<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Przygoda Jasia
Wydawca Wanda Nusbaumówna
Data wyd. 1912
Druk Tow. Akc.
S. Orgelbranda S.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Alkierzyk oświetlony był żółtą, małą świeczką, palącą się w drewnianym lichtarzyku. Pomiędzy stołem, na którym paliła się świeczka, a łóżkiem garncarzowej stała kołyska, w której głębi, na pościołce z czystego, ale szarego i grubego płótna spała malutka, roku jeszcze niemająca dziecina. Miała ona włoski takie same, jak u Marylki, jeszcze gdyby len, okrągłą różową twarzyczkę i różowe, jak kłębuszki okrągłe rączki. Spała spokojnie i może śniło jej się coś przyjemnego, bo tak uśmiechała się przez sen, jak gdyby wnet miała oczy otworzyć i zaśmiać się głośno.
Jaś, Wincuk i Marylka stanęli przy kołysce i z początku nie rozmawiali z sobą wcale. Owszem, kiedy Marylka chcąc siostrzyczkę zobaczyć, podskoczyła i bosemi nóżkami o podłogę głośniej trochę uderzyła. Jaś przyłożył palec do ust i syknął:
— Ci... i... cho!
Potem dopiero, kiedy już dobrze przypatrzył się Magdusi cichutko szepnął:
— Wiesz Wincuk, twoja siostrzyczka bardzo jest podobna do tej mojej... która umarła!
— Podobna? — zadziwił się Wincuk.
— Takusieńka! takusienieczka! — szeptał Jaś, taka sama buzia i takie same rączki... ja bardzo mojej siostrzyczki żałuję! A ta... to zupełnie... jakby tamta!
Nachylił się leciuchno i, lękając się ją obudzić, różową piąstkę Magdusi pocałował. Marylka zaś z drugiej strony kołyski wspięła się na kolana Wincuka i pocałowała Magdusię w drugą piąstkę. Potem Jaś obejrzał się po alkierzyku i spostrzegł u stóp glinianego pieca rozrzucone zabawki. Poskoczył ku nim i siadł na ziemi przy piecu a Wincuk i Marylka naprzeciw niego.
— Co to? zapytał Jaś, podnosząc z ziemi brunatną i nadtłuczoną figurkę z gliny.
— To kizia — objaśniła go Marylka.
— To jest kot — poprawił siostrę Wincuk.
Jaś zaczął bardzo śmiać się.
— Ależ to wcale do kota niepodobne! — zawołał — to niewiadomo co... takie brzydkie!
Wincuk zdawał się zasmuconym naganą, którą Jaś udzielił ulubionej jego zabawce, a Marylka uderzając rączką o rączkę, wołała:
— To kicia... kicia... ładna kicia... miła kicia!
— A to co? — zapytał znowu Jaś, wyciągając z pod pieca bałwanek sporej wielkości, z łachmanów różnych utworzony i posiadający białą głowę, na której atramentem wymalowane były włosy, oczy, nos i usta.
— Lala! — zawołała Marylka i wyrwała bałwanek z rąk Jasia.
— To lalka Marylki! — nieśmiało już trochę objaśnił Wincuk.
— Fi! jaka brzydka! wszystkie wasze zabawki brzydkie, czy to ładniejszych nie macie?
Wincuk smutnie trochę odpowiedział, że ładniejszych zabawek nie mają i nie mieli nigdy, a Marylka kołysząc bałwanka w ramionach, krzyczeć zaczęła. — Lala ładna! lala caca! luli lala, luli, luli, lu... lu... lu...
— No, to ja mam daleko ładniejsze... — rzekł Jaś i zaczął opowiadać o wielkim koniu drewnianym na takich kółkach, że jak tylko popchnąć go trochę, to już się sam przez caluteńki pokój potoczy; o saniach takich dużych, że w nich dwa bałwanki pomieścićby się mogły, a które zaprzężone są dwoma gniademi końmi i na kozłach mają furmana po krakowsku ubranego; o strzelbie, do której są prawdziwe pistony i trzeba tylko pistony te umieścić, gdzie należy, a potem kurek pociągnąć, to tak głośno wystrzeli, że w drugim pokoju słychać; o książkach w ładnej oprawie, pąsowej, albo błękitnej i z obrazkami, na których wymalowane są różne zwierzęta, ptaki, drzewa, kwiaty a wszystko jakby żywe. Wincuk słuchał opowiadań tych z takiem zajęciem, że aż usta szeroko otworzył i Marylka także, upuściwszy z rąk bałwanka, słuchała. Kiedy Jaś opowiadać przestał, Wincuk potrząsł głową i smutnie powiedział:
— Dobrze paniczkowi, że takie ładne zabawki ma... my ubodzy, nigdy takich nie będziemy mieli.
