Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

„Czy to oni?“ — Śpiewy żałobne. — „Możemy się bez nich obejść.“ — Straszny moment.

Wiadomość o przybyciu „braci“ zmarłego rozbiegła się w lot po miasteczku. Nie upłynęło dziesięciu minut, gdy ze wszystkich ulic i uliczek ściągali ciekawi z takim pośpiechem, że niektórzy po drodze dopiero kładli surduty. Niebawem otoczył nas tłum, który z każdą chwilą wzrastał: wszystkie okna, wszystkie drzwi pełne były ciekawych, a co chwila dawało się słyszeć pytanie:
— Czy to oni?
Ktoś z tłumu czuł się w obowiązku odpowiadać:
— A któżby, jak nie oni?
Przecisnąwszy się wreszcie do domu, ujrzeliśmy na ganku trzy synowice zmarłego, które wyszły na nasze spotkanie. Marya Janina była naprawdę ruda, ale taka śliczna, że aż strach, i tak uradowana z przyjazdu stryjów, że z oczu jej i z twarzy jasność biła.
Król roztworzył ramiona, w które Marya Janina rzuciła się bez wahania, ta zaś z wargą zajęczą, objęła za szyję księcia. Powitania i uściski trwały tak długo, że wszyscy patrzący, głównie zaś kobiety, płakały ze wzruszenia, na widok miłości rodzinnej, tak potężnej.
Po chwili król ukradkiem szturchnął księcia (na własne oczy widziałem), obejrzał się wokoło i zobaczył trumnę, stojącą w rogu pokoju na dwóch krzesłach. Wtedy jeden drugiemu położył rękę na ramieniu, a drugą, wolną, podnieśli do oczu i tak trzymając się, krokiem uroczystym szli ku trumnie. Rozstępowali się wszyscy, miejsce im czyniąc, umilkły rozmowy i szepty, mężczyźni pozdejmowali kapelusze i pochylili głowy, zewsząd słychać było: „Cyt! cyt!“ i zrobiło się raptem tak cicho, że słyszeć mogłeś szpilkę upadającą. Stanąwszy przy trumnie, pochylili się nad nią i długo patrzyli na nieboszczyka, a potem wybuchli takim płaczem, że słyszano go zapewne o dziesięć mil naokoło. W tym płaczu objęli się obaj za szyję, król wsparł podbródek na ramieniu księcia, książę na ramieniu króla i zalewali się obaj potokiem łez. Nietylko oni płakali: wszystkim obecnym płynęły z oczu łzy tak rzęsiste, że aż wilgotno było w pokoju. Potem obaj bracia uklękli przy trumnie i wsparłszy czoło o jej krawędź, pogrążyli się w cichej modlitwie. Trzeba było widzieć, jakie to wywarło wrażenie. Zaczęli wszyscy łkać głośno, a już te biedne dziewczęta aż się zanosiły od płaczu. Ile było kobiet, każda podeszła do dziewcząt i uroczyście całowała je w czoło, potem zaś spoglądała w niebo i szlochając, z żalem widocznym ustępowała miejsca następnej. Zbliżała się druga, trzecia i znów ta sama historya — aż fe!
Po dość długiej chwili niemego pogrążenia się w modlitwie, król powstał, postąpił kilka kroków na przód i, mocując się ze wzruszeniem, które głos mu łzami przerywało, miał krótką mowę o strasznym ciosie zarówno dla niego, jak i dla dotkniętego kalectwem brata, który to cios osładza im tylko współczucie drogich sąsiadów i łzy ich, z serca płynące... Prawił dalej, że wdzięczności swojej nie jest w stanie wyrazić wszystkim obecnym, gdyż słowa zimne do stwierdzenia jego uczuć nie wystarczają. Jednem słowem, plótł trzy po trzy tak długo, że aż się niedobrze robiło. Wreszcie wykrztusiwszy „Amen“ odwrócił się jeszcze do trumny i znów ryknął płaczem.
