Przez stepy (1931)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez stepy |
Podtytuł | Opowiadanie kapitana R. |
Pochodzenie | Nowele Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1931 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano zostawiłem żonę śpiącą jeszcze, a sam poszedłem szukać dla niej kwiatów. Szukając ich, powtarzałem sobie co chwila: jesteś żonaty! i ta myśl taką napełniała mnie radością, żem oczy podnosił do Pana Zastępów, dziękując Mu, iż mi dał dożyć tej chwili, w której człowiek prawdziwym człowiekiem się staje i żywot swój dopełnia żywotem drugiej, ukochanej nad wszystko istoty. Miałem też teraz coś swego na świecie, a choć tam jeszcze wóz tylko płócienny był mi domem i ogniskiem, zarazem się czuł bogatszy i na tułaczą dolę moją dawną patrzyłem z litością i zdziwieniem, jak mogłem żyć tak dotąd. Ani mi do głowy nie przychodziło przedtem, ile to jest szczęścia w tem słowie: żona, gdy się na krew swoją serdeczną tem imieniem woła i na najlepszą część własnej duszy. Toż ja oddawna tak ją już kochałem, żem cały świat widział tylko przez Liljan, i wszystkom do niej ściągał, i o tyle, o ile jej tyczyło, rozumiał. A teraz, gdym mówił: żona, to się znaczyło: moja, moja na zawsze — i myślałem, że właśnie zwarjuję ze szczęścia, bo w głowie mi się nie mieściło, abym ja biedny człowiek mógł taki skarb posiadać. Czegoż mi wtedy brakło? Niczego. Gdyby te stepy były cieplejsze, i gdyby bezpieczeństwo w nich było dla niej; gdyby nie obowiązek doprowadzenia ludzi tam, gdziem im obiecał: tobym i do Kalifornji gotów był nie jechać, ale osiadłbym choćby w Nebrasce, byle z Liljan. Jechałem tam, by złoto kopać, a teraz chciało mi się śmiać z tej myśli. Co ja tam mogę za bogactwa jeszcze wykopać, skoro mam ją? — pytałem siebie. Co nam obojgu po złocie? Ot, wybiorę jaki kanjon, gdzie wiosna wieczna, nawalę pni na chałupę i będę żył z nią, a przecie pług i strzelba życie nam da i z głodu mrzeć nie będziem. Tak myślałem, szukając kwiatów, a gdym ich nazbierał dosyć, wróciłem do taboru. Po drodze spotkałem ciotkę Attkins.
— Malutka śpi? — spytała, wyjmując na chwilę z ust swoją nieodstępną fajeczkę.
— Śpi — odrzekłem.
Na to ciotka Attkins, przymrużywszy jedno oko, mówiła dalej:
— Ah! you rascal! (Ach rozbójniku!).
Tymczasem „malutka“ nie spała już, bo oboje ujrzeliśmy ją, jak zeszła z wozu i, zakrywszy rączką oczy od blasku słonecznego, poczęła rozglądać się na wszystkie strony. Ujrzawszy mnie, przybiegła pędem, cała różowa i świeża, jak ten poranek, a gdym otworzył ramiona, wpadła w nie zadyszana i, podsuwając mi swoje usteczka, poczęła wołać:
— Dzień dobry! dzień dobry! — potem wspięła się na palce i, patrząc mi w oczy, pytała z uśmiechem figlarnym: — Am I your wife?
