę domów i — mieszkać zagranicą. Potem zdecydował się przyjąć jakąś posadę, choćby dyrektora kolei albo cukrowni. Lecz w tydzień później już zdziwiłby się, gdyby kto chciał utrzymywać, że jemu, Furdasińskiemu, żadną miarą nie wypada zostać plenipotentem lub rządcą jakiego majątku. Zaś w kilka dni zgodziłby się i na posadę kasjera lub sekretarza przy jakiejś miejskiej instytucji.
Wkońcu, z resztek pieniędzy zostało mu niecałe trzysta rubli. Mieszkał już w brudnym zajeździe na Nowolipkach, jadał pięćdziesięciogroszowe obiady i odłożył dwa ostatnie sturublowe banknoty do oddzielnego przedziału w pugilaresie, przysięgając, że tych nie wyda.
Jednocześnie dał do „Kurjera“ ogłoszenie „o obywatelu ziemskim w sile wieku i kawalerze, który posiada kaucją i poszukuje odpowiedniego zajęcia“ i — pilnie zaczął śledzić część dzienników, zatytułowaną: „Posady i prace.“
Gdy, oprócz dwu owych sturublówek na kaucją, miał niecałe dziesięć rubli majątku, wpadło mu w oczy ogłoszenie:
„Do biura informacyj potrzebny inkasent z kaucją. Pierwszeństwo mają kawalerowie, znający prowincją.“
Pan Furdasiński zarumienił się z radości. Była to posada widocznie dla niego, gdyż jakkolwiek nie wiedział dobrze, co znaczy inkasent, lecz był kawalerem i znał prowincją... Ba! znał Paryż...
Ponieważ ogłoszenie to przeczytał będąc w cukierni, więc kazał zaraz podać, zamiast czystej herbaty, filiżankę kawy i kieliszek abricotiny; wypił to duszkiem i pobiegł pod wskazany adres. Idąc, kupił jeszcze cygar po dwadzieścia kopiejek, ale tylko pięć sztuk dla oszczędności.
W kantorze znalazł parę czarno lakierowanych stołów, na których leżały stosy aktów, kasę ogniotrwałą i obok niej, na ścianie, kilka pęków kartek, zapisanych liczbami. Wszystkiego pilnował człowiek, który, siedząc na fotelu, skórą obitym, czyścił sobie paznogcie.
Na widok pana Furdasińskiego, człowiek z kantoru zerwał się na równe nogi. Był to jegomość dziwnie ruchliwy, z nadzwyczaj bystremi oczyma, źle uczesany, niedbale ubrany, ale bardzo grzeczny.
— Czem szanownemu panu mogę służyć? — zapytał, nisko kłaniając się i podsuwając panu Furdasińskiemu fotel, jedyny sprzęt, na którym można było usiąść.
Szlachcic zmieszał się i rzekł prawie pokornie, choć chciał nadrobić miną:
— Czytałem ogłoszenie o... tym inkasencie...
— Ach! tak — przerwał gospodarz, i prędko usiadłszy na fotelu, zaczął znowu skrobać paznogcie.
Po chwili zaś, z pod oka patrząc na suplikanta, zaczął pytać:
— Jakie pan ma kwalifikacje?
— Miałem wieś Furdasówkę...
— Fiu! — gwizdnął gospodarz. — Ale ja się pytam o kwalifikacje naukowe?
— Byłem w gimnazjum... Także zagranicą... Umiem nieźle mówić po francusku — dodał nieco głośniej pan Furdasiński.
— Fiu!... a jaką kaucją pan ma?
— Dwieście rubli...
— Mało. U mnie, panie, robią się interesa na setki tysięcy rubli. Można mieć duże dochody, ale — potrzeba złożyć kaucją. Nieraz będziesz pan musiał podnieść z banku jakieś kilkanaście tysięcy... Muszę mieć pewność.
Pan Furdasiński, znękany przez widmo nadciągającej biedy, stał jak uczeń na egzaminie.
