Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Granowski i Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Musiało już być koło pierwszej, gdy wyspa znikła nam z oczu, a jednak gotów byłem przysiądz, że tratwa stoi na miejscu, tak się nam czas długim wydawał. Gdybyśmy byli spotkali kogokolwiek, bylibyśmy natychmiast skoczyli do łodzi i uciekli na brzeg Illinois. Dobrze się jednak stało, że nie zaszła potrzeba ucieczki, gdyż nie włożyliśmy do łodzi ani strzelby, ani wędki, ani czegokolwiek do jedzenia. Strach nie pozwalał myśleć o tylu na raz drobiazgach.
Gdyby nas kto naprawdę szukał na wyspie, to byłby najpierwej pośpieszył do ognia, który roznieciłem naprzeciw Missouri, i przez to samo przeoczyłby nas, płynących odnogą od strony Illinois. Jeżeli nikt nas nie szukał i mój ogień nikogo nie wywiódł w pole, to już nie moja wina. Zrobiłem, co mogłem, żeby figla wypłatać amatorom trzystu dolarów.
Gdy już świtać na niebie zaczynało, zatrzymaliśmy się podle ławicy piaszczystej, leżącej nieopodal brzegu Illinois, na zakręcie rzeki. Ławica gęsto była porosła krzakami bawełny, narąbawszy więc gałęzi, pokryliśmy niemi całą tratwę.
Tu było zupełne bezpieczeństwo. Łożysko rzeki zwężało się w tem miejscu; po stronie Missouri piętrzyły się wysokie góry; po stronie Illinois stał mur wysokopiennego boru; całą powierzchnię rzeki od brzegu do brzegu można było wzrokiem ogarnąć bez obawy niespodziewanego spotkania z łodzią lub z parowcem. Leżeliśmy w czółnie, schowanem pomiędzy tratwą a zagajnikiem krzewu bawełnianego i przez nikogo niewidziani, mogliśmy patrzeć, jak lekko suną z biegiem wody parowce, jak borykają się z prądem łodzie i statki pod wodę płynące. Opowiedziałem teraz Jim’owi całą swoją rozmowę z mistress Judytą Loftus, a Jim, wysłuchawszy opowiadania, oświadczył, że to sprytna kobieta i że gdyby ona wybrała się na wyspę szukać nas, to nie dałaby się w pole wyprowadzić i nie leciała, jak ćma, na ogień. — Nie, Huck, upewniam cię, że ona wzięłaby psa.
— Dlaczegóż więc — pytam — nie mogła powiedzieć mężowi, żeby psa wziął?
A Jim na to:
— Założyłbym się, że jej to przyszło na myśl dopiero w ostatniej chwili, wtedy, gdy mężczyźni wyszli już w drogę. Gdyby nie to, nie siedzielibyśmy teraz pod zagajnikiem. Oho, oddawna byliby już nas do miasta odprowadzili.
— Mało mnie to obchodzi, dlaczego nas nie znaleźli — odpowiedziałem — dość mi na tem, że nie znaleźli.
Zmierzch słał się na wodę, gdyśmy wysadzili głowy z zarośli. Patrzymy na lewo, na prawo, przed siebie, nigdzie nikogo, pusto wszędzie i spokojnie. Zdjął więc Jim z tratwy kilka desek, tworzących wierzchni pomost, i sklecił na jej pokładzie porządną budę, żebyśmy mieli schronisko dla siebie i rzeczy na wypadek ulewy. Podłoga w budzie była przeszło na stopę wzniesioną nad poziom pomostu, żeby woda, rozbijana kołami parowców, nie zalewała pościeli. W samym środku budki warstwa błota, wysoka na kilka cali, a obłożona wkoło deskami, miała służyć w dni słotne, chłodniejsze, do rozpalania ognia, żeby go zewnątrz widać nie było. Zrobił Jim także zapasowe czółno, na wypadek, gdyby się zepsuło jedno z naszych. Ja zaś wbiłem w ścianę, od strony zewnętrznej, gwóźdź do latarni, którą musieliśmy zapalać, jako sygnał dla parowców z wodą płynących, żeby na nas nie wpadły. Dla parowców, idących pod wodę, sygnał nie był potrzebny, bo one, szukając wody głębokiej, płynęły zwykle środkiem rzeki.
Tej nocy płynęliśmy siedm do ośmiu godzin, nie wiosłując wcale; prąd nas unosił z szybkością czterech mil na godzinę. Łowiliśmy ryby, rozmawiali, a od czasu do czasu, gdy sen bardzo nas zmorzył, skakaliśmy w wodę naprzemiany, żeby orzeźwić się trochę. Noc była spokojna i pogodna, więc błogo nam było płynąć po rzece wielkiej a cichej, na wznak leżąc i patrząc w gwiazdami usiane niebo. Tak cicho było i pięknie, że nie śmieliśmy prawie mówić głośno, ani się śmiać na całe gardło, tylkośmy rozmawiali głosem stłumionym. Pogoda była przecudowna tak tej nocy, jak i następnych. Nic nam się też nie przytrafiło.
