Przez stepy (1931)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez stepy |
Podtytuł | Opowiadanie kapitana R. |
Pochodzenie | Nowele Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1931 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nakoniec przybyliśmy do Missouri. Indjanie wybierali zwykle chwilę przeprawy przez tę rzekę do napadów na karawany, albowiem najtrudniej bronić się wówczas, gdy część wozów na jednym brzegu, część w rzece, gdy zwierzęta pociągowe narowią się i opierają, a w ludziach powstaje zamieszanie. Jakoż wiedziałem, że, zanim doszliśmy do rzeki, zwiady indyjskie od dwóch dni szły za nami; przedsięwziąłem więc wszelkie środki ostrożności i tabor prowadziłem trybem zupełnie wojennym. Nie dozwalałem wozom rozwłóczyć się tak po stepie, jak na wschodnich okrainach Jowy, ludzie zaś trzymać się musieli wpobliżu i w zupełnej gotowości do boju. Przybywszy nad brzeg, po wynalezieniu brodu, kazałem oddziałom, złożonym każdy z sześćdziesięciu ludzi, okopać się na dwu brzegach, by w ten sposób, pod osłoną jakby małych fortów i luf karabinowych, zabezpieczyć sobie przejście. Pozostałych stu dziesięciu emigrantów miało przeprawiać wozy. Nie puszczałem więcej nad kilka wozów naraz, aby uniknąć zamieszania. Przy takiem urządzeniu wszystko odbywało się w największym porządku, a napad stał się niemożliwym, albowiem napadający musieliby zdobyć pierwej jedno lub drugie okopisko, zanim mogliby się rzucić na przebywających rzekę. Jak dalece ostrożności te nie były zbyteczne, przyszłość nas przekonała, albowiem w dwa lata później czterystu Niemców zostało w pień wyciętymi w chwili przeprawy, przez pokolenie Kiawatha, w miejscu, gdzie dziś stoi miasto Omaha. Przytem miałem jeszcze i tę korzyść, że ludzie owi, którzy przedtem słyszeli nieraz opowiadania, zalatujące aż na wschód, o strasznych niebezpieczeństwach przeprawy przez żółte wody Missouri, widząc pewność i łatwość, z jaką wywiązuję się z zadania, nabrali ślepej ufności i poczęli uważać mnie jakby za jakiego panującego ducha tych pustyń.
Pochwały te i uniesienia dochodziły codziennie do Liljan, w której rozkochanych oczach wyrosłem na bohatera z legendy. Ciotka Attkins mówiła jej: Póki your Pole (twój Polak) będzie przy tobie, możesz spać i na deszczu, bo on nie da cię zmoczyć. A dziewczynie mojej serce rosło od tych pochwał. Przez cały czas jednak przeprawy nie mogłem prawie chwili jej poświęcić, i tylko przelotnie oczami mówiłem jej wszystko, czego nie mogły wypowiedzieć usta; cały dzień byłem na koniu, to na jednym brzegu, to na drugim, to w wodzie. Pilno mi było ruszyć jak najśpieszniej od tych gęstych żółtych wód, niosących wieczyście przegniłe pnie, kupy liści, trawy i cuchnący ił z Dakoty, który zaraża febrą.
Obok tego ludzie byli niezmiernie znużeni ciągłem czuwaniem, konie zaś chorowały od niezdrowej wody, której i my nie mogliśmy używać inaczej, jak po przetrzymaniu jej kilka godzin na węglach. Wreszcie, po ośmiu dniach czasu, znaleźliśmy się wszyscy na prawym brzegu, nie złamawszy ani jednego wozu, a straciwszy tylko siedm sztuk mułów i koni. Tegoż dnia jednak padły pierwsze strzały, ludzie moi bowiem zabili, a następnie, wedle ohydnego zwyczaju pustyń, oskalpowali trzech Indjan, którzy usiłowali się wsunąć między postój mułów. Wskutek tego wypadku, nazajutrz wieczorem przybyło w poselstwie sześciu starszych wojowników z pokolenia Krwawych-Śladów, należącego do szczepu Pawnee. Zasiadłszy z groźną powagą przy naszych ogniskach, poczęli domagać się w nagrodę mułów i koni, zapowiadając, że w razie odmowy pięciuset wojowników uderzy na nas niezwłocznie. Ale ja z tych pięciuset wojowników niewiele sobie robiłem, mając tabor już przeprawiony i obronny okopami. Wiedziałem dobrze, że to poselstwo tylko dlatego było przysłane, iż dzicy chwycili pierwszy powód, by coś utargować bez napadu, w którego skuteczność stracili wiarę. I byłbym zaraz ich wygnał, gdyby nie to, żem Liljan chciał wyprawić z nich widowisko. Jakoż, gdy siedzieli nieruchomie przy ognisku rady z oczyma utkwionemi w płomień, ona spoglądała, ukryta za wóz, z trwogą i ciekawością na ich ubiór, ponaszywany w spojeniach włosami ludzkiemi, na toporki, zdobne piórami przy rękojeściach, i na twarze, malowane czarno i czerwono, co oznaczało wojenne przygotowania. Mimo tych przygotowań jednak, odmówiłem stanowczo ich żądaniom, a przechodząc z odpornej w zaczepną niejako rolę, oświadczyłem, że jeśli choć jeden muł zginie z taboru, sam ich poszukam i kości ich pięciuset wojowników porozrzucam po całym stepie. Odeszli, tłumiąc z wysileniem wściekłość, ale odchodząc przerzucili swoje toporki nad głową na znak wojny. Jednakże słowa, które wyrzekłem, utkwiły w ich pamięci; gdy zaś w chwili ich odejścia dwustu moich ludzi, umyślnie przygotowanych, podniosło się nagle w groźnej postawie i, uczyniwszy chrzęst bronią, wydało okrzyk wojenny, gotowość ta głębokie na umyśle dzikich wojowników uczyniła wrażenie.
