Przygody Huck’a/Tom I/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Granowski i Sikorski
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Huck traci tratwę. — Mgła. — Dobrze spał. — Huck znajduje tratwę. — Śmiecie.

Wymiarkowawszy, że po trzech nocach żeglugi staniemy w Kairze, u przeciwległej granicy Illinois, tam, gdzie wpada rzeka Ohio, czekaliśmy tej chwili z upragnieniem, zdecydowani sprzedać tratwę, wsiąść na parostatek, popłynąć rzeką Ohio w górę, bo w tamtych stanach niewolnictwo było zniesione.
Ponieważ następnej nocy mgła się nad rzeką rozesłała, skierowaliśmy więc tratwę ku najbliższej, zaroślami pokrytej ławicy, aby tam przywiązać ją do drzewiny i mgłę przeczekać. Wziąwszy więc z sobą linę, wsiadłem w łódkę i podpłynąłem do ławicy. Widzę, sama młodzież leśna, cienkie drzewiny, jak pręty; wybrałem jednak drzewo, które mi się wydawało grubsze od innych, rosnące tuż nad wodą, na kanciastym występie ławicy, i około niego linę okręciłem. Że jednak prąd był silny, więc i bystro rwał z sobą tratwę w dół rzeki; drzewko, nie wytrzymawszy naporu, wyrwane z korzeniami, popłynęło wraz z tratwą. A tu mgła tak mnie otoczyła, że nietylko nic nie widzę, ale chwilowo ruszyć się nawet nie mogę. Tratwa zniknęła mi z oczu. Co żywo więc do łodzi, chwytam wiosło, odpycham się od brzegu, łódź ani drgnie. Pokazało się, żem jej w pośpiechu nie odwiązał. Rozplątuję więc węzeł, ale tak mi drżą ręce, że go zaciskam jeszcze mocniej; ledwo mu dałem rady.
Gdym wreszcie postawił na swojem, płynę, trzymając się zawsze brzegu ławicy; ale że miała ona zaledwie jakieś sześćdziesiąt łokci długości, więc gdym ją minął, znów otoczony mgłą gęstą i białą, nie wiedziałem ani gdzie jestem, ani gdzie się podziała moja tratwa.
Myślę więc sobie: wiosłować nie trzeba, a nuż natknę się na ławicę, albo na coś podobnego? A tak woda mnie sama poniesie! Siedzę więc spokojnie, choć mnie ręce swędzą, bo co to jest siedzieć nieruchomo i czekać, kiedy w tobie aż wre wszystko z niepokoju.
Huknąłem tylko na Jim’a i słucham. Odzywa mi się z dość znacznej odemnie odległości, ale zawsze odzywa się, więc we mnie duch wstępuje, biorę się do wioseł i płynę w kierunku, zkąd głos mnie doszedł, a słucham, czy nie odezwie się.
Po chwili daje się słyszeć po raz drugi, ale nie z przodu, lecz z prawej strony. Hukam raz jeszcze: odpowiada mi, ale tym razem z lewej strony i zawsze w tem samem niby oddaleniu. Rzuciłem tedy wiosło zniechęcony, bo widocznie plączę się tylko w gzygzak po rzece, a tratwa wciąż płynie prosto i na cal się do niej nie zbliżyłem.
Jim powinien był mieć rozum i widząc, co się dzieje, uderzać młotkiem w jaką blachę, raz po razie, żeby mnie za głosem prowadzić. Ale mu to na myśl nie przyszło, a takie hukanie przerywane bałamuciło mnie tylko jeszcze gorzej. Nie wiedziałem już gdzie się obrócić, a gdym je posłyszał po raz czwarty, z tyłu, po za sobą, tom już zupełnie głowę stracił. Do dziś dnia nie wiem, czy to hukał kto inny, czy też prąd kręcił łódką w koło.
Dawszy pokój wiosłowaniu, pilnie nasłuchiwałem; głos znów z tyłu się odzywa, ale w innem miejscu; wołam ciągle, a on odpowiada raz głośniej, to znów ciszej, jakby nas większa odległość rozdzielała. Mgła coraz gęstsza zasłania mi oczy, zatyka uszy, pcha się w gardło, człowiek nie wie, gdzie jest i co robi, bo gdziekolwiek się zwróci, zewsząd mgła wali się na niego i naciera, jak nieprzyjaciel na wojnie.
