Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Na drugi dzień, pod wieczór, staliśmy w cieniu brzóz, porastających wysepkę, wsuniętą prawie w sam środek rzeki. Na obu brzegach widać było porządnie zabudowane wioski, czy miasteczka, a król i książę naradzali się, jakimby sposobem można w nich trochę grosza zarobić. Jim wyraził królowi nadzieję rychłego ujrzenia nas, bo ciężko mu było i nudno leżeć związanemu w budce podczas naszej nieobecności. W samej rzeczy, za każdym odjazdem naszym zostawał związany, bo gdyby się kto trafił pod nieobecność naszą i zobaczył murzyna samego, zarazby wziął go za zbiega i pojmał. Uznawszy słuszność narzekań Jima, książę postanowił wymyślić co innego.
Jakoż ustroił Jima w ubranie króla Lear’a: w długi szlafrok z perkalu w wielkie kwiaty, w perukę z białego włosienia i takież same bokobrody, potem zaś, wziąwszy farbę, której używał do malowania dekoracyj, pomalował twarz, uszy, szyję i ręce Jim’a na piękny kolor sinawo-niebieski, tak, że Jim wyglądał jak topielec po dniach dziesięciu leżenia w wodzie. Niech mnie kaczki zdepczą, jeżeli widziałem kiedy w życiu podobne dziwadło! Nie dość na tem! wziąwszy deseczkę, książę wielkiemi literami napisał na niej:
Przybiwszy deseczkę do żerdzi na kilka stóp wysokiej, postawił ją tuż u wejścia do budki. Jim niezmiernie czuł się zadowolony, zwłaszcza, że książę wmówił w niego zupełne bezpieczeństwo. Gdyby jednak zawitał na tratwę ktoś nieproszony, Jim powinien był wyskoczyć z budki i ryknąć jak dzikie zwierzę dla odstraszenia napastników.
Nasi monarchowie chcieli znów próbować „wielkiej tragedyi,“ która taki im dochód przyniosła, ale nie byli pewni, czy uczynić to mogą bezpiecznie, wiadomość bowiem o przedstawieniu miała czas rozejść się po wybrzeżu. Książę oznajmił, że się na parę godzin położy i mózg do roboty zapędzi, dla wymyślenia czegoś, co będzie miało powodzenie w tak lichej mieścinie prowincyonalnej. Król zaś bez żadnego planu postanowił zajrzeć do drugiej, mniejszej, z dwóch wiosek, które mieliśmy przed oczyma, ufając, że „Opatrzność“ (a ja myślę, dyabeł) obdarzy go zyskiem niespodziewanym.
Na ostatnim przystanku pokupowaliśmy wszyscy zapasowe ubranie, król ubrał się w swoje, radząc mi włożyć nową odzież. Usłuchałem go, ma się rozumieć. Wówczas to zobaczyłem po raz pierwszy na własne oczy, jak suknie zmieniają człowieka. Król, cały czarno ubrany, wyglądał na prawdziwego gentleman’a. W codziennych łachmanach podobien był do włóczęgi i szachraja, ale teraz, gdy, zdjąwszy z głowy biały, o szerokich kresach kapelusz, schylił w ukłonie siwą głowę, łagodnie się przytem uśmiechając, to miał minę tak wspaniałą, a tak przytem świętobliwą i poważną, że każdy uznałby w nim wychodzącego wprost z arki starego Lewiticusa.
O jakieś trzy mile od miasteczka stał w przystani już od kilku godzin parowiec, gotów do odpłynięcia z towarem. Rzecze więc król:
— Ubrany jestem tak porządnie, że śmiało uchodzić mogę za kogoś, przybywającego z Saint Louis, z Cincinnati, albo też z innego wielkiego miasta. Podpłyń więc, Huck, do parowca: przybędziemy na nim do miasteczka.
Nie potrzeba mi było mówić dwa razy, gdy szło o przejechanie się na parowcu. Pierwej jednak należało dopłynąć do brzegu i ztamtąd dopiero powędrować na przystań. Po wyjściu na ląd spostrzegliśmy siedzącego na kłodzie młodego chłopca, o poczciwej twarzy głuptasa, który z powodu silnego upału ocierał pot z czoła. Obok niego leżało parę dobrze wypchanych torb podróżnych.
— Dokąd zmierzasz, młodzieńcze? — zagadnął król.
— Czekam na parowiec, gdyż jadę do Orleanu.
— Siadaj do naszej łódki. Mój służący dopomoże ci przenieść torby. Pomóż-no temu panu, Adolfie (Adolfem byłem ja).