Jasiowi bardzo jakoś zrobiło się smutno. Pożałował on Wincuka i Marylki i zawołał:
— Owszem! owszem! będziecie mieli! Gdy mię jutro do domu odprowadzisz, to ci różnych ślicznych zabawek dam... Mama i ojciec pozwolą... i mamy poproszę, żeby dla Marylki śliczną lalkę z prawdziwymi włosami kupiła...
Zaledwie słów tych domówił, Wincuk zarzucił mu na szyję obie ręce i tak go mocno całować zaczął, że wszystka glina, którą był powalany, na twarzy Jasia została. Potem z wielkiej radości upadł na wznak, przewrócił koziołka i usiadł na ziemi, pośrodku alkierzyka, tak śmiejąc się, że aż błękitne oczy jego, jak turkusy, a białe zęby, jak perły, błyszczały. Jaś ze swej strony naprzód otarł rękawem glinę z twarzy, a potem schwycił Marylkę za ramiona i niewiadomo dla czego, ale serdecznie i głośno w oba policzki ją wycałował. Jednocześnie dał się słyszeć z izby ostry i gderliwy głos starej babki:
— Dzieci! wieczerzać chodźcie!
Porwali się z pod pieca wszyscy troje i na wyścigi do izby wpadli. Tu jednak Jaś stanął jak wryty, bo zdziwił się a także i przeląkł znowu trochę. Na ławie, za stołem, pomiędzy starym traczem a garncarzową, w podartej siermiędze i z siwą, długą brodą siedział — dziad. Jaś zaledwie na niego spojrzał, poznał zaraz, że był to ten sam żebrak, któremu dziś, z rozkazu ojca, z taką niechęcią i bojaźnią srebrny pieniążek podał. W wielkiem przerażeniu i zakłopotaniu mimowoli podniósł do włosów obie ręce, a oczu od ziemi oderwać nie mógł. Gdy tak stał, posłyszał, że żebrak ochrypłym trochę głosem mówił:
— O dla Boga! toż to ten sam paniczyk, który mi dziś złotówkę dał, kiedym do jego rodziców przyszedł o wsparcie prosić! Widziałem ja, widziałem wprawdzie, że paniczyk straszliwie starego dziada się lękał, ale nie dziw, w bogactwie to wychowane i ubogich ludzi nie widuje nigdy, a przytem u panów taki zwyczaj, że dziadami dzieci straszą.
Kiedy dziad wymówił te słowa, stary tracz, który z wielkiego bochenka razowy chleb dla wszystkich kroił, odezwał się:
— Oj źle to, źle i wstyd wielki, że panicz ubogich nie lubi i lęka się.
Jasia i wstyd i żal jakiś ogarnął.
— Ja wcale nie lękam się — zawołał — wcale ubogich nie lękam się...
— A no — śmiejąc się już, rzekł dziad — jeżeli nie lękacie się, to chodźcie tu i siądźcie przy mnie. Będziemy w sąsiedztwie z sobą wieczerzali.
Jaś zawahał się jeszcze. Jakkolwiek bowiem wstydził się bardzo trwogi swej, a szczególnie zawstydzał go stary tracz, który patrzał na niego bardzo bystremi i trochę srogiemi oczami, to jednak dawne przyzwyczajenie od razu ustąpić nie mogło. Ale garncarzowa zawołała go, aby usiadł pomiędzy nią a Mikołajem. Tak nazywano dziada. Garncarzowa była tak łagodną i tak delikatnie wyglądała, że Jaś usłuchał jej od razu i siadł na miejscu, które mu wskazywała. Z drugiej strony stołu siedział tracz, garncarz i Wincuk, trzymający na kolanach Marylkę.