Co noc mijaliśmy różne miasta, mniejsze i większe, jedne tuż nad brzegiem rozesłane, inne na ciemnych, wysokich wzgórzach, zkąd tylko promieniały ku nam sznury świateł, a domów nie było widać. Piątej nocy z rzędu mijaliśmy St. Louis, gdzie tak się jasno świeciło, jakby świat cały stał w ogniu. W naszem miasteczku mówiono, że Saint-Louis ma do trzydziestu tysięcy mieszkańców! Nigdy temu nie wierzyłem; dopiero, gdy o drugiej w nocy zobaczyłem taką nad miastem łunę, pomyślałem, że może to prawda. Cicho tam było zupełnie; zapewne spali już wszyscy.
Każdej nocy, po przybiciu do brzegu, wysiadałem na ląd, żeby w nadbrzeżnych wioseczkach kupić za kilkanaście centów mąki, albo słoniny, lub wreszcie cobądź do jedzenia. Czasami, gdy spotkałem kurczaka, który się wałęsał, zamiast spokojnie spać na grzędzie, zabierałem go z sobą. Tatko mawiał zawsze: bierz kurczaka, gdy ci się nawinie, bo jeżeli tobie niepotrzebny, to łatwo znajdziesz kogóś, komu się przyda, a miło jest spełnić dobry uczynek. Nie widziałem wprawdzie nigdy, żeby tatko nie potrzebował kurczęcia sam dla siebie, ale wybornie pamiętam, że tak mawiał.
Rano, przededniem, zaglądałem na pola, gdzie rosły arbuzy, melony, dynie, albo jarzyny i pożyczałem od właścicieli to, czegośmy dla siebie potrzebowali. Tatko mawiał, że w takiem pożyczaniu niema nic złego, byle tylko mieć zamiar zwrócenia właścicielowi pożyczonych w ten sposób rzeczy. Wdowa jednak mówiła, że takie „pożyczanie,“ to poprostu kradzież i że nikt uczciwy nie weźmie takiej pożyczki. A Jim znów twierdził, że podług niego i tatko ma słuszność i wdowa także, to też najlepiej wybrać kilka rzeczy i dać sobie słowo, że tych nigdy od nikogo nie pożyczymy, a za to z czystem sumieniem pożyczać inne, koniecznie dla nas potrzebne. Rozmawialiśmy raz o tem przez całą noc, nie mogąc postanowić, czego się wyrzec: arbuzów, czy melonów, czy jarzyn. Nad ranem jednak daliśmy sobie słowo nie tykać dzikich jabłek i pasternaku! Przedtem sumienie nas trochę gryzło, ale teraz spokój nam wrócił. Ja szczególniej bardzo byłem zadowolony, bo dzikich jabłek nigdy nie jadłem, a pasternak dopiero za parę miesięcy mógł dojrzeć.
Od czasu do czasu zastrzeliliśmy kurkę wodną lub cyrankę. To już ich wina! Padały ofiarą te tylko, które za wcześnie wstały, albo za późno spać się kładły. Wogóle, żyliśmy sobie, aż miło.
Drugiej, czy trzeciej nocy po minięciu Saint-Louis mieliśmy po północy straszliwą burzę z piorunami, błyskawicami i z taką ulewą, że nie strumieniem, lecz płachtą całą spadała woda z nieba. Siedzieliśmy schowani w naszej budzie, zdawszy opiekę nad tratwą jej samej. Przy świetle błyskawicy widzieliśmy tylko przed sobą gościniec wodny, cały pomarszczony falami, po obu bokach ciekące wodą skały, a zresztą nic. Aż wreszcie powiadam do Jim’a:
— Patrz-no, Jim, spójrz tam, w bok trochę! Był to parowiec, który się rozbił, wpadłszy na skałę podwodną. Płynęliśmy prościutko na niego i w świetle błyskawic widzieliśmy go jak najwyraźniej. Pochylił się naprzód i więcej niż do połowy zatonął, ale pokład był jeszcze nad wodą i wszystko stało na swojem miejscu, jak być powinno. Nawet gdy błysnęło, to widziałem, że tuż obok sznura od dzwonu stoi krzesło, a na poręcz jego założył ktoś kapelusz z wielkiemi skrzydłami.
