Przepowiednia Wernyhory

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Przepowiednia Wernyhory
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEPOWIEDNIA WERNYHORY


Skazówki zegara przesunęły się nareszcie na ostatnią, czternastą godzinę pracy, wskazywały kwadrans na ósmą.
W sklepionych, piwnicznych izbach warsztatu, pełnych węglowego czadu, swędu przypalonej oliwy, kopcia lamp, zapachu spracowanych ludzi, w obłokach kurzu, sadzy, rdzy żelaznej poruszały się cienie ludzi obdartych i brudnych. Postukiwały młotki, zgrzytały pilniki i chrzęściała sucho, odrażająco krajana blacha. Ale nie był to ruch poranny, świeży, pełny, wesoły... W dźwiękach czuć było przemagający się i rwący wciąż wysiłek. Kowadła odpowiadały półgębkiem, młoty opadały niezgrabnie, śrubsztaki jęczały niepewnie... Ich żarłoczne, nienasycone serca żelazne skarżyły się, że wyczerpane mięśnie ludzkie nie dość je naciskają, że obolałe kości dziecięce nie dźwigają ich dość szybko, że zużyte zmysły niewolników nie obsługują ich należycie...
Mały Wicek, który, jako najmłodszy w terminie, musiał kręcić korbę bormaszyny, ledwie zipał. Ilekroć barczysty Władek przykręcił śrubę, świder zacinał się i stawał.
— Smaruj!... — jęczał chłopaczek przez zacięte usta.
— Co... »smaruj«! Zwaryowałeś?!... Bor aż pływa. Da nam »stary« wcieranie!... Całą oliwiarkę zużyłem.... Dalej, dalej, pucuj Jeszcze dwadzieścia zostało dziurek!... Bierz za korbę... A jak nie masz siły, to idź do szewca! Słyszałeś, co ci stary mówił?!...
Nieszczęśliwy Wicek z rozpaczą zerkał na zegar, wzdychał, opierał omdlałe rączęta o korbę, wyginał się, jak nadeptany wąż, i znów furczało rozpędowe koło, ostre żądło świdra z piskiem zagłębiało się w metal i wyrzucało na jego powierzchnię loczki drobnych, świecących wióreczków...
— Tak, tak!... Ucz się, chłopcze, zawczasu... robić dziury! Podrośniesz, jakbyś znalazł!... I bez oliwy przebijać będziesz, zobaczysz!... — pocieszał malca czeladnik Kaliszer, pracujący w tej samej izbie.
— Oho!... hoo!... Wyskrob-hop! — rozśmiał się grubym głosem Władek.
Ale Wicek już nic tego nie słyszał, kręcił korbę zapamiętale, serce stukało mu w piersiach coraz boleśniej, a twarz powlekały sine cienie, jak w konaniu.
— Cosik dłuży się dzisiaj?! Znowu pewnie »stary« zegar przesunął. Hej, chłopcy, dużo tam jeszcze? — krzyknął po chwili Kaliszer do drugiej izby, gdzie wokoło okrągłego warsztatu, oświetlonego wiszącą lampą, pracowali u śrubsztaków starsi uczniowie.
— Dużo!... Jeszcze trzy kwadranse!
— Ani wątpić, przesunął!... Posłalibyście Wicka do sklepiku, niechby zobaczył!...
— A to pójdę!... — wyrwał się od maszyny chłopak.
— Ani mi się waż! — wyrzekł starszy terminator Romek, podnosząc głowę od szuflady, gdzie czytał ukrytą w zmroku książkę. — Tknąć nie pozwolę zegara!... Znowu mi stary nasobaczy!...
— Wielka rzecz! Spójrz na niego przez wyskrob-hop! Niech nie oszukuje! — mruknął Władek.
— Albośmy to nie słyszeli jego cholewy?!... Z jakiej racyi choćby kwadrans dłużej...

Ja cierpię tu, a Bronka tam...
W cieniu wspaniałych bram!...

Falsetem zaśpiewał Stasiek, przystojny, kędzierzawy chłopak.
— Codzień bierzesz lanie, więc dla odmiany dostałbyś dziś... błogosławieństwo!... — żartował z Romka długonosy Wojtek, przezywany Księdzem.
Romek nie odpowiadał. Pochylony nizko nad szufladą, tonął znów bez pamięci w białych, kropkowanych kartach. Wreszcie wyprostował się, westchnął i rozmarzonym wzrokiem potoczył po towarzyszach.
— Skończyłem... Cudna rzecz!
— Pies twoje serce, niech w tabakierce ma w poniewierce, że zegara nie cofasz! Ale za to choć opowiedz!... Powtórzę mojej Rakambolli. będzie się śmiać, aż w dołku zaboli!... — zagruchał zabawnie Stasiek.
— O-po-wiedz... wyskrrrob — hoppp! — huczał Władek z drugiej izby. — Prędzej czas przeleci! A ty boruj, boruj, mały!... To się ciebie nie tyczy!... — popędzał omdlewającego Wicka.
Romek pociągnął pilnikiem po wielkim, ujętym w śrubsztak ryglu.
— Dobrze, ale wy orzcie dalej, a to »stary« usłyszy, że cicho, i wpadnie, do licha...
— Starego niema, poszedł do swej Małgosi! — syknął Wicek.

