Przez stepy (1931)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez stepy |
Podtytuł | Opowiadanie kapitana R. |
Pochodzenie | Nowele Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1931 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na drugi dzień ruszyliśmy dalej, i przed nami był step jeszcze obszerniejszy, równiejszy, dzikszy, krainy, stopą białych zaledwie wówczas dotkniętej, słowem: byliśmy w Nebrasce. Przez pierwsze dni posuwaliśmy się dość szybko po bezdrzewnych przestrzeniach, ale nie bez trudności, albowiem brakło nam zupełnie drzewa na opał. Brzegi rzeki Platy, przecinającej całą długość tych niezmiernych równin, są wprawdzie pokryte gęstemi zaroślami łozy i wierzby, ale, że rzeka ta, płynąca płaskiem korytem, naonczas, jak zwykle wiosną, wylała, musieliśmy się trzymać zdaleka. Tymczasem noce spędzaliśmy przy mdłych ogniskach z bawolego gnoju, który niewysuszony jeszcze dostatecznie słońcem, tlił się raczej błękitnym płomykiem, niż palił. Zdążaliśmy więc z wielkiem wysileniem ku Big Blue River, gdzie mogliśmy znaleźć obfitość paliwa. Okolica nosiła na sobie wszystkie cechy ziemi zupełnie pierwotnej. Raz wraz przed taborem, ciągnącym teraz w bardziej zwartym łańcuchu, pierzchały stada antylop o sierci rudej i białej pod brzuchem; czasami z fali traw wynurzał się potworny, kudłaty łeb bawołu o krwawych oczach i dymiących chrapach, to znów liczne ich gromady, niby czarne ruchome punkciki, widać było na dalekości stepowej.
W niektórych miejscach przejeżdżaliśmy koło całych miast, złożonych z kopców, usypanych przez pieski ziemne. Indjanie nie pokazywali się zrazu, i dopiero w kilka dni później ujrzeliśmy trzech dzikich jeźdźców, strojnych w pióra, którzy jednak natychmiast znikli nam, jakby widziadło, z oczu. Przekonałem się później, że krwawa nauka, jaką dałem im nad brzegiem Missouri, uczyniła szybko imię: „Big-ara“ (tak bowiem przerobili Big Ralf) strasznem między licznemi pokoleniami rabusiów stepowych, łaskawość zaś, okazana jeńcom, ujęła te ludy dzikie i złośliwe, ale nie pozbawione uczuć rycerskich.
Przybywszy do Big Blue River, postanowiłem zatrzymać się przy jej lesistych brzegach przez dni dziesięć. Druga połowa drogi, która leżała przed nami, trudniejsza była od pierwszej, albowiem za stepami leżały Góry Skaliste, a dalej „złe ziemie“ Utahu i Newady. Tymczasem muły nasze i konie, pomimo obfitości paszy, były zdrożone i wychudłe, koniecznem było zatem wzmocnić dłuższym odpoczynkiem ich siły. Tym celem usadowiliśmy się w trójkącie, utworzonym przez rzekę Big Blue i Beaver Creek, czyli Strumień Bobrowy. Silna pozycja, zabezpieczona z dwóch stron korytami rzek, z trzeciej wozami, stała się prawie niezdobytą, tem bardziej, że drzewo i woda znajdowały się na miejscu. Czynność więc obozowa była tu prawie żadna, zbytnie czuwanie niepotrzebne, a ludzie z całą swobodą mogli używać wywczasu. Były też to najpiękniejsze dni naszej podróży. Pogoda utrzymywała się cudna, a noce zrobiły się tak ciepłe, że można było spać pod gołem niebem.