Zaledwie rozbrzmiało „Amen,” ktoś z obecnych zaintonował psalm żałobny, z którym zespolili wszyscy swe głosy, jak w kościele. Muzyka dobrą jest rzeczą, zwłaszcza gdy człowieka aż mdli pod sercem od pomyj i otrąb życia. Taki śpiew uczciwy a potężny przywraca zdrowie.
Po skończonym śpiewie, król znów mleć zaczął językiem:
— Ja i synowice moje — wołał — będziemy szczęśliwi, jeżeli bliżsi przyjaciele rodziny zechcą pozostać na wieczerzy, ku uczczeniu pamięci nieboszczyka.
Ponieważ usta jego śmierć na wieki zamknęła, więc on, Horvey, znając z listów przyjaciół brata, w jego imieniu zaprasza: Wielebnego Hobson’a, dziekana Lot’a Horvey, Ben’a Bucker, Abner’a Shackleford, pana Levi Bell, doktora Robinsona i ich żony, oraz wdowę Bartley.
Wielebny Hobson razem z doktorem Robinsonem znajdowali się wtedy na przeciwnym końcu miasta, obaj na jednem polowaniu; doktór wyprawiał chorego na tamten świat, a kaznodzieja przysposabiał go do tej podróży. Adwokat Bell był w Louisville, ale wszyscy inni byli obecni, każdy więc podszedł do króla, zamienił z nim uścisk ręki i dziękował za pamięć.
Król przedłużał rozmowę tak zręcznie, że się o wszystkiem dowiedział.
Podczas rozmowy Marya Janina przyniosła list, pozostawiony przez stryja, a król czytał go głośno i znów łzy nad nim wylewał. W liście tym stało, że nieboszczyk zapisuje dom mieszkalny, oraz trzy tysiące dolarów w złocie synowicom; garbarnię zaś razem z kilkoma innymi domami i gruntami, oraz trzy tysiące dolarów w złocie zostawia braciom swoim Harvey’owi i William’owi. Gdy zaś list wskazał, że całe sześć tysięcy są w piwnicy, oświadczyli zaraz panowie „bracia“ gotowość zejścia po pieniądze dla prędszego ukończenia interesów, mnie zaś kazali towarzyszyć ze świecą.
Zamknęliśmy za sobą drzwi od piwnicy, a gdy po niedługiem szukaniu znaleźli oszuści worek ze złotem, rozsypali je na podłodze, żeby nacieszyć się ponętnym dla nich widokiem. Jak też się królowi oczy iskrzyły! Uderza księcia po ramieniu i powiada:
— Ładny widok, co? Ładniejszy od „wielkiej tragedyi,“ co?
Książę zgodził się na to.
— Jak ci się zdaje, książę, czy to nie są skutki naszej wiary w Opatrzność? Pokazuje się, że na niej człowiek wychodzi doskonale. Różnych innych sposobów próbowałem, ale przekonywam się, że ten najlepszy.
Każdy inny byłby się zadowolnił samym widokiem sporego worka, ale im tego było za mało: musieli przerachować wszystko, co do sztuki! Gdy okazał się brak czterystu piętnastu dolarów, król rzekł:
— A niechże go licho porwie! gdzie on podział resztę?
— Ha! cóż robić! — rzekł książę. — Chory był człowiek, straciwszy pamięć, pomylić się musiał w rachunku. Podług mnie, nie trzeba mówić o tem, że brak pieniędzy, bez których obejść się przecie możemy.
— Zapewne; możemy się obejść. Nie idzie o te kilkaset dolarów, ale o ścisłość w rachunkach, które koniecznie czyste być muszą! Trzeba te pieniądze zanieść na górę i przeliczyć je wobec wszystkich, żeby nikt nie śmiał nas podejrzywać. Skoro nieboszczyk pisze w liście, że zostawia sześć tysięcy dolarów, to rozumiesz chyba, że...
— Rozumiem — przerywa książę — rozumiem. Sami pokryjemy deficyt — i z własnej kieszeni wyciągnął złote dolary.
— A to wyborny pomysł, książę. Wyborny! Nie dla kształtu masz głowę. No, niechże i ja stary dopomogę do utrzymania naszej dobrej sławy! — i to mówiąc, wydobywał z kieszeni sztuki złota.