A choć to była noc i burza i wszystko tak tajemniczo wyglądało, uczułem jednak ochotę dostania się na pokład parowca, żeby obejrzeć tam wszystko i pomyszkować troszeczkę. Powiadam więc do Jim’a:
— Wejdźmy na pokład.
Ale Jim ani słyszeć chciał o tem.
— Nie mam ochoty głupstw robić — powiada. — Bardzo nam tu dobrze, a kiedy nam dobrze, to po co mamy kłaść głowę pod miecz, jak mówi Święte Pisanie. A zresztą jest tam pewno wartownik i pilnuje.
— Ty sam wartownik i babka twoja! — odciąłem. — Czego tam wartownik ma pilnować? Kajut chyba i budki sternika. Ktoby tam zresztą chciał narażać życie dla głupich kajut i dla budki w taką noc jak dzisiejsza, kiedy statek może lada chwila zatonąć i pójść na dno rzeki?
Temu Jim nie mógł zaprzeczyć i nie próbował nawet.
— A przytem — mówię jeszcze — w kajucie kapitana pożyczymy sobie może coś takiego, co nam się przyda. Cygara, przysiągłbym, że są i to kosztowne, sztuka przynajmniej po pięć centów gotówką.
Każdy kapitan parowca to bogacz, bierze po sześćdziesiąt dolarów miesięcznie, a taki nie dba wcale, ile za co trzeba zapłacić, byle miał, czego mu się zachce. Weź-no świecę do kieszeni, Jim... Spokoju mieć nie będę, póki nie poplądrujemy tam trochę. Cóż ty sobie myślisz, że Tomek Sawyer przepuściłby taką sposobność? Nigdy, za nic w świecie! Nazwałby to przygodą... tak przygodą i wstąpiłby na ten pokład, choćby to już miał być ostatni krok w jego życiu. A jakby on to pięknie zrobił! jaki byłby pyszny! No, widziałbyś! Wziąłbyś go za Krzysztofa Kolumba, odkrywającego ziemię obiecaną! No, chciałbym ja tylko, żeby tu był Tomek!
Jim pomruczał trochę, ale ustąpił. Mówił tylko, że powinniśmy rozmawiać z sobą jak najmniej i to po cichu. Błysnęło w tej chwili, właśnie w sam czas, bośmy już stali pod parowcem. Wdrapawszy się na pokład, dość wysoko sterczący jeszcze nad wodą, szliśmy ostrożnie ku przodowi okrętu, po omacku, próbując nogą, gdzie trzeba stąpić, aby nie wpaść w jaki otwór, którego widać nie było. Natrafiliśmy jakoś na schodki do kajut wiodące: pierwsza z brzegu była otwarta, zaglądamy do niej, ciemno, ale gdzieś dalej błyska jakieś światełko i w tejże samej chwili dochodzą nas głosy.
Jim, szepcząc, że mu się niedobrze robi ze strachu, radzi uciekać. Już się więc zabieramy wracać na tratwę, gdy słyszę jakiś głos błagalnie jęczący:
— Zmiłujcie się, chłopcy, nademną. Przysięgam, że nie powiem ani słowa.
— Kłamiesz, Turner. Nie pierwszy raz tak robisz. Zawsze wymagasz, żeby ci dano więcej, niż innym, i zawsze dostajesz więcej, niż ci się należy, bo się odgrażasz, że wszystko wyśpiewasz, jeżeli ci nie dadzą tyle, co chcesz. Tym razem jednak przebrałeś już miarę. Podły jesteś, nikczemny i zdrajca, jakiego niema na świecie.
Jim poszedł zobaczyć, co się dzieje z tratwą, a ja aż drżę cały z ciekawości i powiadam sam sobie, że Tomek Sawyer nie odszedłby teraz za nic w świecie, a więc i ja nie odejdę, póki nie zobaczę, co się tu dziać będzie. Przykucnąłem tedy i czołgając się w wązkiem przejściu na czworakach, dopełzłem do kajuty, gdzie na podłodze leżał rozciągnięty człowiek jakiś! Ręce i nogi miał związane, a przy nim stało dwóch ludzi: jeden z latarką w ręku, drugi z pistoletem. Ten ostatni, mierząc do człowieka leżącego na ziemi, mówił:
— Och! zabiłbym cię! I powinienbym... Takiego, jak ty łotra!
A ten na podłodze dzwoni zębami ze strachu i błaga:
— Nie czyń tego, Bill, nie czyń... Nie powiem... nic już nie powiem. — Po ostatniem słowie ten z latarnią wybuchnął śmiechem i mówi:
— A prawda, że już nigdy nic nie powiesz! Nigdy w życiu nie wyrzekłeś większej prawdy.