Ludzie rankiem wychodzili na polowanie; w południe wracali obarczeni antylopami i stepowem ptactwem, którego miljony znajdowały się w okolicy; resztę dnia spędzali, jedząc, śpiąc, śpiewając lub strzelając dla zabawy do dzikich gęsi, przelatujących całemi kluczami nad obozem. Nad te dziesięć dni nie było też lepszych ani szczęśliwszych w mojem życiu. Od rana do wieczora nie rozłączaliśmy się z Liljan ani na chwilę, a ten początek, już nie przelotnych widzeń, ale jakby pożycia, przekonywał mnie coraz bardziej, jak na zawsze pokochałem tę łagodną i dobrą istotę. Poznałem ją teraz bliżej i głębiej. W nocy często, zamiast spać, zastanawiałem się, co w niej jest, że stała mi się taka droga i taka potrzebna w życiu, jak powietrze do oddychania. Bóg widzi! kochałem bardzo jej śliczną twarz, i jej warkocze długie, i oczy takie błękitne, jako to niebo nad Nebraską, i jej postawę wysmukłą a wiotką, co zdawała się mówić: „Wesprzyj mnie i broń zawsze, bo bez ciebie nie dam sobie rady na świecie“. Bóg widzi! kochałem wszystko, co w niej było, każdą jej mizerną sukienkę — i tak mnie do niej ciągnęło, że ot! rady sobie dać nie mogłem; ale był jeszcze inny w niej dla mnie urok, a to jej słodycz i tkliwość. Wiele kobiet spotkałem w życiu, ale takiego anioła nie spotkałem i nie spotkam już nigdy i wieczny smutek czuję, gdy sobie o tem pomyślę. Dusza w niej była taka tkliwa, jak ten kwiatek, co liście tuli, gdy się do niego zbliżyć.
Na każde moje słowo wrażliwa, umiała wszystko odczuć i każdą myśl tak sobie odbić, jako woda głęboka a przejrzysta odbija, co nad jej brzegiem przemknie. Przytem to czyste serce z taką się uczuciu poddawało wstydliwością, żem czuł, jak musi kochać, gdy słabnie i na ofiarę się daje. A wtedy, co tylko dusza męska ma w sobie poczciwego, to się zmieniało w jedną wdzięczność dla niej. Ona była poprostu moja jedyna, moja najmilsza w świecie, tak skromna, że ją musiałem przekonywać, że kochać to nie grzech, i ciągle łamałem sobie głowę, jak ją przekonać. Na takich wzruszeniach upływało nam owych dni dziesięć, w widłach rzecznych, gdzie wreszcie spełniło się moje szczęście najwyższe. Raz świtaniem poszliśmy na przechadzkę wgórę Beaver Creek; chciałem pokazać jej bobry, których całe państwo kwitnęło sobie, nie dalej, jak o pół mili od naszego taboru. Idąc ostrożnie brzegiem wśród zarośli, wkrótce znaleźliśmy się u celu. Była tam niby zatoka, niby jeziorko, utworzone przez strumień, naokół którego stały wielkie drzewa hicoro; nad samemi zaś brzegami rosły wierzby, połową gałęzi zanurzone w wodzie. Tama bobrowa nieco wyżej na strumieniu, tamując bieg jego, utrzymywała w jednej zawsze wysokości wodę w jeziorku, nad którego jasną powierzchnią wystawały okrągłe, nakształt kopułek, domki tych przemyślnych zwierzątek.
Noga ludzka prawdopodobnie nie postała nigdy w tem ustroniu, zakrytem ze wszystkich stron drzewami. Rozsunąwszy ostrożnie cienkie pręty wierzbowe, patrzyliśmy oboje na wodę gładką, jak lustro, i błękitną. Bobry jeszcze nie były przy pracy; wodne miasteczko spało widocznie spokojnie, i taka cisza panowała na jeziorku, żem słyszał oddech Liljan, której złota główka, wsunięta wraz z moją w otwór między gałęziami, opierała mi się o skroń. Otoczyłem kibić dziewczynki ręką, aby ją podtrzymywać nad pochyłym brzegiem — i czekaliśmy cierpliwie, napawając się tem, co ogarniały oczy nasze. Przywykły do życia w pustyniach, kochałem przyrodzenie, jakby matkę własną, i choć poprostu, ale czułem, co tam już było jakoby Bożem uradowaniem się ze świata.