Mało nie pękli ze złości, ale dołożyli tyle, ile do sześciu tysięcy brakowało.
— Słuchaj — powiada książę — przyszła mi jeszcze jedna myśl. Idźmy na górę, zliczmy pieniądze, a potem oddajmy wszystko dziewczętom.
— A wiesz, książę, żeś do pomysłów jedyny! Świetny pomysł, najświetniejszy, jaki komu kiedykolwiek przyszedł do głowy!
Gdyśmy wrócili na górę, król wobec zgromadzonych, wyliczył pieniądze, układając je w dwadzieścia rulonów, po trzysta sztuk w każdym. Wszyscy oblizywali się na nie, jak nie przymierzając, kot na mleko, a oczy gorzały im niby świece. Gdy złożono wszystkie dolary do worka, król przemówił:
— Mili przyjaciele! biedny mój brat, którego śmiertelne szczątki w tej oto trumnie spoczywają, wspaniałomyślnym się okazał dla tych biednych sierotek bez ojca i matki, które ukochał i do łona swego przytulił. Tak, lecz my, którzyśmy go znali, wiemy, że byłby się okazał stokroć wspaniałomyślniejszym, gdyby nie obawa skrzywdzenia braci. Tak, byłby się nim okazał! Jestem pewny, ze zamiary jego zgaduję. Jakimiż więc bylibyśmy braćmi, gdybyśmy zamiary jego niweczyli? Jakimiż bylibyśmy stryjami, pozbawiając mienia te słodkie, te biedne owieczki, tak gorąco przez niego ukochane? I to kiedy? teraz, gdy on w trumnie spoczywa! Jeśli znam Williama, a znam go dobrze, to pewien jestem, że i on... Lecz pocóż mówić za niego? niech sam za siebie odpowie...
Tu zaczął robić palcami znaki księciu, który patrząc na niego przez chwilę, wzrokiem osłupiałym, rzucił się w końcu na szyję brata z wielką radością, bełkotał: „gu! gu! a-gu!“ i całował zapamiętale:
Wtedy król powiada:
— Wiedziałem, że tak będzie i mniemam, że wszyscy tu obecni nie wątpią teraz o zdaniu brata mego w tej sprawie. Chodźcie tu, Maryo, Janino i Zuzanno, chodź i ty, młodociana Joasiu, bierzcie te pieniądze, bierzcie wszystko, jako dar tego, który w trumnie spoczywa, zimny wprawdzie, lecz z sercem radości pełnem.
Tu Marya-Janina rzuca mu się na szyję, a Zuzanna i ta z wargą zajęczą obejmują księcia, który je ściska i całuje. Obecni cisną się do nich ze łzami w oczach, a ściskając oszustów, powtarzają:
— Zacne, poczciwe dusze! Jacy szlachetni! Ach! ktoby się spodziewał!
Na chwilę przedtem jakiś wysoki mężczyzna, z kościstemi szczękami wszedłszy do pokoju, przysłuchiwał się i przypatrywał wszystkiemu z wielką uwagą, nie mówiąc ani słowa. Do niego także nikt się nie odezwał, bo właśnie wtedy miał król mowę, której wszyscy słuchali. Między innemi król prawił:
— Najbliższych przyjaciół nieboszczyka na dziś prosiłem, na jutro zaś wszystkich zapraszam, wszystkich, bo nieboszczyk wszystkich poważał, wszystkich kochał i dlatego przystojną jest rzeczą, aby wszyscy w pogrzebowej orgii uczestniczyli.
Tu książę, nie mogąc dłużej wytrzymać, pisze na kawałeczku papieru „Nie orgia, ale „stypa,“ stary głupcze!“ i coś bełkocząc, podaje zwitek królowi ponad głowami zebranych. Ten przeczytał, schował do kieszeni i powiada.
— Biedny William, kaleką jest, ale serce ma zdrowe, pisze mi oto, żebym wszystkich zaprosił na pogrzeb. Ale może być spokojnym... wszak tego pragnę!
