<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Przez stepy
Podtytuł Opowiadanie kapitana R.
Pochodzenie Nowele Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1931
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Pewnego razu, po przejściu już Mississipi, zatrzymaliśmy się na nocleg przy rzece Cedar, której brzegi, obrosłe drzewem bawełnianem, dawały nam pewność opału na całą noc. Wracając od kolejników, którzy poszli z siekierami w gęstwinę, spostrzegłem zdaleka, że ludzie nasi, korzystając widocznie z pięknej pogody i cichego, ciepłego dnia, rozeszli się na wszystkie strony z taboru w step. Było jeszcze bardzo wcześnie, zwykle bowiem o piątej już z wieczora stawaliśmy na noc, by nazajutrz o pierwszym brzasku dnia wyruszyć. Niebawem spotkałem Miss Morris. Zsiadłem zaraz z konia i, wziąwszy go za lejce, zbliżyłem się do niej uszczęśliwiony, że mogę choć na chwilę być z nią sam na sam. Począłem ją wypytywać o powody, dla których, tak młoda i sama, postanowiła puścić się w tę drogę, wyczerpującą siły najtęższych mężczyzn:
— Nigdybym się nie zgodził — mówiłem — przyjąć pani do karawany naszej, ale przez pierwsze dni sądziłem, że jesteś córką ciotki Attkins, dziś zaś cofać się byłoby za późno. Czy jednak znajdziesz dość sił, drogie dziecko? bo musisz być przygotowaną, iż dalsza podróż nie pójdzie tak łatwo, jak dotąd.
— Sir! — odrzekła na to, podnosząc na mnie swoje błękitne smutne oczy — wiem o tem wszystkiem, ale muszę jechać i prawie szczęśliwa jestem, że cofnąć się już niepodobna. Ojciec mój jest w Kalifornji, i z listu, który mi przysłał naokół Cap Horn, dowiedziałam się, że już od kilku miesięcy leży chory na febrę w Sacramento. Biedny ojciec! Przyzwyczajony był do wygód i do mojej opieki — i dla mnie tylko udał się do Kalifornji. Nie wiem, czy go jeszcze zastanę przy życiu, ale czuję, że jadąc do niego, spełniam tylko słodką powinność.
Nie było co odrzec na takie słowa; zresztą wszystko, cobym mógł nadmienić przeciw temu przedsięwzięciu, byłoby niewczesne. Począłem więc tylko wypytywać Liljan o bliższe szczegóły, tyczące jej ojca, które opowiadała z wielką chęcią, a z których dowiedziałem się, że mr. Morris był: „judge of the supreme court“ czyli sędzią najwyższego stanowego trybunału w Bostonie; następnie straciwszy majątek, udał się do nowo odkrytych kopalni kalifornijskich, gdzie spodziewał się odbudować straconą fortunę — i córce, którą kochał nad życie, przywrócić dawne stanowisko towarzyskie. Ale tymczasem zachorował na febrę w niezdrowej dolinie Sacramento i, sądząc, że umrze, przesłał Liljan ostatnie błogosławieństwo. Wówczas ona, zebrawszy wszystkie zapasy, jakie był jej pozostawił, postanowiła udać się za nim. Początkowo miała zamiar jechać drogą morską, ale znajomość, zrobiona wypadkowo z ciotką Attkins, na dwa dni przed wyruszeniem taboru, zmieniła jej postanowienie. Ciotka Attkins bowiem, będąc rodem z Tenessee i mając pełne uszy wieści, jakie przyjaciele moi z nad brzegów Mississipi opowiadali sobie i innym o moich zuchwałych wyprawach do osławionego Arkanzasu, o doświadczeniu w podróżach przez pustynie i o opiece, jakiej udzielałem słabym (com sobie uważał za prosty obowiązek), w takich odmalowała mnie przed Liljan kolorach, że dziewczynka, nie namyślając się dłużej, przyłączyła się do karawany, idącej pod moją wodzą. Tymto przesadnym opowiadaniom ciotki Attkins, która nieomieszkała była dodać, że jestem „knight’em“, czyli rycerzem z urodzenia, przypisać należało zajęcie się panny Morris moją osobą.