— Widzi pan — rzekł zawstydzony — chwilowo nie mogę...
— Aha!... no!... — przerwał właściciel kantoru. — Pańskie szczęście, że mi się podobasz. Siadaj więc i napisz swoje curriculum vitae, wymieniając osoby, które pana znają. Ale poważne osoby!...
Wstał z fotelu i przysunął niedbale panu Furdasińskiemu papier i kałamarz, w którym atrament zgęstniał jak smoła, zapewne z ciągłego użycia.
— Ale, ale — dodał — ja teraz muszę odnieść pewną sumę do Banku Handlowego i na pół godziny zostawię kantor pod pańską opieką. Woźny ma dziś pogrzeb...
Otworzył z ogromnym trzaskiem kasę ogniotrwałą i począł z niej wydobywać koperty, napełnione różnokolorowemi wartościami, mrucząc:
— Bank Polski trzy tysiące... jutro o dziesiątej... Bank Dyskontowy dwa tysiące osiemset jutro... O! jest Bank Handlowy...
Nagle zwrócił się do pana Furdasińskiego.
— Nie możesz mi pan zmienić dwieście pięćdziesiąt guldenów na ruble?
— A ileż to trzeba? — odparł zapytany, gryząc pióro.
— Dwieście rubli z czemś... Zresztą daj pan tymczasem dwieście.
Pan Furdasiński wydobył dwie ostatnie tęczówki, a właściciel kantoru, odwróciwszy się do kasy, liczył guldeny.
— Pięćdziesiąt... sto... sto pięćdziesiąt... Zmienisz pan to u wekslarza obok. Ale... A po ile pan weźmiesz za guldena? — rzekł nagle, i lekko wysunąwszy z ręki panu Furdasińskiemu sturublówki, z szybkością magika schował je do swej koperty.
— Czy ja wiem, ile mi dadzą — odparł pan Furdasiński.
— Wyborny inkasent! — zaśmiał się właściciel kantoru. — Tym sposobem straciłbyś pan pół kopiejki na rublu, czyli rubla na dwustu — i po kilku podobnych operacjach stopniałaby kaucja. Bo ja za pańskie omyłki płacić nie myślę.
No — dodał — ale na pierwszy raz mniejsza o to. Sam, jak będę wracał, wymienię panu u wekslarza guldeny. Teraz niech pan szybko pisze swoje curriculum vitae, a gdyby przyszedł jaki interesant, proszę powiedzieć, że wrócę z banku dopiero za pół godziny.
Zamknął kasę, ogromną kopertę wziął pod pachę i wybiegł.
Pan Furdasiński zaczął pisać:
„Urodziłem się w Furdasówce...“
Przekreślił i zaczął na nowo:
„Przyszedłem na świat w majątku dziedzicznym Furdasówka...“
Więcej nie umiał dodać ani wyrazu. Wziął więc pióro w zęby i zamyślony oparł głowę na rękach.
W tej chwili gwałtownie otworzyły się drzwi.
— Ha! mam cię, oszuście!...
Pan Furdasiński zerwał się na równe nogi i stanął oko w oko z jakimś zaperzonym człowiekiem, który trzymał potężny kij w garści, widocznie gotując się do zadania nim ciosu.
Obaj panowie patrzyli na siebie przez kilka sekund zdziwieni.
— Przepraszam! — bąknął gwałtowny przybysz. — Ale... gdzie jest ten oszust?...
— Jaki oszust?...
— Ten... ten dyrektor kantoru... Dyrektor!... Hultaj, który kradnie uczciwym ludziom kaucje i fałszuje weksle...
— On kradnie kaucje? — spytał przerażony Furdasiński.
— Czy może i pana naciągnął? — spytał naodwrót popędliwy nieznajomy.
— W tej chwili wziął ode mnie dwieście rubli...