Małgo-na-rzatko, Małgo-na-rzatko,
Powiedz, powiedz, co ci zrobił tatko?!

— Przestań błaznować!
— Cicho!...
— Opowiadaj Romek!
Bujne, jasne i ciemne czupryny pochyliły się nad warsztatem, młode namulone ręce wolno, ale pilnie zaczęły pełnić dalej zwykłą robotę.
— Gdzież to wczoraj stanąłem? Aha... Otóż, kiedy Mirza-bej cofnął wojsko na południe, Jurek znowu pić zaczął. Daremnie błagała Hanna, obiecywał, na klęczkach przed nią pełzał, rąbek szaty całował, ale cóż, kiedy niedługo potem śmirował z Hryciem, swoim złym duchem... Hetmański kołpak z czaplem piórem na głowę wdziewał, brał się pod boki, klął, wymyślał, rozbijał... Słał pułki na gwałty i grabieże...
Hanna chroniła się w swych komnatach i razem z babką modliła, aby Bóg ulitował się nad krajem kochanym... Aż pewnej nocy obudził ją lekki szelest. Przez otwarte okno płynęły z sadu zapachy czeremchy i bzów, księżyc srebrzył kwiaty i drzewa... Poczuła, że ktoś jest w pokoju, a rychło zobaczyła u wezgłowia cień i czyjeś drżące ręce dotknęły jej piersi...
Zerwała się... Pijany Jurek stał nad jej panieńskiem łóżeczkiem... »Kocham cię, kocham, gołąbko! Bądź moją! Uczynię cię królową świata, na carogrodzkim posadzę tronie! Jutro każę, a tysiąc czajek Dnieprem popłynie przez porohy dla ciebie, jedyna!...
Chylił się i ściskał ją coraz goręcej, ale wyślizgnęła mu się z objęć i w jednym giezełku wyskoczyła do sadu przez okno... Pijany Jurek mruczał dalej zaklęcia i ściskał namiętnie poduszkę...
— Ha!... ha!... ha!... — rozśmieli się chłopcy.
Romek zerknął na okno, wydało mu się, że z ulicy przez brudne szyby zaglądają jakieś drapieżne złe oczy.
— Cóż dalej?!... — wołali chłopcy. Nawet Kaliszer, ażeby lepiej słyszeć, zbliżył się z pilnikiem w ręku i stanął we drzwiach.
— Leciała tak w giezełku przez sad daleko w step... Rosa moczyła jej stopy, krzewy czepiały się koszuliny, trawy bujne plątały pod nogami. Biegła bez pamięci, aż dostała się na wysoki kurhan, co spał na rozdrożu w księżycowym blasku. Tu upadła z jękiem i skarżyć się zaczęła na swoją dolę i postanowiła pozbawić się życia. Ale okazało się, że na tym kurhanie dawno już siedział rycerz Spytko, który ją dostrzegł, poznał, lecz ponieważ była w koszulinie, schował się, aby jej nie wstydzić... Kiedy usłyszał, że chce się dziewczyna życia pozbawić, wyszedł i zaczął do niej przemawiać... Tylko jej tym razem nic nie wspominał o swojej miłości. Dopiero, kiedy na dworze hetmańskim uczynił się ruch, kiedy stamtąd zaczęły na wsze strony wyjeżdżać kozackie oddziały, owinął dziewczynę w swą rycerską burkę, porwał ją i siadł na koń... Pędzili jak strzała... tonęli w wysokich bodiakach jak w morzu... gwiazdy migotały nad nimi, chłodził ich wiatr stepowy... Ale rychło usłyszeli dzikie wrzaski, tętent koni i step zapalono za nimi. Dziewczyna tuliła się coraz mocniej do rycerza... Koń resztek sił dobywał. Wał ognia coraz był bliżej... Łuna mieszała się z zorzą wschodzącego dnia. Wreszcie potknął się rumak i upadli wśród stepu... Ogień z sykiem zwycięskim mknął ku nim, krwawe języki pełzały nizko po ziemi, jak węże, zwijały się i wspinały na siebie, rzucając ku górze kłęby czarnych dymów... Spytko chciał pocałować Hannę przed śmiercią i ona gotowa była dać mu braterski pocałunek, ale wtem zjawił się... lirnik. Wziął ich i odprowadził do poblizkiego jaru, gdzie nad rzeczką, wśród wisien, stała chatka... Tam się ukryli, a pożar przeleciał górą. Wtedy lirnik powiedział im: pobierzcie się i zostańcie chłopami! Ale Hanna nie zgodziła się, gdyż powiedziała, że jeszcze pamięta pijaczynę Jurka... Wtedy lirnik powiedział rycerzowi: ha, jeśli tak, to nic ci nie pozostaje, jak pójść i walczyć za ojczyznę... I rycerz przypiął do siodła skrzydło orła, skórę tygrysią na plecy zarzucił i zniknął w zmroku nocy... A co się później działo, jakie zamki zdobywał, jakich królów ratował, jakie w nim się kochały księżniczki i dziewice, jakie zdobył skarby i sławę... tego nawet powtórzyć wam nie będę umiał.