Pomogłem i wsiedliśmy we trzech do łodzi. Młodzieniec wyraził swoją wdzięczność, gdyż ciężko mu było z pakunkami na taki upał. Na pytanie, dokąd jedziemy, król odpowiedział, że przybywa zdaleka, że całą podróż odbył wodą, że dziś rano wylądował w nadbrzeżnej wiosce, a teraz śpieszy dla zobaczenia się ze starym, dawno niewidzianym przyjacielem.
Na to rzecze młodzieniec:
— Zobaczywszy pana, powiedziałem sobie: Pewien jestem, że to nie kto inny, tylko pan Wilks, a jeśli to on, to w samą porę przybywa. Potem znów myślę: Nie! to nie on; zkądżeby pan Wilks łodzią płynął? Pan pewno nie pan Wilks, co?
— Nie. Nazywam się Blodgett, Aleksander Blodgett, dodać nawet muszę: Wielebny Aleksander Blodgett, gdyż jestem niegodnym sługą Pańskich ołtarzy. Ale pomimo to szczerze mi żal pana Wilks’a, że nie przybył w porę, zwłaszcza, jeśli mu co na tem zależało. Mam jednak w Bogu nadzieję, że żadnej nie poniósł straty.
— Majątkowej nie poniósł, bo czy tak, czy owak, wszystko odbierze, ale stracił wiele, bo nie był przy śmierci swego brata, Piotra. Może on o to nie dba, kto go tam wie? ale brat byłby dał wiele, żeby go tylko ujrzeć przed śmiercią. W ostatnich tygodniach o niczem innem nie mówił! Nie widzieli się od lat młodzieńczych, drugiego zaś brata, Williama, Piotr nigdy w życiu nie widział. William jest głuchoniemy i ma zaledwie lat trzydzieści kilka. Piotr i Jerzy, najstarsi, przyjechali tu, Jerzy ożenił się, ale w przeszłym roku umarł i żona także umarła. Teraz, gdy i Piotr umarł, dwóch tylko braci zostało Harvey i William; nie zdążyli oni przybyć w porę.
— Czy nie dano im znać o chorobie brata?
— Jakżeżby nie! Miesiąc temu czy dwa, gdy Piotr zachorował po raz pierwszy, zaraz ich uwiadomiono, bo Piotr ciągle mówił, że już do zdrowia nie powróci. Widzi pan, Piotr bardzo był słaby, a córki Jerzego są za młode, aby z nich miał towarzystwo. Chyba tylko z jednej Maryi Joanny, tej rudej... ale i z tej widać nie miał pociechy, bo po śmierci Jerzego i jego żony czuł się okropnie osamotniony, nie wiele dbając o życie. Gwałtownie pragnął widzieć Harvey’a... no i Williama także, ma się rozumieć... a głównie dlatego, że należał do tych ludzi, którzy nie mogą znieść myśli napisania testamentu. Zostawił też list do Harvey’a z wyrażeniem swej woli co do podziału gotówki i majątku nieruchomego, bez krzywdy córek po Jerzym. Ledwie go namówili, żeby ten list napisał!
— Kiedy się spodziewają przyjazdu Harwey’a? Gdzie on mieszka?
— O! aż w Anglii, w Sheffield! Jest kaznodzieją, a tu nigdy w życiu nie był. Może niema czasu przyjechać, a może też i listu nie otrzymał... Kto go wie?
— Smutno to, bardzo smutno, że nie dożył nieborak widzenia się z bratem! A pan do Orleanu jedziesz, młodzieńcze? Wszak tak?
— Tak, ale nie na tem koniec mojej podróży, w przyszłą środę siadam na okręt i płynę do Rio Janeiro, gdzie mieszka mój wuj.
— O! to długa podróż! Ale piękna, bardzo piękna; zazdroszczę ci jej, młodzieńcze. Więc najstarsza jest Marya Joanna? A młodsze w jakim wieku?
— Marya Janina ma dziewiętnaście, Zuzia piętnaście, a Joasia niema jeszcze czternastu. Ta ostatnia oddaje się dobrym uczynkom i ma zajęczą wargę.
— Biedne dziewczęta! Same jedne na świecie wśród tylu serc obojętnych!
— No! mogłoby im być gorzej. Stary Piotr miał przyjaciół, ci nie pozwolą żeby się dziewczętom krzywda stała. Jest Hobson, kaznodzieja Baptystów, jest dziekan Lot Hovey i Levi Bell, adwokat i doktór Robinson i żony ich i wdowa Bartley i inni jeszcze. O! jest sporo. Z tymi, których wymieniłem, Piotr żył najściślej i nieraz o nich wspominał w listach do krewnych, będzie więc łatwo Harveyowi szukać przyjaciół.
Król wciąż pytał i wypytywał, aż wszystko wycisnął z młodzieńca. Niech mnie kaczki zdepczą, jeżeli cokolwiek pominął.