Ranek był wczesny, ledwie zorze ranne weszły i czerwieniły się między gałęziami hicorów; rosa spływała po liściach wierzbowych, i coraz było świetliściej. Potem na drugi brzeg przyszły kurki stepowe, szare, z czarnem gardłem, zdobne kitkami na głowach, i piły wodę, zadzierając dzioby do góry. „Ach Ralf! jak tu dobrze!“ szeptała mi Liljan, a mnie już nic innego nie było w głowie, jak tylko chata tam jaka w zapadłym kanjonie, ona przy mnie, i taki różaniec spokojnych dni, coby sobie spłynął cicho w wieczystość i w ostatnie uspokojenie. Więc nam się teraz zdawało, że my do tego wesela przyrody przynieśli nasze wesele, do tego spokoju nasz spokój i do tego świtu ten świt szczęśliwości, który był w naszych duszach. Tymczasem gładka toń porysowała się w koła i z wody wynurzyła się zwolna głowa bobra wąsata, mokra i różowa od blasku rannego, potem druga, i dwa zwierzątka popłynęły ku tamie, rozcinając pyszczkami modrą szybę, prychając i mrucząc. Wszedłszy na tamę i siadłszy na tylnych łapkach, poczęły skrzeczeć, a na to hasło większe i mniejsze głowy wynurzyły się, jakby przez jakie czarodziejstwo; na jeziorku rozległ się plusk. Stadko zdawało się z początku bawić tylko, kąpać i krzyczeć po swojemu z radości, ale ta pierwsza para, poglądająca z tamy, wydała nagle nozdrzami świst przeciągły, i w mgnieniu oka pół czeredy znalazło się na tamie, drugie pół popłynęło ku brzegom i znikło pod frendzlami wierzb, pod któremi woda zaczęła się burzyć, a odgłos, jakby piłowanego drzewa, donosił, że zwierzątka pracują tam, tnąc gałęzie i korę.
Długo bardzo patrzyliśmy z Liljan na te obroty i na uciechy zwierzęcego życia, póki go człowiek nie zamąci; nagle ona, chcąc zmienić postawę, poruszyła wypadkiem gałęzie, i w mgnieniu oka znikło wszystko; tylko rozhuśtana woda wskazywała, że coś tam było, ale po chwili woda wygładziła się, i znów otoczyła nas cichość, przerywana tylko pukaniem dzięciołów w twardą korę hicorów. Tymczasem słońce podniosło się nad drzewa i poczęło silnie dogrzewać. Ponieważ Liljan nie czuła się jeszcze zmęczona, postanowiliśmy obejść naokoło zatokę. Po drodze spotkaliśmy inny mały strumień, przecinający las i wpadający właśnie do zatoki ze strony przeciwnej. Liljan nie mogła go przejść, musiałem ją więc przenieść i, mimo oporu, wziąwszy ją jak dziecko na ręce, wszedłem w wodę. Ale strumień ten, to był strumień pokus. Bojaźń, abym nie upadł, sprawiła, że Liljan, objąwszy mnie obiema rękoma za szyję, przytuliła się do mnie ze wszystkich sił i tylko twarz zawstydzoną kryła za mojem ramieniem, a ja zaraz zacząłem usta przyciskać do jej skroni, szepcząc Liljan! moja Liljan! I tak ją niosłem przez strumień. Gdym stanął na drugim brzegu, chciałem ją nieść dłużej, ale wydarła mi się prawie przemocą. Oboje nas ogarnęła jakaś niespokojność, ona zaś zaczęła się oglądać, jakby się bojąc, i to bladość, to różowość biły naprzemian na jej twarz. Szliśmy dalej. Wziąłem jej rękę i począłem przyciskać ją do serca. Chwilami brał mnie strach przed samym sobą. Dzień stawał się znojny; żar spływał z nieba na ziemię; wiatr nie wiał; liście na hicorach zwisły nieruchomie, dzięcioły tylko biły, jak dawniej, w korę, ale wszystko zdawało się usypiać i od upału słabnąć. Myślałem, że czary jakieś są w powietrzu i w tym lesie, a potem myślałem tylko o tem, że Liljan jest przy mnie, i żeśmy sami. Tymczasem poczęło ją ogarniać zmęczenie, bo oddech jej stawał się coraz krótszy i głośniejszy, a na twarz zwykle bladą wybiły ogniste rumieńce. Pytałem jej się, czy nie zmęczona i czy nie zechce odpocząć? „O nie! nie“ odrzekła szybko, jakby broniąc się od tej myśli nawet, ale po kilkunastu krokach, zachwiała się nagle, szepcząc:
— Nie mogę! naprawdę nie mogę dalej!
