<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Przez stepy
Podtytuł Opowiadanie kapitana R.
Pochodzenie Nowele Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1931
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Świtaniem dnia następnego przeszliśmy szczęśliwie Cedar i wjechali na równy, przestronny step, ciągnący się między tą rzeką a Winnebago, skręcając nieznacznie ku południowi, aby zbliżyć się do pasma lasów zalegających dolną granicę Jowy. Liljan od rana nie śmiała mi w oczy spojrzeć. Widziałem, że była zamyślona; zdawało się, że się czegoś wstydzi lub czemś martwi; a cóż tam przecie za grzech popełniliśmy wczoraj! Nie schodziła prawie zupełnie z wozu. Ciotka Attkins i ciotka Grosvenor, myśląc, że jest chora, otoczyły ją pieszczotami i staraniem. Ja tylko jeden wiedziałem, co się to znaczy i że to ani słabość, ani udręczenie sumienia, ale to walka istoty niewinnej z tem przeczuciem, że jakaś siła nowa a nieznana porwie ją i poniesie, jako liść, gdzieś daleko. To było jasnowidzenie, że już niema rady i że prędzej czy później przyjdzie osłabnąć i oddać się na wolę tej siły i zapomnieć o wszystkiem, i tylko kochać.
Dusza czysta ociąga się i boi na progu miłości, ale, czując, że go przestąpi, słabnie. Liljan więc była jakoby snem zmorzona; mnie zaś, gdym wyrozumiał to wszystko, radość tamowała prawie dech w piersiach. Nie wiem, czy było poczciwe to uczucie, ale, gdym rankiem przelatywał koło jej woza, widząc ją taką złamaną jako kwiat, czułem coś takiego, co czuje drapieżny ptak, gdy pozna, że mu już gołąb nie uciecze. A przecie temu gołąbkowi nie zrobiłbym krzywdy za żadne skarby świata, bo zarazem miałem w sercu litość ogromną. Dziwna rzecz jednak: mimo najsłodszych uczuć dla Liljan przeszedł nam dzień ten cały, jakby we wzajemnej urazie, a przynajmniej w zakłopotaniu wielkiem. Łamałem sobie głowę, w jaki sposób możnaby choć na chwilę być z Liljan sam na sam, i nie umiałem nic znaleźć. Na szczęście przyszła mi w pomoc ciotka Attkins, oświadczając, że maleńka potrzebuje więcej ruchu, i że siedzenie w zadusznym wozie szkodzi jej zdrowiu. Wpadłem na myśl, że powinna jeździć konno, i kazałem Simpsonowi osiodłać dla niej konia, a choć nie było w taborze siodeł damskich, jedna z takich meksykańskich kulbak o wysokiej kuli, jakich powszechnie używają na pograniczach pustyń kobiety, służyć mogła wybornie. Zabroniłem Liljan oddalać się od karawany, tak, aby ją miała tracić z oczu. Zabłąkać się w jednostajnym stepie było dość trudno, bo ludzie, których wysyłałem za zwierzyną, krążyli w znacznej odległości na wszystkie strony od taboru; zawsze więc można było kogoś z nich spotkać. Ze strony Indjan nie groziło także żadne niebezpieczeństwo, ta bowiem część stepu, aż do Winnebago, nawiedzaną bywała tylko przez Pawnisów w czasie wielkich łowów, które nie były się jeszcze rozpoczęły. Zato południowy leśny szlak obfitował w zwierzynę, nietylko trawożerną, ostrożność więc nie była zbyteczna. Prawdę rzekłszy, sądziłem, że Liljan będzie się trzymała dla bezpieczeństwa mego boku, coby nam pozwoliło być dosyć często sam na sam, zwykle bowiem wysuwałem się w czasie pochodu daleko naprzód, mając przed sobą tylko dwóch przewodników metysów, — za sobą cały tabor. Jakoż tak się stało i pierwszego zaraz dnia czułem się prawdziwie i niewypowiedzianie szczęśliwy, widząc słodką moją amazonkę, nadbiegającą lekkim galopem