Niesie mnie fala, gdzie sama chce; raz o brzeg łódź uderzyła i zamajaczyły mi nad głową rozpostarte drzew gałęzie, jakby z za dymu przeglądające. Potem gwałtownie rzuca na lewo i wartko rwie naprzód, a ja siedzę z rękami założonemi, cały w mgłę białą spowity, i słucham uderzeń serca, które bije, bije jak młotem, silnie, prędko, że mi odetchnąć trudno.
Teraz już zrozumiałem, co się dzieje. Brzeg, o który się uderzyłem, musiał być krawędzią wyspy, a Jim po drugiej stronie. Nie była to marna ławica, bawełnianym krzewem zarosła, ale wyspa, co się zowie, pokryta lasem, zapewne ze sześć mil długa i o szerokości dobrze półmilowej.
Szumiało mi w uszach i drżałem cały, ale nie było rady, musiałem siedzieć spokojnie. Wiedziałem, że się posuwam naprzód, że robię cztery do pięciu mil na godzinę, ale każdy, kto się już znajdował w takiej przygodzie, powie to samo, co ja: płyniesz, a zdaje ci się, że stoisz w miejscu. Więcej nawet, przysiągłbyś, że już nie poruszysz się nigdy, a jeżeli napotkasz sterczącą z wody rafę lub kępę jakichś wodorośli i miniesz ją, to zapominasz zupełnie o tem, że to ciebie woda unosi, a tylko dech powstrzymując, myślisz: Ach! jak ona szybko ucieka! A jeżeli komu się zdaje, że nocą, na wodzie, wpośród mgły takiej nie straszno samemu człowiekowi, to radzę mu tylko, niech spróbuje.
Upłynęło tak z pół godziny... Hukam od czasu do czasu, a odpowiedź przychodzi do mnie z bardzo daleka. Radbym płynąć w stronę głosu, ale nie mogę, bo jestem wśród mnóstwa małych, bawełną zakrzewionych wysepek, które mi się niewyraźnie we mgle ukazują, gdy pomiędzy niemi przepływam. Czasami mgła zgęszcza się raptownie i wtedy, choć wąziutką, do kanału podobną, płynę odnogą, nie widzę krawędzi wysepek, wiem tylko, że są, bo łódź moja płynąc, ociera się o uschłe już krzewy i różne badyle, któremi brzeg zarasta. Tak się tam wśród tych wysepek rozlała po odnogach woda, tak kręto niósł mnie prąd, że płynąć za głosem, znaczyłoby to samo, co za błędnym gonić ognikiem. Głos się tam rozbijał i ginął i znów niespodzianie skądciś powracał, a pożytku nie przynosił żadnego.
Kilka razy musiałem szybko odpychać się wiosłem od brzegu, bo łódź z taką siłą pędziła i tak na brzegi nacierała, żem się bał, aby przypadkiem nie wysadziła wyspy z morza, jak oka z głowy. Tratwa, jako szersza, z większą trudnością przeciskała się tędy, przypuszczałem więc, że muszę teraz być bliżej, chociaż Jim prędzej płynął odemnie.
Sam nie wiem, jak to długo trwało, ale w końcu znalazłem się znów na szerokiem korycie rzeki i nie tracąc czasu, huknąłem, by dać znać o sobie. Nikt mi jednak nie odpowiedział. Przyszło mi do głowy, że Jim uderzył gdzie może o jaką rafę i rozbił się. Zmęczony straszliwie, wyciągnąłem się w łodzi jak długi, o nic już nie dbając, niech się tam dzieje, co chce. Ma się rozumieć, że nie miałem zamiaru spać, ale że byłem straszliwie senny, postanowiłem więc zdrzemnąć się chwilkę, jak kot, gdy zasypia nad mysią norą.
Musiałem jednak spać dłużej, niż kot przy norze, bo gdym się przebudził, gwiazdy świeciły jasno, mgła znikła bez śladu, a ja płynąłem środkiem rzeki, która tworzyła w tem miejscu szeroki zakręt półkolisty. Z początku nie wiedziałem gdzie jestem, zdawało mi się, że śnię, później jednak wszystko mi na myśl przychodziło, lecz tak powoli, jakby z daleka, jakby z przeszłego tygodnia.