— Czy jestem twoją żoną? Cóż tu było odpowiedzieć, chyba całować bez końca i pieścić. Tak też spłynął nam cały ten czas w widłach rzecznych, bo wszystkie moje obowiązki, aż do chwili wyruszenia w dalszy pochód, wziął na siebie stary Smith. Odwiedziliśmy więc jeszcze raz nasze bobry i strumień, przez który teraz przeniosłem ją bez oporu. Raz puściliśmy się małą łódką z czerwonego drzewa wgórę Blue River, gdzie w jednym zakręcie pokazałem jej zbliska bawoły, bijące rogami w gliniasty brzeg, od czego całe czoła ich bywają pokryte jakby pancerzami z wyschłej gliny. Dopiero na dwa dni przed wyruszeniem ustały te wycieczki, bo raz, że Indjanie pokazali się w okolicy, a powtóre, moja droga pani zaczęła mi czegoś słabować. Pobladła i straciła siły, a gdym ją wypytywał, co to jest, odpowiadała mi tylko uśmiechem i zapewnieniem, że nic. Czuwałem nawet nad jej snem, otulałem, jakem umiał, i prawie żem wiatrowi nie dawał wiać na nią, ażem z troski sam pomizerniał. Ciotka Attkins przymrużała wprawdzie z tajemniczą miną lewe oko, mówiąc o tej chorobie Liljan, i puszczała tak gęste kłęby dymu, że aż jej samej nie było z poza nich widać, — alem się jednak niepokoił, tem bardziej, że chwilami zaczęły przychodzić Liljan smutne myśli. Wbiła sobie w główkę, że może to nie wolno tak bardzo się kochać, jak my się kochamy, i raz, położywszy swój biedny paluszek na Biblję, którą czytywała codziennie, rzekła smutno:
— Czytaj Ralf!
Spojrzałem, i mnie również dziwne jakieś uczucie ścisnęło za serce, gdym wyczytał: „Who changed the truth of God into a lie, and worshipped and served the creature more than the Creator, who is blessed for ever?“ (Kto zmienił prawdę Boga na kłamstwo i uczcił, i służył stworzeniu więcej, niż Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki?). Ona zaś rzekła, gdym ukończył:
— Ale, jeśli Bóg gniewa się za to, to wiem, że będzie tak dobry i mnie tylko ukarze.
Uspokoiłem ją, powiedziawszy, że kochanie, — to jest poprostu anioł, który z dwóch dusz ludzkich leci aż do Boga i chwałę mu z ziemi przynosi. Poczem już nie było między nami mowy o takich rzeczach, bo zaczęły się przygotowania do pochodu, opatrywanie wozów, zwierząt i tysiące drobnych zajęć, które mi czas mój kradły.
Gdy wreszcie nadeszła chwila odjazdu, z żalem i łzami żegnaliśmy te widły rzeczne, które tyle naszego szczęścia widziały. Ale, gdym ujrzał tabor znowu wyciągnięty na stepie, i te wozy jedne za drugiemi, i szeregi mułów przed wozami, doznałem ulgi pewnej, na myśl, że koniec podróży z każdym dniem będzie bliżej, że kilka miesięcy jeszcze, a ujrzymy tę Kalifornję, do której z takim trudem zdążamy.
Pierwsze dni podróży nie szły jednak zbyt pomyślnie. Za Missouri, aż do podnóża Gór Skalistych, step na ogromnych przestrzeniach wznosi się ciągle wgórę, bydło zatem pociągowe męczyło się łatwo i ustawało często. Przytem do wielkiej rzeki Plata nie mogliśmy się zbliżyć, bo, choć już i powódź opadła, ale to była pora wielkich łowów wiosennych, mnóstwo więc Indjan krążyło koło rzeki, czyhając na stada bawołów, ciągnące na północ. Służba nocna stała się ciężką i nużącą: żadna noc nie obchodziła się bez alarmów, zaś czwartego dnia po wyruszeniu z wideł rozbiłem znowu znaczny oddział czerwonoskórych rabusiów, w chwili, gdy chcieli uczynić „stampead“, to jest napad na nasze muły. Co jednak było najprzykrzejsze, to noce bez ognisk, bo, nie mogąc się zbliżyć do Platy, częstokroć nie mieliśmy czem palić, a właśnie rankami poczęły mżyć drobne deszcze, gnój więc bawoli, który od biedy mógł zastąpić drzewo, rozmiękł i nie chciał płonąć.