— Cha! cha!... — zaśmiał się przybysz. — To on tu już nie wróci. Ale ja znajdę go w knajpie...
I wybiegł, wywijając kijem w sposób znaczący.
Pan Furdasiński stał odurzony. Był już nędzarzem, miał niecałe dziesięć rubli... Nim jednak zdążył zebrać myśli, wbrew przewidywaniom człowieka z dużym kijem, ukazał się — właściciel kantoru. Uśmiechnięty, nucił coś pod nosem.
— Cóż, curriculum vitae skończone? — zapytał pana Furdasińskiego. — Musisz pan zaraz objąć swoje obowiązki i posiedzieć tu do trzeciej, gdyż wypadł mi nagły interes do hipoteki.
— A moje dwieście rubli? — rzekł ostro pan Furdasiński.
— Pójdą na kaucją — odparł najspokojniej dyrektor kantoru.
— Bóg zapłać! — odparł pan Furdasiński. — Był tu dopiero ktoś u pana, także po kaucją... Szuka pana po całem mieście i nazywa oszustem... Oddaj mi pan moje dwieście rubli, to ostatni grosz...
Dyrektor oburzył się.
— Słowo honoru daję, że to jakiś intrygant chce mi oficjalistę zbałamucić. Ale nie wierz pan tym plotkom!... Słowo honoru...
— Żądam moich dwustu rubli — mówił do głębi wstrząśnięty pan Furdasiński. — Jeżeli mi nie oddasz, zawołam policji...
Dyrektor odrazu zmienił ton.
— Fiu! kochanku — zawołał — toś i ty taki dobry, jak inni! Masz niby to poczciwą minę, a grozisz policją?... A gdzie dowód, żeś mi dał pieniądze?... Jeżeli ja jestem łotrem, który nie zasługuje na ufność, to trzeba mieć kwit...
— Ja nie mówię, że panu nie ufam... — przerwał pan Furdasiński, łamiąc sobie palce w bezsilnym gniewie.
— A, jeżeli mi pan ufasz, więc oddam ci pieniądze za parę dni...
— Chcę zaraz!...
— Niema głupich.
— Zrobię panu awanturę... pójdę do prokuratora!... — wołał pan Furdasiński, nie wiedząc już co mówi.
— Kochany panie — odparł dyrektor chłodno. — Mnie już robili awantury, nazywali oszustem, skarżyli... To dla mnie chleb codzienny. Ale, jeżeli ty chcesz awantury ze mną, więc dobrze. Nie oddam ci pieniędzy, dopóki nie pokażesz kwitu, żem je wziął, a jak będziesz robił wrzaski, każę cię zaprowadzić do cyrkułu.
Panu Furdasińskiemu zaczęło mącić się w głowie. Dyrektor tymczasem usiadł na fotelu i, wydobywszy z kieszeni pilniczek, zaczął znowu skrobać paznogcie.
Wszelako osobliwy ten kantor był domem niespodzianek. W tej bowiem chwili weszła tu sędziwa kobieta, z włosami białemi jak mleko i niezwykle piękną twarzą. Gdyby nie zaczerwienione od płaczu powieki i usta drgające jakimś wielkim żalem, możnaby myśleć, że to nie osoba żyjąca, ale ubrany czarno posąg Nioby.
Staruszka ruchem pełnym godności skinęła głową panu Furdasińskiemu i szybko zbliżyła się do dyrektora, który zerwawszy się z fotelu, stał zmieszany.
Dama, z trudnością hamując wybuch płaczu, mówiła do dyrektora:
— Coś ty znowu zrobił, nieszczęsne dziecko?... Przed godziną wpadł do mnie jakiś awanturnik i lżył cię... tak strasznemi wyrazami, że... zemdlałam z bólu...
I chwytając go za rękę, dodała błagalnym tonem:
— Czy to może być prawda, dziecko, co on mówił?... Tu coś dzieje się, o czem ja muszę się dowiedzieć, chociaż... bodajbym pierwej była w grobie...
