Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Granowski i Sikorski
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Uciekamy! — Stróż nocny. — Idzie na dno. — Śpimy, jak zabici!

Tak mi dech zaparło, że byłem blizki omdlenia. Zostać na parowcu, który lada chwila zatonie i to jeszcze z takimi ludźmi! Ale nie było czasu na rozmyślania. Należało odszukać łódź ratunkową, która nam samym koniecznie była potrzebna. Szukamy tedy z obu stron okrętu, łodzi ani śladu. Jim bezsilny już nie chciał szukać, ledwie stojąc na nogach, ja jednak dodałem mu bodźca i szukamy. Nikt z nas nie wiedział na pewno, gdzie być powinna łódź ratunkowa, wiedzieliśmy tylko, że jest, bo tamci o niej mówili, wciąż więc szukamy po omacku. Znalazłem ją wreszcie obok drzwi, prowadzących do bawialni; w ciemności ją palcami namacałem. Jest niewątpliwie! Uradowany, biorę ją, przerzucam przez burt i jedną ręką trzymając się jeszcze galeryjki pokładu, gotów już byłem wejść do łodzi, gdy wtem wysuwa się ze schodków głowa, słyszę kroki, zmierzające ku poręczy, postać ludzka przechyla się przez nią, czuję ją prawie tuż przy sobie, a wreszcie jeden ze znanych mi głosów powiada:
— A nie zapomnij zgasić latarni, Bill!
Potem rzuca w łódź jakiś worek dość ciężki, przełazi przez galeryjkę i wchodzi do łódki. To był Packard. Nie upłynęło i minuty Bill nadchodzi i także w łódź się pakuje. Packard mówi do niego:
— Wszystko gotowe, ruszamy.
Ja zaś słucham, trzymając się jedną ręką poręczy i czuję, że tracę siły. W tem Bill rzecze:
— Poczekaj. A obszukałeś mu kieszenie?
— Nie. A ty?
— I ja nie. On przecie ma swoją część łupu. Wartoż zabierać graty, a zostawiać pieniądze?
— No, a jeżeli on się domyśli, co zamierzamy?
— To się domyśli... Cóż z tego? A pieniądze zabrać mu trzeba. Chodźmy.
Wyskoczyli więc z łodzi i poszli. Skoro tylko za nimi drzwi się zamknęły, już byłem w łodzi; Jim wskoczył także, przeciąłem linę, która się jeszcze ciągnęła za łodzią i — w drogę!
Nie tknęliśmy wioseł, nie rzekli do siebie ani słowa, baliśmy się nawet odetchnąć pełną piersią. Woda niesie nas sama popod ścianą okrętu, mijamy go wreszcie i zostawiamy szybko po za sobą. Gdyśmy się już oddalili z paręset łokci, gdy tonący parowiec wsiąknął w ciemności i zupełnie znikł nam z oczu, byliśmy bezpieczni i przekonani, że tak jest.
Z odległości może czterystu łokci widzieliśmy bledziutkie światełko w tej stronie, gdzie był parowiec i przyszło nam na myśl, że ci łotrzy teraz dopiero spostrzegli utratę łodzi i już zapewne rozumieją swe położenie.
Jim wziął się do wioseł i rozpoczęliśmy pogoń za tratwą jeszcze niewidzialną. Teraz dopiero zacząłem żałować tych ludzi, bo pierwej na to czasu nie było. Zacząłem też rozmyślać, jak to musi być okropnie, zbrodniarzom nawet, znajdować się w takiem położeniu. Kto to wie? a nuż i ja kiedy zbrodni dokonam? czy byłoby mi przyjemnie wiedzieć, że razem ze statkiem zatonąć muszę?
Mówię tedy do Jim’a:
— Skoro tylko gdzie na brzegu ujrzymy światła, trzeba zaraz przybić do lądu. Miniemy światło albo do niego nie dopłyniemy, byleś ty znalazł miejsce dla ukrycia siebie i łodzi. Ja pójdę do wsi, a wymyśliwszy jaką bajkę, znajdę przecie kogoś, kto im popłynie na ratunek i ocali od śmierci. A jeśli przyjdzie ich godzina, to wisieć będą.
Zamiar mój wszakże spełzł na niczem, gdyż wkrótce zerwała się burza, daleko sroższa od poprzedniej. Ulewa straszna, a tu na obu brzegach ani jednego nigdzie światełka, śpią wszyscy. My zaś płyniemy ciągle, upatrując światła i naszej tratwy. Po paru godzinach deszcz ustał, ale chmury nie ustąpiły, błyskawice latały po niebie, a gdy od czasu do czasu silniej błysnęło, widzieliśmy przed sobą na wodzie coś czarnego.