I dodał jeszcze:
— Słyszycie, jak błaga? A gdybyśmy go nie związali, toby nas był zabił obudwu. I za co? Za nic! Tylko za to, że my swojego chcemy. Tylko za to. No, ale teraz nikomu już się odgrażać nie będziesz. Spuść pistolet, Bill.
A Bill na to:
— Żebym tak żyw był, jeśli spuszczę. Trzeba go zabić. Czy on nie uśmiercił w taki sam sposób starego Hatfelda? Czy nie zasłużył na śmierć?
— Ale ja nie chcę, żebyś go zabił, mam do tego swoje powody.
— Niech cię Bóg błogosławi za te słowa, Jakóbie Packard! Nie zapomnę ci tego, póki żyję! — mówi na pół z płaczem człowiek, leżący na podłodze.
Packard, nie zważając na jego słowa, powiesił latarnię na gwoździu, postąpił parę kroków ku miejscu, gdzie ja siedziałem skulony w ciemności, i skinieniem przyzwał ku sobie Bill’a. Statek tak się kołysał, że bojąc się, abym na nich nie wpadł, powędrowałem na czworakach dalej trochę i wsunąłem się do kajuty kapitana. W ciemności słyszę, że tuż za mną idzie Packard i także wchodzi do kajuty, a wychylając się we drzwiach woła:
— Tutaj, Bill, w kajucie jestem. Chodź tutaj...
Nim oba weszli do kajuty, wskoczyłem na policę, która zastępuje łóżko w kajutach, przycisnąłem się do ściany, dech wstrzymując, pełen rozpaczy, że tu przyszedłem. Oni, stojąc tuż obok mnie, położyli ręce na krawędzi policy i rozmawiają. Nie mogłem ich widzieć, ale wiedziałem, gdzie są, tak wódkę od nich czuć było. Przez cały czas ich rozmowy prawie nie oddychałem, trochę ze strachu, a głównie dlatego, że to, co słyszałem, aż mi dech w piersiach zapierało. Mówili cicho i z przejęciem: Bill chciał zabić Turner’a:
— Odgrażał się, że wszystko powie, i dotrzyma! Chociażbyśmy mu teraz oddali swoje części, to jużby nic nie pomogło, bo on nam nie daruje tego, cośmy zrobili. Zemści się na nas i wszystko wyśpiewa, zobaczysz. Najlepiej będzie odprawić go na wieczne odpoczywanie.
— I ja tak myślę — najspokojniej w świecie odpowiada Packard.
— A niech cię licho porwie! Myślałem, żeś ty temu przeciwny. No, kiedy tak, to dobrze. Pójdźmy, niech się to skończy.
— Poczekaj chwilkę, nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Posłuchaj. Dobrze jest komu w łeb strzelić, lepiej wszakże pozbyć się wroga bez hałasu, bo sensu niema umizgać się do szubienicy, jeżeli można postawić na swojem, bez narażenia własnej głowy. Albo nie?
— Pewno, że tak. Ale jakże to zrobić?
— Widzisz, ja myślę tak, zabrawszy z kajut, co się da, schowamy dobrze nasz łup na lądzie. A potem będziemy czekać. Za dwie godziny statek pójdzie na dno... Rozumiesz? Wtedy on ze statkiem razem utonie i niczyjej nie będzie w tem winy, że utonął. Przecież lepiej pozbyć się go takim sposobem, niż zabijać człowieka. Co do mnie, zawsze jestem przeciwny morderstwu, jeżeli bez niego obejść się można; to się i rozsądkowi sprzeciwia i moralności. Czy nie mam racyi?
— Pewno, że masz. A jeżeli okręt nie zatonie?
— Jeżeli chcesz, to możemy poczekać dwie godziny. Dlaczegoby nie?
— Dobrze. Poczekamy.
Wyszli, a ja zszedłszy z policy, tonąc w zimnym pocie, co tchu na pokład. Ciemno było, jak w studni, więc grubym szeptem wołam: „Jim!“ a on mi się odzywa z prawej strony, zblizka, ale tak, jak gdyby jęknął.
— Prędzej, Jim — mówię — nie pora stękać, ani plądrować po parowcu. Jest tu na okręcie trzech zbrodniarzy i jeżeli nie odczepimy ich łódki, żeby nie mogli dosięgnąć lądu, to jeden z nich będzie się miał zpyszna. Ale jeżeli im zabierzemy łódź, to wszyscy trzej pójdą w ręce szeryfa. Spieszmy się, Jim! Ja z prawej, ty z lewej strony, szukajmy. A potem na tratwę i...
— O Boże mój! Boże! Niema tratwy, niema! Odwiązała się i popłynęła z wodą! A my tutaj... bez tratwy!