I najspokojniej prawi jeszcze po dwakroć o tej orgii, kończąc z powagą:
— Mówię: orgia nie dlatego, żeby to było wyrażenie ogólnie przyjęte, bo jest niem „stypa“, ale dlatego, że jest to wyraz najwłaściwszy. „Stypa“ w Anglii wyszła już z mody, mówimy teraz orgia, a to dlatego, że wyraz ten rzecz samą lepiej maluje. Ma on dwoiste pochodzenie: od greckiego orgo, na otwartem miejscu, na swobodzie, pod gołem niebem, i od hebrajskiego jeesum, wkopywać, grzebać, chować. Tak więc wyrażenie „orgia pogrzebowa“ znaczy dosłownie, pogrzeb publiczny, pogrzeb, w którym wszyscy uczestniczą.
Tego już było za wiele. Człowiek z kościstemi szczękami parsknął mu śmiechem w same oczy, reszta nie była pewna, co o tem myśleć. Ten i ów się odzywa. „Czy tak, doktorze?“ — a Abner Schackleford mówi:
— Doktorze Robinson, słyszałeś? Wiesz? Przyjechali bracia nieboszczyka! To jest właśnie Harvey Wilks.
Król uśmiecha się przymilająco i skwapliwie wyciągając rękę, woła:
— Więc to jest doktór i przyjaciel mego najukochańszego brata? Ja... ja...
— Precz z ręką! — odpowiada doktór. — To niby pan masz mówić po angielsku? Pan nawet naśladować nie umiesz czystej wymowy angielskiej! Pan masz być bratem Piotra Wilks? Oszustem jesteś, niczem więcej!
Trzeba było widzieć, jak te słowa były przyjęte! Otoczyli wszyscy doktora, starając się uspokoić go, i przekonać, że Harvey naprawdę jest Harveyem, że wszystkich zna nazwiska i wie nawet, jak się psy miejscowe nazywają. Prosili doktora, błagali, zaklinali, żeby nie czynił przykrości Harvey’owi i biednym dziewczętom, ale wszystko na próżno, bo doktór ciągle powtarzał, że człowiek, który chce uchodzić za Anglika, a nie umie naśladować angielskiego akcentu, jest oszustem i kłamcą. Biedne dziewczęta garnęły się do króla i płakały, aż tu raptem doktór napada na nie:
— Byłem przyjacielem waszego ojca i waszym, więc ostrzegam jako przyjaciel i jako człowiek uczciwy, który was pragnie ustrzedz od krzywdy i od kłopotów, żebyście się odwróciły od tego łotra i nie miały żadnych stosunków z włóczęgą, z oszustem, tumaniącym ludzi swoją greczyzną i hebrajszczyzną. Oszust ten nie wiadomo zkąd pozbierał nazwiska i podowiadywał się faktów, a wy to bierzecie za dowody i dajecie się oszukiwać, do czego dopomagają wam jeszcze ci wszyscy, którzy powinniby mieć rozum za was i za siebie. Maryo-Janino Wilks, znasz mnie jako bezinteresownego przyjaciela? Posłuchaj mojej rady: wypędź z domu tego przybłędę i wydrwigrosza, błagam cię, uczyń to! czy mnie posłuchasz?
Marya-Janina wyprostowała się i podniosłszy głowę niby królowa, rzecze.
— Oto moja odpowiedź. — I przy tych słowach złożyła w ręce króla worek ze złotem.
— Weź, drogi stryju te pieniądze — dodała — umieść je tak, jak będziesz uważał za najkorzystniejsze dla nas i nie dawaj nam żadnego pokwitowania.
Obecni zaczęli bić oklaski i tupać nogami na znak zadowolenia, a król, podniósłszy głowę, uśmiechał się dumnie.
— Dobrze — rzecze na to doktór — ja umywam ręce od tej sprawy. Ale ostrzegam was, że przyjdzie chwila, w której gorzko będziecie opłakiwały dzień dzisiejszy. — Po tych słowach wyszedł z pokoju.
— Gdy to nastąpi, doktorze — zawołał król szyderczo — poślemy po pana, żebyś je leczył, — na co wszyscy parsknęli śmiechem, mówiąc, że doskonale odciął doktorowi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.