Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Pogrzeb. — Król bierze się do interesów. — Huck w strachu.

Skradając się na palcach, podsłuchiwałem podedrzwiami obu kompanów, ale chrapali obaj na wyścigi, uspokojony więc, zszedłem na dół. Cisza była zupełna. Przez szparę w drzwiach zajrzałem do jadalni, gdzie czuwający przy trumnie spali najsmaczniej, kiwając się na krzesełkach. Z jadalnego pokoju wchodziło się do saloniku, gdzie leżał nieboszczyk, drzwi zaś, łączące oba pokoje, były otwarte; świeciło się i tu i tam. Salon miał jeszcze drzwi drugie, wychodzące na korytarz, którym zszedłem; i te były otwarte; zajrzałem, niema nikogo, prócz nieboszczyka. Zapuszczam się głębiej w korytarz z zamiarem dojścia do głównych drzwi wchodowych. Zamknięte! klucza nawet niema w zamku... Powracam więc niepewny, co czynić, wtem słyszę... schodzi kto ze schodów. Nie mając gdzie się podziać, wpadam do salonu, przekonany, że jedynem miejscem dla ukrycia pieniędzy jest trumna... Wieko na niej do połowy zsunięte odkrywało twarz umarłego, przysłoniętą całunem i górną część korpusu. Zbliżywszy się do trumny, wsunąłem worek pod wieko, poniżej złożonych na krzyż rąk nieboszczyka, których niechcący dotknąłem. Aż mnie dreszcz przeszedł, takie były zimne! Odskoczywszy od trumny, skryłem się za drzwiami.
Osobą, schodzącą z góry, była Marya-Janina. Powolnym, lekkim krokiem zbliżywszy się do trumny, uklękła przy niej i długo patrzyła na rysujące się przez całun kształty głowy i ramion, a potem cichutko zapłakała, nie wydając żadnego jęku. Wysunąwszy się ze swej kryjówki i mijając drzwi jadalnego pokoju, zajrzałem przez szparę, żeby się upewnić, czy mnie kto ztamtąd nie widział. Nie! wszystko było w porządku, śpiący kiwali się na krzesłach, jak poprzednio.
Położyłem się nareszcie, ale nijako mi było: tyle miałem zachodu, tyle ryzyka i nie tak się stało, jak potrzeba. Leżę i rozmyślam: jeżeli pieniądze zostaną, gdzie są, to wszystko dobrze, bo jak tylko oddalę się ztąd o jakie sto mil, Marya-Janina list mój odebrawszy, każe wykopać trumnę, otworzy ją i pieniądze znajdzie. A nuż stanie się całkiem inaczej? A jeśli pieniądze zostaną znalezione przez ludzi, którzy przyjdą wieko zaśrubowywać. Wtedy co? król je zabierze, jak swoje, i dużo wody upłynie, zanim kto je odebrać zdoła. Brała mnie ochota zejść jeszcze na dół i wyjąć z trumny worek, ale już mi odwagi nie starczyło. Z każdą chwilą ranek był bliższy, mógł więc ktoś obudzić się i schwytać mnie na gorącym uczynku. Cóż wtedy będzie, gdy mnie złapią z sześcioma tysiącami dolarów, których nikt mi przecie do pilnowania nie oddawał?
Gdy zszedłem rano na dół, pokój bawialny był zamknięty i nie było w nim nikogo z obcych, oprócz wdowy Bartley i nas. Uważnie patrzyłem na wszystkich, starając się wymiarkować z ich twarzy, czy co nie zaszło, ale twarze nic mi nie powiedziały.
Około południa zjawił się przedsiębiorca pogrzebowy z pomocnikami, ustawił na środku pokoju parę krzeseł, inne zaś porozstawiał w salonie i jadalni. Patrzę, wieko od trumny leży tak samo, jak w nocy, ale w obecności tylu osób nie śmiałem zajrzeć pod nie.
Tymczasem ludzie napływali. Panny, oraz panowie stryjowie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie krzeseł, w głowach trumny, a goście za nimi. Poważnie było i uroczyście, panienki tylko i stryjowie płakali z cicha, głowy pochyliwszy i chustki trzymając przy oczach. Nie było słychać nic, prócz cichego łkania, szurania nóg po podłodze i ucierania nosów, zauważyłem bowiem, że nigdy ludzie nie ucierają tak często nosa, jak na pogrzebie, a czasem także i w kościele, podczas pięknego kazania.
Gdy już wszystkie miejsca zajęto, przedsiębiorca, ubrany czarno, ostrożnie, jak kot, stąpając, zaczął szykować zebranych i ustawiać. Nie wymieniwszy ani słowa, jednych wysuwał naprzód, drugich cofał, innych zbliżał lub oddalał od sąsiadów, najpóźniej przybyłym wskazywał miejsca lub drogę im torował, a wszystko to czynił w milczeniu, na migi, bez żadnego prawie szelestu. Ustawiwszy zebranych, czuwał pod ścianą. Nie widziałem człowieka, któryby, tak zręcznie jak on, skradał się, prześlizgiwał, przeciskał i pewien jestem, że wędzonej szynce łatwiej się uśmiechnąć niż jemu.