— Luba i mała istoto! — rzekłem, gdy skończyła opowiadanie — możesz być pewna, że nikt ci tu krzywdy nie uczyni, i że ci opieki nie zbraknie; co zaś do twego ojca, to Kalifornja jest najzdrowszy kraj w świecie, i z febry tamtejszej nikt nie umiera. W każdym razie, póki ja żyję, nie możesz zostać samą, a tymczasem niech Bóg błogosławi twojej słodkiej twarzy!
— Dziękuję, kapitanie! — odpowiedziała ze wzruszeniem, i szliśmy dalej, — tylko że mi serce biło coraz mocniej.
Zwolna rozmowa nasza stała się weselszą, i żadne z nas nie przewidywało, że po chwili zachmurzy się niespodzianie ta pogoda, która była nad nami.
— Wszakże tu wszyscy dobrzy są dla pani, miss Morris? — pytałem znowu, nie przypuszczając ani na chwilę, że właśnie to pytanie stanie się powodem nieporozumienia.
— O! tak — odrzekła — wszyscy! i ciotka Attkins, i ciotka Grosvenor, i Henry Simpson — on także jest bardzo dobry.
Ta wzmianka o Simpsonie zadrasnęła mnie nagle, jak ukąszenie węża.
— Henry jest mulnikiem — odpowiedziałem sucho — i powinien wozów pilnować.
Ale Liljan, zajęta przebiegiem własnych myśli, nie dostrzegła zmiany w moim głosie i mówiła dalej jakgdyby sama do siebie:
— On ma poczciwe serce, i całe życie będę mu wdzięczną.
— Miss! — przerwałem wtedy, ukłuty do najwyższego stopnia — możesz mu nawet oddać rękę; dziwię się jednak, że mnie wybierasz na powiernika swych uczuć.
Gdym to rzekł, spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale nie odrzekła nic, i szliśmy obok siebie w przykrem milczeniu. Nie wiedziałem, co do niej mówić, a serce moje było pełne goryczy i gniewu na nią i na siebie samego. Czułem się poprostu upokorzony tą zazdrością względem Simpsona, a jednak nie mogłem się jej obronić. Położenie to tak mi się wydało nieznośne, że nagle rzekłem do Liljan krótko i sucho:
— Dobranoc, miss!
— Dobranoc! — odpowiedziała cicho, odwracając przytem głowę, aby ukryć dwie łzy, spływające jej po policzkach.
Siadłem na koń i ruszyłem powtórnie w stronę, skąd dochodził mnie łoskot siekier, i gdzie między innymi Henry Simpson rąbał także drzewo bawełniane. Ale po chwili zdjął mnie jakiś żal niezmierny, bo mi się zdawało, że te dwie łzy upadły mi na serce. Zawróciłem konia i w jednej minucie byłem znów przy niej. Zeskoczywszy z siodła, zastąpiłem jej drogę.
— Czego płaczesz, Liljan? — spytałem.
— O, sir! — odrzekła — wiem, że pochodzisz ze szlachetnej rodziny, bo mi to mówiła ciotka Attkins, ale byłeś tak dobry dla mnie...
Czyniła wszystko, żeby nie płakać, ale nie mogła się powstrzymać, nie mogła dokończyć odpowiedzi, bo łzy tłumiły jej głos. Biedactwo, czuło się do głębi swej smutnej duszy dotknięte moją odpowiedzią, bo widziało w niej jakąś arystokratyczną pogardę; a mnie się ani śniło o żadnej arystokracji, tylko poprostu byłem zazdrosny, a teraz, widząc ją tak rozżaloną, miałem ochotę porwać się za kołnierz i obić. Chwyciwszy jej rękę, począłem mówić żywo:
— Liljan! Liljan! nie zrozumiałaś mnie. Boga biorę na świadka, że nie żadna duma mówiła przeze mnie. Patrz! prócz tych dwóch rąk nie mam nic więcej na świecie, więc co mi tam znaczą moje rodowody. Co innego mnie zabolało, i chciałem odejść, ale nie mogę znieść twoich łez. I na to przysięgam ci także, że to, com powiedział, mnie więcej boli niż ciebie. Nie jesteś dla mnie obojętną, Liljan, o! wcale nie! bo inaczej nicby mnie nie obchodziło, co myślisz o Henrym. On jest poczciwy chłopak, ale to nie należy do rzeczy. Widzisz oto, ile mnie kosztują twoje łzy, więc mi przebacz tak szczerze, jak szczerze cię o przebaczenie proszę.