Była to, ma się rozumieć, tratwa i bardzo byliśmy radzi, przeniósłszy się na nią. Teraz także ujrzeliśmy niewielkie światełko na prawym brzegu, do którego przybić postanowiłem. Tymczasem zaś, wyjąwszy z łódki worek, pełen rzeczy skradzionych na tonącym parowcu, przerzuciliśmy go na tratwę, nie wiedząc nawet, co w nim jest. Prosiłem Jim’a, aby płynął dalej, a przepłynąwszy mil parę, żeby zapalił światło na tratwie i nie gasił go, dopóki ja nie powrócę. Przyrzekł to uczynić, ja zaś, wziąwszy się do wioseł, popłynąłem prosto na światło. Gdy już byłem bliżej, ujrzałem więcej świateł, rozsianych po wzgórzu, była to bowiem wioseczka wcale porządna. Podpływam do światła najbliższego i widzę, że pochodzi od latarni, zawieszonej na głównym maszcie łodzi żaglowej. Zacząłem szukać stróża, dziwiąc się, gdzieby mógł być śród nocy, aż w końcu znalazłem go, drzemał żaglem okryty, z głową spuszczoną na kolana. Wstrząsnąwszy go parę razy za ramię, zaczynam płakać.
Zbudził się nagle przestraszony, ale zobaczywszy przed sobą niedorostka, przeciągnął się, ziewnął i powiada:
— No, cóż się tam stało? Nie płacz, bębnie. Co masz za zmartwienie?
— Tatko, mama i siostra i...
Tu płacz niby przerywa mi mowę, więc on zniecierpliwiony:
— Tam do licha, pocóż tak beczysz? Wszyscy mamy swoje zmartwienia i każdy znajdzie swój koniec. No, gadaj, cóż się z nimi stało?
— Oni... ich... oni... To pan jesteś stróżem tej łodzi?
— Ja — z zadowoleniem odpowiada — ja jestem i kapitan i właściciel i pomocnik kapitana i sternik i stróż i robotnik, a czasem uchodzę także za bagaż i pasażerów. Nie taki-m ja bogaty, jak stary Hornback, i nie mogę tyle co on świadczyć swoim siostrzeńcom, a Tomek, Dick i Henryk nie dostają odemnie tyle pieniędzy, ile ich on rozrzuca. Ale mówiłem mu nieraz, że za nic w świecie nie przyjąłbym jego miejsca, bo jestem stworzony do pływania po wodzie, nie do lądu. I niech mnie dyabli porwą, jeżeli potrafiłbym wyżyć w mieście przez dwa dni z rzędu, gdzie nic niema do roboty, a wszędzie kurz, domy i kamienie. Więc mówię ja staremu...
Przerywam mu głosem piskliwym:
— Nieszczęście ich spotkało... okropne nieszczęście...
— Kogo?
— Tatkę i mamę i siostrę i pannę Hooker także i jeżeli nie popłyniecie tam zaraz...
— Gdzie, tam? Gdzież oni są?
— Na pokładzie tonącego parowca.
— Jakiego parowca?
— Jeden jest tylko.
— Co? Przecie nie Walter-Scotta.
— On sam.
— Panie, zmiłuj się! Cóż oni tam robią? Po co tam leźli?
— Że nie naumyślnie, to pewno!
— A pewno! Panie, zlituj się, niema dla nich ratunku, jeżeli nie uciekną ztamtąd czemprędzej. Jakimże sposobem dostali się w taką pułapkę?
— Bardzo prostym. Miss Hooker pojechała z wizytami do miasta...
— Tak, do Booth Lauding. Cóż dalej?
— Pojechała z wizytami do Booth-Lauding i przed samym wieczorem wsiadła ze swoją murzynką na prom, który miał ją zawieźć z miasta do panny, Bóg ją wie, jak się nazywa, bo zapomniałem. Ta panna, to wielka jej przyjaciółka i miss Hooker chciała u niej nocować. Na samym środku rzeki przewoźnik zgubił wiosło, prom okręcił się parę razy w około, a potem popłynął z wodą, wiorstę, dwie, wreszcie natknął się na parowiec i zatonął. Przewoźnik utonął także i murzynka i powóz z końmi i wszystko, tylko jedna miss Hooker dostała się na pokład parowca. A potem, na godzinę przed zachodem słońca, tatko, mama, siostra i ja płynęliśmy sobie w naszej łodzi, w tej, w której jarzyny na targ wozimy, ale że ciemno było, więc nie widząc parowca, uderzyliśmy także o niego. Z nas nikt nie utonął, ale za to utonął Bill Whiphjile, taki dobry, taki dobry! Najlepszy w świecie chłopiec! Tak mi go strasznie żal, że wolałbym był sam utonąć... słowo daję, wolałbym.