Płakała cicho, zasłaniając chustką usta. Dyrektor ze czcią posadził ją na fotelu i otarł pot, który mu wystąpił na czoło. Był prawie tak blady, jak staruszka. Zwrócił się na chwilę do pana Furdasińskiego i szepnął:
— Wyjdź pan stąd...
Pan Furdasiński nie ruszył się. Widmo nędzy zrobiło go brutalem.
Staruszka mówiła półgłosem:
— Tamten... awanturnik... twierdzi, żeś wziął od niego jakąś kaucją... Krzyczał, żeś ty... o mój Boże!...
— Kochana mamo — odparł dyrektor — czy mama nie rozumie, że to są figle moich współzawodników?... Podkopują mi kredyt i burzą domowy spokój...
— Pokazywał mi twój kwit — szepnęła matka.
— No, wielka rzecz! Więc oddam mu pieniądze za pół roku, bo taki jest termin na zwrot kaucji. Był to niesumienny oficjalista, którego musiałem oddalić.
— Oddajże mu dziś choć trochę.
Dyrektor zawahał się.
— Zresztą — rzekł niecierpliwie — dam mu jakieś a conto w tych dniach.
— To może i mnie odda pan dwieście rubli? — odezwał się pan Furdasiński.
Staruszka zatrzęsła się i, ze wstrętem odwracając głowę od nieznanego sobie człowieka, zapytała gwałtownie syna:
— Dziecko, co to jest?... Co on mówi?...
Ale cyniczny właściciel kantoru tym razem milczał. Głowa zwisła mu na piersi, i opadły ręce.
Pan Furdasiński pochwycił:
— Ostatnie dwieście rubli wziął ode mnie syn pani i mówi, że ich nie odda, bo... nie mam jego kwitu!...
Staruszce łzy obeschły.
— Dziecko — zapytała — czy to prawda?
Dyrektor ukradkiem rzucił groźne spojrzenie na pana Furdasińskiego, ale milczał. Był bardzo zmieniony.
Staruszka wstała z fotelu i głosem spokojnym a stanowczym rzekła:
— Trzeba zaspokoić tego pana.
— Nie mam pieniędzy — szepnął syn.
— Więc daj mu rewers i płać ratami, ale spłać go... Spłać ich wszystkich, bo...
Nie dokończyła i nie spojrzawszy na syna, wyszła z kantoru.
Była chwila ciszy. Przerwał ją dyrektor, chwytając gniewnie za papier i pióro. Napisał kwit i podał go panu Furdasińskiemu.
— Masz pan — rzekł — kwit na twoje dwieście rubli. Nikt ci nie da dziś za to ani grosza, ale ja go spłacę, po pięć rubli tygodniowo, począwszy od listopada. Teraz... sam nie mam nic...
Ale — dodał, topiąc w nim spojrzenie drapieżnego ptaka — domu pan nie nachodź... matki mi nie dręcz... Bo, przysięgam ci, będziesz tego żałował!...
Wskazał mu drzwi i mruknął:
— Pierwsza rata w listopadzie...
Pan Furdasiński wyszedł odurzony. Nie wiedząc dlaczego, był pewny swoich dwustu rubli, ale — w ratach tygodniowych i dopiero w listopadzie. Teraz, przy końcu września, był nędzarzem.
Na myśl o tem ciarki go przeszły; nie tracąc jednak humoru, rzekł do siebie na cały głos:
— Wszystko na świecie trzeba poznać!...
Aż obejrzały się dwie idące przed nim ładne panienki.
Jeszcze kilka dni mieszkał na Nalewkach. Rano i wieczór pijał herbatę w swoim zajeździe, a na obiad kupował w mieście kilka bułek i serdelków. W tej epoce można go było spotkać w Saskim Ogrodzie, gdzie, chodząc po głównych alejach, z kwiatkiem w dziurce od guzika, napozór przypatrywał się swoim kolorowym kamaszom i nucił kilka wyrazów z arji „Łaski!“ — ale duszę miał pełną rozpaczy.