Wtedy wziąłem ją znów na ręce i zszedłem z tym drogim ciężarem do samego brzegu, gdzie gałęzie wierzbowe, zwieszone aż do ziemi, tworzyły jakgdyby cieniste korytarze. W takiej alkowie zielonej, złożywszy ją na mchach, klęknąłem przy niej, ale, gdym na nią spojrzał, serce ścisnęło się we mnie. Twarz jej pobladła, jak płótno, a rozszerzone oczy patrzyły na mnie z przestrachem.
— Liljan! co ci jest, droga! — wołałem — to ja przy tobie!
Tak mówiąc, do nóg się jej pochyliłem i okrywałem je pocałunkami.
— Liljan! — mówiłem dalej — moja jedyna, moja wybrana, moja żono!
Gdym wymówił to ostatnie słowo, dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy, i nagle ręce, jakby w gorączce, z jakąś niezwykłą siłą zarzuciła mi na szyję, powtarzając:
— My dear! my dear! my husband! — a potem wszystko znikło mi z oczu, i zdawało mi się, że cała kula ziemska leci gdzieś z nami...
Dziś już nie wiem, jak to być mogło, że gdym się zbudził z tego upojenia i oprzytomniał, między czernemi gałęziami hicorów świeciła znowu zorza, ale już wieczorna. Dzięcioły przestały bić w korę; na dnie jeziora druga zorza śmiała się do tej, co na niebie; mieszkańcy jeziorka poszli spać, wieczór był śliczny, cichy, przesycony czerwonem światłem, czas było wracać do taboru. Gdy wyszliśmy z pod wierzb płaczących, spojrzałem na Liljan: nie było na jej twarzy ani smutku, ani niepokoju, w oczach tylko, wzniesionych ku niebu, paliła się cicha rezygnacja, a jej błogosławioną głowę otaczała jakby jaka glorja świetlista ofiary i powagi. Gdym jej podał rękę, głowę spokojnie schyliła na moje ramię i, nie odwracając oczu od nieba, rzekła do mnie:
— Ralfie! powtórz mi, że jestem żoną twoją i powtarzaj mi to często.
Więc, że nie było ani w pustyniach, ani tam, dokąd dążyliśmy, żadnych innych ślubów, prócz ślubów serc, — więc klęknąłem w tym lesie, a gdy ona uklękła przy mnie, rzekłem:
— Wobec nieba, ziemi i Boga! oświadczam ci, Liljan Morris, że cię biorę, jako małżonkę — amen!
Na to ona odrzekła:
— Teraz ja twoja na zawsze i do śmierci, twoja żona, Ralfie!
Od tej chwili byliśmy zaślubieni, odtąd to nie była moja kochanka, ale prawowita żona. I dobrze nam było obojgu z tą myślą — i dobrze mnie, bo w sercu zbudziło mi się nowe uczucie jakiejś czci świętej dla Liljan i dla siebie samego, jakiejś zacności i powagi wielkiej, przez którą miłość wyszlachetniała i stała się błogosławioną. Ręka w rękę, z podniesionemi głowami i śmiałem okiem wróciliśmy do taboru, gdzie ludzie niepokoili się już bardzo o nas. Kilkunastu z nich rozjechało się na wszystkie strony szukać nas, i ze zdziwieniem dowiedziałem się później, że kilku przechodziło koło jeziorka, ale nie mogli nas dostrzec, — my zaś nie słyszeliśmy ich nawoływań. By jednak nie sądzono krzywo, wezwałem wszystkich, a gdy stanęli wkoło, wziąwszy Liljan za rękę, wszedłem z powagą w środek i rzekłem:
— Gentlemanowie! bądźcie świadkami, że wobec was nazywam tę kobietę, która przy mnie stoi, żoną moją, i tak też świadczcie przed sądem, przed prawem i przed każdym, ktoby o to czy na Wschodzie, czy na Zachodzie was pytał.