— Co ja słyszę! Co ja słyszę! Jak żyję, nie słyszałem takich awantur! No, a wtedy, cóżeście robili?
— Zaczęliśmy krzyczeć i wołać o pomoc, ale rzeka taka w tem miejscu szeroka, a wicher tak huczał i gwizdał, że nikt nas nie mógł usłyszeć. Tatko więc powiada, że trzeba, aby ktoś z nas dostał się na brzeg i powiedział ludziom, co się z nami stało. Ja tylko jeden umiem pływać, więc rzuciłem się w wodę. Dopłynąwszy do lądu, straciłem tylko czas napróżno, bo co kogo spotkam, to mi odpowiada: Co? Na taką noc i w taką falę? Niema głupich... Idź, poszukaj promu parowego. Ale teraz, kiedy pana spotkałem, to może pan zechce...
— Ma się rozumieć, że zechcę, ale niechże wiem, kto mi za to zapłaci? Jak myślisz? czy twój tatko...
— No, to już wszystko dobrze. Miss Hooker powiedziała wyraźnie, że jej wuj, Hornback..
— Wielki Boże! Więc on jest jej wujem! On? Słuchaj, malcze, idź prosto na to światło, które tam widzisz... Doszedłszy do niego, zawróć na lewo i idź jeszcze z ćwierć mili, dopóki nie zobaczysz szynku; wejdź tam i każ się zaprowadzić do Hornbacka, który z pewnością weźmie wszystko na swój rachunek. A nie trać czasu, bo staremu pilno będzie dowiedzieć się o siostrzenicy. Powiedz mu, że zanim przyjdzie do miasta, będę ją miał żywą i zdrową... Zbieraj nogi, chłopcze, ja śpieszę obudzić pomocnika.
Poszedłem na światło, ale gdy stary zniknął we drzwiach stojącego nad brzegiem domostwa, dobiegłem do swojej łodzi, wyciągnąłem ją na brzeg między szychty drzewa i ukryty w ich cieniu, z niepokojem oczekiwałem chwili wyruszenia łodzi na pomoc uwięzionym. Prawdę rzekłszy, czułem pewne zadowolenie, żem sobie zadał tyle trudu dla takich ludzi. Wiem, że nie każdyby to uczynił. Żeby też o tem wdowa wiedziała! Wyobrażam sobie, jakby się mną pyszniła, że dopomagam takim łotrom, bo zauważyłem, że i wdowa i wszyscy cnotliwi ludzie najlepiej lubią łotrów i niegodziwców.
Po kilkunastu minutach ujrzałem swój parowiec, który woda w dół niosła. Spostrzegłem go dlatego tylko, że był jeszcze ciemniejszy od ciemnej nocy... Aż dreszcz po mnie przeszedł, gdym go zobaczył, bo wyglądał jak widmo okrętu, po samą prawie galeryjkę zatopiony już w wodzie. Zepchnąwszy łódź swoją na wodę, podpłynąłem do niego, ale na krzyk mój nikt się nie odezwał. Woda zalewała już pokład, tonący parowiec zanurzał się coraz głębiej z każdą chwilą. Trochę mi się przykro zrobiło, gdym pomyślał o tamtych, których woda pierwej zalała niż pokład, ale tylko trochę, bo pomyślałem, że kiedy oni mogli wytrzymać taką śmierć, to i ja mogę.
O kilka sążni za parowcem płynęła łódź żaglowa; zacząłem więc z całej siły robić wiosłami, żeby się dobrze odsadzić, a gdym już był pewny, że mnie nikt nie dojrzy, obejrzałem się, aby zobaczyć, jak też ona będzie uwijać się koło parowca i jak właściciel będzie szukał sposobu wydobycia zwłok miss Hooker w nadziei sutej nagrody od Hornbacka. Widząc jednak, że nic nie wskóra, łódź dała za wygraną i powróciła do przystani, ja zaś, nie mając na co czekać, puściłem się w pogoń za tratwą.
Zdawało mi się, że płynę niezmiernie długo, nim ujrzałem nareszcie światełko płonące na tratwie Jim’a, a gdym je ujrzał, to i tak wydało mi się przynajmniej o tysiąc mil oddalone. Przez ten czas niebo zaczęło rozjaśniać się trochę na wschodzie, przybiliśmy więc do jakiejś wysepki, ukryli tratwę, czółno na brzeg wyciągnęli, a sami, rzuciwszy się na tratwę, zasnęliśmy jak zabici.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.