Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Huck opowiada. — Panienka prosi o przebaczenie. — Za firanką. — Trzeba schować pieniądze.

Gdy się wszyscy rozeszli, król zapytał Maryę-Janinę, czy może mu dać osobny pokój, na co dziewczyna odpowiedziała, że ma tylko jeden gościnny i to niewielki, który odda stryjowi Williamowi. Dla stryja Harvey’a przeznacza swój własny, który jest większy, sama zaś przeniesie się do pokoju sióstr i prześpi na kanapce, a mnie pomieści w pokoiku na górze, maleńkim wprawdzie, ale czystym. Król przyjął ofiarowany sobie pokój, mówiąc, że chłopak służący (to niby ja) może sypiać na pięterku.
Poszliśmy więc za Maryą-Janiną, która pokazała nam nasze pokoje, skromnie urządzone, ale czyściutkie i miłe. Obiecała też, że wyniesie ze swego pokoju suknie i różne drobiazgi, które zapewne zawadzać będą stryjowi, król jednak nie pozwolił na to. Suknie wisiały na ścianie, a osłaniała je perkalowa firanka, zwieszająca się aż do ziemi. W jednym rogu pokoju stał stary kufer, w drugim pudełko z gitarą, a wszędzie mnóstwo cacek i drobiazgów, któremi panienki lubią ozdabiać swoje mieszkania. Król, zapewniając, że takie fatałaszki czynią pokój przyjemniejszym, nie kazał ich uprzątać. Pokój oddany księciu był znacznie mniejszy, moja zaś górka okazała się prawdziwą ciupką, ale wygodną i schludną.
Późnym już wieczorem podano doskonałą kolacyę, na którą zeszli się wszyscy zaproszeni. Ja stałem za krzesłami księcia i króla, innym usługiwali murzyni. Marya-Janina częstowała wszystkich, przepraszając za ciasteczka nieudane, za konserwy niesmaczne, za kurczęta chude i niedość kruche, jednem słowem, powtarzała to wszystko, co mówi każda pani domu, przeświadczona o dobroci potraw a polująca na komplementy. Ciągle też ktoś się odzywał:„Co pani robi, żeby ciasteczka były tak rumiane?“ albo: „Zkąd pani bierze tak przewyborne pikle?“ albo: „Takich kompotów nikt nie podaje!“ i różne inne rzeczy w tym rodzaju. Ot! gadanina sobie, jak to zwykle bywa przy kolacyi.
Gdy wszyscy wstali, ja i ta dla swej wargi „zajączkiem" zwana, poszliśmy jeść do kuchni, podczas gdy starsze pomagały murzynom sprzątać ze stołu. Zajączek zaczął mnie wypytywać o Anglię i o mały włos nie złapałem się porządnie kilka razy. Pyta naprzykład:
— Widziałeś kiedy króla?
— Którego? Wilhelma czwartego? Spodziewam się że widziałem i to nieraz. Bywa w naszym kościele.
Wiedziałem, że Wilhelm czwarty już nie żyje, alem nie dał poznać tego po sobie.
— Jakto? Bywa w kościele regularnie?
— Co niedziela! Ławka jego stoi naprzeciwko naszej... po drugiej stronie ambony.
— A ja myślałam, że król mieszka stale w Londynie.
— Naturalnie. Gdzieżby miał mieszkać?
— A wy mieszkacie w Sheffield?
Złapałem się! Dla wybrnięcia z kłopotu, musiałem udać, żem się zadławił kosteczką kurczęcia. Dopiero po chwili odpowiadam:
— Bywa regularnie, gdy bawi w Sheffield, to jest w lecie, podczas kąpieli morskich.
— Co ty mówisz? Sheffield przecie nie nad morzem.
— A któż mówił, że nad morzem.
— Ty mówisz.
— Nie.
— Nie mówiłeś?
— Nie mówiłem.
— Mówiłeś!
— Nie mówiłem.
— Nie mówiłeś? Więc cóżeś mówił?
— Mówiłem o kąpielach morskich.
— A widzisz! Przecież Sheffield nie leży nad morzem?
— Słuchaj, panienko, piłaś kiedy wodę mineralną „Congrets?“
— Piłam!
— Czy jeździłaś do Congrets pić ją?
— Ależ, tu ją piłam.