Jednego dnia gospodarz zajazdu podał mu rachunek. Należało się siedem rubli. Pan Furdasiński z miną Rotszylda zapłacił pięć rubli, a na dwa kazał zaczekać, gdyż obecnie nie ma drobnych. Żyd zgodził się bez trudności, wiedząc, że ma w swej mocy tłomoczek i paszport lokatora.
Pan Furdasiński wyszedł na miasto. Maszerował krokiem austrjackiego porucznika; ustępując damom, wyginał się w sposób pełen wdzięku; obracał w ręku laseczkę jak Kupido. Ale w głowie nie mógł powiązać dwu myśli. Chwilami zdawało mu się, że tam już nic niema, tylko rozlegają się echa huczącego miasta. Czasami rzucał się nagle w bok, jakby chcąc gdzieś uciec, bo przywidziało mu się, że za nim chodzi wielki wstyd, przebrany za zwykłego człowieka.
On, który przed trzema miesiącami spłacił wierzycielom trzydzieści osiem tysięcy rubli, dziś nie ma czem spłacić dwu rubli za hotel!... Z całej ojcowskiej fortuny został mu tłomoczek w zastawie u Żyda i — dwie dziesiątki gotówką.
Chcąc mieć jeszcze drobniejszą monetę, wszedł do sklepiku i rzekł:
— Chciałbym kupić bułkę... dla pieska... Może mi pani wyda dwugroszniakami.
Sklepikarka, wydawszy mu pożądane dwugroszniaki, pomyślała, że elegant ten musi mieć dobre serce, bo gdy mówił o bułce, to się jakby zachłysnął, pewnie z wielkiej litości nad pieskiem.
Jedną noc przepędził, spacerując po głównych ulicach miasta. W dzień drzemał parę godzin, rozparty jak książę, na ławce w Saskim Ogrodzie, zjadł swoją bułkę i, z miną bardzo wspaniałą, kazał sobie podać kufel wody ze studni, ale — nic nie zapłacił. Drugą noc przepędził również na spacerze, a o wschodzie słońca zasnął tak twardo na ławce w alejach Jerozolimskich, że go ledwie obudził milicjant, śmiejąc się z tego: „co pan tak wiele wypił...“
Potem już stracił rachubę czasu, trapiła go bowiem senność i gorączka, przy której nawet zapomniał, że mu się jeść chce.
Chwilami, kiedy z zadartą głową, w pomiętym kapelusiku na bakier i z miną wielkiego zarozumialca, przechodził między tłumem ładnych kobiet i ludzi sytych, zajmujących legalne mieszkania, budziła się w nim świadomość losu. Wówczas zręcznie obracał między palcami czarną laseczkę, ozdobioną biustem gołej panny, i mruczał:
— Wszystko na świecie trzeba poznać!...
Nareszcie, pewnego wieczora, idąc Nowym Światem do placu Aleksandra, ażeby stamtąd wrócić Nowym Światem na Krakowskie Przedmieście, uczuł, że — trzeba umrzeć. Nie było to uczucie przykre, ale takie, jakiego człowiek doświadcza naówczas, kiedy nagle zechce mu się iść do teatru, albo na spacer. W paroksyzmach gorączki zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że, jako taki, tęskni już za swoją matką i ojcem.
Wymijając boczną ulicę, usłyszał jakiś łoskot, dzwonienie i poświstywanie i — całkiem nieprzytomny wyobrażał sobie, że to śmierć daje mu znać o sobie. Byłby nawet przysiągł, że jakieś głosy potężne i niecierpliwe wołają prędko:
— Tu jestem... Tu jestem... Tu jestem!...
Skręcił w lewo i biegł ulicą na dół, a nogi mu się plątały. Z granatowego nieba wychylały się do niego figlarne gwiazdy.