Ciągi bawołów napełniały mnie także niepokojem. Czasem widzieliśmy na widnokręgu stada po kilka tysięcy sztuk, idące, jak burza, naprzód i druzgocące wszystko przed sobą. Gdyby takie stado wpadło na tabor, zginęlibyśmy prawie bez ratunku. Na dobitkę złego step zaroił się teraz wszelkim drapieżnym zwierzem, albowiem za bawołami ciągnęły prócz Indjan straszne szare niedźwiedzie, kuguary, wielkie wilki z Kanzas i indyjskiego terytorjum. Nad małemi strumieniami, przy których zatrzymywaliśmy się czasem na noclegi, widywaliśmy o zachodzie słońca całe menażerje, przychodzące pić po dziennym upale. Raz niedźwiedź rzucił się na naszego metysa Wichitę i, gdybyśmy mu nie nadbiegli ze starym Smithem i drugim przewodnikiem Tomem w pomoc, rozszarpałby go niezawodnie. Rozbiłem potworowi głowę toporem, którym uderzyłem z taką siłą, że trzonek z tęgiego drzewa hicoro pękł na dwoje; jednakże zwierz rzucił się jeszcze na mnie i padł dopiero wtedy, gdy Smith i Tom wystrzelili mu w ucho z karabinów. Srogie te bestje tak były zuchwałe, że nocą podchodziły pod sam tabor i że w ciągu tygodnia zabiliśmy dwóch, nie dalej jak o sto kroków od wozów. Psy czyniły wskutek tego od zmroku aż do świtania taki harmider, że oka nie było podobna zmrużyć.
Niegdyś kochałem takie życie i, gdy rok temu w Arkanzasie w większych jeszcze bywałem opałach, było mi właśnie jak w raju. Ale teraz, skorom sobie pomyślał, że tam na wozie moja ukochana żona, zamiast spać, drży o mnie i trawi swoje zdrowie niepokojem, odsyłałem do piekła wszystkich Indjan i niedźwiedzie, i kuguary, a natomiast pragnąłem w duszy zapewnić jak najprędzej spokój tej istocie tak wątłej i delikatnej, a tak uwielbionej, że na ręku chciałbym ją wiecznie nosić. Wielki też ciężar spadł mi z serca, gdym po trzech tygodniach takich przepraw ujrzał nakoniec białawe, jakoby kredą zamulone wody rzeki, którą teraz nazywają Republican River, a która wtedy nie miała jeszcze angielskiego nazwiska. Szerokie pasy czarnej łoziny, ciągnące się żałobnym szlakiem koło białych wód, mogły dostarczyć nam w obfitości paliwa, a choć ten gatunek łozy strzela w ogniu z wielkim hukiem i pryska iskrami, lepiej się przecie pali od mokrego gnoju bawolego. Naznaczyłem tu znowu dwa dni odpoczynku, ile że już skały, rozproszone tu i ówdzie przy brzegach rzeki, zwiastowały bliskość trudnej do przebycia, górzystej krainy, leżącej po obu stronach grzbietu Gór Skalistych. Byliśmy już i tak na znacznej wysokości nad poziomem morza, co można było poznać z chłodów nocnych.
Ta nierówność temperatury dziennej i nocnej dokuczała nam bardzo. Kilku ludzi, a między innymi i stary Smith, — zapadło na febrę i musiało iść na wozy. Zarody choroby czepiały się ich prawdopodobnie jeszcze na niezdrowych brzegach Missouri, a do wybuchu przyczyniły się niewywczasy. Bliskość jednak gór dawała nadzieję prędkiego wyzdrowienia; tymczasem żona moja pielęgnowała ich z poświęceniem, wrodzonem anielskim tylko sercom.
Ale też mizerniała i sama. Nieraz, gdym się rankiem obudził, pierwsze moje spojrzenie padało na tę śliczną twarzyczkę, uśpioną przy mnie, i serce biło mi niespokojnie na widok bladości, która ją okrywała, i sinych podkówek, tworzących się pod oczami. Bywało, że gdym tak na nią patrzył, to się budziła, uśmiechała się do mnie i zasypiała znowu. Wtedy czułem, że oddałbym pół mego dębowego zdrowia, byleśmy byli już w Kalifornji.