Przy pożyczonym melodykonie, skrzypiącym jakoś, usiadła jedna z pań i grać zaczęła. Wszyscy śpiewem zawtórowali muzyce i zrobił się taki hałas, że, mojem zdaniem, najprzyjemniej było nieboszczykowi, który nic nie słyszał. Wreszcie ucichł śpiew. Przed trumną stanął wielebny Hobson, lecz gdy uroczyście rozpoczął mowę, podniósł się nagle, jakby z pod ziemi, taki wrzask i lament, że aż w uszach trzeszczało. Był to pies, który wył tak zapamiętale, że ksiądz zamilkł, chcąc przeczekać to wycie. A pies wyje i wyje! Była to rzecz bardzo nieprzyjemna, ale jak jej zaradzić!
W reszcie długonogi przedsiębiorca, skinąwszy na kaznodzieję, jakby chciał mu powiedzieć: „Bądź pan spokojny — ja to biorę na siebie“, wyszedł z salonu. Wycie wzmagało się z każdą chwilą, tak, że nawet myśli własnej człowiek usłyszeć nie mógł. W parę minut po zniknięciu przedsiębiorcy w otworze, prowadzącym do podręcznej piwniczki, dało się słyszeć potężne uderzenie; pies zakończył przeraźliwe wycie straszniejszym jeszcze skowytem i umilkł — a wielebny Hobson rozpoczął swoje kazanie od tego miejsca, na którem je urwał. I znów za chwilę widać było ramiona przedsiębiorcy, przesuwające się pod ścianami, prędko, cicho, jakby się ślizgał lub płynął. Wróciwszy na swoje miejsce, wyprostował się, szyję wyciągnął, usta rękami zasłonił i ponad głowami ludzkiemi rzucił kaznodziei dwa wyrazy, głośnym wymówione szeptem: „Szczura złapał!“ Trzeba było widzieć zadowolenie, jakie się odmalowało na wszystkich twarzach, bo naturalnie wszyscy chcieli wiedzieć przyczynę psiego lamentu. Taka ot drobnostka, niby nic nie znacząca, zyskuje człowiekowi życzliwość i poważanie ogółu. Nie dziwi mnie też wcale popularność, którą cieszył się w miasteczku przedsiębiorca — zasługiwał na nią zupełnie.
Po mowie pastora bardzo dobrej, lecz trochę za rozwlekłej i za nudnej, dorwał się do głosu król, plotąc trzy po trzy. Gdy nakoniec przebrzmiały jego słowa, zbliżył się przedsiębiorca do trumny i zaczął wieko przyśrubowywać. Aż poty na mnie uderzyły! Na szczęście, obyło się bez niespodzianki. Wieko dociągnął, dopasował, zaśrubował, cicho, zręcznie, prędko. Już po wszystkiem! a ja nie wiem, czy pieniądze są w trumnie, czy nie... A nuż, myślę sobie, wyciągnął kto worek ukradkiem? A jeśli po moim liście Marya-Janina każe wykopać trumnę i nic nie znajdzie... Co wtedy będzie? Co ona o mnie pomyśli? Mogą mnie jeszcze wsadzić do więzienia. Niech tam! myślę sobie... niech pieniądze przepadną! Będę siedział cicho, nie napiszę ani słowa, niech się co chce dzieje... Chciałem wszystko dobrze urządzić, a jest gorzej, niż było, sto razy gorzej, niechaj więc wszystko dyabli wezmą!...
Pochowano wreszcie nieboszczyka. Wieczorem ruszył król w odwiedziny do przyjaciół, którym śród różnych czułości napomknął, że parafianie wyglądają go z upragnieniem, że śpieszyć się musi z interesami, ze sprzedażą majątku, żeby czemprędzej wracać do domu, gdzie nikt go zastąpić nie może. Przyczem nadmienił, że obaj z Wiliamem postanowili zabrać do Anglii dziewczęta.
Wiadomość ta pozyskała ogólne uznanie, było bowiem bardzo pożądane, żeby biedne sieroty powróciły do ojczyzny, do krewnych i przyjaciół. Dziewczęta niemniej też były zadowolone i nagliły stryja do sprzedaży, zapewniając go, że będą na czas gotowe. Aż mi się serce krajało, gdym patrzył na radość tych biednych panienek, okradanych przez dwóch niegodziwców, ale nie w mojej było mocy przeszkodzić temu.
Jakoż licytacya murzynów, gruntów i domów została naznaczona na trzeci dzień po pogrzebie — „ktoby zaś chciał kupić z wolnej ręki przed tym terminem, uczynić to może bez przeszkody.“
Nazajutrz przyjechali dwaj kupcy, którym król sprzedał troje murzynów po bardzo przystępnej cenie, dwóch synów do Memfis, a matkę do Orleanu. Myślałem, że i murzynom i panienkom serce pęknie przy pożegnaniu, tak rzewnie wszyscy płakali; mnie samemu aż łzy stały w oczach. Nigdy, choćbym miał żyć sto lat, nie zapomnę, jak murzyni rzucali się na szyję panienkom, jak całowali je po rękach, jak one same płakały, oddając im pocałunki i uściski! Byłbym chyba nie wytrzymał i do wszystkiego się przyznał, gdybym nie był wiedział, że taka podstępna sprzedaż jest nieważna i że za jaki tydzień lub dwa murzyni powrócą do domu.
