Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Granowski i Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Przez cały dzień książę z królem pracowali zawzięcie, urządzając scenę: zawiesili kurtynę, przygotowali oświetlenie, a gdy wieczór nadszedł, sala napełniła się w jednej chwili mnóstwem ludzi. Gdy już napłynęło tyle, że nie było gdzie szpilki wetknąć, książę, który stał u wejścia dla odbierania pieniędzy, okrążył dom, wszedł na scenę, stanął przed kurtyną i miał przemowę do publiczności. Zaczął od wychwalania tragedyi, którą miano przedstawiać, mówiąc, że aż włosy wstają na głowie, aż się serce kraje, tyle w niej rzeczy nadzwyczajnych. A potem prawił jeszcze o wielkości Keana starszego, który podjął się odegrania głównej roli, i dopiero doprowadziwszy publiczność do stanu zniecierpliwienia, kazał podnieść kurtynę.
W tejże chwili ukazał się na scenie... król na czworakach, całkiem nagi, ale cały pomalowany w pręgi i koła, na wszystkie kolory, jakie są, co go czyniło podobnym do ruszającej się tęczy. Wtoczył się i... było to mocno nieprzyzwoite, ale okropnie zabawne. Ludziska aż się pokładali ze śmiechu, a gdy król przestał brykać i wierzgać, wyjechawszy na czworakach za kulisy, zaczęli tak tupać i klaskać z okrzykami: „Powtórzyć! powtórzyć!“ że powrócił i znów wyprawiał te same sztuki. I co tu dziwić się ludziom, kiedy, przekonany jestem, krowa pękałaby ze śmiechu, widząc, jak ten stary idyota kozły fika i dziwowisko z siebie wyprawia.
Gdy już skończył naprawdę, książę spuścił kurtynę, wyszedłszy do publiczności, złożył jej głęboki ukłon, poczem oznajmił, że z powodu niecierpiących zwłoki zobowiązań, które zaciągnął w Londynie, gdzie w teatrze Drury Lane wszystkie miejsca już są rozkupione, tylko dwa razy jeszcze odbędzie się przedstawienie „wielkiej“ tragedyi. Jeżeli zaś udało mu się zabawić szanowną publiczność i przynieść jej pożytek moralny, to prosi, aby mu tego dowiodła, polecając go swoim znajomym.
Tu składa ukłon po raz drugi i chce odchodzić, ale zewsząd słychać pytania:
— Jakto? Już po wszystkiem? Na tem koniec?
Książę z miłym uśmiechem „tak“ odpowiada. Tu dopiero zaczęła się awantura! Wszyscy krzyczą jak jeden; „Okpił nas! oszust! łotr!“ Wszyscy powstawszy z miejsc, cisną się na scenę, żeby „słynnych“ aktorów w ręce dostać. Wtem wysoki jakiś, postawny mężczyzna wskakuje na ławkę i woła:
— Panowie! Posłuchajcie! Słówko tylko!
Zatrzymali się i słuchają.
— Niema co mówić: okpili nas, grubo okpili! Ale nie widzę racyi, żebyśmy się oddawali całemu miastu na pośmiewisko i żeby wszyscy wiedzieli, jak daliśmy się okpić dwu przybłędom. Mam racyę? co? Mojem zdaniem, najlepiej będzie wyjść ztąd spokojnie, chwalić widowisko i okpić naszych współobywateli tak, jak nas okpiono. Będziemy przynajmniej w towarzystwie. Czy mam racyę?
— Ma się rozumieć! Ma się rozumieć! — wołają wszyscy — Sędzia mówi rozsądnie!
— No, więc kiedy tak, ani słowa nikomu! Rozejdźmy się i namawiajmy każdego na tragedyę.
Nazajutrz w całem mieście o tem tylko mówiono, jak zajmujące, jak wspaniałe było przedstawienie wczorajsze. Sala zapełniła się szczelnie i tak samo zakpiono z publiczności. Po przedstawieniu król i książę wrócili razem ze mną i zasiedliśmy do kolacyi, ale około północy powiedzieli nam, żebyśmy tratwę skierowali na środek rzeki, a odpłynąwszy o parę mil od miasta, ukryli ją.
Na trzeci wieczór sala znów była nabita ciekawymi, przyszli zaś ci sami, których już tu widziałem. Stojąc razem z księciem u wejścia, zauważyłem, że każdy z wchodzących ma czemś wypchaną kieszeń, albo pod surdutem coś kryje, domyśliłem się więc natychmiast, że to nie perfumy, ani cukierki. Węch mam dobry, pewien też byłem, że to koszyki z jajami zgniłemi, z takąż kapustą i tym podobnemi łakociami. Odczuwałem też węchem kota zdechłego, pewny będąc, że nawet jest sporo tej zwierzyny. Wszedłszy na chwilę do widowni, uczułem powietrze tak ciężkie, że trudno było wytrzymać. Gdy sala była już pełna, książę dał jakiemuś oberwańcowi ćwierć dolara z rozkazem zastąpienia go przy wejściu przez kilka minut, sam zaś obszedł dom wokoło, chcąc niby wejść na scenę tylnemi drzwiami. Ja za nim, ale w tej chwili, gdyśmy się znaleźli w ciemności, pod boczną ścianą domu, powiada mi książę na ucho:
— Przyśpiesz kroku, a gdy przerzedzą się domy, bierz nogi za pas i pędź w stronę tratwy, jakby cię sto dyabłów goniło.