od strony taboru. Ruch konia rozwiązał jej włosy, zatarg zaś z sukienką, cokolwiek do konnej jazdy przykrótką, umalował jej twarz ślicznem zakłopotaniem. Zbliżywszy się, cała była jakby róża, bo wiedziała, że idzie w sidła zastawione przeze mnie nato, byśmy byli tylko we dwoje, a wiedząc o tem, jednak szła, choć spłoniona, i niby niechcąca, i niby udająca, że się na niczem nie poznaje. Mnie zaś serce biło jakby żakowi, i, gdy konie nasze zrównały się, zły byłem na siebie, bo nie wiedziałem, co mówić. Ale, prawdę rzekłszy, jechał między nami albo raczej leżał nad nami ktoś trzeci, jakby anioł, a była to miłość. I zaraz takie słodkie a mocne chęci poczęły iść z nas ku sobie, żem się przez siłę jakąś niewidzialną party pochylił ku Liljan, niby poprawienia czegoś w grzywie jej konia, a tymczasem usta przycisnąłem do ręki jej, opartej na kuli od siodła. Szczęście jakieś nieznane i niewypowiedziane, większe i mocniejsze od wszystkich rozkoszy, jakich doznałem w życiu, rozeszło się po kościach moich. Potem tę małą dłoń przycisnąłem do serca i począłem mówić do Liljan, że gdyby mi Bóg darował właśnie wszystkie królestwa na ziemi i wszystkie skarby na świecie, to jużbym nie oddał za nic jednego zwitka jej włosów, bo mnie zabrała z duszą i ciałem na zawsze.
— Liljan! Liljan! — mówiłem dalej — nie opuszczę cię nigdy i pójdę za tobą przez góry i pustynię, i stopy twoje będę całował, i modlił się do ciebie, tylko mnie kochaj trochę, tylko mi powiedz, że coś znaczę w twojem sercu.
A tak mówiąc, myślałem, że mi się pierś rozpęknie, gdy zaś ona, w pomieszaniu najwyższem, poczęła powtarzać:
— O Ralf! ty wiesz dobrze! ty wiesz wszystko!
To właśnie nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać, czy uciekać, czy zostać, i, jak dziś zbawienia pragnę, takem się wówczas czuł zbawiony, bo mi już niczego w świecie nie brakło.
Odtąd o ile moje zajęcia dowódcy pozwalały, byliśmy ciągle ze sobą. A zajęcia te zmniejszały się aż do Missouri codziennie. Żadnemu może taborowi nie wiodło się tak pomyślnie, jak nam przez pierwsze miesiące podróży. Ludzie i zwierzęta przywykali do ordynku i nabierali wprawy podróżniczej; mogłem więc mniej ich doglądać, a ufność, jaką pokładali we mnie, utrzymywała doskonałe usposobienie w obozie. Przytem dostatek żywności i piękna pogoda wiosenna budziły wesołość i wzmacniały zdrowie. Przekonywałem się codziennie, że śmiały pomysł mój prowadzenia karawany nie zwykłą drogą na St. Louis i Kanzas, ale na Jowę i Nebraskę, był doskonały. Tam upał dokuczał już nieznośny, i w niezdrowem międzyrzeczu Mississipi i Missouri febry i inne choroby przerzedzały szeregi wędrowców, tu klimat zimniejszy zmniejszał słabości i trudy.
Wprawdzie droga na St. Louis była w początkowej swej części bezpieczniejsza od Indjan, ale tabor mój, złożony z dwustu trzydziestu ludzi, dobrze zaopatrzonych w broń i gotowych do walki, nie potrzebował się obawiać, zwłaszcza pokoleń zamieszkujących Jowę, które, częściej spotykając białych i częściej doświadczywszy ich dłoni, nie śmiały się rzucać na liczniejsze gromady. Należało tylko strzec się tak zwanych stampeadów czyli nocnych napadów na muły i konie, — porwanie bowiem zwierząt pociągowych stawia karawanę na pustyni w strasznem położeniu. Ale od tego była pilność i doświadczenie strażników, których większa część, narówni ze mną, była doskonale obznajmiona z przebiegami indyjskiemi.