Nagle pociemniało mu w oczach, uderzył o coś głową i — już nic nie widział.
Był dzień, kiedy się ocknął. Leżał na tapczanie w obszernej izbie, po której chodzili ludzie o surowych twarzach, z zawiniętemi rękawami, usmoleni jak kominiarze. Tapczan i ściany izby drżały, w powietrzu rozlegał się huk, dzwonienie, poświstywanie i hałaśliwe głosy, wołające:
— Tu jestem... Tu jestem...
Do pana Furdasińskiego zbliżył się mężczyzna nieusmolony i w surducie. Wziął go za puls, popatrzył bystro w oczy i kazał mu połknąć kieliszek lekarstwa, które wyglądało na bardzo mocną wódkę.
Chory oprzytomniał, a wówczas surdutowy jegomość rzekł:
— Zdaje mi się, że pan Furdasiński?
— Tak.
— Pan byłeś w szkołach w Piotrkowie?
— Tak.
— No, to jesteśmy szkolni koledzy. Ale musiałeś pan przynajmniej tydzień nie jeść. Co to znaczy?...
Chory przypomniał sobie wszystko. Usiadł na tapczanie i schwyciwszy jegomościa za rękę, szepnął:
— Jestem w bardzo złem położeniu... Szukam zajęcia...
— Znajdziemy. Jakiego pan chcesz?...
— Stróżem zostanę...
— No, nie. Zostaniesz pan, na początek, magazynierem w tej fabryce. Tymczasem pójdziesz pan do szpitala.
W parę tygodni później pan Furdasiński zajmował już nową posadę. Obeznał się z obowiązkami bardzo prędko i — otrzymał trzydzieści rubli pensji miesięcznej. Zaraz napisał na wieś po swego szpaka, którego mu odesłano, a przy okazji i fajkę na krótkim cybuszku, której zapomniał we dworze.
Pierwszego listopada stawił się w jego izdebce dyrektor kantoru informacyjnego. Doniósł mu, że już zupełnie zbankrutował i — wypłacił pierwszą ratę w kwocie pięciu rubli.
Odtąd odnosił mu należność co tydzień i wkrótce tak polubił pana Furdasińskiego, że mu raz powiedział:
— Wiesz pan co? Ciśnij do licha fabrykę i — uformujmy spółkę. Ja mam zdolności do interesów, a pan taką poczciwą minę, że się na nią każdy złapie...
A gdy pan Furdasiński milczał, eks-dyrektor, gwałtownie ściskając go za rękę, zawołał tonem głębokiej wiary:
— Pomyśl pan o tem... Przysięgam ci, że okpimy całą Europę!...
Ale pan Furdasiński nie zgodził się na zawiązanie spółki z niezwykłym przedsiębiorcą. Biega więc po fabryce od szóstej rano do dziesiątej wieczór, a gdy znajdzie kwadrans wolnego czasu, wymyka się do izdebki. Tam z wielkiem zadowoleniem pali swoją fajkę na krótkim cybuszku i przypatruje się szpakowi, który, zagwizdawszy kilka wyjątków z oper, wrzeszczy:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Zdarzyło mi się być w Puławach z pewnym botanikiem. Siadaliśmy przy Sybilli na ławce, pod olbrzymim kamieniem, porosłym mchami czy pleśnią, które od kilku lat badał mój uczony towarzysz.
Zapytałem: co ciekawego znajduje w przyglądaniu się nieregularnym plamom szarym, popielatym, zielonym, żółtym lub rudym?
Popatrzył na mnie z nieufnością, lecz przekonawszy się, że ma przed sobą profana, począł objaśniać:
— Te plamy, które pan widzisz, nie są wcale martwym brudem, lecz — zbiorem istot żyjących. Niewidzialne dla gołego oka, rodzą się one, wykonywają ruchy, których nie możemy dostrzec, zawierają związki małżeńskie, wydają potomstwo i wreszcie giną.