W kilka godzin później Henry Simpson, który z własnej ochoty poszedł był na przeszpiegi za poselstwem, wrócił cały zziajany, z wieścią, że znaczny oddział indyjski zbliża się ku nam. W całym taborze ja jeden, znając nawylot obyczaje indyjskie, wiedziałem, że to są puste groźby, bo Indjanie nie są w dość znacznej liczbie, by ze swojemi łukami, wyrobionemi z drzewa „hicoro“, wystąpić przeciw kentuckim dalekonośnym strzelbom. Powiedziałem to Liljan, chcąc ją uspokoić, bo drżała jak liść o mnie, ale wszyscy inni byli pewni, że walka nastąpi, — młodsi zaś, których duch wojowniczy się rozbudził, pragnęli jej gorąco. Jakoż wkrótce usłyszeliśmy wycia czerwonoskórych; jednakże zatrzymali się na odległość kilkunastu strzałów, jakby szukając chwili sposobnej. Całą noc w naszym obozie płonęły ogromne ogniska, sycone drzewem bawełnianem i pękami misurskiej łoziny, mężczyźni trzymali straż koło wołów; kobiety ze strachu śpiewały psalmy; muły, nie wygnane jak zwykle, na nocny postój, ale zamknięte wozami, kwiczały i gryzły się; psy, czujące bliskość Indjan, wyły, słowem: gwarno i groźnie było w całym obozie. W krótkich chwilach ciszy słyszeliśmy żałosne złowróżbne skomlenia placówek indyjskich, nawołujących się głosem kujotów. Koło północy Indjanie usiłowali zapalić step, ale wilgotne wiosenne trawy nie chciały się palić, chociaż od kilku dni nie spadła ani kropla deszczu.
Objeżdżając nad ranem już placówki, znalazłem znowu sposobność zbliżyć się na chwilę do Liljan. Znalazłem ją śpiącą ze znużenia, z główką opartą na kolanach poczciwej ciotki Attkins, która, uzbroiwszy się w „bowie“, poprzysięgła, że pierwej wygubi całe pokolenie Krwawych-Śladów, zanimby jeden z nich śmiał się zbliżyć do jej pieszczotki. Co do mnie, wpatrywałem się w tę śliczną uśpioną twarz z miłością nietylko mężczyzny, ale prawie matki, i czułem narówni z ciotką Attkins, że poszarpałbym na szczątki każdego, ktoby temu mojemu ukochaniu chciał grozić. W niej była moja radość, w niej moje wesele, poza nią tylko włóczęga, tułactwo i przygody bez końca. Przed oczyma miałem najlepszy tego dowód: wdali step, szczęk broni, noc na koniu, walkę i drapieżnych zbójców czerwonoskórych; blisko przy sobie sen cichy tej istoty lubej, a tak ufnej i wierzącej we mnie, że dość było jednego mego słowa, aby uwierzyła, że napadu nie będzie i usnęła tak pewna bezpieczeństwa, jakby pod dachem ojcowskim.
Gdym tedy patrzył na one dwa obrazy, pierwszy raz uczułem, jak mnie zmęczyło to życie awanturnicze, bez jutra, a zarazem poznałem, że uspokojenie wielkie i cichość tylko przy niej odnajdę. „Byle do Kalifornji! byle do Kalifornji! — myślałem sobie. — Ot! trudy podróży, której połowa, a i to łatwiejsza, dopiero dopełniona, znać już i na tej bladej twarzyczce, a tam nas czeka kraj śliczny, obfity i niebo ciepłe, i wieczysta wiosna“. Tak rozmyślając, przykryłem nogi śpiącej moim płaszczem, aby jej nie dokuczał chłód nocny, i wróciłem na kraniec majdanu, bo od rzeki poczynała się podnosić mgła tak gęsta, że Indjanie istotnie mogli z niej skorzystać i popróbować szczęścia. — Ogniska coraz przesłaniały się i bladły, a w godzinę później na dziesięć kroków człowiek człowieka nie mógł zobaczyć. Poleciłem teraz co minuta okrzykiwać się placówkom, i wkrótce nic nie było słychać w obozie, tylko przeciągłe: „all’s well!“, które jakby słowo litanji, przechodziło śpiewane z ust do ust. Indyjski obóz zamilkł zato zupełnie, jakby tam ludzie poniemieli, co mnie poczynało niepokoić. Z pierwszym brzaskiem opanowało nas niezmierne znużenie, albowiem Bóg wie, ile już nocy większa część ludzi spędziła bezsennie. Przytem mgła, dziwnie przenikliwa, przejmowała chłodem i drżeniem.