— No, to tak samo i Wilhelm czwarty! Nie potrzebuje jeździć do morza, żeby wziąć kąpiel.
— Zkądże więc bierze wodę morską?
— Ztąd, zkąd ty brałaś mineralną: z beczułki. W pałacu królewskim w Sheffield jest ogromny kocioł, bo król chce mieć wodę gorącą. Nie mogą mu przecie grzać tej wody w samem morzu! Jakżeby ją przywieźli gorącą?
— A! teraz rozumiem. Dlaczegoż nie mówiłeś tak odrazu. Nie bylibyśmy stracili tyle czasu na sprzeczkę.
Gdy tak rzekła, widzę, żem wybrnął cało i rad jestem z siebie. Ale za chwilę znów pyta:
— I ty także bywasz w kościele?
— Bywam... regularnie.
— Gdzież siadasz?
— Gdzieżby, jak nie w naszej ławie?
— W czyjej ławce?
— W naszej.. w ławce twego stryja, Harvey’a.
— A na cóż stryjowi ławka?
— Jakto, na co? Gdzież będzie siedział?
— Ja myślałam, że stryj nie siedzi w kościele, tylko stoi na ambonie?
Bogdajże mnie! Zapomniałem, że stryj jest kaznodzieją!
Dławiąc się tedy kosteczką kurczęcia, myślę nad tem, jak wybrnąć. Wreszcie powiadam:
— Niechże cię nie znam! Więc tobie się zdaje, że jeden jest tylko kaznodzieja w kościele?
— A na cóżby ich miało być więcej?
— A któżby kazanie miał dla króla? Jakaś ty zabawna! Tam jest kaznodziejów... ni mniej, ni więcej, tylko... siedemnastu!
— Siedemnastu! Chryste Panie! Oj, nie chciałabym słuchać ich wszystkich, choćbym zaraz potem miała pójść prosto do nieba! Siedemnastu! to chyba w jeden dzień nie skończą? Tygodnia na to potrzeba!
— Dziecko jesteś. Codzień mówi inny.
— A cóż reszta robi?
Nic. Kręcą się po kościele, czasem który do ołtarza się zbliży, zaśpiewa... Ale po większej części nic nie robią.
— To pocóż jest ich tylu?
— Po co? Dla parady. Nie rozumiesz tego?
— Nie, nie rozumiem. U nas parada nazywa się głupstwem... Powiedz mi, jak się w Anglii obchodzą ze służącymi? Czy lepiej, niż my z murzynami?
— Nie. Służących mają tam za nic. Z psami się lepiej obchodzą.
— A nie dają im, tak jak u nas, dni wolnych: po tygodniu na Wielkanoc i na Boże Narodzenie i w rocznicę czwartego lipca?
— Nigdy w życiu! Jakto zaraz widać, żeś nigdy nie była w Anglii! Wiesz, co ci powiem, Joasiu (poprawiłem się czemprędzej), jak rok długi, nie mają ani jednego dnia wolnego. Nigdy nie chodzą ani do cyrku, ani do teatru, ani na targ murzynów, ani nigdzie.
— Ani do kościoła?
— Ani do kościoła!
— A ty przecie zawsze bywasz w kościele?
Masz tobie! Znów się złapałem, zapomniawszy, żem w służbie u stryja. Dalejże więc tłomaczyć, że nie jestem zwyczajnym sługą, tylko chłopcem służącym, a to zupełnie co innego, że chcąc nie chcąc, muszę chodzić z państwem do kościoła i siadać z nimi w ławce, bo takie jest prawo. Ale jakoś mi to nie szło i chociaż dużo naplotłem, widać było, żem Joasi nie zadowolnił.
— Słuchaj — rzecze w końcu — słowo uczciwe dajesz, żeś mi kłamstwa nie nagadał?
— Słowo uczciwe.
— Ani jednego kłamstwa?
— Ani jednego. Sama prawda.
— Połóż rękę na tej książce i powtórz, żeś prawdę mówił.
Spojrzałem na książkę i widzę: słownik! Położyłem więc na nim rękę i powtarzam: „prawdę mówiłem.“ Łaskawiej jakoś na mnie spojrzała, ale pomyślawszy trochę, znów mówi:
— No, teraz wierzę, ale nie wszystkiemu. Głupia byłabym, gdybym ci we wszystkiem wierzyła.