Tak mówiąc, podniosłem jej rękę i przycisnąłem ją do ust, a ten wysoki dowód czci i prawda, jaka brzmiała w mej prośbie, zdołały uspokoić cokolwiek dziewczynkę. Nie przestała zaraz płakać, ale były to już inne łzy, bo widać było przez nie uśmiech, jakby promyk z pod mgły. Mnie także dusiło coś w gardle, i nie mogłem się opędzić wzruszeniu. Jakieś tkliwe uczucie opanowało mi serce. Szliśmy teraz znowu w milczeniu, ale było nam koło siebie dobrze i słodko. Tymczasem dzień schylił się ku wieczorowi; pogoda była śliczna, a w zmroczonem już trochę powietrzu tyle światła, że i cały step, i dalekie kępy drzew bawełnianych, i wozy w naszym taborze, i sznury dzikich gęsi, ciągnące na północ po niebie, wydawały się złote i różowe. Najmniejszy wiatr nie poruszał traw; zdaleka dochodził nas szum wodospadów, jakie w tem miejscu tworzyła rzeka Cedar, i rżenie koni ze strony obozu. Ten wieczór taki uroczy, ta kraina dziewicza i obecność przy mnie Liljan, wszystko to tak nastroiło mnie jakoś, że prawie dusza chciała wylecieć ze mnie i lecieć gdzieś aż do nieba. Myślałem sobie, że byłem jakby dzwon rozkołysany. Chwilami miałem ochotę wziąć znowu rękę Liljan, przyłożyć ją do ust moich i nie odejmować jej bardzo długo. Ale bałem się, że ją to obrazi. Ona tymczasem szła koło mnie spokojna, łagodna i zamyślona. Łzy jej już oschły; od czasu do czasu podnosiła na mnie swoje świetliste oczy; potem zaczęliśmy znów rozmawiać — i tak doszliśmy aż do obozu.
Dzień ten, w którym doznałem tylu wzruszeń, miał się zakończyć jednak wesoło, albowiem ludzie, zadowoleni z pięknej pogody, postanowili wyprawie sobie „pic-nic“, czyli zabawę pod gołem niebem. Po sutszej niż zwykle wieczerzy naniecono jedno wielkie ognisko, przy którem miały się odbywać tańce. Henry Simpson umyślnie wyskubał trawę na przestrzeni kilku sążni kwadratowych i, ubiwszy ziemię nakształt klepiska, posypał ją piaskiem, przyniesionym z nad Cedar. Gdy widzowie zebrali się dokoła, dopieroż na tak przygotowanem miejscu począł, przy towarzyszeniu piszczałek murzyńskich, tańczyć „dżi-ga“ z powszechnem wszystkich podziwieniem. Zwiesiwszy ręce po bokach, całe ciało trzymał nieruchomie, — nogami zaś przerabiał tak szybko, uderzając naprzemian ziemię piętą lub palcami, że ruchu ich prawie niepodobna było okiem ułowić. Tymczasem piszczałki grały zapamiętale; wystąpił drugi tancerz, trzeci i czwarty — i uciecha stała się ogólną. Do murzynów grających na piszczałkach przyłączyli się i widzowie, brząkając w blaszane miski, przeznaczone do płókania ziemi złotodajnej, lub bijąc takt z pomocą kawałków żeber wołowych, pozasadzanych między palce u każdej ręki, co wydawało odgłos, podobny do chrzęstu kastanietów. Nagle wołania: „minstrele! minstrele!“ rozległy się po całym obozie; widzowie utworzyli „ring“, czyli pierścień wokół tanecznego miejsca, na środek zaś wystąpili nasi murzyni: Dżim i Crow, z których pierwszy trzymał bębenek obciągnięty wężową skórą, drugi wspomniane kawałki żeber. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie, przewracając białkami oczu; następnie zaczęli śpiewać pieśń murzyńską, przerywaną tupaniem i gwałtownemi rzutami ciała, czasem smutną a czasem dziką. Przeciągłe: „Dinah! ah! ah!