— Dlaczego chciałeś, młodzieńce, iść pieszo do przystani?
— Miałem obawę, czy taki wielki parowiec zechce się zatrzymać dla zabrania jednego pasażera, nie zawsze to czynią parostatki.
— Czy Piotr Wilks miał się dobrze?
— Oho, i jak jeszcze! Posiadał domy i grunt; mówią, że zostawił kilka tysięcy gotówki, dobrze ukrytej.
— Kiedy umarł?
— Wczorajszej nocy.
— Więc pogrzeb zapewne jutro?
— Tak; około południa.
— Ach, tak! to bardzo smutne rzeczy, ale prędzej, czy później wszyscy umierać musimy. Najważniejsza rzecz — być na śmierć przygotowanym.
— Tak, proszę pana, tak. I mama to samo zawsze mówiła.
Gdyśmy się zbliżyli do parostatku, ładowanie miało się już ku końcowi i niebawem też odpłynął. Król ani wspomniał o wejściu na pokład, daremnie się więc cieszyłem nadzieją przejażdżki. Gdy już okręt odpłynął, król kazał wiosłować z pół mili jeszcze, a potem wysiadłszy na ląd w miejscu samotnem i cienistem, powiada:
— Ruszaj teraz czemprędzej, sprowadź tu księcia i niech z sobą weźmie torbę podróżną, tę nową, a gdybyś go nie zastał na tratwie, to go odszukaj w miasteczku. Powiedz mu, że ma tu przyjść natychmiast!
Domyśliłem się, o co mu chodzi, ale nie powiedziałem ani słowa. Gdym nareszcie powrócił, przyprowadzając z sobą księcia, kazali mi ukryć czółno, a sami usiedli na kłodzie. Król opowiedział księciu wszystko, co się od tego głuptasa dowiedział, a starał się mówić nie po naszemu, lecz po angielsku, i udawało mu się to wcale nieźle. Nie potrafię go naśladować, ale przekonany jestem, że mówił dobrze.
— Książę, a jakże będzie z głuchoniemotą? Potrafisz? — pyta w końcu.
— Nie troszcz się o to — odpowiedział — na scenie grywałem już role głuchych i niemych.
Po długiem oczekiwaniu ujrzeliśmy wielki parowiec pasażerski z Cincinnati. Na dany znak zatrzymał się i przyjął nas na pokład, ale gdy kapitan zawiadomiony został, że mamy wysiadać o cztery mile dalej, mało nie oszalał ze złości i zaklął się, że nas nie wysadzi. Król jednak, nie tracąc krwi zimnej, powiada:
— Jeżeli pasażer może zapłacić po dolarze za milę, byle tylko przybyć w porę na miejsce, to parowiec może chyba go zabrać. Jak panu się zdaje?
Kapitan złagodniał i gdyśmy się zrównali z miasteczkiem, wysadzono nas na ląd. Widząc nadpływający parowiec, kilkunastu ludzi zebrało się na wybrzeżu i czeka...
Na zapytanie króla, gdzie mieszka pan Piotr Wilks, jeden z nich odpowiedział cicho i łagodnie:
— Bardzo nam przykro, ale co najwięcej powiedzieć panu możemy, gdzie wczoraj jeszcze mieszkał Piotr Wilks.
Wtem, jakby sprężyną podrzucony, stary oszust zatacza się, chwieje, potem upada na mówiącego i oparłszy brodę na jego ramieniu, łzami polewa mu plecy, jęcząc:
— Ach, nieszczęście, nieszczęście! Niema już brata naszego! Porzucił nas, a my nie zdążyliśmy pożegnać go. Ach! co za straszna niespodzianka!
Poczem, szlochając ciągle, dawał palcami jakieś znaki księciu, który, niech mi głowę zetną, jeżeli kłamię, wypuściwszy z rąk torbę, na poczekaniu płaczem wybuchnął. Jeżeli widział kto kiedy na świecie takich oszustów, to ja nie wiem, czem jestem!
Zaraz też wszyscy zebrani, okazując współczucie, łagodzili ich rozpacz. Ten wziął jedną torbę, ów drugą, trzeci podał królowi ramię, czwarty podtrzymywał księcia szlochającego, inny jeszcze opowiadał królowi o ostatnich chwilach zmarłego brata. Król powtórzył to zaraz na palcach księciu i znów obaj uderzyli w taki płacz po nieboszczyku garbarzu, jak gdyby stracili dwunastu apostołów. Niech na całe życie w murzyna się zmienię, jeżelim widział kiedy coś podobnego! Aż się wstyd robi człowiekowi, że należy do tego samego rodu ludzkiego!