— W co wierzyć nie możesz, Joasiu? — zapytała nagle Marya-Janina, wchodząc do kuchni razem z Zuzanną. — Nie masz prawa zarzucać mu kłamstwa; niedelikatnością jest tak się odzywać do obcego, który przybył zdaleka, nie mając tu nikogo ze swoich. A gdyby kto tak mówił do ciebie?!
— Ty zawsze, Mary-Jasiu, spieszysz na ratunek tym, których nikt nie zaczepia. Ja mu tylko powiedziałam, że mnie nie można okłamywać. Tyle tylko... ani słowa więcej! Zdaje mi się, że to mu nie zaszkodzi!
— Tobie nic do tego, czy mu zaszkodzi, czy nie zaszkodzi. Jest obcym i gości w naszym domu, a zatem nie masz prawa narażać go na przykrości.
— Ale, Mary-Jasiu, on mówił...
— Mniejsza o to, co mówił, to jego rzecz. A twoją rzeczą być dla niego uprzejmą i obchodzić się z nim tak, aby nie uczuł, że jest w obcym kraju i między ludźmi obcymi.
Słuchając, mówię do siebie: I ja pozwalam, żeby stary nicpoń okradał taką dobrą panienkę!
Zaraz potem i Zuzanna zgromiła Joasię! No, miałaż się zpyszna dziewczynina!
Mimowoli więc znów mówię sobie: I tę także pozwalam okradać! To już dwie.
Wreszcie Marya-Janina raz jeszcze wzięła się do Joasi, słodko, łagodnie... Po jej przemowie, Joasia stajała jak wosk na słońcu i... w płacz.
— Dobrze już, dobrze — mówią starsze. — A teraz przeproś go.
Przeprosiła! I jak ładnie przeprosiła! Jak prawdziwa panienka. Aż miło było słuchać, jak przepraszała, i gotów byłem popełnić jeszcze tysiące kłamstw, żeby mnie tak samo przeprosiła.
Znów też powiedziałem sobie: I tę okradać pozwalam! To już trzy, a wszystkich trzech razem i każdej zosobna szkoda!
Gdy już było po przeprosinach, panienki usiłowały rozweselić mnie, żebym czuł się jak u siebie w domu. A mnie tak było smutno, taki mnie wstyd ogarniał, żem sobie ciągle powtarzał: nie dam ich okraść! Zwrócę im te pieniądze albo pęknę.
Wyniosłem się więc — niby to spać, i zostawszy sam, tak myślę: czy wymknąć się pocichutku do tego doktora i wyznać mu prawdę? Nie, to na nic. Doktór powoła się na mnie, a w takim razie król i książę nie daruje mi. Czy może wyznać wszystko Maryi-Janinie? Nie! i to na nic. Nie potrafi ukryć tego, co wie, twarz ją zdradzi, spojrzenie... oszuści drapną z pieniędzmi i po wszystkiem. Jeśli zaś Marya-Janina uda się pod czyją opiekę i cała sprawa na jaw wyjdzie, to mnie w nią wmieszają... Nie, tego nie chcę. Jeden tylko jest sposób. Trzeba, żebym ja ukradł te pieniądze i żeby nikt mnie nie podejrzywał. Po ukryciu ich, gdy już będę ztąd daleko, na rzece, napiszę do Maryi-Janiny, gdzie są schowane. Najlepiej będzie ściągnąć je tej nocy, bo... kto wie? Ten doktór może udaje tylko, że z placu ustąpił? może ich dziś jeszcze ztąd wykurzy, a jak nie dziś, to jutro?
Jakoż pociemku trafiwszy do pokoju księcia, obmacałem w nim wszystkie sprzęty i wszystkie kąty, następnie zaś przeszedłem do pokoju króla. Ale szukanie pociemku nie przydało się na nic, a świecy zapalić nie mogłem. Postanowiłem więc zaczaić się i podsłuchiwać. Na odgłos kroków, chciałem wpaść pod łóżko, ale nie mogąc w pośpiechu trafić do niego, schowałem się za firanką między sukniami Maryi-Janiny i czekam.