“, na które kończyła się każda zwrotka, zmieniło się wreszcie na krzyk i nieledwie zwierzęce wycie. W miarę też jak tańcownicy rozgrzewali się i podniecali, ruchy ich stawały się coraz zapamiętalsze, a nakoniec zaczęli uderzać się wzajemnie głowami z siłą, od której czaszki europejskie pękłyby jak łupiny orzechów. Czarne te postacie, oświetlone jaskrawym blaskiem ognia i rzucające się w szalonych podskokach, fantastyczny istotnie przedstawiały widok. Do wrzasków ich, do odgłosów bębna, piszczałek, blaszanych misek i do klekotu żeber mieszały się okrzyki widzów: „hurra for Dżim! hurra for Crow!“ a nawet i wystrzały z rewolwerów. Gdy wreszcie czarni zmęczyli się i, padłszy na ziemię, poczęli robić piersiami i dychać, kazałem im dać po łyku „brandy“, co zaraz postawiło ich na nogi. Ale wtem poczęto na mnie krzyczeć o „speach“: w jednej chwili wrzawa i odgłosy muzyki ucichły; ja zaś musiałem puścić ramię Liljan i, wlazłszy na kozieł wozu, zwróciłem się do obecnych. Gdym spojrzał z wysokości na te postacie oświetlone płomieniem ognisk, rosłe, barczyste, brodate, z nożami za pasem i w kapeluszach z poobdzieranemi kaniami, zdawało mi się, że jestem na jakowemś teatrum, lub że zostałem dowódcą rozbójników. Ale były to poczciwe, dzielne serca, choć surowe; życie niejednego z tych ludzi było może burzliwe i wpół dzikie; tu jednak stanowiliśmy jakby świat maleńki, od reszty społeczności oderwany i w sobie zawarty, na wspólne przeznaczony losy i wspólnem niebezpieczeństwem zagrożony. Tu ramię musiało wspierać ramię; jeden czuł się drugiemu bratem, a one bezdroża i pustynie bez końca, któremi byliśmy otoczeni, nakazały owym hartownym górnikom miłować się wzajemnie. Widok Liljan, biednej, bezbronnej dziewczyny, spokojnej wśród nich i bezpiecznej, jakgdyby pod rodzicielskim dachem, napędził mi te myśli do głowy, więc wypowiedziałem wszystko tak, jako właśnie czułem i jak przystało na żołnierza-dowódcę, a zarazem brata wędrowców. Co chwila przerywali mi okrzykami: „hurra for Pole! hurra for captain! hurra for Big Ralf!“ — i klaskaniem w ręce; a co mnie już uszczęśliwiło najwięcej, to gdym zobaczył między seciną tych ogorzałych potężnych dłoni jedną parę malutkich rączek, różowych od blasku ognia i latających, jakby para białych gołąbków. Wtedy naraz uczułem, że co mi tam ta pustynia i dzikie zwierzęta, i Indjanie, i „outlawy“; krzyknąłem więc z zapałem wielkim, że: „dam sobie ze wszystkimi radę; pobiję, kto mi w drogę wlezie i poprowadzę tabor choćby na koniec świata — i niech Bóg potępi moją prawą rękę, jeśli to nie jest prawda!“ Jeszcze głośniejsze: „hurra!“ odpowiedziało na takowe moje słowa, a w uniesieniu wielkiem wszyscy poczęli śpiewać pieśń emigrancką: „I crossed Mississipi, I shall cross Missouri“. (Przeszedłem Missisipi, przejdę i Missouri). Potem mówił jeszcze Smith, najstarszy między emigrantami, górnik z okolic Pittsburga z Pensylwanji, który złożył mi podziękowanie w imieniu całego obozu, przyczem wychwalał moją biegłość w prowadzeniu taboru — po Smithie zaś prawie na każdym wozie ktoś przemawiał. Niektórzy mówili bardzo ucieszne rzeczy, mianowicie Henry Simpson, który co chwila wykrzykiwał: „Gentlemanowie! chcę być powieszonym, jeśli nie mówię prawdy!