Rzeka nadzwyczajnie była w tem miejscu szeroka, a po obu jej brzegach rosła taka gęstwina wysokich, drzew ciemnych, że podobną była nie do boru, lecz do ściany ogromnej, pod samo niebo sięgającej.
Przy świetle gwiazd niewiele można widzieć, dojrzałem jednak w znacznej od siebie odległości coś, co się wyraźną czerniło plamą na ciemnem tle wody. Podpływam i cóż się ukazuje: kilka bali razem związanych. Dalej jeszcze znów coś się czerni: pędzę ile mam siły i teraz dobrzem już trafił, bo była to właśnie nasza tratwa.
Z zadowoleniem prawdziwem przedostałem się z łódki na tratwę, a z jeszcze większem ujrzałem Jim’a. Spał sobie poczciwiec, z głową między kolana wsuniętą i ręką przyciskał wiosło. Drugie leżało na pomoście strzaskane, a cała tratwa usłana była gałęziami połamanemi, liściem i mokrą ziemią.
Nie tracąc czasu, położyłem się na pomoście pod samym nosem Jima i zaczynam ziewać, przeciągać się, niby to niechcący trącając Jim’a, aż wreszcie mówię.
— Jim, czy ja spałem? Czemuś mnie nie obudził?
— Święty Boże, to ty, Huck? Nie umarłeś? nie utonąłeś? powróciłeś? To dopiero szczęście! I to prawda, kochanie? prawda, że ja cię mam przed sobą? Niechże się na ciebie napatrzę, dzieciaku, niech cię pomacam... Więc ty, złotko moje, powróciłeś? I zdrów i cały? Ten sam Huck co dawniej, ten sam zupełnie? O dzięki-ż Tobie, Boże!
— Co się tobie stało, Jim? Czyś ty pijany?
— Ja pijany? albom ja pił? Albo ja miałem czem się upić?
— A dlaczegóż mówisz od rzeczy?
— Co mam mówić od rzeczy? Cóżem ja powiedział?
— Jakto! Nie wykrzykiwałeś, żem powrócił, żem nie utonął i różne takie facecye? Albożem ja się ztąd ruszał?
— Huck, spojrzyj mi w oczy. Patrz mi prosto w oczy, Huck. Powiadasz, żeś się ztąd nie ruszał?
— Ja? Wytłomacz-że mi, co to ma znaczyć? Nie ruszałem się ztąd, to pewna. Gdzieżbym ja mógł być?
— No, patrzcież, moi ludzie, coś się tu stało, coś się tu stało niedobrego!... Czy ja jestem ja, czy kto inny jest ja? Czy tu jest tu, czy gdzieindziej?
— Zdaje mi się, że ty jesteś ty, i że tu jest tu, ale zdaje mi się, że ci się trochę pomieszało w głowie, stary waryacie!
— No, to kiedy ja jestem ja, to mi odpowiedz na pytanie: Wziąłeś z sobą linę, czy nie wziąłeś, wsiadłeś z liną w łódkę, czy nie wsiadłeś, żeby uwiązać tratwę?
— Nie brałem liny i nie wsiadałem w łódkę. Gdzie miałem uwiązywać tratwę? Do czego?
— Nie miałeś uwiązywać tratwy? Słuchaj: nie wyrwała lina drzewka i nie popłynęła tratwa razem z drzewkiem, a ty nie zostałeś z łódką wpośród mgły?
— Jakiej mgły?
— Mgły! Tej, co była prawie przez całą noc. Czy nie hukałeś, czy ja ci się nie odzywałem, dopóki obaj nie przepadliśmy wpośród wysepek, tak że jeden nie wiedział, gdzie szukać drugiego. I czy nie uderzyłem o jedną z tych przeklętych wysepek, że mało mi się tratwa nie rozbiła, a ja sam o mało nie utonąłem? Nie było tego wszystkiego, powiedz? Nie było?
— Nie rozumiem cię, Jim. Nie widziałem ani mgły, ani wysp, nie hukałem i nie gubiłem ani drogi, ani ciebie. Siedziałem tu przez całą noc i rozmawiałem ciągle. Dopiero teraz, najwyżej przed dziesięcioma minutami, usnąłeś i zdaje mi się, że ja usnąłem także. Nie mogłeś przecie upić się w tak krótkim przeciągu czasu, więc śniłeś.