Stara babka postawiła na stole ogromną misę pełną krupniku z kartoflami i ze słoniną, a każdej z obecnych osób dawszy po drewnianej łyżce, sama też przy stole, obok męża swego, usiadła. Przed Jasiem tylko garncarzowa postawiła osobny, krupnikiem napełniony talerz, wszyscy inni czerpali z jednej miski, na środku stołu umieszczonej.
Jaś pierwszy raz w życiu widział, aby kilka na raz osób z jednego naczynia jadło i bardzo się tem zadziwił; nie miał jednak czasu zapytać: dla czego tak było? bo stara babka mówić zaczęła:
— Paniczyk zdziwił się bardzo, zobaczywszy tu u nas starego dziada, Mikołaja. Otóż paniczowi powiedzieć muszę, że ja i Mikołaj jesteśmy z sobą dawni znajomi. Sługiwaliśmy za młodu po jednych domach: ja za pokojową, albo praczkę, on za stangreta...
Ostatni wyraz zaciekawił bardzo Jasia. Lubił nadzwyczajnie konie, a stangreci mają z końmi do czynienia. Niosąc do ust łyżkę z krupnikiem, po raz pierwszy odważył się popatrzeć na dziada.
Dziad spostrzegł to zaciekawienie Jasia.
— Stangretem byłem, paniczu — rzekł — a jakże? I jakim jeszcze! Dzieckiem wzięli mię ze wsi za chłopca do stajni, a potem, kiedym wyrósł jak dąb i wąs miałem czarny, długi taki, że aż na piersi spadał, nieboszczyk pan marszałek powiedział, że tęgi będzie ze mnie stangret...
Jaś znowu popatrzył na dziada i nie mógł powstrzymać się od śmiechu na myśl, że on miał niegdyś czarne wąsy. Były one teraz gęste jeszcze i długie, ale białe jak mleko.
— Śmiejecie się paniczu, żem ja czarne wąsy miał niegdyś — zgadując myśl Jasia, ciągnął dalej Mikołaj; oho! a jaką moc i zgrabność w rękach miałem! Dla mnie bywało sześć koni, wprost ze stadniny wziętych, do węgierskiego woza zaprządz i lecieć potem niemi po drogach, drożynach i wertepach różnych, to zabawa była. Ażeby nie wiem jak rwały się i leciały, nie tylko w rękach moich nie uniosą, ale koło o kamień żaden nie stuknie i kłosa żadnego, przy drodze rosnącego, nie ugnie! Oprócz mocy i zgrabności w rękach miałem ja jeszcze wielkie u koni szczęście. Lubiły mię, jak dzieci ojca. Ale dla czego tak było? Był to już mój sekret; taki ot, cały sekret, żem z nimi jak z dziećmi postępował. Każdego z nich naturę i upodobanie i narów znałem, jak samego siebie, i stosownie do tego z jednym srożej, z drugim łagodniej a z innym to już całkiem łagodnie i gdyby z ogniem ostrożnie byłem. Karmiłem ich bywało chlebem własnym, a czasem, jak zacznę którego z nich głaskać a rozmawiać z nim, to sam nie wiem jak, dwie godziny w mig polecą, a koń głowę na mojem ramieniu kładzie, w oczy mi patrzy i zdaje się, że ot wnet, wnet zagada do mnie. To też nie tylko głos, ale chód mój znały. Nie wejdę jeszcze, bywało, do stajni a one wszystkie głowy poodwracają i jak jeden zarżą; czują, że już idę. Co zaś do głosu, to tak bywało: sześć ich do karety założę, bystrych takich, że zdaje się, ogień im z pysków bucha i wprost od stajni, przez ogromny dziedziniec puszczam pełnym galopem, a dopiero przed gankiem, kiedy panowie stają tam i patrzą, z cicha sobie syknę: cy — y — y — yt! lejcami ani poruszając; moja zaś szóstka, jak pędziła pełnym galopem, tak i staje od razu a żaden ani drgnie, ani parsknie... jak z kamienia wykute, wszystkie jak w ziemię wryte... stoją i słuchają, co ja im dalej robić każę!..






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.