Raz więc zaprowadziwszy porządek pochodowy i przyzwyczaiwszy do niego ludzi, miałem we dnie bezporównania mniej, niż z początku do roboty i mogłem więcej czasu poświęcać uczuciom, które owładnęły mem sercem. Wieczorami szedłem spać z myślą: jutro zobaczę Liljan; rankiem mówiłem sobie: dziś zobaczę Liljan, — i codzień byłem szczęśliwszy i codzień więcej rozkochany. W karawanie poczęli się ludzie zwolna na tem spostrzegać; ale nikt mi nie brał za złe, oboje bowiem z Liljan posiadaliśmy wielką życzliwość tych ludzi. Raz stary Smith, przejeżdżając koło nas zawołał: „God bless you captain and you Lilian!“ (Boże błogosław cię, kapitanie, i ciebie Liljan) — a to połączenie naszych imion uszczęśliwiło nas na dzień cały. Ciotka Grosvenor i ciotka Attkins często szeptały coś teraz do ucha Liljan, od czego dziewczyna płoniła się jak zorza, nigdy jednak nie chciała mi powiedzieć, coby to było. Henry Simpson tylko poglądał na nas jakoś ponuro, może tam i knował coś w duszy, alem nie zważał na to.
Rankiem codziennie o czwartej byłem już jak zwykle na czele taboru; przede mną przewodnicy, na jakie półtora tysiąca kroków, śpiewali pieśni, których wyuczyły ich matki Indjanki; za mną w takiejże odległości ciągnął tabor, jakby biała wstęga na stepie, — i co to za cudowna chwila następowała w dniu, gdy bywało, około szóstej rano, usłyszę nagle za sobą tupot koński i patrzę: zbliża się źrenica mojej duszy, moja dziewczynka ukochana, a powiew ranny niesie za nią włosy, które to niby rozwiązały się od ruchu, ale które umyślnie były źle wiązane, bo mała psotnica wiedziała, że ślicznie jej tak, że tak ją lubię, i że gdy wiatr rzuci na mnie warkoczem, to go do ust przyciskam. Jam udawał, że się na tem nie poznaję, i w tem słodkiem oczekiwaniu zaczynał się nam ranek. Wyuczyłem ją po polsku wyrazu: dzień dobry, — i gdym ją słyszał wymawiającą w miłym duszy dźwięku to słowo, wydawała mi się jeszcze droższą, a wspomnienia kraju, rodziny i lat ubiegłych, i tego, co było, i tego, co przeszło, przelatywały właśnie jakoby nowy ocean, pustynię, — i nieraz chciało mi się ryknąć, ale żem się wstydził, więc tylko powiekami trzymałem łzy, co miały się wylać. Ona zaś, widząc, że mimo łez całe się serce we mnie rozpływa, powtarzała, jakoby szpaczek wyuczony: „dzień dobry! dzień dobry! dzień dobry!“ I jakże tu nie miałem kochać nad wszystko tego mojego szpaczka? Potem uczyłem ją innych wyrazów, a gdy swoje angielskie usteczka do naszych trudnych układała dźwięków, i gdym się śmiał z mylnego wymawiania, wtedy, jak dziecko, wysuwała buzię naprzód, udając, że się gniewa i dąsa. Nie gniewaliśmy się jednak nigdy, i raz jeden tylko przeleciała między nami chmurka. Pewnego poranku udałem, że chcę zapiąć sprzączkę u jej strzemienia, a naprawdę lampart-ułan obudził się we mnie i zacząłem całować jej nóżkę, a raczej biedny podarty już w pustyni trzewiczek, którego nie oddałbym jednak za żaden tron na ziemi. Wtedy ona, tuląc nóżkę do konia i powtarzając: „nie, Ralf! nie! nie!