— All right! and hurra for you both! — odpowiedzieli górnicy; potem stary Smith spytał wedle obyczaju Liljan, czy się zgadza wziąć mnie za męża, a gdy odrzekła: „tak“, byliśmy już i wobec ludzi prawnie poślubieni. Na dalekich stepach Zachodu i na wszystkich okrainach, gdzie niema miast, sędziów i kościołów, nigdy zaślubiny nie odbywają się inaczej, a dotychczas w całych Stanach, kto nazwie kobietę, z którą mieszka pod jednym dachem, żoną, takowe oświadczenie staje za wszystkie sądowe dokumenty. Nikt więc z moich ludzi nie zdziwił się, ani też patrzył na nasze zaślubiny inaczej, jak z powagą zwyczajowi odpowiednią, a natomiast uradowali się wszyscy, bo, chociażem ich tam trochę karniej trzymał niż inni przywódcy, przecie wiedzieli, że to czynię szczerze, i z każdym dniem więcej okazywali mi życzliwości, a jużto żona moja była zawsze okiem w głowie całej karawany. Wnet też zaczęła się uroczystość i zabawa. Rozniecono ogniska; Szkoci wydobyli z wozów swoje kobzy, których głos lubiliśmy oboje, bo był dla nas miłem wspomnieniem; Amerykanie swoje ulubione klekotki z żeber, i wśród pieśni, okrzyków i strzelaniny upłynął nam wieczór weselny. Ciotka Attkins brała co chwila Liljan w objęcia, to śmiejąc się, to płacząc, to zapalając bez końca fajkę, która jej gasła ustawicznie. Ale najbardziej wzruszył mnie następny obrządek, będący we zwyczaju w tej ruchliwej części ludności Stanów, która większą część życia spędza na wozach: oto, gdy księżyc zeszedł, mężczyźni pozatykali na stemple przy karabinach pęki zapalonej łoziny i cała procesja, pod wodzą starego Smitha, poczęła nas oprowadzać od wozu do wozu, pytając przy każdym Liljan:
— Is this your home? — Czy to twój dom? Moje śliczne kochanie odpowiadało: „No!“ i szliśmy dalej. Przy wozie ciotki Attkins, prawdziwe rozczulenie opanowało wszystkich, bo w nim jechała Liljan dotąd; — gdy więc i tu odrzekła cicho: „No!“, ciotka Attkins ryknęła, jako bawół i, porwawszy Liljan w objęcia, poczęła powtarzać: my little! my sweet! (moje maleństwo! moje słodkie!), łkając przytem i zanosząc się od płaczu. Łkała i Liljan, a wtedy wszystkie te hartowne serca rozhartowały się na chwilę, i nie było oczu, któreby nie nabrzękły łzami. Gdyśmy zbliżyli się do mego wozu, ledwom go poznał, tak był ustrojony zielenią i kwiatami. Tu mężczyźni podnieśli wysoko płonące pęki, a Smith spytał głośniej i poważniej:
— Is this your home?
— That’s it! That’s it! — odpowiedziała Liljan!
Naówczas wszyscy poodkrywali głowy, i cisza zrobiła się taka, że słyszałem huczenie ognia i szelest rozpalonych prętów, spadających na ziemię, a stary białowłosy górnik, wyciągnąwszy nad nami swe żylaste ręce, rzekł:
— Niech was Bóg błogosławi oboje i wasz dom, amen!
Trzykrotne: hurra! odpowiedziało na to błogosławieństwo, poczem rozeszli się wszyscy, zostawiając mnie z moją ukochaną sam na sam.
Gdy ostatni człowiek oddalił się, ona głowę oparła na mojej piersi, szepcąc: „na zawsze! na zawsze!“ i w tej chwili w duszach więcej mieliśmy gwiazd, niż ich było na niebie.