Rozmyślałem, czyby nie lepiej było, zamiast stać na miejscu i czekać, co się Indjanom podoba zrobić — uderzyć na nich i rozegnać na cztery wiatry. Nie była to ułańska chętka, ale raczej konieczna potrzeba, bo śmiały i fortunny atak mógł nam zjednać głośną sławę, która, raz rozszedłszy się między dzikiemi pokoleniami, zabezpieczyłaby nas na długi przeciąg drogi. Zostawiwszy więc stu trzydziestu ludzi, pod wodzą doświadczonego wilka stepowego Smitha, w okopisku, kazałem stu innym siąść na koń, i ruszyliśmy naprzód trochę poomacku, ale z ochotą, bo chłód stawał się coraz dokuczliwszy, a tam można się było przynajmniej rozgrzać. Na odległość dwu strzałów rzuciliśmy się z okrzykiem w galop i wśród strzałów karabinowych wpadliśmy, jak burza, na okopisko dzikich. Jakaś kula niezręcznego strzelca, wysłana z naszej strony, świsnęła mi koło samego ucha, ale zdarła mi tylko czapkę; tymczasem byliśmy już na karku Indjan, którzy spodziewali się może wszystkiego, ale nie napadu, albowiem pierwszy to był zapewne wypadek, aby podróżni sami szukali oblegających. Trwoga też oślepiła ich tak wielka, że rozpierzchli się na wszystkie strony, wyjąc z przerażenia, jak dzikie zwierzęta, i ginąc bez oporu. Jeden dopiero mniejszy oddział, przyparty do rzeki, widząc zagrodzoną ucieczkę, bronił się mocno i tak zacięcie, że wojownicy woleli rzucać się w wodę, niż prosić o życie.
Ich oszczepy z zaostrzonych rogów jelenich i tomahawki z twardego krzemienia nie były zbyt groźne, ale posługiwali się niemi z wielką zręcznością. Przełamaliśmy jednak i tych w mgnieniu oka, ja zaś osobiście wziąłem w niewolę jakiegoś rosłego drapichrósta, któremu, wydzierając w chwili walki toporek, złamałem razem z toporkiem i rękę. Zabraliśmy kilkadziesiąt koni, ale tak dzikich i złośliwych, że nie było z nich pożytku. Jeńców, bez wyjątku rannych, znalazło się kilkunastu. Kazałem ich opatrzeć najtroskliwiej, a następnie na prośbę Liljan, obdarowawszy ich derkami, bronią i końmi, potrzebnymi dla ciężej rannych, puściłem na wolność. Biedacy ci, którzy w przekonaniu, że przywiążemy ich do pala mąk, poczęli już mruczeć swoje monotonne pieśni śmierci, byli z początku poprostu przestraszeni tem, co ich spotykało. Sądzili, że puszczamy ich tylko dlatego, aby następnie wyprawić na nich obyczajem indyjskim polowanie; widząc jednak, że naprawdę nic im nie grozi, odeszli, sławiąc męstwo nasze i dobroć Bladego-Kwiatu, którą to nazwą ochrzcili Liljan.
Dzień ten zakończył się jednak smutnym wypadkiem, który rzucił cień na naszą radość z tak znacznego zwycięstwa i jego przewidywanych skutków. Między mymi ludźmi nie było zabitych, kilkunastu jednak odniosło mniej więcej znaczne rany; najciężej zaś uszkodzony był Henry Simpson, którego zapalczywość zazbyt unosiła w walce. Wieczorem stan jego pogorszył się do tego stopnia, że zaczął konać; pragnął mi uczynić jakieś zwierzenia, ale biedak nie mógł już mówić, albowiem szczękę miał zgruchotaną toporkiem. Wybełkotał tylko: „Pardon, my captain!“ i zaraz porwały go konwulsje. Domyśliłem się, czego chce, przypomniawszy sobie kulę, która rano świsnęła mi koło ucha, i odpuściłem mu, jak na chrześcijanina przystało. Wiedziałem również, że unosił ze sobą do grobu głębokie, choć niewyznane, uczucia dla Liljan, i że prawdopodobnie umyślnie poszukał śmierci. Umarł o północy tegoż dnia, pochowaliśmy go zaś pod olbrzymiem drzewem bawełnianem, na którego korze wyciąłem nożem krzyż.