— Jakże mogło mi się śnić tyle rzeczy przez tak krótki przeciąg czasu?
— Widocznie musiało ci się śnić, skoro mówisz o tem, co nigdy nie miało miejsca.
— Kiedym ja to wszystko widział. Na własne oczy widziałem... jak najwyraźniej.
— Zdaje ci się, żeś widział, ale tego wszystkiego nie było. Zaręczam ci, że się ztąd wcale nie ruszałem.
Przez kilka minut Jim milczał, rozmyślając widocznie nad tem, cośmy mówili. W końcu rzecze:
— No, może być, że mi się to wszystko śniło, ale niech mnie kaczki zdepczą, jeśli miałem kiedy sen tak wyraźny i męczący.
— A tak! bo czasem sen zmęczy gorzej od prawdy. Ależ to sen zabawny, rozpowiedz-no mi go, Jim.
Tu Jim, głos zabrawszy, opowiedział mi wszystko, szczegół po szczególe, wszystko tak, jak było, tylko, ma się rozumieć, znacznie ubarwione. A potem zaczął znów od początku i każdy szczegół „tłómaczył“ po swojemu, bo sen podobny uważał za zesłaną z góry przestrogę. Najpierwej spotkana ławica oznaczać miała człowieka, który będzie chciał uczynić nam dobrze, ale przeszkodzi mu w tem „prąd“, czyli inny człowiek, który nas oddali od pierwszego. „Nawoływania“ znaczą, że od czasu do czasu będziemy ostrzegani, ale jeżeli nie będziemy się starali zrozumieć przestrogi, to one nietylko nie odwrócą od nas nieszczęścia, ale owszem, przyczynią go jeszcze. „Wysepki“ oznaczają przykrości, które spotkać nas mają od różnych osób kłótliwych, nizkiego charakteru i nieżyczliwie dla nas usposobionych, ale jeżeli będziemy się pilnować, nie wchodzić im w drogę i niczem ich nie drażnić, to ze spotkania z niemi wyjdziemy bez szwanku i z za „mgły gęstej“ wypłyniemy szczęśliwie na wodę jasną, czystą, to znaczy: dostaniemy się bez przeszkody do stanów, gdzie nie istnieje niewolnictwo i gdzie skończą się wszystkie kłopoty nasze.
— Tak, doskonale wytłómaczyłeś wszystko, co było snem — powiadam — ale wytłómacz-że mi, jakie ma znaczenie to, co snem przecież nie jest. Patrzaj...
I wskazałem mu na różne patyki i liście, zaściełające cały pomost tratwy, na wiosło, które w drzazgi poszło w chwili, gdy się niem odpychał od brzegu, w ciasnych odnogach wśród wysepek.
Jim patrzył to na grubą warstwę gałęzi, to na mnie, ale tak już widać sen mocno wbił mu się w głowę, że go z niej nie mógł usunąć. Dopiero po dłuższej chwili rzekł:
— Jakie to ma znaczenie? Zaraz ci powiem. Gdym zmordowany sterowaniem i wołaniem do ciebie szedł spać, tom czuł, że mi ledwie serce nie pęka z żalu za tobą. Gdym zaś, obudziwszy się, zobaczył obok siebie Hucka zdrowego i całego, tom się mało nie rozpłakał z radości i gotów byłem przed tobą paść na kolana i nogi twoje całować. Ty zaś przez cały ten czas o tem tylko myślałeś, jakby starego Jim’a okłamać i wystrychnąć na durnia. Otóż to wszystko, co pokład zaśmieca, jest obrazem twego myślenia, bo śmieciem są ludzie, którzy obrzucają błotem swoich przyjaciół i zabawę znajdują w ich zawstydzaniu.
To rzekłszy, podniósł się z miejsca i powolnym krokiem idąc ku budzie, wszedł do jej wnętrza. Nic więcej nie rzekł, ale i tego dosyć było. Uczułem się tak lichy, że mogłem był nieledwie całować nogi murzyna.
Z kwadrans upłynął, nim się przemogłem, żeby pójść upokorzyć się i przyznać do winy przed Murzynem, alem to uczynił i co więcej, nigdy tego nie żałowałem. Nigdym też później nie bawił się jego kosztem, a i wówczas nie byłbym się bawił, gdybym był przewidział, że Jim tak weźmie żart ten do serca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.