“, skoczyła wbok i, chociażem potem przepraszał i uspakajał, nie chciała zbliżyć się do mnie. Nie wróciła jednak do taboru, bojąc się, że zanadto mnie zmartwi; ja też udałem żal sto razy większy, niżem czuł w istocie i, pogrążywszy się w milczeniu, jechałem, jakby już wszystko skończyło się dla mnie na świecie. Wiedziałem, że litość się w niej poruszy, jakoż i tak się stało, albowiem wkrótce zaniepokojona mojem milczeniem poczęła z boków zajeżdżać i tak mi w oczy zaglądać, jak dziecko, co się chce przekonać, czy się matka jeszcze gniewa, — a ja, choć chciałem zachować twarz chmurną, musiałem ją odwracać, aby się nie roześmiać głośno. Ale to jeden tylko raz tak było. Zwykle weseliśmy byli jak wiewiórki stepowe, a czasem, Boże odpuść! ja, dowódca całego tego taboru, stawałem się przy niej dzieckiem. Nieraz gdyśmy jechali koło siebie spokojnie, nagle zwracałem się ku niej, mówiąc, że mam jej coś ważnego i nowego powiedzieć, a gdy nadstawiała ciekawie uszko, szeptałem w nie: „kocham!“ Więc potem ona również odszeptywała mi do ucha z uśmiechem i rumieńcem: „also!“ co znaczyło: także, — i takieśmy sobie tajemnice powierzali na pustyni, gdzie nas tylko chyba wiatr mógł słyszeć!
I w ten sposób mknął dzień za dniem tak szybko, że mi się zdawało, iż ranek stykał się z wieczorem jak dwa ogniwa w łańcuchu. Niekiedy wypadek jaki podróży mącił takową lubą jednostajność. Pewnej niedzieli metys Wichita schwytał na lasso antylopę z wielkiego gatunku, zwanego w stepach: dick, a przy niej młode. Darowałem je Liljan, ona zaś uczyniła mu obróżkę z dzwonkiem odjętym mułowi. Nadaliśmy kózce imię: Katty. Po tygodniu oswoiła się i jadła z rąk naszych. Bywało tak, że w czasie pochodu ja jechałem z jednej strony Liljan, a z drugiej biegła Katty, ustawicznie podnosząc do góry swoje wielkie czarne oczy i bekiem prosząc o pogłaskanie.
Za Winnebago wpłynęliśmy na step równy, jak stół, przestronny, bujny, dziewiczy. Przewodnicy ginęli nam chwilami z oczu w trawach i ościeńcach, nasze zaś konie brodziły, jakoby w fali. Pokazywałem Liljan ten świat dla niej nieznany zupełnie, a gdy zachwycała się jego pięknościami, czułem się dumny, że się jej to królestwo moje tak podoba. Była to wiosna, — kwiecień zaledwie chylił się ku końcowi, — a więc pora najbujniejszego rozrostu traw i ziół wszelakich. Co miało kwitnąć na pustyni, już zakwitnęło.
Wieczorem takie upajające wonie biły od stepu, jakby z tysiąców kadzielnic; w dzień, gdy wiatr powiał i rozkołysał równię kwiecistą, to oczy aż bolały od migotania czerwieni, błękitów, żółtości i innych barw wszelakich. Ze zbitego podesłania strzelały wgórę smukłe łodygi żółtych kwiatów, podobnych do naszej dziewanny; koło nich wiły się srebrne nici roślinki zwanej: „tears“, — łzy, której gronka, złożone z przeźroczystych kulek, istotnie są do łez podobne. Oczy moje, przywykłe do czytania w stepie, raz po raz odkrywały znane mi zioła: to wielkie liście kalumnu, gojące rany, to białe i czerwone czułki, co tulą kielichy za zbliżeniem się zwierza lub człowieka, to wreszcie indyjskie siekiery, których zapach snem morzy i prawie przytomność odbiera. Uczyłem wtedy Liljan czytać w tej Bożej książce, mówiąc:
— Żyć ci przyjdzie, ukochana, wśród lasów i stepów, poznaj je więc dość wcześnie.