Weszli obaj i zamknąwszy drzwi za sobą, zaglądają pod łóżko. Dobrze się stało, żem tam nie trafił. Każdemu, kto się chce ukryć, najpierwej przychodzi na myśl wleźć pod łóżko, dlatego też książę odrazu tam zajrzał. Gdy siedli obok siebie, król szepce:
— Pocóżeś mnie tu wołał? Mów, czego chcesz, a prędko, trzeba było raczej zostać na dole i mamrotać psalmy żałobne, niż schodzić im z oczu i ułatwiać rozmowę o nas.
— Słuchaj, królu, powiem ci tak: Nie jestem spokojny, nie dobrze się tu święci. Doktora ciągle mam w głowie. Powiedz mi, co zamyślasz? Ja mam już plan i zdaje mi się, że dobry.
— Masz plan? Jaki?
— Żebyśmy ztąd drapnęli, nie czekając jutra. Zabrać to, co mamy w ręku i — na tratwę, tem bardziej, że to, co mamy, dostało się nam bez trudu! Gwałtem prawie wciśnięto nam w ręce te pieniądze, które bylibyśmy musieli wykraść, by do nich powrócić. Głosuję więc za ucieczką natychmiastową.
To mi się nie podobało. Przed godziną byłoby mi to obojętne, ale teraz czułem się mocno niezadowolony z takiego pokrzyżowania mych planów. Na szczęście, królowi nie podobał się projekt księcia.
— Co? — powiada. — Wynosić się, nie sprzedawszy tego, co nam zapisane. Wynosić się po waryacku, a majątek wartości ośmiu lub dziesięciu tysięcy dolarów niech sobie leży i czeka? I to majątek, który sprzedać można za... gotówkę.
Książę bronił swego zdania, dowodząc, że mu ta zdobycz wystarcza i że nie chce okradać sierot ze wszystkiego, co posiadają.
— Sam nie wiesz, co mówisz! — żywo zawołał król. — Sieroty stracą tylko te sześć tysięcy, a padnie ofiarą nabywca nieruchomości, bo gdy wyjdzie na jaw nasze oszustwo, licytacya będzie unieważniona, a sprzedane nieruchomości wrócą do masy. Sieroty więc zostaną właścicielkami swego domu. Czy to dla nich nie dosyć? Młode i zdrowe, mogą pracować na życie. Nie stanie im się zresztą żadna krzywda. Ile to jest na świecie dziewcząt prawdziwie biednych, nad któremi nikt się nie rozczula!
Póty gadał, aż przekonał księcia, który jednak radził prędszą ucieczkę, ze względu na doktora. Ale król na to:
— Niech go dyabli wezmą! Co on nam zrobi? Wszystkich osłów, co do jednego, mamy za sobą, a to przecież znaczy całe miasto!
Po chwili rzekł książę:
— Mniemam, że te pieniądze źle są schowane. — Duch wstąpił we mnie. Teraz to już napewno uroni jakieś słówko!
— Dlaczego?
— Bo Marya-Janina jutro zabierze suknie, lub przyśle po nie murzyna, który zobaczy worek. Czy myślisz, że murzyn, widząc złoto, nie wsunie łapy do worka?
— Jaką ty masz głowę! — dziwił się król i zaraz podszedłszy do firanki, szukać pod nią zaczął tuż przy mnie.
Przyciśnięty do ściany, jak deska, prawie nie oddychałem, chociaż febra mnie trzęsła ze strachu na myśl, co ze mną zrobią, gdy mnie przyłapią. Na szczęście, król znalazł worek, nie podejrzewając nawet mej obecności. Wziąwszy skarb, włożyli go w słomę siennika, pod piernatem, w przekonaniu, że tam jest najbezpieczniejszy, murzyn bowiem, który przyjdzie słać łóżko, wzruszy tylko pierzynę, nie dotykając siennika.
Zaledwie jednak byli na połowie schodów, już miałem worek i przemknąwszy się z nim do swej izdebki, schowałem go tam tymczasowo. Miałem zamiar wynieść go po za dom, bom był pewien, że wszystko przewrócą do góry nogami, gdy spostrzegą stratę pieniędzy. Potem położyłem się, nierozebrany i, rzecz prosta, nie mogłem zasnąć. Po niejakim czasie słyszę: król z księciem wracają na górę. Zsunąwszy się tedy z siennika, leżę na podłodze, tuż przy drabinie. Oczy i słuch wytężam, czekając... Ale cicho... nic!
Przeczekawszy dopóki się wszystko w całym domu nie uciszyło, zszedłem pocichu z drabiny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.