Sprzedaż ta narobiła w mieście hałasu i nie podobała się ludziom. Gorszono się takiem rozłączeniem matki z dziećmi, mówiono, że stary Piotr nigdyby tego nie uczynił, że brat i spadkobierca powinienby postępować podług przekonań nieboszczyka. Opinia zwróciła się przeciw królowi, ale stary osioł z uporem szedł na przebój, nie zważając na perswazye księcia, który doradzał ostrożność i ganił postępowanie swego towarzysza.
Dzień następny miał być dniem licytacyi. O świcie budzi mnie ktoś. Patrzę: król i książę stoją przy mnie mocno zgnębieni.
— Byłeś przedwczoraj w moim pokoju? — pyta król.
— Nie, najjaśniejszy panie — bo tak zawsze kazał mówić do siebie po za obcymi.
— A wczoraj rano, albo wieczorem?
— Nie, najjaśniejszy panie.
— Daj słowo, że prawdę mówisz.
— Słowo daję, najjaśniejszy panie, że prawdę mówię. Nie postałem w pokoju waszej królewskiej mości od tej pory, jak byliśmy tam wszyscy razem z panną Maryą-Janiną.
— A nie widziałeś, żeby tam kto wchodził? — pyta znów książę.
— Nie, jaśnie oświecony książę, nie pamiętam, żebym kogo widział.
— Przypomnij sobie.
Udałem, że sobie przypominam, i korzystając z myśli szczęśliwej, powiadam:
— Widziałem, że wchodzili tam parę razy murzyni.
Aż ich podrzuciło obydwóch. Z początku niby zdziwieni, zrobili potem taką minę, jakby się tego właśnie spodziewali.
— Jakto! Wszyscy razem?
— Nie, nie wszyscy, a przynajmniej nie wszyscy odrazu. Zdaje mi się nawet, że raz tylko widziałem, jak kilku razem wychodziło z pokoju.
— Kiedyż to było?
— W sam dzień pogrzebu, rano. Dość późnym nawet rankiem, bom zaspał tego dnia. Schodziłem właśnie po drabinie, gdym ich zobaczył.
— No, mów-że dalej, mów... Cóż oni robili?
— Nic nie robili. Wyszli z pokoju na palcach i na palcach odeszli.
— To oni! Niewątpliwie oni! — zawołał król, z miną wielce zafrasowaną. Stali przez chwilę zakłopotani, aż wreszcie książę, śmiejąc się, jakby kto piłą po szkle pociągał, rzecze:
— Nikt tak nie umie udawać, jak murzyni. Ktoby to pomyślał! Na całe gardło szlochali, wyjeżdżając! Gdybym miał kapitał na założenie teatru, zarazbym ich wziął na aktorów. Za tanio ich sprzedałem... za tanio!
— Książę, a gdzie jest przekaz wystawiony przez ich nabywcę?
— Gdzież ma być? W banku. Jutro dopiero płatny.
— Chwała-ż Bogu! Nic nie stracone.
Wtedy ja, udając nieśmiałego, wtrącam:
— Alboż się stało co złego?
— A tobie co do tego? — wrzasnął król. — Pilnuj własnego nosa i własnych interesów, jeśli masz jakie. Rozumiesz?!
— Trzeba trzymać język za zębami — rzekł do księcia — i słowa nikomu nie mówić. Na wekslu jest podpis nabywcy, przez niego trafimy do murzynów. Tymczasem ani mru-mru... Nikomu!
Schodzą z drabiny, a książę znów, niby z uśmiechem, rzecze:
— Prędko się sprzedało i niewiele zarobiło. Zawsze tak bywa!...
— Chciałem zrobić jak najlepiej — odciął się król ze złością — wiedziałeś przecie, że nam pilno. Jeżeli grozi nam strata... której zresztą może zapobiegnę, czyjaż w tem wina? Tak samo twoja, jak i moja!
— Gdybyś był słuchał mojej rady, to murzyni byliby jeszcze tu, a my już nie.
Król znów coś na to odburknął i nawet głośniej niż tego wymagała ostrożność, poczem złajał mnie za to, żem mu natychmiast nie powiedział o murzynach, wychodzących z jego pokoju, i na końcu zwymyślawszy samego siebie od ostatnich, dodał:
— Wszystko dlatego, żem sobie odmówił należytej wygody i wstawałem zawcześnie. Dyabła zjem, jeżeli to kiedy uczynię.
Gdy odeszli, rad byłem wielce, zwaliwszy wszystko na murzynów, którym przecie nie zaszkodziłem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.