Ale to jeszcze było daleko! daleko! Po dwóch dniach ruszyliśmy dalej i wkrótce zostawiwszy na południe Republican River, zdążaliśmy wzdłuż wideł Białego Człowieka ku południowym widłom Platy, leżącym w znacznej części już w Kolorado. Kraina stawała się za każdym krokiem górzystszą, i naprawdę byliśmy już w „kanjonie“, po obu brzegach którego piętrzyły się w dalekości wyżej i coraz wyżej granitowe skały, to stojące samotnie, to wydłużone i równe nakształt murów, to zmykające się ciaśniej, to odskakujące od siebie w obie strony. Drzewa też już nie brakło, bo wszystkie szpary i rozpadliny skał porosłe były karłowatą sosną i również karłowatą dębiną; gdzie niegdzie źródła dzwoniły po kamienistych ścianach; na owych murach skalnych skakały płochliwe wielkorożce. Powietrze było zimne, czyste, zdrowe. Po tygodniu febry ustały. Muły tylko i konie, zmuszone zamiast soczystą trawą Nebraski karmić się paszą, w której wrzos przemagał, chudły coraz bardziej i stękały coraz głośniej, ciągnąc pod górę ciężkie i ładowne wozy nasze.
Nakoniec pewnego popołudnia ujrzeliśmy przed sobą jakby jakieś majaki, jakby jakieś czubiaste chmury, nawpół roztopione w dalekości, mgliste, sine, błękitne — białe i złote na czubach, a ogromne — od ziemi do nieba.
Na ten widok krzyk powstał w całym taborze; ludzie powdrapywali się na dachy wozów, aby widzieć lepiej, zewsząd zaś brzmiały okrzyki: „Rocky Mountains! Rocky Mountains!“ Kapelusze powiewały w powietrzu, a na twarzach malowało się uniesienie.
Tak Amerykanie witali swoje Góry Skaliste, ja zaś przysunąłem się do mego wozu i, przycisnąwszy żonę do piersi, raz jeszcze ślubowałem jej w duchu wiarę wobec tych niebotycznych ołtarzy Bożych, od których biła jakaś tajemniczość uroczysta, powaga, niedostępność i ogrom. Słońce właśnie zachodziło, i wkrótce mrok pokrył całą krainę, tylko te olbrzymy w ostatnich promieniach wydawały się jakby niezmierne jakieś stosy rozpalonego węgla i lawy. Później ta ognista czerwoność poczęła przechodzić we fiolet coraz ciemniejszy, a wkońcu wszystko znikło i zlało się w jedną ciemność, przez którą patrzyły na nas z góry migotliwe oczy nocy, gwiazdy.
Byliśmy jednak jeszcze przynajmniej o sto pięćdziesiąt mil angielskich od głównego łańcucha; jakoż drugiego dnia zniknął nam z oczu, zakryty skałami, potem znów ukazywał się i znów niknął, w miarę jak szły skręty naszej drogi. Postępowaliśmy zwolna, bo coraz nowe przeszkody tamowały drogę, a choć trzymaliśmy się, ile można, koryta rzeki, często, gdy brzegi stawały się zbyt strome, musieliśmy je objeżdżać i wyszukiwać przejść sąsiedniemi dolinami. Grunt w nich pokryty był szarym wrzosem i dzikim groszkiem, nieprzydatnym nawet dla mułów, a stanowiącym niemałą zawadę w podróży, albowiem długie a silne jego łodygi, wkręcając się w koła, utrudniają ich obrót.