“ Gdy wreszcie mówcy ochrypli, ozwały się zaraz piszczałki, grzechotki, i znowu poczęto tańczyć dżiga. Tymczasem noc zapadła zupełna, księżyc wytoczył się na niebo i świecił tak mocno, że płomienie ognisk prawie bladły od jego blasku, a i ludzie, i wozy byli oświetleni podwójnem, czerwonem i białem światłem. Była to śliczna noc. Wrzawa naszego obozu dziwną, ale lubą przedstawiała antytezys z cichością i głębokiem uśpieniem stepu. Wziąwszy Liljan pod rękę, chodziłem z nią po całym obozie, a wzrok nasz od ognisk biegł na dalekość i gubił się w fali wysokich a cienkich badylków stepowych, srebrnych od promieni miesiąca i tak tajemniczych, jakoby duchy. Tak błądziliśmy przy sobie, a tymczasem, przy jednem ognisku, dwóch Szkotów „highlanderów“ poczęło grać na kobzach swoją górską smutną piosenkę: „Bonia Dundee“. Stanęliśmy oboje opodal i słuchali przez jakiś czas w milczeniu, nagle ja spojrzałem na nią, ona spuściła oczy — i, sam nie wiedząc dlaczego, tę jej rękę, która wspierała się na mojem ramieniu, przycisnąłem do piersi mocno i długo. W Liljan też biedne serduszko zaczęło kołatać tak silnie, żem je czuł jakby na dłoni, i drżeliśmy oboje, bośmy poznali, że się coś tam już między nami staje, coś się przesila i że już nie będziem ze sobą, tak jak dotąd. Alem już płynął, gdzie mnie ta fala niosła. Zapomniałem, że noc tak jasna, że niedaleko są ogniska, a przy nich ludzie, i chciałem jej zaraz do nóg padać, albo przynajmniej patrzeć w jej oczy. Ale ona, choć zkolei przytuliła się także do mego ramienia, odwracała głowę, jakby rada ukryć się w cieniu. Chciałem mówić i nie mogłem, bo mi się zdawało, że się jakimś nieswoim głosem odezwę, lub że, gdy powiem Liljan słowo: „kocham“, to chyba padnę. Nieśmiały byłem, bo młody i nie samemi zmysłami tylko, ale duszą takoż wiedziony; a i to czułem dobrze, że gdy raz powiem: „kocham“, to na całą moją przeszłość padnie zasłona, i jedne drzwi się zamkną, drugie otworzą, przez które wejdę w nowy jakiś kraj. Więc, choć tam szczęście widziałem za onym progiem, przeciem się na nim zatrzymał, może właśnie dlatego, że mnie ta jasność stamtąd bijąca olśniła. Przytem, gdy się kochanie rwie nie z ust, ale z serca, to chyba o niczem nie jest tak trudno mówić.
Odważyłem się przycisnąć do piersi rękę Liljan, — milczeliśmy zaś oboje, bom o miłości mówić nie śmiał; o czem innem nie chciałem, i nie można było w takiej chwili.
Skończyło się na tem, żeśmy oboje podnieśli głowy do góry i patrzyli w gwiazdy, jak ludzie, co się modlą. Wtem zawołano na mnie od wielkiego ogniska; wróciliśmy oboje, — zabawa kończyła się; by zaś zakończyć ją godnie i przystojnie, emigranci przed pójściem na spoczynek postanowili śpiewać psalmy. Mężczyźni poodkrywali głowy, a chociaż byli między nami ludzie wiar rozmaitych, wszyscy uklękliśmy na murawie stepowej i zaśpiewali psalm: „Błądząc po puszczy“. Widok to był bardzo rozrzewniający. W chwilach przestanków cisza zapadała tak poważna, że słychać było trzask iskier w ogniskach, z nad rzeki zaś dochodził szum wodospadów. Klęcząc koło Liljan, raz lub dwa razy spojrzałem na nią: oczy miała dziwnie błyszczące, do nieba podniesione, włosy trochę w nieładzie i, śpiewając pobożnie, tak była podobna do anioła, że prawie do niej można się było modlić.
Po skończonej modlitwie ludzie rozeszli się do wozów, ja objechałem wedle zwyczaju straże, a potem również udałem się na spoczynek. Ale, gdy dziś muszki nocne zaczęły mi śpiewać do ucha, jako codziennie: Liljan! Liljan! wiedziałem już, że tam na wozie śpi źrenica oka mego i dusza mojej duszy — i że na wszystkich światach nie mam nikogo droższego nad tę jedną dziewczynę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.