Jednocześnie prawie dopadłszy do tratwy, natychmiast ruszyliśmy z miejsca, wśród ciemności zmierzając ku środkowi rzeki, której prąd unieść miał tratwę, jak można najdalej od „tragedyi.“ Milczeliśmy wszyscy, ja zaś pojąć nie mogłem, jak sobie pocznie stary król nieszczęsny, z salą pełną słuchaczy, tak wrogo usposobionych. To mu się tam dopiero dostanie! Tymczasem król nasz wysuwa się z budki i mówi:
— Cóż, książę, bardzo tam było gorąco?
Pokazało się, że do miasta wcale nie chodził.
Siedzieliśmy pociemku, dopóki nie odniosła nas woda o jakie mil dziesięć od miasteczka. Wtedy dopiero zapaliwszy światło, wieczerzaliśmy, a król i książę aż się za boki brali ze śmiechu na myśl o „szanownej publiczności“.
— Osły! Kapuściane głowy. Odrazu wiedziałem, że pierwsi sprowadzą drugich, żeby sobie nic nie mieć do wyrzucenia. Byłem też pewny, że na trzeci wieczór nie będzie nowych, lecz przyjdą wczorajsi i pozawczorajsi skwitować się z nami. Ciekaw tylko jestem, co teraz czynią; kolacya składkowa byłaby najwłaściwsza, bo dosyć z sobą mieli zapasów.
Przez trzy wieczory „słynni aktorowie“ zdobyli czterysta sześćdziesiąt pięć dolarów.
Poszedłem spać, ale gdy na mnie przyszła kolej czuwania, Jim nie obudził mnie wcale. Zdarzało się to bardzo często. Wstawszy przed samym świtem, ujrzałem go z głową na kolanach wspartą, jęczał i żalił się na coś półgłosem. Nie zwracając na to uwagi, nie odzywałem się wcale, pewny, że mu coś dobrze dokucza. Myślał o żonie i o dzieciach, tęskniąc za niemi, bo po raz pierwszy był od nich zdala. Nie wątpię, że żonę i dzieci kochał tak samo, jak biały. Wydaje się to nieprawdopodobne, a jednak mam pewność, że tak było. Nieraz w nocy Jim, przekonany, że śpię, wyrzekał, jęcząc żałośnie: „O, moja maleńka Elżusiu! o, mój mały Janeczku! gdybyście wiedzieli, jak mi żal, że już was nigdy nie zobaczę!“
Ten murzyn okrutnie dobre miał serce! Gdym raz wszczął z nim rozmowę o jego żonie i o dzieciach, rozgadał się biedak i mówi:
— A to dlatego, widzisz, taki żal ścisnął mi serce, żem usłyszał ot tam na brzegu silny plusk jakiś, który mi przypomniał biedną Elżunię moją. Miało maleństwo cztery lata zaledwie, gdy dostała szkarlatyny. Była blizka śmierci, lecz wyzdrowiała. Jednego dnia, gdy stała przy mnie, rzekłem:
— Zamknij drzwi.
Ona nie rusza się z miejsca, stoi tylko i patrzy na mnie. Złość mnie wzięła, więc głos podnosząc, mówię:
— Czy nie słyszysz, zamknij drzwi.
A ta wciąż stoi, wdzięcznie się do mnie uśmiechając.
— Nauczę cię słuchać — wołam wściekły — tak uderzając dziecinę, że upadła.
Poszedłszy do drugiej izby, siedziałem tam przez kilka minut, a gdym wrócił, w drzwiach otwartych jeszcze stoi dziecko, patrzy w ziemię i płacze. Kipiałem z gniewu! Rzucam się na nią, gdy wtem... wpada wiatr i drzwi, otwierające się na zewnątrz, zamyka z trzaskiem, tuż za plecami dziecka... Ta ani drgnie! Zdrętwiałem... sam nie wiem, co się we mnie działo... Choć nogi drżały podemną, obszedłem naokoło pocichutku, drzwi otworzyłem i tuż nad uchem Elżuni, jak nie krzyknę na całe gardło „Paf!“
A ona ani drgnie! O, Huck! Wtedy, ryknąwszy płaczem, schwyciłem nieszczęśliwą na ręce i szlocham: „Biedactwo ty moje! kochanie ty moje maleńkie! niechaj Bóg Wszechmogący ulituje się nad biednym Jim’em, bo on sam sobie nie przebaczy, póki życia! O, Huck! ona była jak pień głucha, jak pień... i niema przytem — głuchoniema! A ja tak się nad nią pastwiłem!