Miejscami na równinie stepowej wznosiły się, jakby oazy, kępy drzew bawełnianych lub jodeł, takie upowite w dziki winograd i liany, że ich nie znać było pod skrętami i liśćmi. Po lianach znowu wiły się bluszcze, powoje i pnąca kolczysta „wachtia“, podobna do róży dzikiej. Kwiaty kapały poprostu po bokach; wewnątrz zaś, pod tą zasłoną i za tą ścianą, mrok był jakiś tajemniczy; pod pniami drzemały w mroku wielkie kałuże wiosennej wody, której słońce nie zdołało wypić, a z wierzchołków drzew i z między kwiecistego bisioru dochodziły dziwne głosy i wołania ptaków. Gdym pierwszy raz pokazał Liljan takie drzewa i te zwieszone kaskady kwiatów, stanęła jak wryta, powtarzając ze złożonemi rękoma:
— O Ralf! czy to prawda?
Mówiła, że się trochę boi wejść w głębinę; pewnego jednak południa, gdy upał był wielki, a nad stepem przelatywał jakoby oddech gorący teksańskiego powiewu, weszliśmy oboje z Katty trzecią i o mało nie przypłaciliśmy tego zdrowiem.
Zatrzymawszy się nad jeziorkiem, które odbiło nasze dwa konie i nasze dwie postacie, chwilę staliśmy, milcząc. Było tam chłodno, mroczno i uroczyście, jakby w gotyckim kościele, i czegoś straszno. Światło dnia dochodziło przyćmione i od liści zabarwione zielono. Ptak jakiś, schowany pod kopułą lianów, krzyczał: no! no! no! jakby nas ostrzegał, by nie iść dalej; Katty zaczęła drżeć i cisnąć się do koni, my zaś z Liljan spojrzeliśmy nagle po sobie i pierwszy raz wtedy usta nasze spotkały się, a spotkawszy, rozłączyć nie mogły. Ona piła moją duszę, a ja jej duszę piłem, i oddechu poczynało nam już brakować, a jeszcze usta były na ustach; wreszcie źrenice jej mgłą poczęły zachodzić, a ręce, które miała na moich ramionach, drżały, jak we febrze, i takie jakieś ogarnęło ją zapomnienie o istności własnej, że wkońcu osłabła i głowę położyła mi na piersiach. Pijaniśmy byli oboje sobą, szczęściem i uniesieniem. Nie śmiałem się poruszyć, ale, że duszę miałem przepełnioną, że kochałem sto razy więcej, niż to pomyśleć można lub wyrazić, więc tylko oczy wznosiłem ku górze, szukając, gdzieby przez gęstwę liści można spojrzeć na niebo.
Ocknąwszy się z zachwytu, wydostaliśmy się znowu z pod zielonej gęstwiny na step otwarty, na którym ogarnęło nas jasne światło i ciepły powiew, a przed nami roztoczył się zwykły szeroki i wesoły widok. Kurki stepowe smyrgały naokoło w trawie.
Na lekkich wyniosłościach, podziurawionych nakształt sita przez wiewiórki ziemne, stały jakoby wojska tych zwierzątek, znikające za zbliżeniem się naszem pod ziemię; — wprost widać było tabor i jeźdźców, uwijających się koło wozów.
Zdawało mi się, żeśmy wyszli z ciemnego pokoju na świat biały, — i to samo musiało zdawać się Liljan; tylko, że mnie weseliła jasność dzienna, ją zaś ten nadmiar złotego światła i pamięć uniesień naszych pocałunków, których ślady były jeszcze widne na jej twarzyczce, przejmowały jakby trwogą i smutkiem:
— Ralfie! czy ty mi tego za złe nie bierzesz? — spytała nagle.
— Co tobie do głowy przychodzi, o moja! Niech Bóg o mnie zapomni, jeśli prócz czci i miłości największej jest co innego dla ciebie w mem sercu.
— Bo to było dlatego, że kocham bardzo! — mówiła — i wtem usteczka zaczęły się jej trząść, i rozpłakała się cicho, a chociażem duszę z siebie wydobywał, żeby ją uspokoić, smutna została cały dzień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.