On wszystko rzucił, wszystkiego zaniechał i wrócił do chaty w jarze nad rzeczką... Cóż, kiedy nie znalazł już ani Hanki ani lirnika, tylko spalone zgliszcza... Więc się zbolały położył u wody i zasnął, a we śnie zjawił mu się lirnik siwobrody i, grając na złotym teorbanie, śpiewał:
»Przyjdzie noc długa, noc głucha, i zapadną w sen i błoto niewoli... I oduczą się mówić, a nauczą szeptać... I oduczą się myśleć, a przyzwyczają okłamywać siebie... Rany od kajdan weżrą im się w serca i bać się będą jego żywszych drgnięć... Ochłapy życia uważać będą za jego rozkosze, a poniżenie własne za prawo niezłomne... Nędzni niewolnicy ukochają niewolę innych i będą przeklinali pragnienie swobody... Aż wstanie od ziemi, gdzie dojrzewał w krwawych znojach, w mgłach własnych łez, w rozpaczach nędzy, w pożądaniach wiedzy i jasności, olbrzym i rękami czarnemi od młota i pługa, dźwignie ich ku górze, ku słońcu... Wtedy oni, drżąc z trwogi, męczeni staremi ranami, samolubni od niewiary, źli od słabości, oślepli od bezruchu, będą pluli w jasne oczy olbrzymowi, będą jak plugawe małpo-ludy gryźli pierś jego, będą wyrywać się z jego objęć macierzystych i w tył mu myśli obracać... Ale on silny, on wspaniałomyślny, on dobry... wyniesie ich mimo to na przestworza, jako niesie ogromna fala oceanu małą łupinkę... Uczyni ich ludźmi i braćmi, i dzieci błogosławić będą, kąsane niegdyś przez ojców, dłonie olbrzyma!...
W świetle wiedzy rozproszą się nieporozumienia, w trosce każdego o wszystkich i wszystkich o każdego, zniknie wyzysk, a złość i nienawiść utoną w miłości...«
Zasłuchani, nie zauważyli, że cicho skrzypnęły i otwarły się drzwi. Do warsztatu wpadła niespodzianie burza, książka zadrżała w ręku Romana. Zamigotały światła, zakołysały się lampy, i wpierw, nim chłopcy zrozumieli, co się stało, ogromny mężczyzna, zrzuciwszy futro na ziemię, zaczął ściśniętą pięścią bić Romana po twarzy i głowie. Chłopak chylił się od tych uderzeń z boku na bok, jak brzoza w podmuchach wiatru, wreszcie jęknął i potoczył się w kąt, chroniąc głowę wzniesioną ręką.
— Złodzieje!... Łotry!... Darmozjady!... Moje, wszystko moje!... Wy też moi!... Płacę wam... karmię was... odziewam!... Rodzice wasi po nogach mię całowali... A wy, szczeniaki nikczemne, okradacie mię!... Wasz psi obowiązek orać... od świtu do nocy orrrać!... Dam ja wam u-ni-wer-sy-te-ty... od-czy-ty!... Poszli won... na cztery wiatry!... Ja tracę, codzień tracę... A wy tu sobie orły... historye... króle... opowiadacie!... Powinienem kamienicę mieć... A co ja mam?!... co mam?!... Psie krwie!... Szubienicznicy!... Zdrajcy!... Żandarmy!...
Bryzgał śliną, charczał, jak rozjuszona hyena, coraz ciszej, coraz wścieklej, aż zatknął się; nie przestawał wszakże walić nieszczęśliwego Romana, dopóki chłopak, jak urwana z wieszaka odzież, nie opadł na ziemię.
Wtedy wstrzymał się, odsapnął, spojrzał groźnie na pobladłych terminatorów, powiesił futro na kołku i podszedł do puszki, gdzie uczniowie składali zarobione w ciągu dnia pieniądze. Wytrząsnął je na stolik z rachunkowemi książkami, który tulił się w rogu izby i począł liczyć.
Terminatorzy stali bez ruchu, jak skamieniali. Jedynie Kaliszer w odległym kącie skrobał coś niemrawo.
— Cóż wy, psie krwie!... — zaryczał znowu, ale, spojrzawszy na posępne twarze chłopaków, dodał natychmiast spokojnym, nieledwie przyjacielskim tonem:
— Fajerant!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.