Co godniejsza uwagi, tworzą one jakby społeczeństwa, które tu widzisz w postaci różnobarwnych plam, — uprawiają pod sobą grunta dla następnych pokoleń, — rozrastają się, kolonizują niezajęte miejscowości, nawet toczą między sobą walki.
Ta popielata plama, duża jak dłoń, była przed dwoma laty nie większa od czterogroszniaka. To malutkie, siwe piętno przed rokiem nie istniało i pochodzi od tej wielkiej plamy, która zajmuje szczyt kamienia.
Te znowu dwie: żółta i ruda, walczą ze sobą. Niegdyś żółta była bardzo rozległą, lecz powoli sąsiadka wyparła ją i zajęła jej miejsce. A spojrzyj na zieloną — jak siwa sąsiadka zapuszcza w nią zagony, ile na zielonem tle widać szarych pasków, punktów, kęp?…
— To coś jak między ludźmi — wtrąciłem.
— No, nie — odparł botanik. — Społeczeństwom tym brakuje języka, sztuk, nauk, świadomości, uczuć; słowem — brakuje im dusz i serc, które my, ludzie, posiadamy. Wszystko się tu dzieje naoślep, mechanicznie, bez sympatyj i bez antypatyj.
W kilka lat później znalazłem się obok tego samego kamienia w nocy i, przy świetle księżyca, przypatrywałem się zmianom, jakie zaszły w formach i rozmiarach różnych pleśni.
Wtem ktoś mnie trącił. Był to mój botanik. Prosiłem go, ażeby usiadł; ale on stanął przede mną w ten sposób, że zasłonił księżyc, i coś szepnął bezdźwięcznym głosem.
Sybilla, ławka i kamień znikły. Uczułem dokoła siebie mdłą jasność i niezmierną pustkę. Gdym zaś odwrócił głowę na bok, ujrzałem niby szkolny globus, błyszczący słabem światłem, tak wielki, jak ów kamień, obok którego byliśmy przed chwilą.
Globus zwolna obracał się, ukazując coraz to nowe okolice. Oto ląd azjatycki z małym półwyspem Europą; oto Afryka, obie Ameryki…
Wpatrzywszy się lepiej, dostrzegłem na zamieszkałych lądach takie same plamy, szare, siwe, zielone, żółte i rude jak na kamieniu. Składały się one z mnóstwa nikłych punkcików, napozór nieruchomych, w istocie ruszających się bardzo leniwie: pojedynczy punkt posuwał się co najwyżej o dwuminutowy łuk w ciągu godziny, i to nie w linji prostej, lecz jakby wahając się około właściwego sobie środka ruchu.
Punkty łączyły się, rozdzielały, ginęły, występowały na powierzchnią globu; lecz wszystkie te zjawiska nie zasługiwały na szczególną uwagę. Poważny charakter miały dopiero ruchy całych plam, które zmniejszały się lub rosły, ukazywały się na nowych miejscach, przesiąkały się nawzajem lub wypierały z zajmowanych stanowisk.
Glob tymczasem wciąż krążył, i zdawało mi się, że wykonał setki tysięcy obrotów.
— Czy to ma być historja ludzkości? — spytałem stojącego przy mnie botanika.
Skinął głową na znak potwierdzenia.
— Dobrze — ale gdzie są sztuki, wiedza?…
Uśmiechnął się smutnie.
— Gdzie świadomość, miłość, nienawiść, pragnienia?…
— Cha! cha! cha!… — śmiał się cicho.
— Słowem — gdzie tu są ludzkie dusze i serca?…
— Cha! cha! cha!…
Zachowanie się jego oburzyło mnie.
— Kto ty jesteś?… — zapytałem.
W tej chwili znalazłem się napowrót w ogrodzie, obok kamienia, którego niekształtne plamy kąpały się w blaskach księżyca.
Towarzysz mój znikł, alem go już poznał po szyderstwie i melancholji.