Czasem trafialiśmy na rozpadliny i pęknięcia ziemi, niepodobne do przebycia, a długie na kilkaset jardów, które również trzeba było omijać. Raz wraz przewodnicy, Wichita i Tom, wracali, donosząc o nowych przeszkodach. Grunt jeżył się niespodzianie skałami, albo urywał nagle. Pewnego dnia zdawało nam się, że jedziemy doliną, gdy nagle dolinie zbrakło zamykającej ją krawędzi, a zamiast niej otworzyła się przepaść tak bezdenna, iż wzrok ze strachem ślizgał się i zlatywał nadół po prostopadłej ścianie, a głowę zawrót brał. Olbrzymie dęby, rosnące na dnie otchłani, wydawały się jakby czarne maleńkie krzaczki, a bawoły, pasące się między dębami, jak żuki. Pogrążaliśmy się coraz bardziej w kraj kamieni, złomów, rumowisk, urwisk i skał, narzucanych jedne na drugie z dzikim jakimś bezładem. Echa, odbite od granitowych sklepień, powtarzały po dwakroć i trzykroć przekleństwa woźniców i kwik mułów. Wozy nasze, które na stepie, wystając mocno nad powierzchnią gruntu, wydawały się ogromne i wspaniałe, tu wobec tych kamiennych pionów zmalały nam dziwnie w oczach i tak nikły w gardzielach wąwozów, jakby pożarte przez jaką olbrzymią paszczę. Małe wodospady, czyli tak zwane przez Indjan „śmiejące się wody“, tamowały nam co kilkaset kroków drogę; trud wyczerpywał siły nasze i zwierząt, a tymczasem, gdy chwilami właściwy łańcuch gór ukazywał się na widnokręgu, wydawał się zawsze równie odległy i mglisty. Na szczęście ciekawość przemagała w nas nawet nad zmęczeniem, a ciągła zmiana widoków utrzymywała ją w natężeniu. Żaden z moich ludzi, nie wyłączając tych, którzy byli rodem z Aleghanów, nigdy nie widział podobnie dzikich okolic; ja sam patrzyłem ze zdumieniem na te kanjony, po których brzegach nieokiełznana fantazja przyrody poustawiała jakby zamki, fortece i całe kamienne grody. Od czasu do czasu spotykaliśmy Indjan, ale i ci odmienni byli od stepowych, bardziej rozproszeni i daleko dziksi.
Widok białych ludzi budził w nich płochliwość pomieszaną z pragnieniem krwi. Zdawali się jeszcze okrutniejsi od swych braci z Nebraski; wzrost ich był wyższy, płeć daleko ciemniejsza, a rozsadzone nozdrza i latający wzrok dawały im wyraz dzikich zwierząt złowionych w klatkę. Ruchy ich miały również zwierzęcą prawie żywość i nieufność. Mówiąc, dotykali wielkim palcem swoich policzków, malowanych naprzemian w białe i niebieskie paski. Broń ich składały toporki i łuki, wyrobione z pewnego gatunku twardego głogu górskiego, tak potężne, że ludzie moi nie mieli dość sił, by je naciągnąć. Dzicy ci w znacznej liczbie mogli być bardzo niebezpieczni, odznaczali się bowiem niepohamowaną drapieżnością; na szczęście byli bardzo nieliczni, i największy oddział, jaki napotkaliśmy, nie przenosił piętnastu wojowników. Nazywali się sami Tabeguacze, Weeminucze i Yampos. Języka ich metys nasz, Wichita, jakkolwiek biegły w narzeczach indyjskich, zupełnie nie mógł zrozumieć, dlatego żadną miarą nie mogliśmy dojść, czemu wszyscy, ukazując na Góry Skaliste, a potem na nas, zamykali i otwierali dłonie, jakby wskazując nam palcami jakąś liczbę.
Jednakże droga stawała się tak trudną, że przy największych wysileniach czyniliśmy ledwie do piętnastu mil dziennie. Przytem zaczęły nam padać konie, jako mniej od mułów wytrzymałe i więcej w paszy wybredne; ludzie także opadali z sił, dniami całemi bowiem musieli ciągnąć wozy na sznurach na spółkę z mułami lub podtrzymywać je w miejscach niebezpiecznych. Powoli zniechęcenie poczęło słabszych ogarniać; kilku rozchorowało się na ból kości, a jeden, któremu z wysilenia krew rzuciła się ustami, umarł w trzy dni, przeklinając chwilę, w której przyszło mu do głowy porzucić port w New-Yorku. Byliśmy wtedy w najgorszej części drogi, około małej rzeki, zwanej przez Indjan Kiowa. Nie było tu skał tak wyniosłych, jak na wschodniej granicy Kolorado, ale cały kraj, jak okiem sięgnąć, jeżył się większemi i mniejszemi odłamami, narzucanemi bezładnie jedne na drugie. Złomy te, to sterczące, to poobalane, przedstawiały widok jakby zrujnowanych cmentarzy z poprzewracanemi nagrobkami. Były to prawdziwie „złe ziemie“ Kolorado, odpowiednie tym, które ciągną się na północ Nebraski. Z największem wysileniem wydobyliśmy się z nich zaledwie w ciągu tygodnia.